Barca. Burzliwa dekada - Leszek Orłowski - ebook

Barca. Burzliwa dekada ebook

Leszek Orłowski

0,0

Opis

Od Messiego do Yamala – historia kryzysu i odrodzenia Barcelony

Gdy Barça pod wodzą Luisa Enrique sięgnęła po potrójną koronę, dokładając do Pucharu Króla i mistrzostwa Hiszpanii zwycięstwo w Lidze Mistrzów, wydawało się, że nie ma siły, która mogłaby ją powstrzymać. Tymczasem niedługo później rozpoczął się powolny i bolesny okres zawirowań. Góry przepalonych pieniędzy, fatalne decyzje transferowe, nietrafieni trenerzy, afery na boisku i poza nim, w końcu wyjątkowo nieudolne zarządzanie – to wszystko niemal doprowadziło do katastrofy. Leszek Orłowski postanowił dokładnie zbadać, dlaczego do tego doszło i komu Barcelona zawdzięcza ocalenie.

Czy Iniesta, Busquets, Piqué i Jordi Alba byli współodpowiedzialni za problemy finansowe klubu? Czy sam Leo Messi nie stał się w pewnym momencie przyczyną regresu drużyny? W jaki sposób Robert Lewandowski stanął na czele odbudowy zespołu, którą przeprowadził Hansi Flick? Komu przeszkadzało, że Wojciech Szczęsny popalał papierosy? I za co Lamine Yamal uwielbiał Ronaldinho Gaúcho?

Jeden z największych polskich znawców hiszpańskiej piłki wybiera się w długą podróż przez labirynty najnowszych dziejów Dumy Katalonii. W pełnej anegdot, spisków i nieoczywistych wniosków opowieści w bezkompromisowy sposób przedstawia dziesięć lat Barçy, która pod wodzą Josepa Marii Bartomeu o mało co nie zsunęła się na dno. Jednocześnie ukazuje momenty, w których do gry wkroczyli Joan Laporta i nowi bohaterowie, dzięki którym Blaugrana w cudowny sposób się odrodziła, dając radość milionom kibiców.

Choć nie wiadomo, czy ta bajkowa historia zakończy się szczęśliwie, nowa fala wychowanków z Lamine’em Yamalem na czele ma szansę ponownie wprowadzić Barcelonę tam, gdzie jest jej miejsce: na futbolowy szczyt.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 623

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spis treści
Okładka
Spis treści
Strony tytułowe
Wstęp
Rozdział 1
Rozdział 2

Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20

Zdjęcia
Strona redakcyjna
Reklamy
Spis treści

Wstęp

„Zakończę niniejsze opracowanie trzema najpiękniejszymi literkami na świecie: CDN!” – napisałem w ostatnich słowach mojej pierwszej książki o Dumie Katalonii pt. Złota dekada, w której opisałem pełne sukcesów dzieje klubu i drużyny w sezonach od 2005/06 do 2014/15. I jak widać – ciąg dalszy następuje. Jednak zapał do pracy pobrzmiewający w zacytowanym zdaniu gasł u mnie w kolejnych latach, aż w czerwcu 2024 roku nie zostało z niego prawie nic. W tym czasie bowiem spełnienie obietnicy napisania ciągu dalszego tej opowieści jawiło się raczej jako niezbyt miły obowiązek stworzenia kroniki upadku giganta. Rozważałem, jaki tytuł będzie najbardziej adekwatny, bo przecież coś w rodzaju Druga złota dekada nie wchodziło w grę, gdyż ostatnie dziesięć lat było dla Barcelony mało spektakularne: zespół coś tam wygrał, zdarzyło mu się jednak więcej pamiętnych porażek niż godnych opiewania triumfów. Do tego klubem wstrząsnęło tyle afer i przylgnęło doń tyle przykrych, brudnych historii, które miały niewiele wspólnego z piłką nożną, że same nasuwały się tytuły w rodzaju: Dekada afer, Dekada skandali czy Dekada klęsk.

Ale oto w sezonie 2024/25, zamykającym niniejszą opowieść, powiało optymizmem na każdym polu. Burze na górze ucichły i choć klub wciąż zmaga się z usuwaniem ich skutków, to powoli jakby wychodził na prostą. Upadek Barcelony, obwieszczony w tytule napisanej w 2021 roku książki Simona Kupera o Barcelonie1, nie nastąpił. A ponadto zespół pod wodzą Hansiego Flicka zaliczył najlepszy sezon od rozgrywek 2015/16, które otwierają niniejszą książkę. Było mi o tym tym przyjemniej pisać, że przecież stało się to przy udziale dwóch pierwszych Polaków w barwach klubu z (niebawem znów) Camp Nou, Roberta Lewandowskiego i Wojciecha Szczęsnego.

Jeden udany sezon to oczywiście za mało, by tytuł książki mógł być jednoznacznie pozytywny. Ale Burzliwa dekada pasuje chyba jak ulał. Wskazuje, że w omawianym okresie działo się dużo złego, ale też sugeruje, że klub po okresie zawirowań wypływa na spokojniejsze wody – nie było wszak w dziejach świata burzy, która trwała wiecznie.

Moja pierwsza książka o Barcelonie podzielona była na dziesięć rozdziałów, każdy opisywał jeden sezon. Teraz tych rozdziałów jest 20. Między bowiem tymi, które odnoszą się do analizy sukcesów bądź niepowodzeń zespołu w danej kampanii oraz przypominają jej przebieg, umieszczam te traktujące o poszczególnych aferach bądź ważnych, brzemiennych w skutki wydarzeniach w historii klubu. Decydując się na taki manewr, musiałem ustalić proporcje i zdecydować, czy więcej piszę o futbolu w sensie ścisłym, czy o kwestiach okołopiłkarskich. Stopniowo, podczas porządkowania materiałów, sprawa rozstrzygnęła się sama. Na bazie potwierdzonych informacji, czyli faktów, nie da się na chwilę obecną ani wyjaśnić słynnej afery zwanej Caso Negreira, ani stworzyć panoramicznego obrazu finansowego upadku Barçy. Nawet na rynku hiszpańskim brakuje wiarygodnych pozycji dotyczących tych zagadnień – najwyraźniej tamtejsi autorzy też nie mają wystarczającej ilości materiałów. Taki Guillem Balagué, zamiast zająć się którymś z tych trudnych tematów, wydał ostatnio książkę pt. Capitanes, opisującą legendarnych kapitanów Barçy. Inni też wolą wspominać piękną przeszłość, niż taplać się w brudnej teraźniejszości. A oprzeć znaczne partie tej książki na niesprawdzonych doniesieniach czy tendencyjnych wypowiedziach ludzi osobiście zaangażowanych w mętne sprawy? To nie byłoby zbyt mądre posunięcie.

Co innego kwestie piłkarskie. Jeśli nie wystarczyłoby mi palców u rąk, by wymienić mecze Barcelony, których w minionej dekadzie nie obejrzałem, to po dodaniu palców u nóg na pewno wszystkie one zostałyby wyszczególnione. Komentowałem też dla Canal+ Sport część jej starć w Primera División, Lidze Mistrzów, Pucharze Króla, Superpucharze Hiszpanii czy Superpucharze Europy. Napisałem w minionej dekadzie na temat Barçy około setki większych bądź mniejszych artykułów do „Piłki Nożnej”, w większości traktujących o jej boiskowych przewagach bądź niepowodzeniach. Znam się na tej materii, a do tego w futbolu zawsze najbardziej interesował mnie futbol, czyli to, co dzieje się na boisku między 1. a 90. – czy 120. – minutą. W moim wykonaniu zatem ta książka z wielu powodów nie może wyglądać inaczej, niż wygląda. Proporcje układają się w niej następująco: trzy czwarte miejsca poświęcam temu, jak – i dlaczego tak – Barcelona grała w piłkę, a jedną czwartą temu, co działo się w klubie i z klubem.

Książkę niniejszą oparłem więc w głównej mierze na własnych obserwacjach i wnioskach, a ponadto na artykułach publikowanych na stronach internetowych i w wydaniach papierowych hiszpańskich dzienników sportowych: „Marki”, „Asa”, „Sportu”, „Mundo Deportivo”, choć wykorzystywałem też fakty i opinie prezentowane w innych mediach, tak pisanych, jak i mówionych – które w takich przypadkach starałem się wymieniać. Wykorzystywałem także oczywiście artykuły własne z „Piłki Nożnej”. Powiedzieć, że bibliografia książkowa jest skromna, to nic nie powiedzieć, bo jest ona nieporównywalnie mniejsza niż w przypadku pierwszego tomu. Jednak tak to już jest: gdy jakiś klub odnosi sukcesy i grają w nim największe gwiazdy futbolu, chcą pisać o nim wszyscy. Gdy popada w kryzys, zostają tylko najwierniejsi.

Adresatami tej książki są więc wierni polscy kibice Barcelony oraz fani hiszpańskiego futbolu. Mam nadzieję, że Wam się spodoba, choć na pewno wolelibyście znów czytać o czterech triumfach w Lidze Mistrzów, jak w tomie pierwszym, a nie o tym, czy i jak Barcelona kupowała mecze. Cóż, trudno, jest jak jest, a Barçę kochać trzeba tak czy siak. Mimo wszystko zatem – vamos!

1 S. Kuper, Barça. Powstanie i upadek klubu, który kształtował nowoczesną piłkę nożną, przeł. B. Sałbut, Kraków 2022.

Rozdział 1

Sezon 2015/16 – mistrzostwo, Puchar Króla, Klubowe Mistrzostwa Świata, Superpuchar Europy

„Gdy w 2015 roku Barça sięgała po piąty triumf w Lidze Mistrzów, miała pieniądze, by kupić dosłownie każdego. La Masia, maszynka produkująca zawodników, pozwoliła zaoszczędzić klubowi miliony na transferach, a poza tym Katalończycy generowali największe przychody w całym świecie futbolu” – pisze Simon Kuper w książce Barça. Powstanie i upadek klubu, który kształtował nowoczesną piłkę nożną. Perspektywy były zatem wspaniałe. Pierwszy tom mojej opowieści o najnowszej historii Barcelony został zwieńczony pożegnaniem Xaviego, który kończył wtedy swoją karierę piłkarską na Camp Nou, oraz krótkim opisem sezonu 2015/16. Wówczas wydawał się on średnio udany, wszak zespół zdobył tylko cztery z sześciu możliwych trofeów, co oznaczało, że Luis Enrique nie dorównał Pepowi Guardioli, który objąwszy drużynę, wygrał od razu wszystko, co się dało.

Oczywiście z dzisiejszej perspektywy sprawy przedstawiają się inaczej, wszak w kolejnych dziewięciu cyklach rozgrywkowych Barcelona wywalczyła łącznie ledwie 12 trofeów. Patrząc na to przez ten pryzmat, trzeba stwierdzić, że kampania 2015/16 bardziej pasowałaby do tomu pierwszego, jako że zakończyła złotą dekadę klubu – to wtedy po raz ostatni dotąd Barcelona była naprawdę wielka. Ale mimo że sezon ten obfitował w sukcesy, był niewątpliwie małym krokiem w tył.

Lato 2015 roku było nietypowe i wszystko działo się w jego trakcie na odwrót. Prezydent Josep Maria Bartomeu, zamiast szukać nowych sponsorów, bo finanse Barçy zaczynały się powoli sypać (o czym w rozdziale 18), musiał zajmować się polityką, która akurat dopadła jego klub (o czym w rozdziale 2). Dyrektor sportowy Robert Fernández, zamiast pracować nad transferami, a przede wszystkim szukać gracza, który mógłby choć w minimalnym stopniu załatać dziurę po odejściu legendarnego pomocnika, zbijał bąki, bo klub miał zakaz transferów. Trener Luis Enrique, zamiast pomału „dokładać do pieca”, czyli zwiększać zawodnikom obciążenia, musiał na gwałt przygotowywać wysoką formę, gdyż już 11 sierpnia w Tbilisi Barça miała zagrać z Sevillą w meczu o Superpuchar Europy, a kilka dni później przystąpić do zmagań z Athletikiem o Superpuchar Hiszpanii. W tej sytuacji piłkarze też byli raczej rozedrgani niż spokojni.

Skoro sezon zaczął się od razu na ostro, to i bez dalszych wstępów ruszamy z opowiadaniem jego historii, która zaczęła się w Tbilisi. „Gramy na takim poziomie, jaki jest możliwy w tym terminie. To poziom daleki od optymalnego” – Lucho przed wylotem do Gruzji nie ukrywał, że zespół jest daleki od szczytowej dyspozycji, ale dodawał: „Nie cierpię okresów przygotowawczych. Niby coś się dzieje, są jakieś mecze. Jednak trener nie ma pewności w żadnej kwestii. Dopiero kiedy zaczynają się spotkania o stawkę, dowiaduje się, na kogo może liczyć, jakie drużyna ma atuty, a jakie problemy na starcie. W sumie więc dobrze, że będziemy mieć to już za sobą”. „Zawsze mogłoby być lepiej, ale jest dobrze. Jedziemy na ten mecz odpowiednio przygotowani” – komentował Javier Mascherano, jeden z tych zawodników, o których mówiło się, że po superpucharach mogą zmienić klub, gdyż zabiegał o niego Juventus. „Ja nie zamierzam nigdzie odchodzić” – uspokajał Argentyńczyk, który nieoczekiwanie zajął w kolegium kapitańskim miejsce zwolnione przez Xaviego, choć spodziewano się, że przypadnie ono Gerardowi Piqué. Pedro natomiast, lecąc do Tbilisi, jedną nogą był już w Anglii. Zastanawiano się nawet, czy trener odważy się skorzystać z jego usług, ryzykując przy tym kontuzję i uniemożliwiając zawodnikowi występy w pucharach w barwach nowego klubu. Ale że Enrique był bardzo przeciwny odejściu skrzydłowego, to posłał go do boju. Mimo to Pedro wyjechał później do Premier League, tyle że nie, jak się spodziewano, do Manchesteru United, lecz do Chelsea.

Statystycy podkreślali walor ewentualnego ogrania Sevilli. Dla katalońskiego klubu byłby to piąty Superpuchar Europy, co zrównywałoby Barcelonę z dotychczasowym rekordzistą tych rozgrywek – zespołem AC Milan. Iniesta, wybiegając na stadion imienia Borisa Paiczadzego po raz 550. w koszulce Barçy, wskakiwał na trzecie miejsce odnośnej klasyfikacji, wyprzedzając Miguelego, a pozostając jedynie za Xavim i Puyolem. Z Xavim mógł jednak zrównać się pod względem liczby zdobytych w karierze trofeów. Z kolei Dani Alves miał okazję dogonić Paolo Maldiniego, który do tego czasu miał na koncie najwięcej (cztery) zwycięstw w Superpucharze Europy. Notabene Alves, grający dotychczas z numerem 22, postanowił przejąć po Xavim – jak tłumaczył Brazylijczyk: w hołdzie dla legendy – numer 6 na koszulce i zadebiutował z nim w Barcelonie właśnie w Tbilisi.

Oczy kibiców obu zespołów były przed meczem zwrócone przede wszystkim na Ivana Rakiticia, który w starciu o tak dużą stawkę miał zmierzyć się ze swoim byłym klubem. Choć już w poprzednim sezonie był on zawodnikiem podstawowej jedenastki Barcelony, a Xavi jedynie wchodził z ławki, to teraz Chorwat musiał dźwigać cięższe brzemię odpowiedzialności. Rakitić wypowiedział się przed meczem w stylu godnym Xaviego: „Nie ma nic piękniejszego, niż zacząć sezon od zdobycia trofeum. Gramy o tytuł i nie możemy czegokolwiek usprawiedliwić niedogodnym terminem”, dodając wszakże, że odejście legendy nie zmieni jego roli w zespole, co nie było do końca prawdą. „Jestem i pozostanę sevillistą, z wyjątkiem dni, w których gram przeciw Rojiblancos” – zakończył.

Z powodu kontuzji nieobecny był Jordi Alba. Na kilka dni przed meczem w Tbilisi okazało się, że nie może w nim zagrać także Neymar, mający ochotę powtórzyć wyczyny Pedro z 2009 roku i Messiego z 2011, którzy strzelali gole w sześciu turniejach, w których triumfowała Barcelona. Powodem absencji Brazylijczyka była choroba, a mianowicie świnka. Katalońskie media nie bolały jednak specjalnie nad jego brakiem, gdyż bilans spotkań bez Neymara w poprzedniej kampanii był bardzo udany: 21 zwycięstw (w tym 4:1 z Sevillą), pięć remisów i tylko jedna porażka. Forma Leo Messiego, który po Copa América w tajemniczych sprawach wyskoczył na chwilę do Gabonu, była niewiadomą. Napawało optymizmem, że tuż przed finałem Argentyńczyk zaczął publikować na swoich socialach zdjęcia z nagim torsem, czego wcześniej unikał, bo nie był on zbyt imponujący. Tego lata jednak popracował nad muskulaturą i doszedł do wniosku, że w jedynym liczącym się dlań porównaniu – z Cristiano Ronaldo – już nie wygląda jak amator-suchoklates, tylko jak zawodowy sportowiec. Poza tym kibice Barçy nie musieli opierać nadziei na sukces wyłącznie na Messim – w pretemporadzie najwyższą formą z zawodników Barcelony błyszczał Luis Suárez. Nic dziwnego, skoro ze względu na dyskwalifikację nie mógł wystąpić w Copa América.

Podejście Sevilli do tego meczu było dosyć ambiwalentne. Prezydent José Castro mówił o tym, że klub musi zostać w Lidze Mistrzów, czyli być w formie przede wszystkim w sezonie ligowym. Bramkarz Beto lekceważąco wypowiedział się o randze Superpucharu. Natomiast Unai Emery podszedł do tego starcia bardzo ambicjonalnie – dla niego to trofeum było naprawdę ważne, bardzo chciał je sobie zapisać w CV, zwłaszcza po porażce rok wcześniej. Dlatego po cichutku zrobił wszystko, żeby zespół był w jak najwyższej formie akurat tego dnia, i zamiast normalnie budować bazę fizyczną na sezon, zmniejszył zawodnikom obciążenia treningowe w ostatnim tygodniu. Dopiero na konferencji przed meczem, gdy trener rywali nie miał już pola manewru, powiedział otwartym tekstem: „Nie jestem zadowolony z tego, jak zaprezentowaliśmy się przed rokiem w Cardiff. Do dziś odczuwam niesmak na wspomnienie tego meczu. Dlatego teraz jesteśmy przygotowani lepiej. Spodziewam się, że zagramy na maksimum naszych możliwości i znajdziemy słabe strony przeciwnika. Spróbujemy wygrać, prezentując styl, z jakim identyfikują się nasi kibice. Szanujemy Barcelonę, to najlepszy zespół świata, ale w jednym spotkaniu wszystko się może wydarzyć”. Czyli żadnego murowania bramki, gra z otwartą przyłbicą – a to zwiastowało emocje.

I emocje były. Mecz w Tbilisi był jednym z najbardziej niesztampowych piłkarskich widowisk, jakie miałem okazję oglądać na żywo. Zaczął się o 22.45 miejscowego czasu, ale nikomu z widzów na stadionie nie opadały powieki. Świetnie zagrał Éver Banega, który miał jeszcze odpoczywać po niedawno zakończonym turnieju Copa América, tymczasem Emery, zamiast spuścić zeń powietrze, jeszcze go podpompował. I to właśnie Argentyńczyk w trzeciej minucie strzelił gola z wolnego na 1:0 dla Sevilli. Potem jednak Barça przeprowadziła niezwykły szturm i dzięki dwóm golom Messiego, też z rzutów wolnych (7. i 16. minuta), jednym Rafinhi2 (44.) i jednym Luisa Suáreza (52.) wyszła na prowadzenie 4:1. Po czym zbastowała. A ognista Sevilla tylko na to czekała. Gdy przycisnęła rywala, okazało się, że osiem bramek straconych przez Barçę w pięciu meczach pretemporady nie było przypadkiem, obrona ekipy Luisa Enrique nie prezentuje się solidnie. Dzięki trafieniom Reyesa w 57., Gameiro w 72. i Konoplanki w 81. minucie podopieczni Emery’ego doprowadzili do wyrównania. W Tbilisi Barça pierwszy raz za kadencji Luisa Enrique straciła cztery gole i pozwoliła rywalom odrobić trzybramkową stratę. W trzeciej minucie dogrywki Luis Enrique sięgnął jednak po Pedro, a ten w 115. minucie, po świetnym podaniu Messiego, dał Barcelonie zwycięstwo 5:4. Po meczu na pytanie, dlaczego Pedro nie zagrał w wyjściowym składzie, pojawiły się trzy odpowiedzi: Luisa Enrique – że zawodnik miał dolegliwość mięśniową („Pedro nie chce odchodzić z Barcelony, chciał grać od początku w tym meczu” – dodał szkoleniowiec); Josepa Bartomeu – że wskutek taktycznej decyzji trenera; i nowego dyrektora sportowego Roberta Fernándeza – że Pedro podjął decyzję o odejściu do Manchesteru United. Najwyraźniej trzej panowie nie zdążyli ustalić przekazu dnia.

„Po znakomitych 60 minutach nieco się zrelaksowaliśmy, co skończyło się dużymi cierpieniami. Byliśmy też zmęczeni. Bardzo się cieszę, że decydującego gola strzelił Pedro, gdyż zasłużył na takie pożegnanie z klubem, któremu dał tak wiele” – powiedział z kolei Leo Messi.

Na potrzeby swojej książki o Sevilli porozmawiałem o tamtym meczu z Grzegorzem Krychowiakiem, który musiał wystąpić w Tbilisi na pozycji stopera. Myślę, że warto zacytować jego wypowiedź: „Na pewno dla widzów [był to] niezwykle atrakcyjny [mecz], bo padał gol za golem. Dokonaliśmy sztuki, jaka chyba nikomu się w ostatnich latach nie udała, czyli odrobiliśmy trzybramkową stratę do Barçy – by potem niestety i tak przegrać. (…) Ja zapamiętałem mecz w Tbilisi z innego powodu. Grałem ze złamanym żebrem, przez całe 120 minut odczuwałem silny ból, to było więc jedno z najtrudniejszych spotkań w mojej karierze”.

„Futbol często zaskakuje. A zdobycie każdego tytułu kosztuje. Niech moi piłkarze zapamiętają to sobie po tym meczu. W 52. minucie wydawało się, że sprawa jest przesądzona. Ale rywal nadal chciał grać i nie miał już nic do stracenia. Trzeba przeanalizować, co się wtedy stało. W sumie jestem dumny ze swoich zawodników, że mimo remontady Sevilli jeszcze raz przejęli kontrolę nad meczem i go wygrali. Proszę kibiców, by docenili ich wysiłek” – mówił z kolei Luis Enrique, wyraźnie nie chcąc krytykować swoich zawodników przed kolejnym bojem, o Superpuchar Hiszpanii z Athletikiem. Hiszpański szkoleniowiec jako czwarta osoba w historii zdobył Superpuchar Europy i jako piłkarz, i jako trener. Zawodnicy Barcelony zaś spontanicznie wykonali po meczu jeden z najpiękniejszych gestów, jakie zdarzyło mi się widzieć na piłkarskim stadionie: ustawili się w szpaler i pożegnali brawami schodzących do szatni rywali. „Trudno ustalić, kto był autorem tego pomysłu. Sport to nie tylko gole, faule, emocje w trakcie gry, ale także umiejętność docenienia przeciwnika. Jestem dumny, że potrafiliśmy się tak zachować. A chodziło oczywiście o okazanie szacunku rywalowi, który dokonał rzeczy bardzo trudnej i pięknie walczył, by wygrać” – powiedział mi w Tbilisi Javier Mascherano.

Samolot z Tbilisi do Barcelony wystartował nad ranem 12 sierpnia, lot na drugi koniec Europy trwał blisko sześć godzin, a już 14 sierpnia Barça miała stanąć na San Mamés do pierwszego meczu o Superpuchar Hiszpanii. Zaiste, piekielny terminarz! Mimo to Luis Enrique nie zamierzał załamywać rąk: „Jest jak jest, ktoś tak poukładał kalendarz. Na pewno będziemy zmęczeni, ale spróbuję sprawić, żeby jak najmniej to było widać. Od dawna wiedzieliśmy, w jakich okolicznościach wystąpimy na San Mamés”. „Nie tak to powinno wyglądać. Athletic na pewno będzie mocniejszy fizycznie” – deklarował Sergio Busquets. Za to słowa Javiera Mascherano ilustrowały nadzieje, z jakimi wszyscy w Barcelonie czekali na starcia z Lwami z Bilbao: „Przez pierwszą godzinę gry w Tbilisi prezentowaliśmy taki futbol, jaki chcemy grać w tym sezonie. Potem się rozluźniliśmy. Dostaliśmy lekcję, z której na pewno wyciągniemy wnioski i to się więcej nie powtórzy. Nie mamy problemu z grą obronną, mechanizmy są takie same, ludzie pozostali ci sami. Jestem przekonany, że podczas sezonu ligowego znów będziemy tracić mało goli”.

Tymczasem w Bilbao Barcelona znów otrzymała cztery trafienia. Luis Enrique dokonał kilku zmian w wyjściowym składzie, znaleźli się w nim Marc Bartra, Thomas Vermaelen, Adriano, Sergi Roberto i Pedro, który z zespołem pożegnał się ostatecznie właśnie dwoma meczami o Superpuchar. „Na tym etapie sezonu nie można przeciążać piłkarzy. Musiałem wybrać taki skład, jaki wybrałem, biorę za to pełną odpowiedzialność, drugi raz zrobiłbym to samo” – tłumaczył się po meczu Lucho. Prawda jest jednak taka, że choć Adriano, Bartra i Vermaelen zagrali rzeczywiście fatalnie, to najgorszy w linii defensywnej był Dani Alves, który wystąpił także w Tbilisi, a na San Mamés zawalił przy wszystkich golach Aritza Aduriza. Przy pierwszym (53.) puścił lewą stroną Sabina Merino, który dokładnie dośrodkował na głowę helikoptera z Bilbao, jak nazwano po tym meczu snajpera. Przy drugim (62.) zagubił się w polu karnym i źle wybił piłkę po centrze Susaety, przy trzecim (68.) zaś sfaulował bez sensu w szesnastce Etxeitę i spowodował rzut karny. Wynik otworzył jednak Mikel San José, strzałem, który kibice Athleticu doskonale pamiętają do dziś. Po dziesięciu minutach dominacji Barçy polegającej na niemal ciągłym posiadaniu piłki, chętnie zresztą oddanej rywalowi przez ekipę Ernesto Valverde, w 13. ter Stegen wybił głową piłkę wstrzeloną w jego strefę przez golkipera gospodarzy Gorkę Iraizoza. Spadła ona na 50. metrze przed bramką Barçy pod nogi San José, który uderzył nad niemieckim golkiperem. „Barcelona jest bez obrony i bez obrońców, którzy pozostają w trybie off. Nie tylko popełniają dziecinne błędy, ale gdy przeciwnik zaostrzy pressing, nie umieją wyprowadzić piłki spod bramki” – pisał „El Confidencial”. Przy 0:1 najlepszą szansę dla Katalończyków zmarnował Pedro, który trafił w poprzeczkę, generalnie jednak Athletic zamykał napastnikom Barçy wszystkie ścieżki dostępu do swojej bramki. Leo Messi i Luis Suárez byli wyłączeni z gry. Najgroźniej atakował wspomniany Pedro. W dalszej części sezonu brakowało czasami drużynie nie tylko jego determinacji w fizycznej walce z obrońcami rywali, ale i piłkarskiej klasy, bo bez niego i z powodu nałożonego na klub zakazu transferów tercet MSN nie miał żadnego wartościowego zmiennika.

W taki oto sposób de facto skończył się złoty sen Luisa Enrique o powtórzeniu w 2015 roku wyczynu Pepa Guardioli i sięgnięciu po sześć trofeów. Zdobył z Barceloną klubowe mistrzostwo świata, Puchar Króla, mistrzostwo Hiszpanii, wygrał Ligę Mistrzów, Superpuchar Europy, jego zespół potknął się jednak na ostatniej przeszkodzie. W artykule na stronie radia SER autor dał chyba najlepsze rzeczy słowo, nazywając Athletic „Galią Luisa Enrique”, na której, jak wiadomo, zakończył swe ambicje o władaniu światem Juliusz Cezar.

Oczywiście Lucho po klęsce na San Mamés, najwyższej za jego kadencji i pierwszej w takich rozmiarach w 102 meczach Barçy na tym stadionie, wykazywał urzędowy optymizm. „Nie pokazaliśmy dziś naszej najlepszej wersji, ale pozostaje jeszcze druga połowa. Nie poddajemy się, w rewanżu spróbujemy odrobić straty. Jeśli jakiś zespół w całej Europie jest do tego zdolny w takiej sytuacji, to właśnie Barcelona. Strzelmy szybko gola, potem dociśnijmy, a wszystko może się zdarzyć. To nie jest moment, by tłumaczyć tak wysoką porażkę zmęczeniem podróżą do Tbilisi, ale trzeba o tym pamiętać. W rewanżu będziemy bardziej wypoczęci” – mówił.

Także Ernesto Valverde podkreślał, że Barçy nigdy nie należy lekceważyć i że jest zdolna do remontady. Na Camp Nou w poniedziałek 17 sierpnia przyszło prawie 89 tysięcy widzów, co dowodzi, że i gent Blaugrana wierzył w cud. Barça grała nieźle, lecz nieskutecznie: Piqué w 6. minucie trafił w poprzeczkę, a potem dobre sytuacje zmarnowali Pedro i Rakitić. Gdy w 44. minucie Leo Messi w końcu zdobył upragnione prowadzenie, nadzieje ożyły. Zabił je Gerard Piqué, który w 56. minucie wyleciał z boiska – choć fani Barçy uważali, że sędzia Velasco Carballo zdecydowanie przesadził, gdyż stoper nie zasłużył na tak dotkliwą karę. „W tym momencie mecz się skończył” – przyznał Luis Enrique. Barça jednak nie spuściła z tonu, grając w dziesiątkę, miała trzy kolejne okazje, ale goście wykorzystali szturm rywala w osłabieniu i wyrównali po trafieniu Aduriza w 74. minucie. „Alirón, alirón, el Athletic, campeón” – mogli po 31 latach zakrzyknąć fani zespołu z Bilbao. „Athletic zasłużenie zdobył trofeum. Nasza dzisiejsza gra daje jednak powody do optymizmu przed sezonem ligowym” – uznał trener Blaugrany, odnosząc się do meczu pierwszej kolejki, w którym jego drużyna miała się zmierzyć ponownie z Athletikiem.

***

Po szybkich strzałach superpucharowych podopieczni Enrique mog­li tydzień odetchnąć przed ligą i zastanowić się, jaki to będzie sezon dla Barcelony. Wobec zakazu transferowego nałożonego przez UEFA klub nie mógł zarejestrować nowych piłkarzy. Szefowie pozyskali Ardę Turana z Atlético i Aleixa Vidala z Sevilli, ale obu czekało pół roku grzania motorów, bo mogli zadebiutować dopiero w styczniu.

Po zwolnieniu w styczniu Andoniego Zubizarrety do końca sezonu na stanowisku dyrektora sportowego był wakat, gdyż prezydent Bartomeu nie chciał nikogo zatrudniać przed wyborami. Gdy wygrał je 18 lipca (patrz rozdział 8), nowym dyrektorem sportowym mianował Roberta Fernándeza. Trzeba napisać kilka zdań o tej mało znanej wcześniej postaci, wszak miał kierować sprawami transferowymi przez trzy najbliższe lata, do lipca 2018, kiedy to zastąpił go Éric Abidal. Urodzony w 1962 roku Fernández jako piłkarz grał na pozycji ofensywnego pomocnika. Przez większość kariery pozostawał związany z Valencią, ale w latach 1986–1990 był zawodnikiem Barçy. Do tego 29 razy zagrał w reprezentacji. Gdy skończył karierę, zajął się pracą trenerską, ale nie wyszedł poza szczebel Segunda División. Wobec tego podjął pracę w pionie kierownictwa sportowego w Atlético, zajął się także reprezentowaniem interesów piłkarzy. Dlaczego panu Bartomeu przyszedł do głowy pomysł, by tak odpowiedzialne stanowisko w tak wielkim klubie powierzyć człowiekowi o naprawdę kiepskim CV? Nie wiadomo. A pod sobą Fernández miał mieć tak znane i zasłużone dla klubu postaci jak Carles Rexa­ch – szef scoutingu krajowego, Ariedo Braida – szef scoutingu za­granicznego oraz Pep Segura i Jordi Roura – odpowiedzialni za La Masię.

Skoro nie można było nikogo kupić, trzeba było dopieszczać tych, co są. Rozumiał to Luis Enrique, który zapytany o trzech najlepszych zawodników poprzedniego sezonu Ligi Mistrzów, którzy winni byli zostać nominowani do odpowiedniej nagrody, wymienił Messiego, Neymara i Luisa Suáreza, a pominął wymownym milczeniem Cristiano Ronaldo. Zgodnie z planem trenera Barçy to Urugwajczyk miał ciągnąć zespół w pierwszej części sezonu, zanim Messi i Neymar odzyskają formę po zmaganiach o prymat na kontynencie południowoamerykańskim, w których ich kolega nie brał udziału. „Skoro nie możemy kupować, to nie godzę się, by ktokolwiek jeszcze opuszczał klub, chyba że zawodnik sam mi powie, że chce odejść” – powiedział trener już po tym, jak Pedro przeniósł się do Anglii. Na szczęście kara od UEFA nie wykluczała ściągania z wypożyczeń własnych graczy, którzy nawet jeśli nie dodaliby jakości pierwszej drużynie, to przynajmniej poszerzyliby ławkę. Ale i to nie było takie łatwe. Rok temu, dla przykładu, Barcelona wypożyczyła na dwa lata do Sevilli Denisa Suáreza. Teraz chciała go ściągnąć do siebie, ale Monchi się nie zgodził3. W tymże klubie grał także Gerard Deulofeu. Spór o niego przebiegał podobnie, a ostatecznie blond napastnik wylądował w Evertonie. „Liczę, że do stycznia, gdy będą mogli do nas dołączyć nowi zawodnicy, Munir i Sandro dadzą dużo zespołowi jako rezerwowi napastnicy. Dostali wielką szansę od losu” – mówił Luis Enrique zapytany o najbardziej palącą kwestię personalną.

Start sezonu ligowego okazał się bardzo udany, Barça pokonała na San Mamés 1:0 czarną bestię z Bilbao, a potem Málagę, Atlético i Levante, by w piątej kolejce nieoczekiwanie ulec 1:4 Celcie w Vigo. W Lidze Mistrzów zespół zaczął od remisu 1:1 z Romą. Ten mecz warto zapamiętać z powodu dwóch wydarzeń. Najpierw, przy prowadzeniu Barcelony 1:0, Alessandro Florenzi pokonał ter Stegena strzałem z ponad 50 metrów, niczym kilka tygodni wcześniej Mikel San José. Potem zaś Luis Suárez w swoim stylu, czyli brutalnie, zaatakował stojącego w bramce rzymian Wojciecha Szczęsnego, czym na kilka tygodni wykluczył go z gry.

Tak czy owak, drużyna Enrique zaliczyła bardzo dobry początek sezonu. Ale właśnie wtedy spadło na nią prawdziwe nieszczęście. Oto na początku rozgrywanego 26 września meczu z Las Palmas Leo Messi zszedł z grymasem bólu z boiska, po czym zdiagnozowano u niego naderwanie więzadeł pobocznych w lewym kolanie. Argentyńczyka zabrakło w pięciu grach ligowych, z których zespół wygrał cztery, a przegrał jedną, oraz w trzech zwycięskich bojach w Lidze Mistrzów. Okazało się, że Ivan Rakitić miał rację, gdy mówił po urazie kolegi: „Brak Messiego boli, ale też motywuje”.

Messi powrócił na El Clásico 21 listopada, ale o tym za chwilę. Najpierw omówmy, jak Luis Enrique poradził sobie z nieobecnością gwiazdy. Była to sytuacja niezwykła – obecny szkoleniowiec nie miał jeszcze do czynienia z zagadnieniem, jak go zastąpić, bo poprzedniej kontuzji Argentyńczyk doznał dwa lata wcześniej. Miało się oto okazać, czy Barcelona jest uzależniona od swojego lidera, czy też może funkcjonować bez niego. Jak to określił Lucho: „Teraz wyjdzie na jaw, z jakiej jakości drewna zbudowany jest nasz statek”. Dodał wszakże, że jest optymistą, gdyż „choć Messi rozwiązywał wiele problemów, to nie on jeden umie tutaj grać w piłkę”.

Należałoby raczej stwierdzić, że miało się okazać, ile pomysłów taktycznych na Barçę ma jej trener. Przed meczem z Bayerem w Lidze Mistrzów, pierwszym po wypadnięciu asa, przez hiszpańską prasę przetoczyła się dyskusja, co zrobić, jak ustawić zespół wobec absencji piłkarza, wokół którego wszystko się od dawna kręci. Pisano, że to okazja, by sprawdzić warianty gry bez Messiego, na wypadek gdyby kiedyś zdarzyło mu się odnieść kontuzję w kluczowym momencie rozgrywek.

Za Messiego w dziewiątej minucie spotkania z Las Palmas wszedł Munir. Jednak wypadł tak fatalnie, że nie dotrwał do końca meczu. Sandro też nie dawał gwarancji gry na odpowiednim poziomie, a z powodu zakazu transferowego nie było już kolejnego napastnika w odwodzie. Prasa zasugerowała trenerowi, by spróbował systemu 4-4-2, czyli zostawił w ataku Neymara i Luisa Suáreza, a wprowadził do gry dodatkowego pomocnika. Innym pomysłem było przesunięcie do ataku Andrésa Iniesty, jak czynił to czasem Guardiola. Szkoleniowcowi podpowiadano również przejście na 3-4-3. A co zrobił Luis Enrique? Pierwszy i trzeci wariant zastosował pod nieobecność argentyńskiego asa tylko w dalszej części starcia z Las Palmas. Busquets przesunięty na bok pomocy z pozycji piwota, którą zajął Mascherano, wypadł tragicznie, nie brał udziału w grze. Tercet defensorów zagrał tylko we fragmencie tamtego spotkania. Wariant drugi, z Iniestą na skrzydle, obowiązywał łącznie przez 35 minut: 15 minut w meczu ligowym z Getafe i 20 w starciu Ligi Mistrzów z BATE.

Luis Enrique utrzymał system 4-3-3, Munir i Sandro zmieniali się w ataku, ale prawie zawsze jeden z nich był na boisku. W trakcie dziesięciu meczów bez Leo w składzie (licząc końcówkę z Las Palmas i początek z Realem) żaden z nich nie strzelił gola. Szaleli jednak Neymar i Luis Suárez. Pierwszy zdobył w tym okresie 11 bramek (w tym karetę ustrzeloną w starciu z Rayo) i zaliczył sześć asyst, drugi uzyskał dziewięć goli i trzy asysty. Obaj mocno się nawzajem komplementowali. „Kiedy nie było Messiego, siłą rzeczy częściej rozgrywałem akcje z Suárezem. Dopiero wtedy przekonałem się, jak wielkim jest piłkarzem” – powiedział Brazylijczyk o Urugwajczyku. Ten zrewanżował się Neymarowi pięknymi słowami: „Jest numerem dwa na świecie, tylko Messi go przewyższa. Z pewnością bardziej zasługuje na miejsce w trójce plebiscytu o Złotą Piłkę niż ja”. W ten sposób odniósł się do toczonej wtedy dyskusji na temat tego, kto będzie trzeci w finałowej rozgrywce, gdyż Messi i Cristiano z definicji mieli zająć pierwsze dwa miejsca.

Wnioski były więc dwa: Luis Enrique nie zamierza zmieniać ustawienia, eksperymentować z taktyką, tylko chce robić swoje niezależnie od absencji („bez Messiego niech Neymar będzie nadal Neymarem, Luis Suárez Luisem Suárezem, a Iniesta Iniestą” – jak powiedział), ewentualne triki taktyczne zostawiając na najważniejsze mecze, a gwiazdorzy z Brazylii i Urugwaju bynajmniej nie potrzebują obecności na boisku Argentyńczyka, żeby brylować. Pojawiało się też pytanie, czy Messi ich przypadkiem nieco nie ogranicza. Dotyczyło to zwłaszcza Neymara, który wcześniej grał zrywami: po świetnym meczu przychodził słaby występ. Teraz zaś błyszczał co trzy dni, nie tylko zresztą jako snajper. Wszedł w pełni w buty Messiego, przejmując też jego rolę napastnika cofającego się, by rozegrać piłkę. Moim zdaniem, mimo wzorcowej współpracy tercetu napastników Barçy i ich ciepłych uczuć wobec siebie, to właśnie podczas tych kilku jesiennych tygodni 2015 roku Neymarowi przestało się bezwarunkowo podobać w Barcelonie. Zaczął myśleć, że gdzie indziej, bez Messiego, mógłby grać lepiej, strzelać więcej goli. Nigdy nie powiedział tego głośno, atmosfera między trzema tenorami Barçy była do końca wspólnych śpiewów idylliczna, ale przecież każdy ma swoje ambicje i chce być najważniejszy. W opisanych powyżej wydarzeniach widzę jeden z powodów przyjęcia przez Brazylijczyka w 2017 roku oferty z PSG.

I oto nadeszło El Clásico. Messi ścigał się z czasem, by zdążyć się wykurować. Czy dlatego, że partnerzy z ataku bez niego radzili sobie niepokojąco dobrze i trochę im zazdrościł? Nie wykluczałbym tego, wielcy sportowcy ambicję mają nieograniczoną i nawet kiedy się przyjaźnią, grając w jednym zespole, to i tak rywalizują. Media hiszpańskie cytowały wówczas fragmenty wywiadu Gerarda Piqué dla „The Telegraph”, w którym obrońca powiedział, że poziom zazdrości w tercecie napastników Barçy wynosi zero, ale przecież wcale nie musiało tak być.

Ostatecznie Messi, któremu w szybkim odzyskaniu zdolności bojowej pomagał ściągnięty w trybie pilnym do Barcelony fizjolog reprezentacji Argentyny Luis García, dostał od medyków pozwolenie na grę, ale bez gwarancji, że uraz się nie odnowi. Media zapowiadały ten mecz jako pojedynek dwóch wybitnych trenerskich umysłów: Luisa Enrique i Rafy Beníteza. Faworytem była oczywiście Barça, nie tylko z powodu kłopotów Realu pod wodzą tego trenera i gęstniejącej wokół niego atmosfery. Trener Katalończyków bowiem pod nieobecność Messiego poradził sobie – czy to tylko zbieg okoliczności? – z największym problemem, jaki jego ekipa miała na początku sezonu, czyli z fatalną grą w obronie. Do 20 października i pierwszego meczu z BATE zespół z Camp Nou tracił gole w 12 z 14 rozegranych spotkań, co było oczywiście skutkiem tego, że aż do wspomnianego starcia Luis Enrique z różnych względów nie mógł zestawić optymalnej defensywy: Alves, Piqué, Mascherano, Alba. Potem w ośmiu meczach Barcelona straciła tylko dwa gole, a rywale stwarzali sobie naprawdę mało sytuacji. Przyczyny tej poprawy opisał Thomas Vermaelen: „W sierpniu i wrześniu obrońcy byli pozostawieni samym sobie, reszta myślała tylko o ataku. Na nas skupiała się krytyka, ale teraz, gdy zaczęliśmy otrzymywać wsparcie, okazało się, że potrafimy jednak grać”. Gerard Piqué podczas gali katalońskiego „Sportu” 9 listopada powiedział: „Znajdujemy się w najlepszym momencie sezonu, przeciwko Villarrealowi [w kolejce poprzedzającej El Clásico] rozegraliśmy najlepszy mecz. Głęboko wierzę, że opuścimy Santiago Bernabéu jako lider Primera División”. Kibice Barçy podzielali tę wiarę, fani Los Blancos zaś obawiali się porażki także dlatego, że trzej poprzedni trenerzy Realu, Pellegrini, Mourinho i Ancelotti, przegrywali pierwsze starcie z katalońskim teamem.

Ale chyba nikt nie spodziewał się tego, co zdarzyło się na Santiago Bernabéu – Barcelona wygrała 4:0. Od 5:0 w 2010 roku Klasyki były raczej wyrównane, żadna ze stron nie wygrywała więcej niż dwoma golami, kibice odzwyczaili się więc od pogromów. W Realu przed meczem doszło do sporej awantury między planującym obranie defensywnej taktyki trenerem a piłkarzami, domagającymi się, by ten pozwolił im pograć. Rafa się ugiął, wystawił ofensywny skład z Jamesem, ale bez Casemiro, nakazał atakować, a Barça tylko na to czekała z widłami, obcęgami, palnikami i czym tam jeszcze. Wzięła białą twierdzę szturmem, a potem niczym Kozacy Krzywonosa w Barze radośnie wyrżnęła obrońców. „Barça zniszczyła Beníteza” – krzyczała „Marca”, „Wspaniała symfonia Barcelony i koncert gwizdów dla Realu” – piało „Mundo Deportivo”. Kładąc mocny akcent na słabość Królewskich, nie wolno zapominać jednak o znakomitej grze zwycięzców. Wszyscy byli wielcy, Andrés Iniesta strzelił swego pierwszego gola od 11 lutego (w lidze od marca 2014 i wygranej 4:3 na Santiago Bernabéu), a mieliśmy 21 listopada 2015. Messi wszedł w 56. minucie już na gotowe, przy 3:0. Luis Enrique zastosował oczywiście ustawienie 4-3-3, ale na prawym skrzydle nie wystąpił tym razem ani Munir, ani Sandro, lecz Sergi Roberto, który zresztą często się cofał, stając się czwartym pomocnikiem, a wtedy zespół grał w ustawieniu 4-4-2.

„Byliśmy zdecydowanie lepsi. Wynik jest sprawiedliwy. Rezultat jest przede wszystkim zasługą naszej bardzo dobrej gry, a nie słabości rywala” – powiedział Luis Enrique. Najpiękniejszy był pierwszy gol, strzelony w dziesiątej minucie przez Luisa Suáreza. Akcja trwała 104 sekundy, dziesięciu zawodników wymieniło 38 podań. Do grona bohaterów tego meczu należy dopisać Claudio Bravo, który w końcówce, gdy Real walczył o honorowego gola, popisał się kilkoma pięknymi paradami. Barça wyjeżdżała z Santiago Bernabéu z przewagą sześciu punktów nad Realem. Media zaczęły pisać, że jak w sezonie 2012/13 zostanie de facto mistrzem już w grudniu.

To były przedwczesne szacunki, nie tylko ze względu na Real. Barça bowiem po El Clásico nieco wytraciła impet i zgubiła w grudniu sześć punktów, remisując z Valencią, Deportivo i Espanyolem. Na półmetku nie liderowała bynajmniej tabeli, gdyż punkt więcej miało Atlético (Barcelona rozegrała jeden mecz mniej, przekładając spotkanie ze Sportingiem ze względu na udział w Klubowych Mistrzostwach Świata), Real zaś był tuż za jej plecami.

W Lidze Mistrzów po remisie z Romą przyszły cztery kolejne zwycięstwa (w tym trzy, jak wspomniałem, bez Messiego) i nic nieszkodzący remis z Bayerem – pierwsze miejsce w grupie było oczywistością. Zresztą do tamtego momentu Barça tylko sześć razy nie wygrała grupy w Lidze Mistrzów – w sezonach 1994/95, 1997/98, 1998/99, 2000/01, 2004/05, 2006/07.

W takich to okolicznościach zespół udał się w połowie grudnia na Klubowe Mistrzostwa Świata do Japonii, dokąd impreza wróciła po dwóch latach nieobecności. „Nie jedziemy tam na wycieczkę, tylko żeby zdobyć trofeum” – wyraził jasno nastroje całej drużyny Javier Mascherano. Pierwszym rywalem był prowadzony przez słynnego Luiza Felipe Scolariego chiński Guangzhou Evergrande, który ograł meksykańską Américę. Mecz nie miał wielkiej historii – Barça wygrała 3:0 po golach Luisa Suáreza. Urugwajczyk potwierdził znakomitą formę, strzelając także dwa z trzech goli w finałowym 3:0 z River Plate. Zwycięzca Copa Libertadores tylko przez pół godziny był w stanie jako tako przeciwstawiać się rywalom. W końcu jednak na 1:0 trafił Leo Messi, w półfinale nieobecny z powodu ataku kolki nerkowej. Mało kto dziś pamięta, że w 2000 roku Argentyńczyk mógł trafić z Newell’s Old Boys nie do Barcelony, ale właśnie do River. Szefowie tego klubu przestraszyli się jednak kosztów leczenia karłowatości przysadkowej u młodej gwiazdy, szacowanych wtedy na 900 dolarów miesięcznie. Wskutek tego skąpstwa Los Millonarios stracili najlepszego piłkarza w historii. Cieszył się także Javier Mascherano, który kiedyś grał w jednym klubie z trenerem River, Marcelo Gallardo.

Mimo zatem kiepskiej pretemporady, na którą narzekali nawet zawodnicy, Barcelona dojechała do końca roku w bardzo dobrej formie fizycznej. Najlepiej świadczył o tym fakt, że w trwającym sezonie aż 70 procent goli strzeliła w drugich połowach meczów. Tych bramek byłoby zresztą więcej, gdyby nie 16 słupków bądź poprzeczek, w tym pięć Messiego, z czego trzy z rzutów wolnych.

***

Przez cały niniejszy rozdział przewijają się stale nazwiska trzech napastników Barçy. Po wyczynach Neymara w trakcie nieobecności Messiego, po tym, jak Luis Suárez został bohaterem Klubowych Mistrzostw Świata, w Hiszpanii na punkcie tercetu MSN zapanowało prawdziwe szaleństwo. Pisano, że to najlepsza formacja ataku w historii futbolu. Bartomeu powiedział nawet (cytat za książką Kupera): „Czasem się dziwię, że piłkarski świat pozwolił nam wystawić Messiego, Suáreza i Neymara w jednym ataku. Wydawało mi się, że zaraz ktoś krzyknie: »Nie! Stop! Nie wolno wam!«”. „W sezonie 2015/16 xG Barçy osiąg­nęło szczytową wartość 3,0. Składało się na nią xG Neymara równe około 1,2 i rekordowo wysokie xG Messiego równe 1,4 na mecz” – cytuje Kuper wyliczenia Johna Burna-Murdocha z „Financial Times”.

To dobry moment, by chwilę zastanowić się nad tym kuriozum, przeanalizować fenomen rzekomo bezkonfliktowej współpracy trzech gwiazdorów, o której mówił też Piqué. Zdumiewające fakty były takie, że zawodnicy ci rzeczywiście spijali sobie z dzióbków, każdy dbał o dobrostan partnera nie tylko w wywiadach, ale również na boisku. „Siłą naszego tercetu jest to, że nikt w nim nie czuje się ważniejszy od reszty. Łączy nas prawdziwa przyjaźń, pozbawiona zazdrości. Gdy Messi i Neymar zaczynają swoje popisy, ja schodzę im z drogi, żeby nie przeszkadzać” – powiedział Luis Suárez. „Każdy z nas odczuwa szczęście, pomagając koledze” – twierdził Neymar. Messi w meczach z Cordobą (2 maja 2015) i Romą (24 listopada 2015), mając na koncie dublet, oddał prawo wykonania rzutu karnego Neymarowi, któremu akurat nic nie wychodziło, i zamiast pokwitować odbiór kolejnej piłki za strzelenie hat tricka w meczu, cieszył się szczęściem kolegi. Kilka dni po starciu z Romą, w spotkaniu z Sociedad, z kolei Neymar i Suárez mieli gole, a Messi nie. Koledzy robili wszystko, by pomóc Puldze wpisać się na listę strzelców, co oczywiście się udało. Gra Barcelony w ogóle stała się w pewnym momencie nastawiona na to, by wyłożyć piłkę koledze, a nie samemu strzelać. Częstszym zachowaniem niż kończenie akcji na siłę było zagrywanie do partnera znajdującego się pod bramką rywali, nawet jeśli był na nieco gorszej pozycji. Altruizm dotyczył nie tylko tercetu MSN, lecz wszystkich zawodników. Dobrzy ludzie mówią, że przyjemniej jest dawać niż brać, ale taka postawa w gronie zawodowych futbolistów jest mało powszechna. Prawdopodobnie za stworzeniem takiego ducha wspólnoty i altruizmu stał w Barcelonie niejaki Joaquín Valdes, psycholog sportowy, który pracował wcześniej z Luisem Enrique, a zatrudniony w Barcelonie został wraz z tym szkoleniowcem. Jego metody pozostawały jednak nieznane, gdyż stale trzymał się w cieniu.

„Marca” postanowiła pochylić się nad omawianym zagadnieniem, prosząc o wytłumaczenie fenomenu psychologów Lidię Sánchez i Oriola Mercadé. Ich zdaniem Valdes wraz z Luisem Enrique zdołali doprowadzić piłkarzy Barçy, a zwłaszcza trzech napastników, do stanu, w którym nie rywalizowali oni na boisku z kolegami, lecz z samymi sobą z poprzedniego meczu – chcieli po prostu zagrać lepiej niż wtedy. Najistotniejszym aspektem według psychologów było przekonanie Neymara i Suáreza, by zaakceptowali fakt, że numerem jeden w zespole jest i pozostanie Leo Messi. Notabene nie budził on wątpliwości także przy kasie; w tamtym sezonie Argentyńczyk zgarniał rocznie 50 milionów brutto pensji, Luis Suárez 15 milionów, a Neymar 10,5 miliona (ale miał obiecaną podwyżkę do 30). Obaj nie mieli z tym wielkiego kłopotu, bo wielbili Messiego, a do Barçy przybyli, żeby móc z nim grać w jednym zespole. Pierwszy sezon Neymara w stolicy Katalonii, kiedy Messi nie podawał mu piłek, i pierwsze miesiące Suáreza, gdy Argentyńczyk notorycznie dublował pozycję środkowego napastnika przypisaną do Urugwajczyka, były czymś w rodzaju testu, jakiemu Messi poddawał nowych kolegów. Skoro żaden się nie obraził na takie macosze traktowanie, to z biegiem czasu Leo zaczął zachowywać się bardziej prospołecznie, aż w końcu pokochał obu jak siebie samego (do czasu).

Po drugie trener i psycholog doprowadzili do zbliżenia Messiego z kolegami na płaszczyźnie prywatnej. Wielką rolę odegrała tutaj Antonela Roccuzzo, żona Leo, która natychmiast po transferze Luisa Suáreza zajęła się jego żoną, Sofíą. Na ogródkowe grille ze stekami w roli głównej był zapraszany także samotny (choć nie zawsze…) Neymar i dobrze się tam czuł. „Nigdy nie sądziłem, że trzech najlepszych futbolistów świata może tak perfekcyjnie kontrolować swoje ego, jak robią to oni” – powiedział Javier Mascherano. A całą rzecz w rozmowie po meczu z Romą podsumował Luis Suárez: „Jesteśmy piłkarzami, którzy wszystko robią dla dobra zespołu, a nie swojego własnego. Zdajemy sobie przy tym z Neymarem sprawę, że najlepszy jest Leo, i nie zamierzamy tego kwestionować. Bardzo się cieszymy, że wrócił po kontuzji, bo jakkolwiek dobrze radzilibyśmy sobie bez niego, we trzech jesteśmy bliżej doskonałości niż w duecie”. Cytowałem już wyżej wypowiedzi Neymara o Suárezie i vice versa. Dodam do tego jeszcze ich opinie o Messim. Neymar wyznawał: „Uczę się od niego każdego dnia, nie tylko, jak grać w piłkę, ale jak zachowywać się poza boiskiem i na nim. Nie zapomnę tego, co dla mnie zrobił w Barcelonie. Złota Piłka należy mu się na stałe”. Suárez mu wtórował: „Leo urodził się geniuszem. Każde wspaniałe zagranie przychodzi mu naturalnie, inaczej niż Cristiano Ronaldo”.

Messi odpłacał im pięknym za nadobne. „W każdej chwili może zostać najlepszy na świecie. Gra z nim sprawia mi olbrzymią przyjemność. Jest też bardzo fajnym chłopakiem” – mówił o Neymarze. Notabene ciekawą opinię o Brazylijczyku, jakże kontrastującą z jego powszechnym wizerunkiem, wygłosił w tamtym czasie Muricy Ramalho, znany brazylijski trener: „Neymar to fanatyk pracy. Potrzebuje dwóch treningów dziennie. Jeden, jak w Europie, to dla niego za mało”. Potwierdził to Luis Enrique, pod koniec 2015 roku mówiąc, że Neymar jest świetnie przygotowany fizycznie, lepiej niż on sam. W ustach innego trenera brzmiałoby to jak żart czy nawet naigrawanie się z piłkarza, ale w ustach człowieka, który zaliczył dziesięciogodzinnego ironmana (3,86 km pływania, 180,2 km na rowerze, 42,185 km biegu) oraz supermaraton na marokańskiej pustyni (245 km), to był komplement wagi ciężkiej. Neymar zmienił dietę, ukochane słodycze zastąpił zdrowszymi, bez cukru rafinowanego, zatrudnił osobistą kucharkę, Marcelę Lermay. Faktem było, że o ile Johan Cruyff potrzebował 180 meczów, by zdobyć dla Barçy 60 goli, o tyle Neymar zmieścił się z takim wynikiem w setce spotkań. „Niesamowicie rozwinął się ostatnio taktycznie” – mówił o nim Luis Enrique. Symptomatyczne były też słowa Neymara wypowiedziane o sobie samym: „Nie chcę być lepszy od nikogo, tylko od siebie samego”.

„Napastnik żyje ze strzelania goli. Ale nie zawsze mu się to udaje. Ważne jest, jak się wtedy zachowuje. Popatrzcie, jak Suárez ciężko pracował dla drużyny, gdy miał gorszy okres pod bramką rywali” – tak, wracając do wzajemnych komplementów, Messi opisał kolegę z ataku. Symbolem współpracy tej dwójki jest karny wykonany na spółkę przez Messiego i Suáreza (pierwszy, zamiast uderzać, podał piłkę drugiemu) w meczu z Celtą 14 lutego 2016, nad którym z zachwytu i zdumienia piała cała Europa.

Przytoczyłem te wszystkie wypowiedzi z kronikarskiego obowiązku. Drugiego podobnego przypadku bowiem w historii futbolu nie sposób sobie przypomnieć. Ile w tym wszystkim było lukru, oszustwa, a ile prawdy? Na pewno psycholog Barcelony za swoją robotę zasłużył na Nobla. Na pewno też ktoś wymyślił kampanię marketingową z trzema tenorami w rolach głównych. Na pewno zaś wszyscy trzej gwiazdorzy rozumieli, jak wiele korzystają na współpracy i jak wiele mogliby stracić, gdyby zaczęli ze sobą rywalizować. Poza tym, gdy już raz zastosowali taką narrację, nie bardzo mogli ją porzucić. Niemniej u Neymara z pewnością pojawiała się zazdrość względem Messiego. Luis Suárez nie miał już ambicji, by zostać numerem jeden na świecie, Neymar natomiast jak najbardziej. A król, jak wiadomo, może być tylko jeden.

Jeśli chodzi o taktykę, na ogół trójka napastników Barcelony nie ustawiała się w linii. Messi, nieco wycofany, schodził z prawego skrzydła do środka i z około 30. metra posyłał piłki do atakujących wzdłuż bocznych linii pola karnego Suáreza z prawej lub Neymara z lewej strony, po czym sprintem ruszał w szesnastkę, by otrzymać podanie zwrotne i wykończyć akcję. Ten schemat Barça powtarzała do bólu: Leo Messi 12 z 21 zanotowanych w tamtym sezonie asyst zaliczył, zagrywając piłkę z sektora boiska przed polem karnym rywali, a po podaniu ze skrzydła miał tylko jedną asystę. Za grę wzdłuż linii bocznych odpowiadali zorientowani na wskroś ofensywnie Dani Alves i Jordi Alba. Wszyscy środkowi pomocnicy, Busquets, Iniesta i Rakitić, grali natomiast głęboko, trzymając się bliżej stoperów niż napastników. Ustawienie Barcelony w sezonie 2015/16 można by zatem rozrysować tak:

„Jeśli zamykasz Messiego, wyskakuje Neymar. A jeśli pilnujesz skrzydeł, na środku dużo miejsca ma Luis Suárez” – tak problemy z zatrzymaniem tercetu opisał Unai Emery, ówczesny trener Sevilli. Te słowa dobrze ilustrują syndrom za krótkiej kołdry, z jakim zmagali się wszyscy rywale Barçy w tamtym okresie.

Po miłosnej historii tercetu MSN, choćby dla kontrastu, należy tu koniecznie napisać kilka zdań o napiętej atmosferze między konkurentami do grania w Barcelonie na pozycji bramkarza. Claudio Bravo spisywał się w lidze znakomicie, nie popełniał błędów, podczas gdy Marc-André ter Stegen stale nawalał, a mimo to grał we wszystkich zmaganiach pucharowych. Bravo otwarcie deklarował, że to mu się nie podoba: „Skłamałbym, mówiąc, że dobrze znoszę rotację”. Miał mocne argumenty: do końca września puszczał do siatki 14 procent celnych strzałów rywali, a Niemiec – 60 procent (15 z 25). Mimo to Marc-André miał dosyć grzania ławy w lidze i coraz głośniej mówił, że latem odejdzie do Anglii. A chciał go Liverpool, w którym Jürgen Klopp obiecywał mu miejsce w wyjściowej jedenastce. The Reds dawali 14 milionów euro, Katalończycy chcieli 30. Sprawa obsady bramki Barçy nabrała szerokiego wymiaru. Rodaka bronił sam Oliver Kahn, który twierdził, że ter Stegen powinien zostać w Barcelonie, bo ta potrzebuje golkipera świetnie grającego nogami. Luis Enrique wiedział, że niebawem będzie musiał podjąć stanowczą decyzję, i ostatecznie ją podjął. Zdaje się, że zespół byłby zadowolony z wcześniejszego postawienia na ter Stegena także w lidze. Na przykład Gerard Piqué podkreślał, że błędy Niemca, choćby puszczanie goli po strzałach z połowy boiska, są wynikiem tego, że ustawia się bardzo wysoko, co jednak pomaga defensywie. A choć Bravo był najlepszym bramkarzem w lidze, to Rakitić powiedział, że to ter Stegen będzie niebawem numerem jeden na świecie.

***

Styczeń stał pod znakiem zmagań w Pucharze Króla. Barça łatwo radziła sobie z kolejnymi rywalami: jeszcze w październiku 2015 roku z Villanovense, a na początku 2016 z Espanyolem i Athletikiem, dwóch oponentów z Primera División ogrywając po dwakroć. W pierwszym półfinale z Valencią, rozegranym 3 lutego, pokazała, że znów jest w wielkiej formie i rozniosła rywala 7:0. Cztery gole, po raz pierwszy w Barcelonie, strzelił Luis Suárez, Leo Messi dorzucił hat tricka. Tak oto pierwszy raz od 1924 roku zdarzyło się, że w jednym spotkaniu Pucharu Króla dwóch zawodników Barçy zanotowało po trzy lub więcej trafień.

W lidze rok 2016 zaczął się wspaniale, bo po 0:0 w meczu z Espanyolem przyszły wygrane 4:0 z Granadą i 6:0 z Athletikiem – Superpuchar został definitywnie pomszczony. „Mundo Deportivo” napisało wtedy o zawodnikach Barcelony, że „atakują jak anioły, a bronią jak diabły”. Potem przyszła seria trzech mniej okazałych zwycięstw. „Jesteśmy mocni mentalnie i fizycznie. Właśnie wygrywając mecze wtedy, kiedy zespół nie ma dobrego dnia, zdobywa się mistrzostwo” – zauważył po pokonaniu 2:0 Levante Javier Mascherano. „Przy szalonym tempie sezonu, meczach co trzy dni, niczego więcej nie mogę wymagać od drużyny” – skwitował z kolei Luis Enrique ogranie 2:1 Las Palmas 20 lutego. „Marca” pisała, że Barça jedzie po tytuł na automatycznym pilocie. „Chcemy zapewnić sobie mistrzostwo jak najwcześniej i mieć to z głowy” – dosadnie powiedział Piqué po ograniu Eibaru 6 marca. „Jednak choć przewaga rośnie, nie możemy być pewni tytułu aż do momentu, kiedy zapewnimy go sobie matematycznie” – stwierdził tego samego dnia Luis Enrique, jakby przeczuwając, że jego podopiecznych może jeszcze dopaść kryzys. W meczu z Villarrealem trener własną błędną decyzją przyczynił się do zakończenia passy 12 ligowych wygranych Barçy z rzędu, przy stanie 2:0 zdejmując z boiska Gerarda Piqué i wprowadzając Jérémy’ego Mathieu, który popełnił serię katastrofalnych błędów, na skutek których rywale wyrównali.

2 kwietnia Barça miała rozegrać rewanżowy Klasyk z Realem. Analitycy przed meczem znaleźli kilka słabości w grze ekipy Luisa Enrique: częściej niż za kadencji Pepa Guardioli Duma Katalonii stosowała długie przerzuty, lecz traciła po takich zagraniach sporo piłek, miała większe kłopoty z wyprowadzeniem akcji z własnej połowy i spore problemy, gdy nie udało jej się odebrać futbolówki rywalowi wysoko. Kuper pisze: „Zespół coraz częściej pomijał grę przez linię pomocy i po prostu posyłał piłkę za piłką ofensywnemu tercetowi”, a następnie cytuje Johana Cruyffa: „Wygląda na to, że Barcelona woli stawiać na indywidualistów niż na drużynę, która prezentuje dobry futbol”. A odrodzony przez Zinédine’a Zidane’a Real chciał to wszystko wykorzystać.

I tak się właśnie stało – Los Blancos zdobyli Camp Nou, wygrywając 2:1, co „Marca” skwitowała porównaniem Barçy do słabnącego cyklonu. Zidane zapowiadał atak od pierwszej minuty, tymczasem przez całą pierwszą połowę jego zespół pozostawał okopany na własnej części boiska, koncentrując się na tym, by nie stracić bramki. To trochę zdemoralizowało Barcelonę i jej latynoskich asów, zmęczonych zresztą po podróży za Atlantyk na mecze w kwalifikacjach do mistrzostw świata w 2018 roku. Katalończycy sądzili, że prędzej czy później dopadną rywala, który nieprzesadnie starał się zagrażać ich bramce. W końcu, w 56. minucie, Piqué trafił do siatki po rzucie rożnym. Ale wtedy Real nagle rzucił się do ataku. Okazało się, że zawodnicy z Madrytu są szybsi i dokładniejsi od gospodarzy, a ich kontry były śmiertelne. Gole strzelili Benzema i Cristiano Ronaldo, a sędzia Alejandro Hernández Hernández nie uznał gościom jeszcze jednego prawidłowego trafienia. W sumie więc Barça uległa Realowi zasłużenie. „Czasem trzeba przegrać. Dla mnie już nie ma tego meczu, liczą się tylko nadchodzące” – mówił na konferencji prasowej Luis Enrique.

Nie było sensu rozdzierać szat, bo już trzy dni później na Camp Nou na pierwszy mecz ćwierćfinałów Ligi Mistrzów przyjechało Atlético. Co do starć z Arsenalem w 1/8 finału, to dwie wygrane – 2:0 na wyjeździe i 3:1 u siebie – utwierdziły całą Europę w mniemaniu, że ekipa z Katalonii jest wielkim faworytem rozgrywek i należy się modlić, by jej nie wylosować.

„Nikt nie wygrał dwa razy z rzędu Ligi Mistrzów. Oto wielkie wyzwanie dla nas” – powiedział przed ćwierćfinałami Messi w rozmowie z BBC. Atlético zdawało się stać na straconej pozycji. Do pierwszego meczu, w Barcelonie, przystępowało po dwóch przegranych z Barçą w lidze i po strasznie nudnym dwumeczu z PSV Eindhoven w 1/8 finału Ligi Mistrzów, wygranym rzutami karnymi. Na Camp Nou jednak nieoczekiwanie zaatakowało i wyszło na prowadzenie po golu Fernando Torresa w 25. minucie. Gdy dziesięć minut później napastnik ten wyleciał z boiska z czerwoną kartką, Simeone chciał już tylko jednego: stracić jak najmniej goli. Barcelonie udało się strzelić dwa, oba autorstwa Luisa Suáreza (który został z kolei zbyt łagodnie potraktowany przez arbitra, gdy brutalnie faulował najpierw Juanfrana, a potem Filipe Luísa, a mimo to nie wyleciał z boiska). Ten wynik zadowolił trenera Colchoneros, przekonanego, że w rewanżu jego chłopcy ograją Barçę.

Ta w przedzielającym zmagania pucharowe starciu ligowym z Realem Sociedad przegrała 0:1 na Anoeta, po meczu, w którym, jak skomentował Luis Enrique, „za dużo było serca, a za mało głowy”, a ponadto zabrakło Luisa Suáreza. Nagle w tydzień przewaga nad rywalami w ligowej tabeli zmalała do trzech punktów nad Atlético i pięciu nad Realem. Na Vicente Calderón cules jechali więc lekko rozedrgani. Przegrali tam 0:2 po dwóch trafieniach Antoine’a Griez­manna, który właśnie wtedy wpadł w oko szefom Barçy. Historia tej porażki jest banalna: Messi miał już od kilku tygodni lekką kontuzję mięśniową, znów zagrał bardzo słabo, a reszta ekipy, w tym Neymar i Luis Suárez, czekała, aż wielki lider się obudzi i załatwi sprawę. Może to wspomniane wcześniej publiczne uznawanie wyższości Argentyńczyka przez kolegów z ataku nie było właściwą postawą i zemściło się tego dnia? Gdy Neymar, widząc słabość Messiego, zaczął grać pod siebie, został zrugany przez Javiera Mascherano, a na finiszu sezonu Messi i Luis Suárez przestali mu podawać. A może należało mu pozwolić na indywidualne popisy, gdy lider zawodził? Może należało posłuchać jego słów wypowiedzianych jeszcze późną jesienią: „Musimy stale coś nowego wymyślać na boisku, nawet jeśli wygrywamy”? Może na Vicente Calderón doszło do kolejnej sytuacji, która ochłodziła uczucie Neymara do Barcelony i Messiego?

Inna rzecz, że już przy 2:0, w samej końcówce, Gabi zagrał piłkę ręką we własnym polu karnym, ale nie wiedzieć czemu sędzia Nicola Rizzoli zamiast karnego podyktował rzut wolny. Karny, gol, dogrywka – a w niej mogłoby zdarzyć się wszystko. Ale się nie zdarzyło, bo nie było jeszcze VAR-u. I w taki oto sposób kolejna ekipa nie obroniła triumfu w Lidze Mistrzów.

Co gorsza, w następnym meczu ligowym, z Valencią, przyszła kolejna porażka. Barça zaczęła znakomicie, ale jej zapał wygasł po kwadransie, a wtedy rywale zaatakowali i strzelili dwa gole, do tego świetnie bronił golkiper Diego Alves. Łyżką miodu w beczce dziegciu było to, że po 515 minutach Leo Messi znów zdobył bramkę.

W efekcie tej przegranej drużyna Enrique straciła margines błędu – musiała wygrać ostatnich pięć meczów ligowych, by zostać mistrzem Hiszpanii, nie licząc na potknięcia rywali. To, że jej się to udało, jest dowodem wielkiego kunsztu Luisa Enrique i jego sztabu. Na finiszu rozgrywek klasą błysnął Luis Suárez. W meczach z Deportivo (8:0) i Sportingiem (6:0) dwa razy z rzędu strzelił cztery gole, co dotychczas nie udało się nikomu w całej historii Primera División. Proszę zapamiętać: to nie Leo Messi ani Cristiano Ronaldo są posiadaczami tego rekordu, lecz właśnie El Pistolero. Urugwajczyk został w sezonie 2015/16 królem strzelców, przełamując duopol dwóch gigantów, a 40 goli uzyskał, oddając tylko 143 strzały, czyli zdobywał bramkę raz na 3,4 uderzenia. Drugi był Cristiano Ronaldo – ze średnią 6,2 strzału na gola (224 strzały/35 goli).

„Nie zamierzam liczyć na to, że półfinałowe boje w Lidze Mistrzów zmęczą goniące nas Real i Atlético. Sądzę, że wygramy trzy ostatnie mecze i w ten sposób zostaniemy mistrzami Hiszpanii” – powiedział po meczu ze Sportingiem Gijón Luis Enrique. Miał rację: Real wygrywał wszystko i dlatego dopiero zwycięstwo w ostatniej kolejce 3:0 na wyjeździe z Granadą dało Barcelonie tytuł mistrzowski. W pięciu ostatnich kolejkach postawiona pod ścianą Barça zanotowała bilans bramkowy 24:0!

Największa w tym oczywiście zasługa trzech napastników, którzy w pewnym momencie marzyli o obsadzeniu trzech pierwszych miejsc w tabeli najlepszych strzelców, ale ostatecznie drugi był Cristiano Ronaldo, a czwarty, ex aequo z Neymarem, Karim Benzema. Snajperzy Barcelony byli mocno eksploatowani, łącznie rozegrali w całych rozgrywkach prawie dwa tysiące minut więcej niż tercet napastników Realu. Ale nie wolno zapominać o kilku innych graczach. Claudio Bravo rozegrał najlepszy sezon w karierze, nie zawalił bodaj żadnego gola. Gerard Piqué był w owym czasie najlepszym stoperem świata. Zaczął sezon od czerwonej kartki w rewanżowym meczu o Superpuchar Hiszpanii i czterech meczów dyskwalifikacji za nią, a po tej przerwie przez pewien czas nie potrafił się odnaleźć, ale gdy już do tego doszło, nie było nań mocnych. Został wybrany katalońskim piłkarzem roku przez Katalońską Federację Piłkarską. Javier Mascherano grał solidnie, a ponadto koledzy trochę się go bali. Jak opisał to Leo Messi: „Po przegranym meczu jest zły i wtedy dobrze nie wchodzić mu w drogę, tylko lepiej zagrać w kolejnym”. Sam Jefecito zaś wyznał: „Gdybym po otrzymaniu od Pepa Guardioli sygnału, że będę grał na stoperze, nie zaczął uczyć się gry na tej pozycji, to dawno by mnie nie było w Barcelonie”. „Marca” nazwała Argentyńczyka przedłużeniem ręki trenera na boisku, jego policjantem podczas gry.

Drugim był Ivan Rakitić, apelujący do kolegów nawet za pośrednictwem prasy: „Pamiętajmy, że musimy również bronić”. On też przyjaźnił się z Messim – po sezonie zabrał Leo na wakacje na wyspę Hvar. Sergio Busquets natomiast spajał grę zespołu. „Jest jedyny, niepodrabialny, to bez wątpienia najlepszy gracz na swojej pozycji na świecie” – mówił o nim trener. Sergi Roberto, dwunasty zawodnik drużyny pod względem liczby minut, dawał kapitalne zmiany i zasłużył na miano odkrycia sezonu w całej lidze. Jego asystę piętą do Luisa Suáreza w meczu z Las Palmas na początku rozgrywek, z której wytłumaczył się, mówiąc, że „nic innego nie mógł zrobić, niż tak właśnie zagrać”, barceloński „Sport” zaliczył do najpiękniejszych w historii. „Dobrze by było, żeby Vicente del Bosque w końcu powołał go do reprezentacji, bo w pełni na to zasługuje” – powiedział już we wrześniu o swoim młodym zawodniku Luis Enrique (27 marca 2016 Sergi Roberto rzeczywiście zadebiutował w narodowych barwach). „Marca” napisała, że trener Barçy w końcu zdołał wyzwolić talent tego piłkarza, dając mu więcej minut i robiąc zeń „chłopaka do wszystkiego”, co było trafnym spostrzeżeniem, bo SR zagrał na ośmiu pozycjach, od prawej obrony do środka ataku.

Pozostali piłkarze grali po prostu dobrze, może poza Munirem i Sandro, którzy chwaleni byli wyłącznie za atakowanie obrońców rywali przy wyprowadzaniu piłki. Ich nominowanie do nagrody Golden Boy za 2015 rok w kontekście całego sezonu wydawało się mocno zabawne. To, że właśnie oni zostali uznani za najzdolniejszych wychowanków i wprowadzeni do pierwszego zespołu, świadczyło jednak o sporym kryzysie La Masii. Nie było w niej wtedy żadnego Ansu Fatiego ani Lamine’a Yamala. Dodajmy tu, że w trakcie sezonu Luis Enrique próbował także innych wychowanków, w tym Wilfrida Kaptouma (miał być nowym Thiago Alcântarą) i Sergiego Sampera, w 2025 roku zawodnika Motoru Lublin, a w 2015 wzbudzającego zainteresowanie Arsenalu, upatrującego w nim nowego Mikela Artetę i oferującego Barcelonie 12 milionów euro. Aleix Vidal i Arda Turan, którzy mogli występować od stycznia, niewiele zdołali wnieść do gry zespołu. Pierwszy nie potrafił wywalczyć miejsca na prawej obronie, drugi na lewym skrzydle. Od Daniego Alvesa i Neymara dzieliły ich lata świetlne.

Niezwykle istotne były też dobre relacje między Messim a Luisem Enrique. Po opisanym w pierwszym tomie książki o Barcelonie konflikcie związanym z rozegranym w styczniu 2015 roku meczem z Realem Sociedad przez kilka miesięcy się do siebie nie odzywali, obowiązywał jednak między nimi pakt o nieagresji, jeden drugiemu nie następował na odciski. W trakcie rozgrywek 2015/16 relacje obu panów powoli się normalizowały, aż osiągnęły stopień koleżeński. Lucho wiedział już też, że czasami musi podopiecznego skomplementować. Gdy ogłoszono, że Messi został laureatem Złotej Piłki za 2015 rok, tym razem w stu procentach zasłużonym, powiedział: „Jest piłkarzem totalnym, bo rozumie grę w każdym miejscu boiska i na każdej pozycji”. Messi o szefie milczał. Ale wystarczyło, że nie mówił źle.

***

„Obejmując Barçę, w najśmielszych snach nie sądziłem, że sięgnę po sześć z ośmiu pierwszych trofeów możliwych do zdobycia” – mówił po wygraniu tytułu mistrza Hiszpanii Luis Enrique. A przecież przed nim i zespołem był jeszcze ostatni akcent sezonu – finał Pucharu Króla z Sevillą. W poprzednich starciach tej imprezy Luis Enrique czasami zamiast once de gala (jedenastki galowej, optymalnej) wystawiał, jak sam mówił, once de guarantias (gwarantującą zwycięstwo), tu natomiast oczywiście potrzebni byli najlepsi.

Mecz odbył się w Madrycie 22 maja – na Vicente Calderón, a nie Santiago Bernabéu, gdyż na obiekcie Realu zakontraktowano na 21 maja koncert Bruce’a Springsteena. Sevilla kilka dni wcześniej po heroicznym boju pokonała Liverpool w finale Ligi Europy, więc miała zagwarantowany start w kolejnej edycji Ligi Mistrzów. „My niczego nie musimy, my tylko możemy” – mówił w związku z tym jej dyrektor sportowy Monchi. Zespół jechał do stolicy na luzie, ale jednocześnie przekonany, że skoro pokonał potężny team Jürgena Kloppa, to może ograć też Barcelonę w „finale mistrzów”, jak trafnie określiła spotkanie gazeta „Mundo Deportivo”. Inne periodyki pisały o superfinale europejskim – w ostatniej dekadzie Barça zdobyła wszak siedem międzynarodowych trofeów, a Sevilla sześć. „Po pokonaniu Liverpoolu mamy głowę pełną dobrych myśli i olbrzymi zasób pozytywnej energii” – mówił defensor Sevilli Coke, bohater starcia w Bazylei. „Ten finał to dla nas prezent. Pozostaje nam go rozpakować” – dodawał Unai Emery.

W Barcelonie wszyscy zdawali sobie sprawę ze swojej przewagi, wynikającej nie tylko z większej jakości piłkarskiej, ale także z dłuższego odpoczynku przed tym bojem. Jednak pojawiały się też głosy, że licho nie śpi, bo „Sevilla umie grać finały”, jak stwierdził Xavi. „W Barcelonie nie ma takiego finału, którego zespół nie ma obowiązku wygrać. Tak jest oczywiście i teraz” – dodał Iniesta. „Zwyciężymy tylko wtedy, gdy zagramy nasz najlepszy futbol. W tym sezonie wygraliśmy z Sevillą już trzykrotnie, ale za każdym razem był to ciężki mecz” – zauważył Piqué.

Tak było i za czwartym razem – zwycięstwo przyszło Katalończykom w bólach. Sevilla się cofnęła, Barcelona atakowała od pierwszych minut, ale nie potrafiła stworzyć sobie sytuacji bramkowych. Defensywny plan Emery’ego działał, ofensywny też, bo jego zawodnicy coraz groźniej kontratakowali. Barça miała piłkę, ale w powietrzu wisiał gol dla Sevilli. Plan jej trenera paradoksalnie legł w gruzach, gdy w 35. minucie czerwoną kartkę zobaczył Javier Mascherano. Argentyńczyk wyleciał z boiska za faul na wychodzącym na czystą pozycję Kévinie Gameiro, po jednym z powtarzanych ustawicznie zagrań za plecy defensorów Barçy. W tym momencie Barcelona zmieniła strategię, cofnęła się, zaczęła dbać o równowagę na własnej połowie. Długo nic się nie działo. W 79. minucie Emery dokonał jednej z najgorszych zmian w życiu: zdjął z boiska świetnie radzącego sobie z Neymarem Mariano, na prawą obronę przesunął z pomocy Coke, a na skrzydło posłał Jewhena Konoplankę. Coke jednak za często ruszał do przodu, może mając apetyt na powtórzenie wyczynu z meczu z Liverpoolem, gdy strzelił gola. Efekt? W 90. minucie Neymar mu uciekł, Éver Banega musiał sfaulować Brazylijczyka i też został wyrzucony z boiska. Siły się wyrównały, a Sevilli uciekła wielka szansa.

W dogrywce Barça dwa razy przeprowadziła niemal identyczną akcję, która była w tym czasie jej firmowym zagraniem: Messi ze środka zagrał piłkę na lewą stronę, gdzie w zespole Sevilli ziała dziura; za pierwszym razem, w 107. minucie, sytuację bramkową wykorzystał Jordi Alba, za drugim zaś, w 120. minucie, Neymar. Był to 253. gol członka tercetu MSN, odkąd ten grał razem w Barcelonie (122 w sezonie 2014/15 i 131 w 2015/16), co stanowiło 73 procent goli zespołu w całym tym okresie. I tak Sevilla obeszła się smakiem, a Barça zwieńczyła świetny sezon zdobyciem czwartego trofeum. Z powodu totalnej dezorganizacji miasta, jaką spowodowała feta po wywalczeniu tytułu mistrza Hiszpanii, tym razem władze Barcelony nie wydały zgody na przejazd zawodników odkrytym autokarem po ulicach – w końcu chodziło tylko o Puchar Króla.

„Ten finał był pokazem naszych możliwości jako zespołu, a nie grupy indywidualistów, jak się nas czasami określa. Udowodnił, jak wielką pracę w trakcie rozgrywek wykonaliśmy, jeśli chodzi o defensywę. Grając w dziesiątkę, nie pozwoliliśmy śmiało atakującej wtedy Sevilli na stworzenie sytuacji bramkowych. To był klucz do zwycięstwa. Grę mojego zespołu oceniam na dziesięć na dziesięć” – powiedział Luis Enrique. MVP meczu wybrano wyśmienicie zarządzającego grą Barcelony Andrésa Iniestę, dla którego była to nagroda za ciężką, lecz mało efektowną pracę wykonywaną przez cały sezon. Don Andrés, mając przed sobą znakomitą, ale niechętnie broniącą trójkę napastników, poświęcił dla ich goli swój kunszt i pogodził się z harówką w środku pola.

Po zakończeniu zwycięstwem ciężkiego, bo rozpoczętego bardzo wcześnie, sezonu Luis Enrique pokusił się o krótkie podsumowanie. „Uważam, że choć wygraliśmy mniej, to graliśmy nawet lepiej niż w pierwszej mojej kampanii. To był w sumie łatwiejszy sezon niż poprzedni, kiedy dopiero się zgrywaliśmy”. To doprawdy bardzo ciekawa opinia, pokazująca, jak różni się czasami spojrzenie trenera od spojrzenia kibica. Swój punkt widzenia przedstawili także zawodnicy. „Mam wrażenie, jakby nie wszyscy doceniali zdobycie mistrzostwa Hiszpanii. Jednak dla nas sezon zakończony wygraniem ligi jest zawsze sezonem udanym, niezależnie od tego, co jeszcze uda się osiąg­nąć” – wyrwało się Andrésowi Inieście w rozmowie z „La Vanguardią”. Do tych słów wręcz nie wypada niczego dodawać. Skończmy zatem ten rozdział właśnie nimi, wspominając może tylko jeszcze jeden fakt, też niewymagający komentarza: w klasyfikacji Juego Limpio (czysta gra) sezonu 2015/16 Primera División pierwsze miejsce również zajęła Barcelona.

2 Chodzi o Rafaela Alcântarę do Nascimento. Nie mylić z Raphinhą, Raphaelem Diasem Bellolim, który dołączył do Barcelony w 2022 roku (Wszystkie przypisy pochodzą od redaktora).

3 Ostatecznie wypożyczenie Denisa Suáreza zostało skrócone, ale został on w sierpniu 2015 roku sprzedany do Villarrealu za cztery miliony euro. Pieniądze trafiły jednak na konto Sevilli, a Barcelona zapewniła sobie prawo pierwokupu, z którego skorzystała latem 2016 roku.