30 lat Ligi Mistrzów. Tom 1 - Leszek Orłowski - ebook

30 lat Ligi Mistrzów. Tom 1 ebook

Leszek Orłowski

4,2

Opis

Leszek Orłowski zabiera nas w sentymentalną podróż do czasów, kiedy Liga Mistrzów stawiała pierwsze kroki i z marszu stała się ulubionymi rozgrywkami kibiców w całej Europie. A trzydziestolecie tych rozgrywek to świetny moment, by podsumować to, co się w tym czasie wydarzyło.

Od zwycięstwa Olympique Marsylia nad Milanem w 1993 roku przez finały z Ajaxem Amsterdam, Juventusem Turyn, Borussią Dortmund, Manchesterem United, FC Barceloną czy w końcu Liverpoolem – pierwszy tom 30 lat Ligi Mistrzów to kompleksowa dawka wiedzy o rozgrywkach, które śledzi cały Stary Kontynent.

W tej książce nie brakuje oczywiście polskich wątków. Występy Legii i Widzewa Łódź w fazie grupowej pozostają wszak w pamięci polskich kibiców aż do dziś. A po boiskach Ligi Mistrzów w latach 1992–2007 biegali też Roman Dąbrowski, Emanuel Olisadebe, Tomasz Rząsa czy Michał Żewłakow, Jerzy Dudek zaś zaczarował na linii bramkowej swoim słynnym „Dudek Dance” wielki AC Milan. Dzięki tej książce cofniesz się w czasie – to okazja, by przeżyć legendarne mecze jeszcze raz.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 471

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (22 oceny)
11
5
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isenor_Tarpanito

Dobrze spędzony czas

Autor zabiera czytelnika w sentymentalną podróż, kiedy Liga Mistrzów stawiała pierwsze kroki, i stawała się popularna.W książce nie brak polskich akcentów, zarówno polskich klubów czy też piłkarzy. Prawdziwa gratka dla fanów piłki nożnej.
00
Julia_mistrz

Nie oderwiesz się od lektury

Pełna informacji. Dobrze napisana.
00

Popularność




Pełne wyniki i tabele wszystkich 15 sezonów opisanych w tym tomie znajdziesz pod adresem:

www.wsqn.pl/dokumenty/LM9207_wyniki.pdf

Wstęp

Podobno nie wszyscy kochają Ligę Mistrzów. Zwłaszcza starsi kibice, pamiętający Puchar Europy Mistrzów Krajowych, często przedkładają go nad nowy format. Powiadają, że najważniejsze rozgrywki klubowe na Starym Kontynencie powinny być tylko dla mistrzów, czyli zwycięzców zmagań ligowych w poszczególnych krajach, a to, co mamy od 30 lat, jest jedynie triumfem komercji nad duchem futbolu.

Przyznam, że chociaż z racji urodzenia (1971) wychowywałem się nie na Lidze Mistrzów, tylko na Pucharze Europy, absolutnie nie tęsknię za czasami sprzed 1992 roku. Pamiętam je jako coś w rodzaju tortury: starć na najwyższym poziomie było niewiele, bo przecież w rywalizacji brało udział tylko kilka drużyn ze ścisłej elity kontynentu, a większość uczestników zmagań stanowili średniacy.

Osobiście wolę zresztą inną definicję słowa „mistrz” – nie chodzi w niej o zwycięzcę jakiejś rywalizacji, lecz o osiągnięcie mistrzowskiego kunsztu w danej dziedzinie. A jak wiadomo, piłkarscy mistrzowie mają na ogół siedziby w Anglii, Hiszpanii, Niemczech, Włoszech. Toteż stworzenie rozgrywek dla nich było rzeczą jak najbardziej logiczną i słuszną.

Jako futbolowy żarłok, uzależniony od dużych dostaw świeżego i urozmaiconego towaru najwyższej jakości, byłem, jestem i pozostanę wielbicielem Ligi Mistrzów. Jeśli coś mnie w Lidze Mistrzów irytuje, to zbyt duża liczba zespołów, które nie mają szans na wyjście z grupy i tylko przeszkadzają na boisku potentatom, na ogół zresztą nieudolnie. Zresztą nawet wieczni malkontenci, powtarzający takie słowa jak „komercjalizacja”, „przesada” i „nadmiar”, we wtorkowe i środowe wieczory zasiadają karnie przed telewizorami, by obejrzeć któryś z hitów. Można deklarować niechęć do Ligi Mistrzów, ale trudno ją praktykować. Bo jeśli jest się fanem piłki nożnej, w wieczór, gdy Real gra z PSG, po prostu nie można wziąć się do sprzątania bądź lektury.

Liga Mistrzów to według mnie najwspanialsze rozgrywki w historii światowej piłki. W każdym razie nigdzie indziej nie gra się na takim poziomie. Właśnie stuknęło jej 30 lat – czyż nie jest to odpowiedni moment, by podsumować to, co się w tym czasie wydarzyło?

Książka, którą trzymacie Państwo w dłoniach, ma spełniać podstawowe pragnienie kibica zawarte w sloganie „przeżyjmy to jeszcze raz”. Chciałbym więc przypomnieć sezon po sezonie najciekawsze wydarzenia każdej edycji Ligi Mistrzów, zaprezentować drogę finalistów do decydującego starcia i szerzej zająć się jego przebiegiem. A poprzez analizę sposobu gry kolejnych triumfatorów pragnę przyjrzeć się temu, w jaki sposób w ostatnich 30 latach rozwijał się futbol.

Moją ideą było opowiedzenie tego, jak toczyła się rywalizacja, słowami jej bohaterów. W niniejszej książce zacytowałem wypowiedzi 379 osób, które w rozgrywkach Ligi Mistrzów w ten czy inny sposób uczestniczyły: piłkarzy, trenerów, prezydentów klubów, także byłych futbolistów obserwujących z uwagą zmagania. Korzystałem przy tym z pracy mnóstwa dziennikarzy z całego świata. Żeby oddać honor ich wysiłkowi, podaję przynajmniej tytuły książek, gazet i adresy stron internetowych, na których ukazały się przytaczane tutaj wypowiedzi, o ile nie pochodzą one z konferencji prasowych, relacjonowanych potem przez wiele źródeł. W tym miejscu ja, skromny kompilator, dziękuję wszystkim kolegom po fachu, którzy przyczynili się do powstania niniejszej książki – to także Wasze dzieło!

Z imienia i nazwiska wymienię tylko mojego serdecznego kolegę z redakcji „Piłki Nożnej”, w której pracuję od 1997 roku do dziś, Zbyszka Mrozińskiego. Na łamach naszego tygodnika prowadził on (czasami podmieniany przez innych dziennikarzy) przez te wszystkie lata najlepszą moim zdaniem na świecie kronikę Ligi Mistrzów. Nie miałbym najmniejszych szans wpaść na ślad wielu ciekawostek związanych z tymi rozgrywkami, gdybym nie wczytywał się w artykuły Zbyszka. Jego dzieło stanowiło dla mnie swoistą latarnię oświetlającą dzieje imprezy. Dzięki temu wiedziałem, gdzie skierować własną latarkę, by zobaczyć coś jeszcze wyraźniej.

Jako dziennikarz piłkarski, którego zawsze najbardziej interesowało 90 (120) minut boiskowej rywalizacji, nie czuję się też kompetentny, by dać tutaj kompletny wykład o finansowych dziejach Ligi Mistrzów. Ten fascynujący temat musi poczekać na innego autora, bo niniejsza pozycja w 99 procentach dotyczy tego, co działo się na murawie. Ta książka pomyślana została przede wszystkim jako morze opowieści związanych z Ligą Mistrzów.

Przedstawiam więc Państwu pozycję napisaną od serca przez człowieka, który do 1997 roku jako kibic, a potem jako dziennikarz i komentator telewizyjny obserwował zmagania w Lidze Mistrzów nie tylko z uwagą, ale i z miłością oraz fascynacją. Dlatego nie ma tu narzekań, często natomiast pojawia się zachwyt. Jestem po prostu szczęśliwy, że Liga Mistrzów powstała, że zastąpiła Puchar Europy Mistrzów Krajowych. I szczerze mówiąc, nie wiem, jak fani futbolu mogli przez tyle lat żyć bez tego wynalazku.

1992/93 Olympique Marsylia, czyli krótka radość magnata

Bernard Tapie, właściciel Olympique Marsylia, w młodości piosenkarz, kierowca wyścigowy i telewizyjny prezenter, na początku lat 90. czołowy francuski biznesmen i poseł do parlamentu, a w niedalekiej przyszłości minister w rządzie Pierre’a Bérégovoya, nie na żarty się rozsierdził. Jego ukochany klub, w który inwestował od pięciu lat, miał właśnie pierwszy raz zagrać o najważniejsze europejskie trofeum. Trener Raymond Goethals jak zwykle wręczył mu kartkę ze składem, a włodarz francuskiego klubu zobaczył na niej prawie samych napastników i ofensywnych pomocników. Czy ten Belg zwariował? Przecież to wielki finał, tu trzeba grać ostrożnie, z wyrachowaniem! A tymczasem szkoleniowiec, wbrew swoim zwyczajom, nagle postanowił zaszaleć. Cóż z tego, że rywalem miała być Crvena zvezda, a więc żadna potęga? Frontalny atak musiał się źle skończyć. Tapie zrugał trenera i polecił mu dokonanie zmian w składzie. Goethals wiedział, że z szefem się nie dyskutuje, już dawno zaakceptował reguły obowiązujące w jego ostatniej robocie przed emeryturą. Skreślił więc od razu ze składu Dragana Stojkovicia i Philippe’a Vercruysse’a, a w ich miejsce wpisał nazwiska dwóch obrońców. „No, teraz możemy grać!” – stwierdził Tapie z uśmiechem.

Niestety, wszechwładny właściciel OM nie miał racji. Zespół bez swych liderów strasznie się męczył, nie potrafił złamać obrony rywala, który też nie zamierzał się wychylać. Dwaj gwiazdorzy marsylczyków weszli w końcu na boisko, ale było już za późno. W regulaminowym czasie i w dogrywce nie padła żadna bramka, a karne lepiej wykonywali mistrzowie mającej się niebawem krwawo rozpaść Jugosławii.

Doniesienia o tej scenie przed finałem Pucharu Europy w 1991 roku w Bari przedostały się do prasy. I jakoś nikogo nie zdziwiły. Tajemnicą poliszynela było, że Tapie rościł sobie prawo do ingerowania w skład drużyny i w inne kompetencje trenera. Uważał bowiem, że jeśli ktoś, tak jak on, zna się na wszystkim, to zna się i na piłce. Ale tamta historia sporo go nauczyła. W innych okolicznościach być może zwolniłby szkoleniowca, który przegrał najważniejszy mecz w historii klubu. A tak musiał wziąć część winy na siebie. Postanowił też, że odtąd Goethals będzie miał większą autonomię. W taki sposób porażka w finale PEMK w 1991 roku stała się zarzewiem triumfu Olympique Marsylia w pierwszej edycji Ligi Mistrzów, w sezonie 1992/93. Co nie znaczy, że drużyna doszła do finału i wygrała go tak całkiem o własnych siłach. Ale nie uprzedzajmy wydarzeń.

Określając horyzont czasowy tej książki, przyjąłem nomenklaturę obowiązującą obecnie – że Liga Mistrzów ruszyła wtedy, kiedy otrzymała oficjalnie taką nazwę, a nie kiedy do najważniejszego z europejskich pucharów została wprowadzona faza grupowa. Zrazu jednak dominował inny pogląd: że kluczowa była zmiana formuły, a nie szyldu. Jesienią 1992 roku w prasie na całym świecie można było przeczytać, że oto odbywa się druga edycja Ligi Mistrzów. Jej formuła była zresztą zbieżna z poprzednią formułą rozgrywek PEMK, gdyż odbywała się bez półfinałów, a za integralną część Ligi Mistrzów uznawano także dwie fazy pucharowe poprzedzające fazę grupową. I tu jednak patrzę na tę kwestię tak jak dzisiaj wydaje się to oczywiste – że tak naprawdę zabawa zaczęła się 25 listopada, kiedy odbyła się pierwsza kolejka fazy grupowej.

Mecze pierwszej rundy wstępnej odbyły się 16 i 30 września. Lech Poznań odprawił z kwitkiem Skonto Ryga (2:0 u siebie, 0:0 na wyjeździe) i dla niektórych historyków to właśnie spotkanie z Łotyszami na Bułgarskiej jest pierwszym polskim meczem w Lidze Mistrzów; wedle tej wykładni pierwszego „polskiego” gola w tych rozgrywkach strzelił w 26. minucie Mirosław Trzeciak (drugiego dołożył z karnego Jerzy Podbrożny). Barcelona męczyła się z Vikingiem Stavanger (1:0 w domu, 0:0 w Norwegii), co zwiastowało nieszczęście obrońcy trofeum w drugiej rundzie. Olympique Marsylia ograł Glentoran Belfast (5:0 na wyjeździe i 3:0 u siebie). Najbardziej dramatyczne były zmagania mistrza Anglii z mistrzem Niemiec. Najpierw VfB Stuttgart pokonał u siebie 3:0 Leeds United, a potem przegrał 1:4 na boisku rywala, co dawało mu awans. Mecz został jednak zweryfikowany jako walkower (a więc 3:0) dla wyspiarzy, a to z powodu wprowadzenia do gry przez trenera VfB w 83. minucie nieuprawnionego zawodnika, Jugosłowianina Jovo Simanicia. Zaszła zatem konieczność rozegrania spotkania dodatkowego, które odbyło się 9 października na Camp Nou, gdzie osiem tysięcy widzów oglądało zwycięstwo Anglików 2:1.

Drugą rundę kwalifikacji rozegrano 21 października i 4 listopada. Barcelona najpierw zremisowała 1:1 w Moskwie z CSKA, by potem przegrać 2:3 na Camp Nou, mimo że prowadziła już 2:0. OM zremisował 0:0 w Bukareszcie z Dynamem, a u siebie wygrał 2:0. Lech Poznań przywiózł z Göteborga niezły wynik 0:1, ale rewanż był jednym z największych rozczarowań w historii poznańskiego klubu, gdyż Szwedzi wygrali w Polsce 3:0.

Pierwszy czy też jeden z pierwszych meczów fazy grupowej Ligi Mistrzów od razu okazał się niezwykle brzemienny w skutki, a raczej – w skutek. Oto 25 listopada 1992 roku na Stadio San Siro w Mediolanie AC Milan podejmował IFK Göteborg. Gospodarze wygrali 4:0, a wszystkie gole, z czego jednego akrobatyczną przewrotką, strzelił Marco van Basten. Niby mecz ten nie miał wielkiego znaczenia, rywal wielkich mediolańczyków nie należał do gigantów, ale wyczyn Holendra zrobił tak ogromne wrażenie na elektorach „France Football”, właśnie układających listy kandydatów do Złotej Piłki, że zagłosowali oni na van Bastena. Trudno powiedzieć, by jego triumf był jakąś wielką niesprawiedliwością dla innych bohaterów roku 1992, ale można stwierdzić, że gdyby nie zdarzył mu się tak wspaniały występ przeciwko IFK, to nie on byłby zwycięzcą plebiscytu. Triumfowałby wówczas najlepszy gracz ostatniej edycji PEMK, czyli Christo Stoiczkow z Barcelony, którego Holender wyprzedził tylko o 18 punktów. Na szczęście Stoiko powetował to sobie dwa lata później.

Van Basten dobrze grał także w innych meczach, ale prawdziwą rewelacją jesieni okazał się Romário, młody napastnik PSV. W fazie grupowej strzelił trzy z czterech goli PSV (jako jedyny pokonał golkipera Milanu, który osiągnął bilans bramkowy 23:1!), a łącznie z eliminacjami zdobył siedem bramek, w związku z czym, wliczające także dwie rundy kwalifikacji, źródła uznają go za króla strzelców edycji.

W pierwszej kolejce po przerwie zimowej, 3 marca, Rossoneri, choć grali bez Marco van Bastena oraz Franka Rijkaarda, wygrali 1:0 w Porto, a zwycięskiego gola strzelił Jean-Pierre Papin. Przez całą zimę francuski snajper narzekał, że za mało gra, i zapowiadał rychłe pożegnanie z Milanem. Właśnie mecz na Estádio das Antas, po którym jedna z gazet nazwała Francuza Supermagikiem, zmienił jego nastawienie wobec dalszej kariery we Włoszech. W zasadzie po trzech kolejkach fazy grupowej można było w ciemno obstawiać, że w finale zagra Milan. Włosi mieli na półmetku komplet punktów, a choć IFK zgromadziło tylko o trzy mniej, to różnica między obiema ekipami aż nadto wyraziście uwidoczniła się na San Siro. Milan potwierdził formę i wygrał wszystkie pozostałe mecze w grupie, a awans przypieczętował 7 kwietnia, ponownie ogrywając IFK (1:0 na wyjeździe). Tym razem bohaterem został, może jedyny raz w barwach Milanu, Gianluigi Lentini, słynny głównie z powodu sumy, jaką za niego zapłacono.

W grupie A Olympique Marsylia miał znacznie bardziej wyboistą drogę do finału. Po drugim meczu, w którym ekipa Raymonda Goethalsa rozbiła 3:0 Club Brugge (z Tomaszem Dziubińskim, pierwszym Polakiem w historii Ligi Mistrzów, w składzie), można było ją postrzegać jako murowanego faworyta. Co do 73-letniego wówczas trenera, to nie bardzo czuł się on na siłach pracować dalej, dlatego już w grudniu zamierzał zrezygnować ze stanowiska, ale Bernard Tapie, wszechwładny prezydent OM, nakłonił go do pozostania na ławce do końca sezonu.

W trzeciej kolejce, 3 marca 1993 roku, w meczu z Glasgow Rangers, Dziubiński strzelił pierwszego „polskiego” gola w Lidze Mistrzów (o ile liczyć od fazy grupowej). Kibice gospodarzy zostali wpuszczeni na stadion w ostatniej chwili, gdyż UEFA zrazu nałożyła na klub z Brugii karę w postaci jednego meczu przy pustych trybunach za zachowanie jej fanów we wcześniejszym spotkaniu w Marsylii. Żeby zamknąć polski wątek – 17 marca w meczu czwartej kolejki Glasgow Rangers – Club Brugge po raz pierwszy w historii Ligi Mistrzów gwizdał sędzia z naszego kraju, a był nim Ryszard Wójcik. W 44. minucie wyrzucił z boiska Marka Hateleya, ojca przyszłego zawodnika Piasta Gliwice – Toma.

W piątej kolejce w meczu na szczycie OM tylko zremisował 1:1 z także prącymi do finału Rangersami. W ostatniej serii mistrzowie Francji musieli uzyskać w meczu z Brugge nie gorszy rezultat niż drużyna z Glasgow w spotkaniu z CSKA Moskwa. Starcie mistrzów Francji i Belgii przypominało jednak kiepską farsę, gdyż ci drudzy w ogóle się nie starali. Jedynego gola już w drugiej minucie strzelił Alen Bokšić, a potem najlepiej zrobili ci, którzy wyłączyli telewizory i poszli spać. Rangersi zajęli więc drugie miejsce w grupie, Brugge trzecie, a ostatnie było CSKA Moskwa, co zupełnie nie dziwiło, gdyż Rosjanie wszystkie mecze domowe rozgrywali w Niemczech – dwa w Berlinie i jeden w Bochum.

Istnieje jeszcze jeden powód, by wspomnieć o 3 marca. Otóż właśnie wtedy podczas kongresu UEFA w Madrycie prezydent tej organizacji Lennart Johansson zapowiedział dalsze przekształcenia Ligi Mistrzów. Stwierdził, że chodzi mu po głowie „połączenie Ligi Mistrzów z Pucharem UEFA”, czyli stworzenie jednych rozgrywek, w których najsilniejsze federacje miałyby po kilka miejsc. „Jeśli w Lidze Mistrzów gra Barcelona, to równie silny Real Madryt musi grać w Pucharze UEFA, co jest ze szkodą dla futbolu” – argumentował. Warto wiedzieć, że już wtedy najbogatsze kluby Europy kombinowały, by stworzyć ekskluzywną, zamkniętą Euroligę. Szwed był nie tyle reformatorem, co obrońcą szańców, bo w jego koncepcji mistrz każdego kraju miałby zagwarantowany występ w pierwszej rundzie. Co ciekawe, planował utrzymanie przy życiu Pucharu Zdobywców Pucharów… Dwudziestego pierwszego kwietnia, podczas posiedzenia Komitetu Wykonawczego UEFA w Genewie, projekt Szweda został poddany dalszej dyskusji, a następnie odrzucony. Kibice i dziennikarze na całym świcie przyklasnęli nazajutrz tej decyzji, gdyż mieli świeżo w pamięci mecz Club Brugge z OM. Gdyby obradowano kilka dni później, być może Liga Mistrzów prędzej przeszłaby reformy, których i tak nie mogła uniknąć, ale w atmosferze typu „cała Europa widziała” pewne decyzje nie mogły zostać podjęte.

Wielki finał był starciem Tapiego z Berlusconim, dwóch ludzi o bardzo podobnej drodze życiowej, związanej z show-biznesem, wielkimi interesami i polityką oraz o równie okazałych ambicjach. Na niwie futbolowej obaj mieli ten sam cel – zostać największym magnatem europejskiej piłki. Dlatego potyczka ich drużyn była dla nich tak bardzo prestiżowa. Gdy Tapie zapowiedział piłkarzom premię w wysokości 200 tysięcy dolarów na głowę za wygranie meczu, Berlusconi od razu podbił stawkę.

Za faworyta uważano Milan, i to pomimo kiepskiej postawy tej drużyny na ligowym finiszu, która jednak nie mogła pozbawić zespołu tytułu mistrza Włoch. Mediolańczycy mieli de facto scudetto w garści już na półmetku rozgrywek, odsadziwszy Inter na osiem punktów (za zwycięstwo przyznawano wtedy dwa). Rossoneri śpiewająco, z kompletem zwycięstw, przeszli też przez fazę grupową Ligi Mistrzów, a ponadto napędzała ich żądza zemsty wobec UEFA za wykluczenie klubu z europejskich rozgrywek w sezonie 1991/92. Warto przypomnieć okoliczności tego wydarzenia – otóż piłkarze Milanu, za podszeptem kogoś „z góry”, postanowili przed czasem opuścić boisko podczas spotkania z OM, w proteście przeciwko decyzjom sędziego. To tylko dodawało smaczku finałowej rywalizacji.

Milan na początku lat 90. to była prawdziwie galaktyczna drużyna. Szatnia pełna gwiazd stanowiła zresztą dla młodego wówczas trenera Fabio Capello wielki kłopot. Żalił się mediom, że częściej niż trenerem przychodzi mu być psychologiem, bo co chwila musi jakiemuś gwiazdorowi komunikować, że nie wystąpi w danym meczu. „Nie można narażać gwiazd na częste, przymusowe przerwy w karierze” – stwierdził pewnego razu, tłumacząc, dlaczego tak mocno rotuje składem w Lidze Mistrzów; do finału zagrało w niej aż 23 futbolistów. Tak więc często zdarzało się, że Włoch posyłał do boju jedenastkę nie optymalną, tylko wykoncypowaną. Miał w kadrze aż sześciu obcokrajowców, bo do słynnego tercetu Holendrów dokupiono mu latem 1992 roku oprócz wspominanego tu już Papina także Dejana Savićevicia, Zvonimir Boban zaś wrócił z Bari. A przecież cały czas obowiązywał limit trzech zawodników z zagranicy na boisku. Do tego doszło jeszcze dwóch najzdolniejszych włoskich piłkarzy młodego pokolenia: Gianluigi Lentini oraz Stefano Eranio. Trzeba jednak zauważyć, że Capello żonglował swymi asami znakomicie, żaden z nich nie mógł czuć się zbytnio pokrzywdzony. Szkoleniowiec Milanu nie miał zresztą innego wyjścia niż prowadzić zręczną politykę personalną, wszak jego boss jasno powiedział, co sądzi o oskarżeniach, że wpakował do tego barszczu zbyt wiele grzybów: „To sprawa trenera, żeby w drużynie nie było kwasów”. Swoją drogą, Capello miał do swego cappo równie nabożny stosunek jak Goethals do swojego. Gdy Milan nie przegrał 41. kolejnego meczu w lidze i pobił rekord Fiorentiny, rzekł: „Ten sukces dedykujemy naszemu prezydentowi”.

W zespole z Lombardii w finale nie mogli zagrać Ruud Gullit, Dejan Savićević i Zvonimir Boban, co tylko ułatwiło trenerowi ustalenie składu. Mimo to Papin zajął miejsce zaledwie na ławce rezerwowych. Co do Gullita, plotkowano, że wcale nie był kontuzjowany, lecz decyzję o odsunięciu go od gry podjął sam Silvio Berlusconi, gdyż zawodnik nie chciał przyjąć proponowanych mu warunków przedłużenia kontraktu. Zresztą nie tylko on – także Frank Rijkaard nosił się z zamiarem opuszczenia klubu.

Milan znajdował się w centrum uwagi, ale zawodnicy OM mieli przekonanie, że to oni wygrają. „Przegraliśmy finał dwa lata temu, choć byliśmy lepsi, teraz Bóg musi nam go oddać. Po tylu trudnościach na drodze nie możemy doznać kolejnej porażki” – tak można streścić kilka przedmeczowych wypowiedzi Abédiego Pelé dla francuskich mediów. Koledzy zaś musieli ufać gwieździe zespołu.

Zaproponowany przez Goethalsa skład Olympique został zatwierdzony przez Tapiego. Nie wiadomo, czy prezydent wprowadził doń tym razem jakieś zmiany, w trakcie meczu natomiast kilka razy sięgał po krótkofalówkę, a w tym samym czasie na ławce podnosił ją któryś z członków sztabu. Czy Tapie domagał się korekty taktyki w trakcie meczu i żądał zmian personalnych? Nie wiemy, na pewno jednak nie pytał trenerów o samopoczucie…

Początek meczu zdecydowanie należał do ekipy z Włoch. Milan przyciskał Marsylię, lecz Marco van Basten i Daniele Massaro zmarnowali dogodne okazje. W zespole z Francji największą ochotę do walki i prowadzenia ataków przejawiał Abédi Pelé. To po jego szarży w ostatniej minucie gry przed przerwą francuski zespół wywalczył rzut rożny, bo dośrodkowanie Ghańczyka w ostatniej chwili zablokował wcześniej prześcignięty przezeń Paolo Maldini. Sam Pelé dokładnie zacentrował na głowę Basila Boliego, który mocnym uderzeniem umieścił piłkę w siatce. To był dopiero drugi gol stracony przez Milan w tej edycji Ligi Mistrzów, ale właśnie to trafienie przesądziło o porażce Włochów. Abédi Pelé zdradził po latach kulisy zdobycia tej bramki w wywiadzie dla sport-avenir.com: „Zauważyłem, że przy rzutach rożnych drużyna Milanu ustawia się dosyć głęboko. Dlatego wieczorem w pokoju hotelowym powiedziałem do Boliego i Anglomy, żeby przy każdym kornerze dla nas jeden z nich atakował bliższy słupek, a ja tam spróbuję dograć”.

W przerwie na Stadionie Olimpijskim rządzili kibice Milanu, lekceważący to, co się stało. Wielki Milan nie mógł przecież w taki sposób wypuścić z rąk trofeum. Równo z rozpoczynającym drugą odsłonę spotkania gwizdkiem sędziego istotnie zaczął się szturm van Bastena i kolegów. Na boisku zameldował się Papin, przywitany przez kibiców OM straszliwymi gwizdami i okrzykami „zdrajca”. Zaraz po wejściu mógł wyrównać, ale i jego zawiodła skuteczność. Z każdą minutą napór mediolańczyków słabł, podobnie jak doping ich kibiców, tymczasem coraz głośniejsi byli fani OM, którzy zaczynali wierzyć, że marzenie może się ziścić. W końcu sędzia zakończył zawody. „Zagraliśmy kompletny mecz. To było zwycięstwo nasze, piłkarzy, ale zarazem wielki sukces całej Francji” – skomentował po latach Rudi Völler w rozmowie z rp-online.de.

Pozostaje pytanie, dlaczego w końcówce wyraźnie więcej sił mieli zawodnicy mistrza Francji, którzy dzięki temu pewnie doholowali zwycięstwo do końca? Oto co na ten temat powiedział w 2006 roku w wywiadzie dla „L’Équipe” ich pomocnik Jean-Jacques Eydelie: „Przed finałem kazano nam ustawić się w rządku i każdy dostał zastrzyk. Odmówił tylko Rudi Völler. Podczas gry czułem niezwykłą suchość w ustach. Moje ciało reagowało inaczej niż zwykle”. Czy OM wygrało mecz, bo jego piłkarzom podano doping? Czy może, jak tłumaczono w klubie, były to wyłącznie dozwolone środki? Żaden z pozostałych zawodników nie potwierdził rewelacji kolegi. „To, co mówi Eydelie, jest całkowicie niewiarygodne. Nie przypominam sobie widoku któregokolwiek piłkarza OM dostającego podejrzany zastrzyk” – powiedział Völler. „Nasze zwycięstwo w Monachium było absolutnie czyste” – stwierdził Marcel Desailly. „Mieliśmy tak silny skład, że nie było potrzeby się dopingować” – dodał asystent trenera Goethalsa Jean Fernandez.

No właśnie – jak silny skład posiadała francuska drużyna? Wielu kibiców OM uważa, że o wiele mocniejsza była ekipa z 1991 roku, ta, która przegrała finał z Crveną zvezdą. Najlepiej znający zagadnienie, bo najdłużej grający w klubie, obrońca Éric Di Meco po latach powiedział tak: „Najmocniejsza to była drużyna z 1990 roku, która z Pucharu Europy odpadła w półfinale po meczu z Benficą i golu strzelonym dla niej ręką przez Vatę. Enzo Francescoli, Chris Waddle, Karlheinz Förster, Mozer, Manu Amoros! Cóż to była za moc!”. No ale zespołowi temu zabrakło szczęścia i determinacji, a ekipie z 1993 roku – nie.

Obraz odbierających trofeum piłkarzy OM i smutno siedzących w kącie boiska graczy Milanu utkwił w pamięci wielu obserwatorów. Sytuacja wzbudziła pewne zażenowanie, UEFA zaczęła więc rozmyślać nad tym, by zanim zwycięzcy odbiorą puchar, wręczać pokonanym medale za dotarcie do finału, co było bardzo ludzkim pomysłem, który niebawem wprowadzono w życie.

W Monachium graczy Marsylii oraz Bernarda Tapiego opanowało szaleństwo. Ich wspólna noc była bardzo długa. Na imprezie zabrakło tylko jednego człowieka – trenera Goethalsa. On świętował największy sukces w karierze po swojemu: wypalając na balkonie hotelowego pokoju kilka papierosów, które przez całe życie były mu najwierniejszym druhem.

„Gdy następnego dnia wróciliśmy do Marsylii, całe miasto zastaliśmy wywrócone do góry nogami. Ulice były wciąż pełne świętujących, najwyraźniej od wczoraj, kibiców” – opowiadał po latach Rudi Völler. Piłkarze nie mogli się do nich przyłączyć, bo niebawem czekał ich kolejny arcyważny mecz.

Wielka feta odbyła się na Stade Vélodrome trzy dni później, 29 maja. Tak się złożyło, że Olympique grał tego dnia w lidze z depczącym mu po piętach PSG. Miał dwa punkty przewagi, więc zwycięstwo przesądzało sprawę tytułu mistrzowskiego. Kibice chcieli świętować podwójnie i otrzymali ku temu okazję, bo choć goście wyszli na prowadzenie w siódmej minucie, Marsylia wygrała 3:1. Nikogo nie obchodziło, że mecz był brzydki, pełen fauli. Bohaterowie zostali nagrodzeni, choć nie poszło gładko, ponieważ kibice ze stolicy nie zamierzali, oczywiście, klaskać wielkiemu rywalowi. Rzucali na boisko race, a ostatecznie pobili się z policją. To była chyba jedyna w historii Ligi Mistrzów feta zwycięzców przebiegająca w takiej atmosferze. Fabien Barthez powiedział jednak po niej: „Granie w takim klubie jak Olympique Marsylia, z takimi kibicami, to najwspanialsza rzecz, jaka może spotkać piłkarza”.

Bernard Tapie też wypinał pierś do orderów. Nawet jeśli już nie ingerował w zwycięską taktykę i skład – albo robił to w umiarkowanym stopniu – to przecież Olympique był jego tworem, powstał i funkcjonował za jego pieniądze. „To był po prostu klub należący do jednego człowieka, który podejmował tam wszystkie ważne decyzje” – powiedział po latach Angloma. Od 1986 roku Tapie, nie licząc się z pieniędzmi, kupował wszystkich tych znakomitych piłkarzy, którzy umknęli uwadze szefów klubów potężnej wtedy Serie A. Zatrudniał wybitnych trenerów – przed Goethalsem jego zespół prowadzili między innymi Michel Hidalgo oraz Franz Beckenbauer. Nie zrezygnował z marzeń o triumfie ani po porażce w Bari, ani po wyeliminowaniu w kolejnej edycji, 1991/92, przez Spartę Praga jeszcze przed faza grupową. Zemścił się jednak za to ostatnie na piłkarzach w charakterystyczny dla siebie sposób – przez cały następny sezon dostawali wypłaty z opóźnieniem. Gdy latem 1992 roku Milan zagiął parol na gwiazdę zespołu, Jeana-Pierre’a Papina, nie zatrzymywał napastnika na siłę, lecz sprzedał go, sprowadzając w zamian dwóch kapitalnych atakujących: Rudiego Völlera oraz Alena Bokšicia.

Pierwsze zdobycie Pucharu Europy przez klub z kraju pomysłodawców europejskich rozgrywek traktował jako swoje powołanie, dziejową misję. Gdy wyczarterowany samolot ze zdobywcami i trofeum na pokładzie lądował w Marsylii, Tapie przeżył być może najszczęśliwszy dzień życia. Nie wiedział jeszcze wtedy, że wejście na szczyt skończy się upadkiem. Cytując Bułhakowa: „Annuszka już wylała olej”.

Pięć dni przed starciem z Milanem Marsylia rozgrywała ligowy mecz z Valenciennes. Do końca sezonu pozostały trzy kolejki, zespół liderował w tabeli Ligue 1 i miał cztery punkty przewagi nad PSG. W poprzedniej serii OM wysoko pokonał Lille, tymczasem rywal znajdował się w strefie spadkowej, dostał ostatnio lanie od Nantes i wyglądał na słabowitego. Federacja piłkarska, chcąc pomóc marsylczykom przed finałowym starciem z Milanem, wyznaczyła potyczkę na piątek. Co podkusiło Tapiego, żeby kupować akurat ten mecz? Takie działanie ocierało się o absurd. Magnat wyszedł jednak z założenia, że trzeba wspomóc piłkarzy, których głowy będą już zaprzątnięte meczem w Monachium. Poprzez swoich ludzi dotarł więc do kilku zawodników Valenciennes i zapłacił im, by nie stawiali przesadnego oporu jego pupilom. Alen Bokšić strzelił gola w 21. minucie, a potem zaczął się kabaret, jak w meczu z Brugge (ale wtedy nikomu niczego nie udowodniono; być może to spotkanie z Belgami tak rozzuchwaliło Tapiego?). Po kilku dniach jednego z graczy Valenciennes, obrońcę Jacquesa Glassmanna, ruszyło sumienie – albo zmotywowało go coś innego – i zawodnik ujawnił całą sprawę. Jego rewelacje potwierdził kapitan zespołu Christophe Robert, który przyznał, że to do niego zgłosił się z propozycją korupcyjną jeden z graczy OM – Jean-Jacques Eydelie. Afera, z początku śmieszna, wkrótce stała się poważna. UEFA zaczęła naciskać, by ją wyjaśnić. Sama wzięła pod lupę mecz OM z… CSKA (6:0), gdyż trener Rosjan Giennadij Kostyliew doniósł, że próbowano go przekupić, ale europejska federacja niczego nie wytropiła. Dopiero po kilku latach o złożonej i im propozycji korupcyjnej donieśli trener Glasgow Rangers Walter Smith oraz piłkarz Marc Hateley. Być może więc OM przebyło nieuczciwie całą drogę do finału Ligi Mistrzów.

Niewykluczone, że Francja w 1993 roku dłużej i zacieklej broniłaby swej chluby, ale przecież za kilka lat miał się tam odbyć mundial, więc skaza na wizerunku kraju była jej niepotrzebna. OM szybciutko zaczęto wykluczać z kolejnych rozgrywek sezonu 1993/94: Pucharu Francji (ostatecznie w nim zagrał), Superpucharu Europy i Pucharu Interkontynentalnego. W końcu klub został wyrzucony także z Ligi Mistrzów. Czołowi zawodnicy natychmiast zgłosili chęć rozwiązania kontraktów. Tapie krzyczał o włoskiej mafii, która chce zemsty za odebranie Serie A Pucharu Europy, ale nikt go już nie słuchał. Tak upadło jego imperium.

Sam szef najpierw zasłaniał się menedżerem OM Jeanem-Pierre’em Barnesem, ale ostatecznie okazało się, że od początku o wszystkim wiedział. W końcu, w 1996 roku, w wieku 53 lat Bernard Tapie trafił do więzienia. Znalazł się w nim w ciekawych okolicznościach. Gdy otrzymał wyrok 24 miesięcy pozbawienia wolności, z czego 16 w zawieszeniu, nie udało się go osadzić za kratkami, gdyż adwokaci potrafili go wybronić. Ale chcąc złożyć odwołanie, musiał pozwolić się zamknąć chociaż na jeden dzień, bo tak stanowi francuskie prawo. Tak więc udał się w wyznaczone miejsce, do paryskiego więzienia La Santé, lecz Sąd Kasacyjny nie znalazł podstaw do wszczęcia postępowania odwoławczego i biznesmen pozostał w celi. Niebawem jednak adwokaci podjęli starania zmierzające do tego, by ich klient był wolny w dzień, a w zakładzie zamkniętym spędzał tylko noce. Ostatecznie to w tym trybie odbył karę.

Mecz z PSG był przedostatnim w karierze Raymonda Goethalsa (1921–2004). Po ostatnim ligowym spotkaniu sezonu, z Toulouse, zmęczony szkoleniowiec odszedł na emeryturę (by jeszcze na chwilę wrócić z niej w 1995 roku i objąć Anderlecht). Jako futbolista grał na bramce. Jako trener przez wiele lat przysparzał chwały belgijskiemu futbolowi, pracując w tymże Anderlechcie oraz Standardzie Liège – wówczas czołowych ekipach Europy. Jego dorobek z nimi to dwa tytuły mistrza kraju, Puchar i Superpuchar Belgii, Puchar Zdobywców Pucharów (w 1978 roku z Anderlechtem), dwa Superpuchary Europy. Za granicą przed objęciem Marsylii w 1991 roku prowadził Bordeaux, São Paulo FC, Vitórię Guimarães i ponownie Bordeaux. Z reprezentacją Czerwonych Diabłów dotarł do najlepszej czwórki mistrzostw Europy w 1972 roku. Uchodził on za mistrza taktyki, nazywano go nawet z tego powodu Naukowcem (Raymond la Science), a ponieważ często wygrywał z silniejszymi, także czasami Czarodziejem. Wolał jednak raczej bronić niż atakować. To on wprowadzał do europejskiego futbolu nowinki służące poprawie gry defensywnej: agresywny pressing, strefowe krycie.

Właśnie tymi elementami imponował grający najczęściej w ustawieniu 5-2-3 zespół (choć akurat na finał Belg wybrał inny system: 4-3-1-2 – patrz ramka). Przez wiele lat nikt nie stosował potem pierwszego z tych ustawień, odeszło ono w zapomnienie, po wielu latach zostało jednak odkurzone przez reprezentację Kostaryki na mundialu w 2014 roku, która właśnie dzięki oryginalnej taktyce wyszła z grupy, mimo że rywalizowała w niej z Anglią, Włochami i Urugwajem, po czym dotarła do ćwierćfinałów imprezy. Jego dziedzictwo nie zostało więc całkowicie zaprzepaszczone. Wkładem OM w rozwój futbolu było udowodnienie, jak świetne rezultaty może przynieść wdrożenie defensywnych rygorów do zespołu składającego się z wybitnych futbolistów. Taka idea była też bliska Bernardowi Tapiemu, który w 2018 roku powiedział: „Część zawodników woli mecz przegrany 3:4, w którym strzeli trzy gole, niż zwycięstwo 1:0 bez swojego udziału. Tymczasem piłka nożna opiera się poświęceniu dla innych. Jeśli w zespole nie ma altruizmu, jest on skazany na porażkę”. W istocie rzeczy wszyscy trenerzy silnych zespołów stawiający na defensywę, w tym José Mourinho, są uczniami Goethalsa. Ale oczywiście dziś nikt do takiego źródła inspiracji nie zamierza się przyznawać. Goethals to postać, o której futbolowy świat postanowił zapomnieć i zapomniał.

Rzecz w tym, że afera z kupieniem przez OM meczu od Valenciennes nie była pierwszym skandalem korupcyjnym z udziałem Goethalsa. W 1984 roku w Belgii odkryto, że gdy prowadził Standard, klub ten także kupował mecze, na przykład spotkanie decydujące o zdobyciu w 1982 roku tytułu mistrza kraju z Waterschei Thor Genk. Goethals dostał dożywotni zakaz pracy trenerskiej w Belgii, więc jeśli Temida nie okazała się całkiem ślepa, nie był o niczym niewiedzącym niewiniątkiem. Tapie doskonale wiedział, kogo zatrudniał.

Po aferze w Belgii trenera nie dopadły zresztą wyrzuty sumienia. Po krótkim epizodzie w Guimarães objął posadę dyrektora sportowego w drugoligowym Racing Jet z rodzinnej Brukseli. Oczywiście był de facto trenerem tego zespołu, który ekspresowo wywalczył awans do ekstraklasy.

W Marsylii dostał od prezydenta Tapiego zespół z mnóstwem gwiazd. Nie ze wszystkimi udało mu się dogadać. Tylko rok wytrzymał z nim Éric Cantona. Gdy pewnego razu piłkarz powiedział, że nie podoba mu się rola rezerwowego i nie zasiądzie na ławce, trener polecił mu zająć miejsce rząd za nią. Ale inni gracze bardzo go cenili. „Szanuję go oczywiście ze względu na wiek, ale także doświadczenie i klasę trenerską. Dopiero on zrobił z nas stuprocentową ekipę” – powiedział Basile Boli. Goethals wygrał Ligę Mistrzów, mając 72 lata. Do dziś nie dokonał tego nikt starszy.

W sezonie 1992/93 bramki OM strzegł Fabien Barthez. Został on golkiperem tylko dlatego, że był za niski na rugbistę. Późniejszy mistrz świata już wtedy bronił świetnie, ale nie był jeszcze zbyt mocny psychicznie. Przed wyjściem na boisko należało mu często dodawać otuchy, przekonywać, że da sobie radę w starciach z najlepszymi napastnikami świata. Obawiano się o to, jak poradzi sobie w finale Ligi Mistrzów. Przecież w ligowym debiucie, zaledwie półtora roku wcześniej, przez pierwsze pół godziny był sparaliżowany tremą. Tym razem nie popełnił jednak żadnego głupiego błędu, choć wcześniej przydarzały mu się takie dosyć często. Stanął na wysokości zadania i został najmłodszym bramkarzem (miał 21 lat i 10 miesięcy), który wygrał finał Pucharu/Ligi Mistrzów. Jego rekord miał pobić za kilka lat Iker Casillas. Można zaryzykować tezę, że właśnie 26 maja 1993 roku Barthez ostatecznie przestał się bać, uwierzył w siebie, czyli wyruszył w drogę, która doprowadzić go miała do zdobycia najważniejszych tytułów w światowym futbolu reprezentacyjnym.

Jocelyn Angloma był prawym obrońcą, istotnym argumentem w grze ofensywnej OM. Choć grał w wielu klubach, Olympique, w którym występował ledwie przez trzy lata, uważa za najważniejszy w swojej karierze. „Mimo że najlepiej bawiłem się w Valencii, to jednak najwięcej zawdzięczam Marsylii. Gdziekolwiek mieszkam, czuję się marsylczykiem i świętuję każdy sukces tego klubu” – powiedział w 2010 roku w rozmowie z guaedelupe.franceantiles.fr. Nieprzypadkowo właśnie ta strona poprosiła go o wywiad – jako człowiek urodzony na Gwadelupie po zakończeniu kariery w reprezentacji Francji zaczął występować w reprezentacji tej wyspy, a potem został jej selekcjonerem.

Urodzony w Abidżanie Basile Boli miał paszport francuski i reprezentował ten kraj, ale zawsze z dumą mówił, że uważa się za Afrykańczyka. Końcówka maja 1993 roku to był najlepszy moment w jego karierze. Strzelił nie tylko zwycięskiego gola w finale Ligi Mistrzów, lecz również trafił na 2:1 w decydującym o mistrzostwie meczu z PSG. Za najważniejszego trenera w swojej karierze uważa Franza Beckenbauera, poprzednika Goethalsa. W wywiadzie dla „Onze Mondial” kilka miesięcy po triumfie w Monachium utrzymywał, że słynny Kaiser dojrzał w nim swego następcę i przekazał mu wiele tajników gry na pozycji ostatniego stopera, czyli libero. Faktem jest, że lubił i umiał wyprowadzać piłkę. Był też liderem zespołu poza boiskiem, kształtował strefę mentalną kolegów. Najlepiej jego cechy ilustruje anegdota, którą opowiedział kiedyś „L’Équipe” Joël Tiéhi, inny gracz Ligue 1 pochodzący z Wybrzeża Kości Słoniowej. „Przed pierwszym meczem przeciwko Basile podszedłem się z nim przywitać, obaj byliśmy przecież Iworyjczykami. Coś powiedziałem, a on spojrzał mi w oczy, ale nie odezwał się ani słowem, nie podał mi też ręki. Za to po wygranym przez jego zespół spotkaniu przybiegł do naszej szatni, wyściskał mnie, wycałował i powiedział: »Wybacz, ale nie mogłem z tobą wcześniej rozmawiać. Byłem skupiony na swoim zadaniu«”.

U boku Boliego lekcje gry w piłkę oraz postawy, jaka winna charakteryzować sportowca, pobierał młody Marcel Desailly, też urodzony w Afryce, a konkretnie w Akrze. Potem, podobnie jak Barthez, został on filarem mistrzowskiej reprezentacji Francji. Gdy w 1992 roku po wyróżniającego się gracza Nantes zgłosiły się Monaco i Marsylia, rodzina nastawała, by wybrał klub z Księstwa, który oferował mu wyższą pensję. Ale młodzian uznał, że pieniądze to nie wszystko, a na tym etapie kariery ważniejsze jest, gdzie się gra, a nie za ile, i podpisał kontrakt z OM. „Nie byłem utalentowany. Byłem poważny. Ciężko trenowałem, wypoczywałem, jak trzeba, stosowałem dietę. Dlatego osiągnąłem sukces” – powiedział po latach. Chyba jednak nie do końca się docenił, bo talentu z całą pewnością mu nie brakowało. Inaczej nie kończyłby kariery jako jeden z najlepszych na świecie defensywnych pomocników.

Na lewej obronie występował w Marsylii 30-letni Éric DiMeco. Miał najdłuższy staż w OM, grał bowiem w klubie od 1980 roku, czyli poznał smak drugiej ligi. Wiele o nim mówi pierwsze pytanie zadane mu przez dziennikarza winamax.fr podczas wywiadu przeprowadzonego w 2020 roku: „Ile nóg złamałeś rywalom w czasie swojej kariery?”. Di Meco uchodził bowiem za zawodnika brutalnego. „Cały dowcip polega na tym, żeby grać na granicy przepisów” – tymi słowami tłumaczył swój styl. Tak, był nieodrodnym uczniem niemieckiego rzeźnika Karlheinza Förstera. Pięknie za to powiedział o grze z Enzo Francescolim: „Podawałeś mu zgniłe melony, a on zamieniał je w kawior”. Nic dziwnego, że z takimi metaforami został cenionym komentatorem piłkarskim.

Środkowym w trójce defensywnych pomocników był Didier Deschamps. Mimo że w zespole było wielu starszych graczy, 24-latek pełnił funkcję kapitana. Tu oddajmy głos samemu Bernardowi Tapiemu, bo zacytowany fragment z jego wywiadu dla „Paris Match” z 2018 roku wiele mówi nie tylko o Deschampsie, ale także o Tapiem i o zwyczajach panujących w Olympique za jego panowania. „Pamiętam dzień, kiedy mianowałem Didiera kapitanem drużyny. Nie spodziewał się tego, a i trener nie był entuzjastą pomysłu. Deschamps nie był najbardziej charyzmatyczny ani najlepszy piłkarsko. Miał jednak niezwykłą inteligencję. Czułem, że jako kapitan stanie się wzorem do naśladowania i prawdziwym przywódcą. Doskonale też wiedział, jak łagodzić konflikty między zawodnikami, z których każdy był silną osobowością. Didiera wszyscy lubili, dlatego szybko zaakceptowali go jako kapitana”.

Franck Sauzée został nieoczekiwanym królem strzelców Ligi Mistrzów, gdy wliczano do niej tylko mecze grupowe i finał. Strzelił w nich aż pięć goli. Choć u zarania kariery wiązano z nim wielkie nadzieje, dziś jest zawodnikiem zapomnianym. Imponował sylwetką (189 cm) i twardością w grze, na murawie nie zatrzymywał się ani na moment, był wzorem pracowitości, miał bardzo mocny strzał, dobrą technikę, ale brakowało mu trochę boiskowej inteligencji; wolał głupio biegać niż mądrze stać. Ale pomiędzy Deschampsem a Pelém właśnie taki piłkarz był drużynie niezbędny. Niedawno Sauzée narzekał w wywiadzie dla Europe 1 Sport, że w Olympique zupełnie nie dba się o dawnych piłkarzy, że czuje się obco w klubowym budynku i na stadionie. Podzielił się też refleksją na temat przyczyn niezbyt wesołej teraźniejszości klubu ze Stade Vélodrome: „Tamtego sukcesu z 1993 roku nie udało się wykorzystać, OM nie stał się globalną marką, tak jak inni zwycięzcy Ligi Mistrzów. (…) Nie ma też do dziś w tym klubie kultury wygrywania”.

Jean-Jacques Eydelie był bodaj najsłabszym piłkarzem tamtej jedenastki, pozostawał natomiast zaufanym człowiekiem Tapiego w zespole. Nie przypadkiem to on jako jedyny spośród piłkarzy trafił ze swoim szefem za kratki. W 2006 roku, wkrótce po wspomnianym wywiadzie, w którym oskarżał lekarzy o podanie jemu i kolegom dopingu przed finałem, opublikował autobiografię, w której napisał: „Oszukiwanie było w Marsylii drugą naturą, w proces ustawiania meczów zaangażowani byli niemal wszyscy piłkarze”. Ponadto zaznaczył, że dopingowe praktyki były powszechne i w OM, i we wszystkich innych klubach, w których grał, poza Bastią. Po ukazaniu się książki jego doniesienia w tej ostatniej materii potwierdził ekszawodnik OM Tony Cascarino. „Podczas pobytu w OM ciągle dostawałem zastrzyki z nie-wiadomo-czego. A po ich otrzymaniu grałem lepiej” – powiedział Irlandczyk. Może więc Eydelie najpierw był czarną owcą, pierwszym przestępcą, a potem stał się jedynym zdolnym do powiedzenia prawdy?

Abédi Pelé zawsze postrzegał siebie jako klasyczną dziesiątkę, czyli zawodnika, który dysponuje nie tylko nienagannym wyszkoleniem i wielkim talentem, ale też „umie wziąć na siebie wszystkie obowiązki poszczególnych graczy zespołu, powiedzieć sobie w trudnym momencie: »Nawet jeśli to nie zadziała, trzeba spróbować«, jest wyjątkową osobowością, człowiekiem silnym psychicznie” – jak określił to we wspomnianym już wywiadzie dla sport-avenir.com. Widział się w roli lidera zespołu i nie tylko nigdy nie uchylał się od brania odpowiedzialności na siebie w trudnych momentach, ale wręcz nie pozwolił tego robić nikomu innemu, zwłaszcza w najważniejszych meczach. Ponieważ spisywał się w nich najlepiej, nazywano go Mr Big Game. Do skromnych nie należał: „Zostałem uznany najlepszym graczem finału Ligi Mistrzów i słusznie, bo byłem najlepszy” – stwierdził.

Alen Bokšić został w sezonie 1992/93 królem strzelców Ligue 1, a ostatnią perłę na koronie umieścił, trafiając na 3:1 w starciu z PSG. Dziś pozostaje piłkarzem nieco zapomnianym, bo też nie do końca zrealizował swój talent. Ale gdy pojawił się w wielkim futbolu jesienią 1992 roku w barwach OM, na jego punkcie zapanowało prawdziwe szaleństwo, z miejsca nazwano go nowym van Bastenem. Pod wieloma względami bardziej wszak przypominał Brazylijczyka Ronaldo: mimo aż 187 centymetrów miał podobną łatwość zdobywania z piłką terenu i wykańczania akcji strzałami jakby od niechcenia. Jego pierwszy sezon był zarazem najlepszy, potem tylko raz przekroczył liczbę dziesięciu goli w rozgrywkach ligowych – stało się to w kampanii 2000/01, gdy reprezentował barwy Middlesbrough. Nazywano go także cichym mordercą, a to dlatego, że jak mało który piłkarz w ostatnich latach stronił od wywiadów i w ogóle mediów. Jeśli od kogoś odbierał połączenia, to od dziennikarzy footmarseille.com. A w każdej rozmowie z nimi od lat powtarza, że grał w wielu klubach, ale z żadnym nie był tak związany emocjonalnie jak z OM.

Jego partnerem w ataku był mistrz świata Rudi Völler, w 1993 roku już 33-letni. W Ligue 1 strzelił w owym sezonie 18 goli, w Lidze Mistrzów – 2. Poza boiskiem był trochę obok zespołu, ale na nim dawał ekipie bardzo dużo dzięki inteligencji taktycznej, umiejętności poruszania się po placu gry i doświadczeniu. Na grze u jego boku szczególnie korzystał Bokšić, potrzebujący jako partnera właśnie kogoś takiego jak Niemiec.Podobnie było trzy lata wcześniej, kiedy Völler, grając w parze z młodszym Jürgenem Klinsmannem, poprowadził reprezentację Niemiec do mistrzostwa świata. Niemiecki napastnik OM rok 1993 wspominał po latach tak: „Wzniesienie Pucharu Europy na jesieni – późnej jesieni – kariery było dla mnie wspaniałym przeżyciem. Nie sądziłem, że jeszcze będzie mi to dane, a tu proszę”.

Pierwsza edycja Ligi Mistrzów była zupełnie udana: 56 goli strzelonych w 25 meczach dawało średnią prawie 2,3 trafienia na spotkanie, padł tylko jeden bezbramkowy remis. Przeciętna liczba widzów wyniosła 33 327 na mecz. Widownia telewizyjna była zadowalająca, kibicom się spodobało, więc i reklamodawcy na wyścigi wykupywali miejsca na koszulkach i czas antenowy na kolejną edycję. W maju 1993 roku już dla wszystkich stało się jasne, że z tej drogi nie ma odwrotu.

Oczywiście, to, w jaki sposób do celu podążał Olympique Marsylia, było złą wróżbą. Ale na szczęście Bernard Tapie, Raymond Goethals i tamtejsi lekarze nie znaleźli wielu naśladowców. Przez kolejne 29 lat istnienia Ligi Mistrzów zdarzył się jeszcze tylko jeden gruby skandal korupcyjny dotyczący zespołów w niej występujących, a mianowicie słynne Calciopoli z 2006 roku, do którego w swoim czasie wrócimy. Obyło się też bez większych afer dopingowych. No i żaden inny klub z Francji po dziś dzień nie wygrał tej imprezy.

30 lat Ligi Mistrzów. Tom 1

Copyright © Leszek Orłowski 2022

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022

Redakcja – Grzegorz Krzymianowski

Korekta – Dominik Leszczyński

Korekta merytoryczna – dr Dawid Kutryn

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Rysunki wewnątrz książki – Marcin Karaś

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2022

ISBN mobi: 9788382103250

ISBN epub: 9788382103267

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Mateusz Wesołowski

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz, Marcin Mendelski

Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl