Baśnie tysiąca i jednej nocy -  - ebook

Baśnie tysiąca i jednej nocy ebook

4,1

Opis

Wieść o mądrej Szeherezadzie, która wyleczyła króla z bezsenności ciekawymi opowieściami, zwłaszcza baśniowymi, szybko się rozeszła. Zaczęto sobie opowiadać te najlepsze, a potem także zapisywać i dzięki temu przetrwały do dzisiaj. Na pamiątkę zaś całej tej historii nazwano wszystkie opowieści „baśniami z tysiąca i jednej nocy”, bo były opowiadane przez tysiąc nocy i z tysiąca i jednej ksiąg pochodziły. W tej księdze zapisane są najpiękniejsze z owych baśni, które opowiadała Szeherezada.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 188

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
3
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dominika198

Dobrze spędzony czas

Magiczny zbiór baśni, w których zamiast dobrej wróżk występuje dżin, a egzotyka stanowi wspaniale tło dla opowieści. Osobiście jednak bardziej urzekają mnie baśnie braci Grimm czy celtyckie.
00

Popularność




Opowieść o okrutnym Szachrijarze i mądrej Szeherezadzie(adaptacja na podstawie: Richard F. Burton, Story of King Shahryar and His Brother w The Book of the Thousand Nights and a Night)

Opo­wieść o okrut­nym Sza­chri­ja­rze i mądrej Sze­he­re­za­dzie

Dawno, dawno temu hen za wiel­kimi morzami i bez­kre­snymi pusty­niami leżało kró­le­stwo, któ­rego suł­tan sły­nął z mści­wo­ści i okru­cień­stwa. Zwał się Sza­chri­jar i już samo jego imię wzbu­dzało lęk zarówno w ser­cach wro­gów, jak i pod­da­nych.

ładca ów naj­bar­dziej na świe­cie dbał o swój honor i dobre imię i w ich obro­nie potra­fił dopu­ścić się naj­okrut­niej­szych czy­nów. Tym, któ­rzy ważyli się powie­dzieć prze­ciw niemu choćby słówko, kazał obci­nać języki, a śmiał­ko­wie, któ­rzy sprze­ciwiali się jego woli, byli wywo­żeni na śro­dek pustyni i zosta­wiani tam bez wody i poży­wie­nia. Pycha suł­tana nie znała gra­nic, a naj­strasz­niej­szą była dla niego myśl, że ktoś mógłby go zdra­dzić.

Pew­nego dnia Sza­chri­jar posta­no­wił wybrać się na łowy i roz­ka­zał swo­jemu wezy­rowi, by natych­miast roz­po­czął przy­go­to­wa­nia. Następ­nego ranka wszystko było gotowe, ale gdy suł­tan zasiadł w lek­tyce, nagle przy­po­mniał sobie o ulu­bio­nym łuku, który zosta­wił przy swym łożu. W pośpie­chu wró­cił więc do pałacu, lecz gdy sta­nął w drzwiach sypialni, ujrzał swoją żonę w obję­ciach jed­nego z nadwor­nych dorad­ców.

Straszna była wście­kłość Sza­chri­jara. Oto spraw­dziła się jego naj­więk­sza obawa! Nie mogąc znieść tego upo­ko­rze­nia, roz­ka­zał pozba­wić głów swą żonę i doradcę, a gdy speł­niono jego roz­kaz, zwró­cił się do wezyra:

– Na Allaha, nie pozwolę, by kto­kol­wiek nara­ził jesz­cze mój honor na taką znie­wagę! Od tej pory co dzień poślu­biać będę inną kobietę, a następ­nego ranka spo­tka ją taki sam los jak moją pierw­szą żonę. Tylko tak zyskam pew­ność, że żadna mnie już nie zdra­dzi.

Wezyr widział nie­go­dzi­wość swego władcy, ale bojąc się o wła­sne życie, nie sprze­ci­wił mu się.

Działo się więc tak, jak posta­no­wił Sza­chri­jar. Mijały tygo­dnie, mie­siące, a w końcu lata, aż suł­tan poślu­bił swoją tysięczną żonę. Jego okru­cień­stwo i mało­dusz­ność spra­wiły, że w całym kró­le­stwie nie było już pra­wie żad­nej panny na wyda­niu. Te, z któ­rymi władca nie zdą­żył się jesz­cze oże­nić, były ukry­wane przez prze­ra­żone rodziny lub wywo­żone do naj­dal­szych krain.

Wśród nie­licz­nych dziew­cząt, które omi­nął dotych­czas los suł­tań­skiej żony, były córki wezyra. Star­sza z nich, o imie­niu Sze­he­re­zada, sły­nęła ze sprytu i oczy­ta­nia. Więk­szość czasu spę­dzała w pała­co­wej biblio­tece, pochy­lona od świtu do nocy nad księ­gami i zwo­jami. Znała dosko­nale setki podań o sta­ro­żyt­nych wład­cach i odle­głych zakąt­kach ziemi i recy­to­wała z pamięci pie­śni i poezję. Kar­miła się baśniami i histo­riami, które opo­wia­dała potem pięk­nie każ­demu, kto chciał ich wysłu­chać.

Sze­he­re­zadę bar­dzo mar­twiło to, co działo się w kró­le­stwie. Długo zasta­na­wiała się, w jaki spo­sób można by odwieść władcę od jego okrut­nego zwy­czaju, aż w końcu w dniu, w któ­rym Sza­chri­jar poślu­bił swoją tysięczną żonę, zwró­ciła się do wezyra:

– Ojcze, zabierz mnie jutro przed obli­cze suł­tana, bym mogła zostać jego żoną.

Wezyr stra­pił się bar­dzo sło­wami Sze­he­re­zady.

– Naj­uko­chań­sza córko, prze­myśl to, o co mnie pro­sisz. Wiesz dobrze, jaki los czeka suł­tań­ską mał­żonkę.

– Wiem, o co pro­szę, drogi ojcze – odpo­wie­działa dziew­czyna. – Powiedz jed­nak, ile jesz­cze kobiet musi zapła­cić za pychę naszego władcy? Kto wie, może uda mi się odmie­nić jego serce i zakoń­czyć krwawe występki raz na zawsze?

Wezyr nie chciał pozwo­lić córce na ten krok. Pro­sił ją i bła­gał, kar­cił i gro­ził, ale ona pozo­sta­wała nie­wzru­szona. W końcu w roz­pa­czy zawo­łał:

– Ach, zoba­czysz, czeka cię ten sam los, co osła i wołu pew­nego gospo­da­rza!

– A cóż im się przy­da­rzyło, naj­droż­szy ojcze? – spy­tała Sze­he­re­zada z wiel­kim zacie­ka­wie­niem, bo choć znała setki histo­rii, tej ni­gdy wcze­śniej nie sły­szała. A wezyr zaczął opo­wia­dać:

– Wiedz zatem, córko, że był kie­dyś pewien bogaty czło­wiek, który żył wraz z żoną na dużych, pięk­nych wło­ściach i upra­wiał rolę. W swej szczo­dro­bli­wo­ści Allah obda­rzył go zdol­no­ścią rozu­mie­nia języka zwie­rząt, ale posta­wił mu jeden waru­nek: by nikomu nie zdra­dził ich sekre­tów. W prze­ciw­nym wypadku miała go cze­kać śmierć.

W obo­rze miesz­kały u niego obok sie­bie osioł i wół. Pew­nego dnia gospo­darz sie­dział nie­opo­dal, obser­wu­jąc swoje dzieci bawiące się na podwó­rzu, gdy usły­szał, jak wół odzywa się do osła:

– O naj­szczę­śliw­szy ze szczę­śli­wych, jak to moż­liwe, że twoje życie jest tak pełne wygód, kiedy ja muszę pra­co­wać w pocie czoła od świtu do zmierz­chu? Dla­czego, gdy na mój nie­szczę­sny kark zakłada się cięż­kie jarzmo i batem pędzi przez pole, ty leżysz tu sobie, w żło­bie masz naj­lep­sze siano i tylko cza­sem pan zabie­rze cię na pół dnia do mia­sta? I gdy tobie nie szczę­dzi się pochwał, ja za swój trud i znój nie mogę liczyć na jedno dobre słowo. O naj­mą­drzej­szy z mądrych, uni­że­nie pro­szę, zdradź mi swój sekret. Co zro­bić, by żyć tak jak ty?

Gospo­darz nad­sta­wił ucha i z cie­ka­wo­ścią cze­kał na odpo­wiedź osła. Zwie­rzę zasta­no­wiło się chwilę, po czym odrze­kło:

– Mój drogi wole, sprawa jest cał­kiem pro­sta. Zasta­na­wiasz się, dla­czego nasz pan każe ci pra­co­wać ponad siły, karmi reszt­kami i smaga batem, ale czy nie wra­casz każ­dego dnia do zagrody rączo, choć z powro­zem na szyi? Czy nie zja­dasz wszyst­kiego, co zasta­niesz w żło­bie, i nie wyli­zu­jesz go na koniec do czy­sta? Czy następ­nego poranka nie wyru­szasz na pole posłusz­nie i potul­nie niczym jagnię? Jak możesz dzi­wić się panu, że trak­tuje cię w ten spo­sób, gdy sam zacho­wu­jesz się, jak­byś był ze swego życia wielce zado­wo­lony?

Wół roz­wa­żył słowa osła, po czym spy­tał:

– Ach, zdroju mądro­ści, co więc radzisz? Jak odwró­cić mój straszny los?

– Posłu­chaj uważ­nie, drogi wole. Gdy jutro rano paro­bek wypro­wa­dzi cię na pole i zawiesi na szyi jarzmo, połóż się na ziemi i nie wsta­waj, choćby chło­stał cię batem do wie­czora. A gdy w końcu zabie­rze cię z powro­tem do obory i do żłobu wrzuci ci marne resztki, nie tykaj ich, pową­chaj je tylko raz i drugi, po czym odsuń się w kąt zagrody i zasiądź tam o pustym żołądku. Rób tak przez dzień lub dwa, a zoba­czysz, że zaznasz w końcu sło­dy­czy odpo­czynku i wytchnie­nia.

Gospo­darz był bar­dzo cie­kawy, czy wół posłu­cha słów osła. I rze­czy­wi­ście, gdy naza­jutrz paro­bek wypro­wa­dził go na pole i zało­żył mu na szyję jarzmo, zwie­rzę poło­żyło się na ziemi i odmó­wiło pracy. Na jego grzbiet natych­miast spa­dły setki razów, ale leżało dalej nie­wzru­szone. Gdy w końcu zre­zy­gno­wany paro­bek zapro­wa­dził je do obory, wół nie kro­czył dziar­sko jak zwy­kle, lecz powłó­czył noga za nogą. A kiedy do żłobu wlano mu wia­dro mało ape­tycz­nej brei, odwró­cił się od niej ze wzgardą, uło­żył w naj­dal­szym kącie zagrody i z pustym żołąd­kiem prze­spał tam całą noc.

Gdy następ­nego dnia wcze­snym ran­kiem paro­bek udał się do obory i zoba­czył nie­ru­szoną strawę w żło­bie i wołu leżą­cego w kącie z wycią­gnię­tymi kopy­tami i napuch­nię­tym brzu­chem, prze­ląkł się okrop­nie, myśląc, że zwie­rzę zacho­ro­wało, i natych­miast pośpie­szył powia­do­mić o tym swego pana. Sły­sząc jego opo­wieść, gospo­darz zro­zu­miał, że wół posłu­chał rady osła, i pole­cił chło­pa­kowi:

– Weź tego szelmę osła na pole, załóż mu jarzmo na szyję i zmuś do cią­gnię­cia pługa, aż ugną się pod nim nogi.

Paro­bek zro­bił, jak roz­ka­zał pan, i przez cały dzień pędził osła po polu, zmu­sza­jąc go do pracy wołu. Okła­dał go przy tym batem tak bez­li­to­śnie, że zwie­rzę­ciu spu­chły obite żebra. A gdy w końcu słońce zaczęło zni­kać za hory­zon­tem i biedny osioł powę­dro­wał z powro­tem do obory, z wyczer­pa­nia led­wie otwie­rał śle­pia.

Wół za to spę­dził cały dzień w zagro­dzie, wyle­gu­jąc się roz­kosz­nie, delek­tu­jąc naj­lep­szą paszą i wychwa­la­jąc pod nie­biosa mądrość swo­jego przy­ja­ciela osła, nie­świa­domy, jaki zgo­to­wał mu los. A gdy osioł powró­cił do obory, wypo­częty wół zerwał się zaraz na nogi, skło­nił głę­boko w powi­ta­niu i podzię­ko­wał mu z całego serca za radę. Osioł jed­nak nie odpo­wie­dział na te honory, a w duchu myślał sobie:

– Taka spo­tyka mnie zapłata za dobry uczy­nek. Żyłem dotąd w wygo­dzie i dostatku i tylko moje mięk­kie serce spro­wa­dziło na mnie to nie­szczę­ście. Muszę czym prę­dzej przy­wró­cić wołu do jego obo­wiąz­ków, bo mnie – przy jego pracy – czeka rychło śmierć z wyczer­pa­nia.

I osioł zaczął roz­my­ślać, jak odwró­cić to, co sam sobie zgo­to­wał.

– I tak też ty, moja córko – zwró­cił się wezyr do Sze­he­re­zady – sama spro­wa­dzisz na sie­bie straszny los swoją ofiar­no­ścią, jeśli w porę nie nabie­rzesz rozumu i nie zmie­nisz zda­nia. Na Allaha, dobrze ci radzę, a moja tro­ska pły­nie z głębi serca i miło­ści do cie­bie. Nie wychodź za suł­tana Sza­chri­jara.

– Dzię­kuję ci za piękną histo­rię, ojcze. Widzę, że morał jej przy­go­to­wa­łeś spe­cjal­nie dla mnie. Ale mojej decy­zji nic nie odmieni – odpo­wie­działa Sze­he­re­zada.

– Ach, nie­wdzięczna dziew­czyno! – zawo­łał wezyr, zała­mu­jąc ręce. – Przy­się­gam, że jeśli postą­pisz tak, jak mówisz, zro­bię z tobą to, co gospo­darz zro­bił ze swoją żoną.

– A cóż to takiego było, ojcze? – zapy­tała Sze­he­re­zada, uśmie­cha­jąc się nie­win­nie. Domy­ślała się, że tę część opo­wie­ści ojciec wymy­ślił w nadziei, że zawarte w niej prze­sła­nie odwie­dzie ją od jej posta­no­wie­nia.

– Wiedz, córko, że tego dnia, w któ­rym zmę­czony osioł wró­cił do obory, gospo­darz wraz z rodziną zasiadł na podwó­rzu, by w bla­sku księ­życa w pełni cie­szyć się wie­czor­nym posił­kiem. Pil­nie nasłu­chi­wał gło­sów docho­dzą­cych z zagród i po chwili usły­szał, jak osioł zwraca się do wołu:

– Powiedz mi, przy­ja­cielu, co zamie­rzasz zro­bić jutro?

– Ależ natu­ral­nie dalej będę postę­po­wać według two­jej rady, naj­mą­drzej­szy z mądrych! – bez waha­nia odrzekł wół, na co osioł tylko pokrę­cił głową.

– Nie rób tego, jeśli ci życie miłe – prze­strzegł go, a gospo­darz uważ­nie przy­słu­chi­wał się jego sło­wom. – Sam prze­ko­na­łeś się, jak dobrą radą służę, więc wysłu­chaj jej i tym razem. Sły­sza­łem na wła­sne dłu­gie uszy, jak pan nasz powie­dział słu­gom, że jeśli kolej­nego dnia zastaną cię w takim samym sta­nie, mają zabrać cię pro­sto do rzeź­nika, twoje mięso roz­dać ubo­gim, a ze skóry uszyć sobie nowe kami­zelki. Posłu­chaj mądrego słowa, zanim zda­rzy się tra­ge­dia, i gdy tylko zjawi się tu paro­bek, wstań i poha­saj tro­chę, żeby wie­dział, żeś cały i zdrów.

Wół prze­stra­szył się słów osła i posta­no­wił pójść za jego radą. Następ­nego poranka gospo­darz wraz z żoną krzą­tali się po podwó­rzu, gdy słu­żący wypro­wa­dzał z obory posłusz­nego jak wcze­śniej wołu. Zwie­rzę spo­strze­gło swo­jego pana i chcąc dowieść, że wró­ciło mu zdro­wie i humor, pod­nio­sło ogon i puściło gło­śnego bąka pro­sto w twarz parobka, który zamy­kał za nim wrota obory. Widząc to, gospo­darz zaniósł się śmie­chem i śmiał się do roz­puku.

– Cóż cię tak roz­ba­wiło? – spy­tała jego żona.

– Pewien sekret, naj­mil­sza, któ­rego zdra­dzić ci nie­stety nie mogę, bo grozi mi za to śmierć.

– Ależ, naj­droż­szy, musisz mi powie­dzieć! – nale­gała kobieta. – Jeśli nie powiesz, pomy­ślę, że to ze mnie się śmia­łeś, i ni­gdy ci nie wyba­czę. Na Allaha! Wypro­wa­dzę się i już wię­cej mnie nie zoba­czysz!

Gospo­darz zasę­pił się, bo bar­dzo kochał żonę i oba­wiał się, że spełni swą groźbę i go opu­ści, jeśli nie zdra­dzi jej tajem­nicy. Z dru­giej strony wie­dział, że czy­niąc to, czego zażą­dała, spro­wa­dzi na sie­bie gniew Allaha i pewną śmierć.

Żona dała mu do namy­słu kilka dni, a on spę­dził je na gorącz­ko­wym roz­my­śla­niu, co począć. Ostat­niego dnia, gdy prze­cha­dzał się po podwó­rzu, posta­no­wiw­szy już, że ule­gnie namo­wom żony i odda swój los w ręce Allaha, usły­szał roz­mowę psa i koguta.

A wiedz, córko, że gospo­darz ów tak był zamożny, że miał kur pięć­dzie­siąt, któ­rymi dowo­dził jeden kogut. Tego dnia ptak był bar­dzo wzbu­rzony, krę­cił się po obej­ściu, groź­nie trze­po­cząc skrzy­dłami, i co rusz stro­fo­wał któ­rąś ze swo­ich pięć­dzie­się­ciu żon gło­śnym pia­niem. Wrzawa w kurzej zagro­dzie zwró­ciła uwagę psa, który zawo­łał do koguta z wyrzu­tem:

– Nie masz wstydu, kogu­cie, robić tyle hałasu w takim dniu.

– A czemu ten dzień jest taki wyjąt­kowy, psie? – zapy­tał kogut, odga­nia­jąc skrzy­dłem jedną z kur.

– To nie sły­sza­łeś, że nasz pan wła­śnie dziś ocze­kuje swo­jej śmierci? Jego żona naka­zała mu wyja­wić sekret powie­rzony mu przez Allaha, i jeśli to zrobi, umrze. My, psy, szy­ku­jemy się już do żałoby, a ty pie­jesz i skrze­czysz, jak gdyby ni­gdy nic.

– No pro­szę, pro­szę – odpo­wie­dział kogut. – Mogłoby się zda­wać, że pan nasz pozja­dał wszyst­kie rozumy. Co dzień para­duje z dumą po podwó­rzu i rzuca roz­kazy na prawo i lewo, lecz wygląda na to, że to wszystko kpina. Mów, co chcesz, psie, ale według mnie nie ma krzty roz­sądku, skoro nie może sobie pora­dzić z jedną żoną. Ja mam żonek pięć­dzie­siąt i jedną głowę, ale wiem dosko­nale, jak nie pozwo­lić żad­nej na nią wejść. Posłu­szeń­stwo i dys­cy­plina! Oto metoda!

– Co więc zro­bił­byś na miej­scu pana? – zapy­tał pies, zacie­ka­wiony.

– To bar­dzo pro­ste, drogi psie. Powi­nien natych­miast wziąć nie­sforną żonkę, prze­ło­żyć przez kolano i spu­ścić jej takie lanie, żeby już ni­gdy wię­cej nie ważyła mu się zadać żad­nego pyta­nia!

Nie śmiej się, Sze­he­re­zado! Mówię poważ­nie, słu­chaj dalej.

Sły­sząc te słowa, gospo­darz zerwał się i pośpie­szył do domu, by poszu­kać swo­jej żony. Zna­lazł ją w sypialni, przy­wo­łał do sie­bie, po czym spra­wił jej tęgie lanie, aż wymie­rzane klapsy nio­sły się echem po całym podwó­rzu. A przy każ­dym razie wołał:

– Ład­nie to tak upie­rać się przy swoim? Ład­nie to tak za nic mieć mężow­skie uczu­cia?

Żona zasło­niła twarz rękoma i załkała.

– Masz rację, naj­droż­szy! Zapo­mnia­łam się! Już ni­gdy wię­cej ci się nie sprze­ci­wię!

– I wła­śnie to spo­tka cie­bie, Sze­he­re­zado – zakoń­czył swoją opo­wieść wezyr – jeśli się nie opa­mię­tasz i nie wybi­jesz sobie z głowy swo­jego pomy­słu.

Sze­he­re­zada z tru­dem powstrzy­mała śmiech.

– Ojcze, wiem, że wszystko, co mówisz, pły­nie z tro­ski o mnie, ale nie prze­ko­nasz mnie takim mora­łem. Od kiedy to prze­mocą można kogoś nauczyć rozumu? Nie, drogi ojcze, pod­ję­łam już decy­zję i zda­nia nie zmie­nię, choć­byś powie­dział mi, że gospo­darz, jego żona i prze­mą­dry kogut, a nawet wół z osłem żyli odtąd szczę­śli­wie aż po kres swo­ich dni. Poślu­bię suł­tana, nawet gdy­byś miał mi zgo­to­wać naj­więk­sze lanie, jakie widziało kró­le­stwo, choć oboje wiemy, że twoje gołę­bie serce ci na to nie pozwoli.

Wezyr zro­zu­miał, że nie uda mu się prze­ko­nać córki, i zre­zy­gno­wany udał się przed obli­cze Sza­chri­jara, by ogło­sić mu jej zamiar. Suł­tan bar­dzo się zdzi­wił, gdyż wcze­śniej, z sym­pa­tii do wezyra, oszczę­dzał jego dzieci. A gdy władca zapy­tał, czy jest pewny tej decy­zji, wezyr zawo­łał:

– Weź ją, naj­ja­śniej­szy panie, i zrób z nią, co uwa­żasz. Ja nie mam już do niej cier­pli­wo­ści!

Suł­tan więc się zgo­dził, a wezyr powró­cił do córki, by pomóc jej przy­go­to­wać się do ślub­nej cere­mo­nii. Gdy wszystko było gotowe, Sze­he­re­zada zwró­ciła się do swo­jej młod­szej sio­stry Dun­ja­zady:

– Przyjdź do suł­tań­skiej sypialni o pół­nocy, rzuć się przed władcą na kolana i bła­gaj go, by pozwo­lił ci posłu­chać mojej ostat­niej opo­wie­ści.

I stało się tak, jak zapla­no­wała Sze­he­re­zada. O pół­nocy do drzwi suł­tań­skiej sypialni zastu­kał słu­żący i ogło­sił przy­by­cie Dun­ja­zady, która zja­wiła się w pałacu, bła­ga­jąc o audien­cję.

Zdzi­wiony Sza­chri­jar zgo­dził się ją przy­jąć, ona zaś, gdy tylko prze­kro­czyła próg kom­naty, padła na kolana i chy­ląc czoło do ziemi, zawo­łała:

– O naj­po­tęż­niej­szy panie, okaż litość i pozwól mi posłu­chać ostat­niej opo­wie­ści mojej uko­cha­nej sio­stry, zanim minie noc i wsta­nie słońce.

Władca sły­szał nie­raz, jak miesz­kańcy pałacu roz­ma­wiali o Sze­he­re­za­dzie i jej baśniach, które chwy­tały za serce i roz­pa­lały wyobraź­nię, i sam zapra­gnął prze­ko­nać się, ile było w tym prawdy. Pole­cił więc Dun­ja­za­dzie, by usia­dła w nogach łoża, i ski­nie­niem palca dał jej sio­strze znak, aby zaczęła opo­wia­dać.

I tak upły­nęła pierw­sza z tysiąca i jed­nej nocy, pod­czas któ­rych Sze­he­re­zada snuła swoje opo­wie­ści. Mówiła o wład­cach dale­kich kra­jów, roz­trop­nych kró­lo­wych, prze­bie­głych cza­row­ni­kach, bez­li­to­snych wojow­ni­kach i cudow­nych stwo­rze­niach, a wszyst­kie przy­wo­ły­wane przez nią postaci zda­wały się oży­wać i tań­czyć wokół suł­tana w barw­nym koro­wo­dzie. Opo­wia­dała tak cie­ka­wie, tak pięk­nie opi­sy­wała baśniowe światy, że sie­dział zasłu­chany i nie zauwa­żał nawet, gdy za oknami zaczy­nało świ­tać. Sprytna Sze­he­re­zada wie­działa, w któ­rym momen­cie z nadej­ściem poranka prze­rwać, by mąż nie mógł docze­kać się kolej­nej nocy. Musiał pozo­sta­wić Sze­he­re­zadę przy życiu, aby mogła dokoń­czyć mu opo­wieść, lecz gdy tylko koń­czyła jedną, natych­miast zaczy­nała nową, nie dając mu nawet dnia, któ­rego nie spę­dziłby na nie­cier­pli­wym wycze­ki­wa­niu nadej­ścia zmroku i dal­szej czę­ści baśni.

A gdy nocy minęło już tysiąc i jedna, Sze­he­re­zada zakoń­czyła kolejną opo­wieść i wyznała Sza­chri­ja­rowi, że nie zna ich wię­cej. Nie stało się jed­nak nic złego, bo z każ­dym dniem i z każdą nocą suł­tan pałał do żony coraz głęb­szą miło­ścią. Skoń­czył z krwa­wym zwy­cza­jem raz na zawsze i uczy­nił z Sze­he­re­zady swoją kró­lową.

Opowieść o Ali Babie i czterdziestu rozbójnikach(adaptacja na podstawie: Richard F. Burton, Ali Baba and the Forty Thieves w The Supplemental Nights to the Thousand Nights and a Night)

Opo­wieść o Ali Babie i czter­dzie­stu roz­bój­ni­kach

– O naj­wspa­nial­szy z wład­ców – dziew­czyna zwró­ciła się do Sza­chri­jara – mawiają, że w pew­nym mie­ście w Per­sji żyło kie­dyś dwóch braci, któ­rzy po śmierci ojca podzie­lili się po równo pozo­sta­wio­nym przez niego mająt­kiem, lecz jak szybko weszli w jego posia­da­nie, tak szybko go roz­trwo­nili na wystawne uczty, zabawy i wszel­kie ucie­chy. Star­szy, Kasim, prze­zor­nie wziął sobie za żonę córkę boga­tego kupca, a gdy ten oddał duszę wszech­moc­nemu Alla­howi, prze­jął jego sklep z rzad­kimi i dro­go­cen­nymi dobrami. Powo­dziło mu się więc bar­dzo dobrze i szybko zyskał w mie­ście sławę czło­wieka zarad­nego i roz­trop­nego.

łod­szy z braci, Ali Baba, miał mniej szczę­ścia. Oże­nił się z ubogą kobietą i zamiesz­kał z nią w jed­nej cia­snej izdebce. Z majątku ojca pozo­stały mu jedy­nie trzy wychu­dłe osły, więc na życie zara­biał, han­dlu­jąc drew­nem na opał, które na ich grzbie­tach przy­wo­ził z lasu na miej­ski bazar.

Któ­re­goś dnia, gdy Ali Baba napeł­niał kosze prze­wie­szone przez grzbiety osłów chru­stem i suchymi gałąz­kami, dostrzegł w oddali tuman kurzu, któ­remu towa­rzy­szył coraz gło­śniej­szy tętent kopyt. Chmura zda­wała się rosnąć i rosnąć, aż w końcu wyło­nił się z niej zastęp wojow­ni­ków gna­ją­cych na koniach. Prze­stra­szony Ali Baba rzu­cił się do ucieczki, cią­gnąc na powro­zie swoje osły, nie miał jed­nak szans zdą­żyć przed roz­pę­dzo­nymi końmi. Wpro­wa­dził więc obju­czone zwie­rzęta w gęste zaro­śla, przy­wią­zał je tam, a sam wspiął się na sosnę i z ukry­cia obser­wo­wał męż­czyzn, któ­rzy zatrzy­mali się przed wielką skałą się­ga­jącą wysoko ponad korony drzew. Nie­zna­jomi zwin­nie zesko­czyli z koni. Każdy był rosły, spoj­rze­nie miał sro­gie, a u boku błysz­czącą sza­blę. Bez wąt­pie­nia byli szajką roz­bój­ni­ków, któ­rzy dopiero co napa­dli na kara­wanę kup­ców i wieźli teraz łup do swo­jej kry­jówki. Ali Baba zaczął ich liczyć, a gdy skoń­czył, stwier­dził, że ma przed sobą czter­dzie­stu rabu­siów.

Roz­bój­nicy odwią­zali przy­tro­czone do sio­deł worki, w któ­rych poły­ski­wały srebrne i złote monety. Męż­czy­zna, który wyglą­dał na przy­wódcę bandy, zarzu­cił na ramię ciężki wór i zaczął prze­dzie­rać się przez chasz­cze. Gdy dotarł do kry­ją­cej się za nimi skały, dotknął jej i wyrzekł słowa:

– Seza­mie, otwórz się!

I nagle w kamie­niu zary­so­wały się sze­ro­kie wrota. Męż­czyźni jeden po dru­gim wcho­dzili w odsło­niętą ciemną cze­luść groty, a gdy ich herszt, jako ostatni, znik­nął Ali Babie z oczu, znik­nęło i wej­ście, jakby ni­gdy go tam nie było.

Czas mijał, lecz Ali Baba nie miał odwagi opu­ścić swo­jego schro­nie­nia na drze­wie. Gdyby rabu­sie odkryli, że poznał ich kry­jówkę, na pewno nie zosta­wi­liby go przy życiu. W końcu, gdy słońce chy­liło się już ku zacho­dowi, w skale ponow­nie uka­zały się wrota i jako pierw­szy sta­nął w nich herszt szajki. Zaczął liczyć opusz­cza­ją­cych jaski­nię zbój­ców, a gdy wszy­scy zna­leźli się na zewnątrz, znów dotknął skały i zawo­łał:

– Seza­mie, zamknij się! – Na te słowa wrota zatrza­snęły się z hukiem i znik­nęły, roz­bój­nicy zaś dosie­dli swych koni i odje­chali w obłoku kurzu.

Kiedy tętent kopyt ucichł w oddali, Ali Baba ośmie­lił się zejść z drzewa i nie­pew­nie zbli­żył się do miej­sca, w któ­rym wcze­śniej wid­niało wej­ście do groty. Przy­sta­wił ucho do kamien­nej ściany, opu­kał ją, po czym wypo­wie­dział te same słowa, które wcze­śniej usły­szał z ust herszta:

– Seza­mie, otwórz się!

I już po chwili w skale znów poja­wiły się wiel­kie wrota. Ali Baba wszedł przez nie, a jego oczom uka­zała się olbrzy­mia pie­czara, roz­świe­tlana ostat­nimi pro­mie­niami zacho­dzą­cego słońca, które wpa­dały przez szcze­liny w skle­pie­niu. W ich bla­sku mie­niło się złoto i roz­ma­ite kosz­tow­no­ści. Za pię­trzą­cymi się sto­sami srebr­nych waz i naczyń, w się­ga­ją­cych ponad głowę ster­tach, pysz­niły się pięk­nie zdo­bione kobierce, bele naj­zna­ko­mit­szego jedwa­biu i hafto­wane tka­niny, a wszystko to ota­czały pokaźne kopce srebr­nych i zło­tych monet, część luzem, a część w wiel­kich wor­kach, skó­rza­nych sakwach i miesz­kach. Widząc tak nie­prze­brane bogac­two, Ali Baba zro­zu­miał, że roz­bój­nicy musieli gro­ma­dzić tu swoje łupy nie od mie­sięcy, nie od lat, ale od całych poko­leń.

Z zachwytu wytrą­cił go w końcu trzask wrót, które zamknęły się za jego ple­cami. Nie prze­jął się tym jed­nak, bo wciąż pamię­tał magiczne słowa, które je otwie­rały. Nie ocią­ga­jąc się dłu­żej, pod­szedł do kopca zło­tych monet i chwy­cił tyle wor­ków, ile mogły unieść jego osły. Wypo­wie­dział zaklę­cie, a gdy droga stała otwo­rem, obju­czył zdo­by­czą zwie­rzęta i przy­krył skarby chru­stem, po czym wró­cił przed wrota skarbca i zawo­łał:

– Seza­mie, zamknij się! – I skała posłusz­nie wyko­nała jego pole­ce­nie, bo owa magiczna for­muła dzia­łała tak, że kto­kol­wiek roz­ka­zał gro­cie się otwo­rzyć, po jej opusz­cze­niu musiał pamię­tać, by ją na powrót zamknąć, ina­czej pozo­sta­łaby otwarta już na zawsze.

Gdy wej­ście znik­nęło, Ali Baba wró­cił do swo­ich osłów i pod osłoną nocy śpiesz­nie ruszył do domu, gdzie z nie­cier­pli­wo­ścią wycze­ki­wała go żona. Cie­szył się, bo wyobra­żał sobie, że nie­spo­dzianka sprawi jej wielką radość, lecz kiedy dotarł na miej­sce i poka­zał mał­żonce worki wypeł­nione zło­tem, zamiast spo­dzie­wa­nego szczę­ścia na jej twa­rzy odma­lo­wały się strach i złość.

– O nik­czemny! Zachciało ci się życia rabu­sia? Okra­dasz nie­win­nych zamiast uczci­wie zara­biać na życie? O ja nie­szczę­śliwa! Przy­szło mi być żoną pod­łego rze­zi­mieszka!

Kobieta pła­kała i bia­do­liła, na prze­mian prze­kli­na­jąc męża i roz­pa­cza­jąc nad swym losem, aż w końcu się zmę­czyła i uci­chła na tyle, by Ali Baba mógł jej opo­wie­dzieć o gro­cie roz­bój­ni­ków. Gdy wszystko było już wyja­śnione, wspól­nie wnie­śli worki z mone­tami do izby i wysy­pali je na stół. Zachwy­cona zło­tym bla­skiem żona zabrała się do ich licze­nia, ale było ich tak wiele, że raz po raz myliła się w rachun­kach i musiała zaczy­nać od początku. Ali Baba śmiał się, widząc jej wysiłki, aż w końcu powie­dział:

– Długo tak jesz­cze będziesz prze­kła­dać nasze skarby z jed­nego stosu na drugi? Dobrze wiesz, że nie star­czy ci nocy, by je wszyst­kie zli­czyć. Musimy wyko­pać dół w ziemi, by ukryć je przed oczami sąsia­dów. Nie możemy się zdra­dzić z naszym sekre­tem.

– Słusz­nie mówisz – zgo­dziła się żona – ale, naj­droż­szy, pozwól mi cho­ciaż zwa­żyć te monety. Chcia­ła­bym mieć choć naj­mniej­sze poję­cie o tym, jak bar­dzo sta­li­śmy się bogaci.

– Jak sobie życzysz, ale pamię­taj, by nikomu nie pisnąć ni słowa o tym, co zna­la­złem.

Kobieta wybrała się więc w pośpie­chu do domu Kasima, brata Ali Baby, aby poży­czyć wagę. Drzwi otwo­rzyła jego żona.

– Naj­droż­sza bra­towo, bądź tak dobra i pożycz mi waszą wagę.

– Z przy­jem­no­ścią. Powiedz tylko, czy potrze­bu­jesz dużych, czy też małych odważ­ni­ków – odpo­wie­działa żona Kasima. Zacie­ka­wiło ją bar­dzo, co też mogło wyma­gać tak pil­nie zwa­że­nia, że szwa­gierka nie mogła pocze­kać z tym do rana.

– Wystar­czą mi małe.

Gospo­dyni znik­nęła w dru­giej izbie, gdzie ukrad­kiem pokryła woskiem i łojem denka obu szal, żeby to, co miało być ważone, przy­kle­iło się do nich i zosta­wiło ślad. Po chwili wró­ciła z wagą i odważ­ni­kami i wrę­czyła je bra­to­wej, która niczego nie podej­rze­wa­jąc, podzię­ko­wała i natych­miast ruszyła w drogę powrotną.

Tym­cza­sem Ali Baba wyko­pał na podwó­rzu wielki dół. Gdy wszyst­kie monety były już zwa­żone, wspól­nie z żoną umie­ścili w nim worki i pie­czo­ło­wi­cie przy­kryli je zie­mią. Następ­nego ranka kobieta odnio­sła wagę, nie zauwa­ża­jąc, że jedna z monet przy­kle­iła się do dna szali. Gdy bra­towa ją zna­la­zła, poczuła palącą zazdrość i zawo­łała:

– A więc tak to! Mają czel­ność poży­czać moją wagę, żeby ważyć swoje bogac­twa?! I skąd też taki bie­dak jak Ali Baba wziął tyle zło­tych monet, że nie może ich nawet poli­czyć?

Kiedy tego popo­łu­dnia Kasim powró­cił do domu, żona powi­tała go sło­wami:

– Mężu, uwa­żasz się za czło­wieka dostoj­nego i zamoż­nego, ale nie wiesz nawet, że twój brat Ali Baba jest emi­rem w porów­na­niu z tobą i swoje monety musi ważyć, pod­czas gdy ty wciąż zado­wa­lasz się ich licze­niem.

Opo­wie­działa mu o swoim pod­stę­pie i poka­zała monetę z wize­run­kiem władcy. Tej nocy Kasim nie mógł zasnąć, nękany zazdro­ścią i zło­ścią na brata. Ran­kiem udał się pro­sto do niego i rzekł:

– Bra­cie, chcesz ucho­dzić za skrom­nego i ubo­giego, a w rze­czy­wi­sto­ści posia­dasz for­tunę, którą zmie­rzyć możesz tylko za pomocą wagi.

– Nie rozu­miem, o czym mówisz – odpo­wie­dział Ali Baba. – Powiedz jasno, z czym do mnie przy­cho­dzisz.

– Nie uda­waj, że nie wiesz, i nie pró­buj mnie oszu­kać. – Wście­kły Kasim wycią­gnął monetę.

Ali Baba pojął w końcu, że nie może dalej ukry­wać prawdy przed bra­tem. Nie chciał, by chci­wość i zazdrość sta­nęły mię­dzy nimi. Opo­wie­dział mu więc o roz­bój­ni­kach, gro­cie i zgro­ma­dzo­nym w niej bogac­twie. Prze­strzegł go jed­nak, że wyprawa tam może być bar­dzo nie­bez­pieczna, i zapro­po­no­wał, że podzieli się z nim tym, co udało mu się już zdo­być. Lecz Kasim nie chciał o tym sły­szeć. Pra­gnął zagar­nąć jak naj­wię­cej z owych wspa­nia­ło­ści dla sie­bie i zażą­dał, by Ali Baba zdra­dził mu, gdzie znaj­duje się skar­biec zbój­ców, oraz magiczne słowa, które dają do niego dostęp. Zagro­ził, że wyjawi wszyst­kim sekret brata, jeśli ten nie da mu tych wska­zó­wek, i Ali Baba, chcąc nie chcąc, opo­wie­dział, jak zna­leźć tajem­ni­czą skałę i jakie zaklę­cie otwiera pro­wa­dzące do jej wnę­trza wrota. Następ­nego dnia Kasim wyna­jął dzie­sięć mułów i ruszył do kry­jówki roz­bój­ni­ków.

Gdy sta­nął przed skałą, w miej­scu, które wska­zał mu brat, krzyk­nął dono­śnie:

– Seza­mie, otwórz się! – I wrota roz­warły się przed nim, tak jak wcze­śniej przed roz­bój­ni­kami i Ali Babą. Jego oczom uka­zały się nie­zli­czone skarby, złoto, sre­bro i kosz­tow­no­ści. Ocza­ro­wany ich bla­skiem, Kasim nawet nie zauwa­żył, że wrota zatrza­snęły się za jego ple­cami. Prze­cha­dzał się chwilę, podzi­wia­jąc nie­prze­brane wspa­nia­ło­ści, po czym zaczął łado­wać je do wor­ków i ukła­dać przy wej­ściu. Gdy nagro­ma­dził ich tyle, że wię­cej jego muły nie zdo­ła­łyby udźwi­gnąć, sta­nął przed skałą i nagle zmiar­ko­wał, że nie pamięta magicz­nych słów, które ją otwie­rają.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki