Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poznaj historię Loisa Yepesa, kadeta szkoły pilotów statków kosmicznych, którego młodzieńcza brawura i ambicje stopniowo ewoluowały, owocując dojrzałą, odpowiedzialną służbą w randze dowódcy i nawigatora frachtowców przemierzających Układ Słoneczny.
Oto podróż do świata retro fantastyki, nawiązująca stylistycznie do pisarstwa Stanisława Lema (ale też innych autorów polskiej SF lat 60. i 70.). Skupiając się na podboju kosmosu i rozwoju nowoczesnych technologii, autor jednocześnie zadaje jak najbardziej aktualne pytania o dążenia ludzkości, o przyszłość i odpowiedzialność, o dojrzałość w kwestii radzenia sobie z nieoczekiwanymi problemami i o sposoby postępowania wobec Nieznanego.
___
„(…) kręciła się od dawna w mojej głowie myśl o takim Lemowskim stylu (oczywiście, znam proporcje, ten „styl” proszę odczytywać jako opisową wskazówkę) jako o studni, z której mógłbym zaczerpnąć. Rzecz jasna te myśli pojawiły się, kiedy coś już udało mi się opublikować (…) Postanowiłem spróbować zebrać te moje okołolemowe wycieczki literackie w jednym miejscu. Czytelnik znajdzie w tomie zarówno rzeczy starsze, już wcześniej publikowane, jak i nowe. Te starsze zostały mniej lub bardziej przeredagowane, zmieniły nawet tytuły.
Wróćmy do czasów nastoletnich (to do starszych fanów-czytelników) albo: zobaczcie, co kręciło dzisiejszych pięćdziesięciolatków, bo mam nadzieję, że udało mi się oddać klimat tamtych tekstów Lema albo opowiadań z łamów „Młodego Technika”. A czy się nie mylę, to pokażą recenzje i opinie”.
Andrzej Miszczak
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 353
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Bajki pilotów
Copyright © 2025 by Andrzej Miszczak © 2025 by Wydawnictwo IX
All rights reserved.
Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX Redakcja: Krzysztof Biliński Korekta: Anna Hrycyszyn Posłowie: Łukasz Kucharczyk Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński Projekt okładki: Strigiform – Artur Rudnicki.
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawnictwo IX [email protected] wydawnictwoix.pl Kraków 2025 Wydanie I.
ISBN 978-83-68257-79-3
Zapamiętałem to tak:
21 czerwca 1982 roku (datę sprawdziłem teraz, nie żebym miał taką pamięć) tata przyniósł do domu dość opasły wolumin w nieciekawej, szarej, twardej oprawie. Trzy wielkie litery u góry okładki przykuwały wzrok: L E M. Poniżej widniało: „Dzienniki gwiazdowe”. Czy wiedziałem, kim jest Lem? Tego nie potrafię sobie przypomnieć, ale na pewno już wtedy, jako dwunastolatek, byłem fantastą, a jakże! Z otchłani pamięci wydobywam „Wynalazki profesora Wymyślika” niejakiego Normana Huntera (tak, znowu internet, a nie fantastyczna pamięć), które najprawdopodobniej były moim pierwszym kontaktem z fantastyką. Mógł to być 1977 albo 1978 rok. Pamięć poddaje mi jeszcze wspomnienie wizyty w księgarni, w której namawiam ojca do zakupu dwóch książeczek z kolorowymi okładkami, w nietypowym dość formacie. Są to (mam je do dzisiaj, Wymyślik gdzieś zniknął) dwa zbiorki z serii Stało się Jutro: „Cerebroskop” i „Instar omnium”. Sięgam po nie i widzę datę wydania – 1978. W związku z tym, że książki fantastyczne w księgarniach długo nie leżały, przypuszczam, że zakończona sukcesem próba namówienia rodziciela na zakup tych dwóch tytułów miała miejsce w tymże 1978 roku. Rzuciłem się na nie, a Konrad Fiałkowski (tomik „Cerebroskop” zawierał kilka opowiadań wyłącznie autorstwa Fiałkowskiego) stał się moim ulubionym autorem na parę dobrych lat. Drobny ślad fascynacji nim uważny Czytelnik Starszej Daty (choć może nie tylko) znajdzie również w niniejszej książce. Cały ten akapit ma być formą swoistego backgroundu, a ja już wracam do Lema i do rzeczonego tomiska na obrzydliwym papierze, czyli wspomnianych „Dzienników gwiazdowych”.
No więc, zerkałem sobie na ten wolumin, patrząc równocześnie w ekran telewizora Rubin 714p, na którym transmitowano mecz Francja-Kuwejt na hiszpańskim Mundialu. Następnego dnia, od rana, bo przecież były to wakacje, zacząłem czytać. „Podróż siódma” strasznie mnie rozbawiła (co w kontaktach literatury ze mną zdarza się rzadko, Pratchett i Adams ponieśli sromotne porażki w tej materii) i pomknąłem dalej, z przerwą na mecze, przede wszystkim na starcie kadry Piechniczka w meczu o wszystko z Peru. No i tak oto poznałem Mistrza Stanisława z Krakowa, który rozpoczął bój o detronizację Fiałkowskiego i Peteckiego („młodzieżówki” tego drugiego, a na pewno „Prosto w gwiazdy”, już miałem przeczytane). Zdetronizował. Dla nikogo innego nie zasymulowałem choroby, aby nie iść do szkoły (to było już liceum), a dla Lema tak. Musiałem przecież mieć spokojny czas na przeczytanie „Fiaska”, które właśnie dzień wcześniej wypatrzyłem w księgarni i natychmiast przeznaczyłem na zakup książki część kieszonkowego.
Rok później (co sprawdziłem teraz w prowadzonym od tamtego czasu dzienniczku przeczytanych książek fantastycznych) trafił w moje ręce obłożony w szary papier tom. Do tej pory pamiętam (wierzcie lub nie, tu nie posiłkowałem się internetem, bo sieć jeszcze nie ma dostępu do zasobów mojej pamięci) ten moment, kiedy bibliotekarka w mojej podstawówce, w odpowiedzi na moją prośbę o „coś z fantastyki”, podaje mi z półki pewną książkę. Były to „Opowiadania wybrane” i ten tytuł z pewnością zmienił moje życie. Po pierwsze, kończył go „Niezwyciężony”. Przeczytałem tę powieść z rozdziawioną japą. Do tej pory sytuacja wyjściowa: grupa ludzi, nieznane, tajemnica do rozwiązania, to mój ulubiony fantastyczny archetyp czy model fabuły. Wracam do tej książki co kilka lat i zawsze mam ogromną frajdę. Po drugie, tom zawierał trzy opowiadania o Pirxie: „Polowanie”, „Terminusa” oraz „Rozprawę”, i wydaje mi się, że adaptujący ten ostatni tekst film Marka Piestraka „Test pilota Pirxa” miałem już „zaliczony”. Wtedy poznałem kadeta, potem pilota, stworzonego przez Stanisława Lema. Na zawsze został wśród ulubionych bohaterów literackich.
W związku z tym wszystkim kręciła się od dawna w mojej głowie myśl o takim Lemowskim stylu (oczywiście, znam proporcje, ten „styl” proszę odczytywać jako opisową wskazówkę) jako o studni, z której mógłbym zaczerpnąć. Rzecz jasna te myśli pojawiły się, kiedy coś już udało mi się opublikować, aż takim megalomanem nie byłem, aby założyć sobie, że będę próbował naśladować Mistrza, kiedy jeszcze bazgrałem po zeszytach koślawe fabułki, będące w zasadzie odtworzeniem przeczytanych wcześniej tekstów i podaniem ich „moimi słowami”. W którymś momencie okazało się, że nie jest to podejście wymyślone w mojej łepetynie, byli też inni. Oramusowy dalszy ciąg „Powrotu z gwiazd” oraz Żwikiewiczowy „Appendix Solariana”, w którym Pirx spotyka się z Krisem Kelvinem (!!) wywarły na mnie spore wrażenie. No i postanowiłem spróbować… W lutowym numerze miesięcznika „Science Fiction” z 2004 roku ukazało się drukiem moje pierwsze opowiadanie. „Niezłomny” był raczej nieporadnym (choć się starałem) sequelem „Niezwyciężonego”. Inaczej chyba być nie mogło.
Żeby być uczciwym, ta moja fascynacja Lemem nie jest bezwarunkowa. To nie jest tak, że kocham na zabój wszystko autorstwa Pana Stanisława. Mam kilka ulubionych tytułów, do których co jakiś czas wracam, są to „poważne Lemy beletrystyczne”. Przeczytałem oczywiście „Cyberiadę” (jej pierwsze wydanie z 1965 roku otrzymałem w prezencie od Kasi i Rafała Kosików na 40. urodziny) i „Bajki robotów”, ale ten nurt w pisarstwie Lema jest mi jednak obojętny. Takoż rzeczy wspomnieniowe oraz „Wizja lokalna” i „Pokój na Ziemi”. Z książkami niebędącymi beletrystyką jest różnie: teksty filozoficzne przerosły mnie nastoletniego, już nie wracałem do nich później, za to dużą przyjemność miałem z lektury „Fantastyki i futurologii” i „Próżni doskonałej” (recenzje książek niestniejących, coż za wspaniały pomysł). Ale jednak dla mnie Lem to przede wszystkim „Niezwyciężony”, „Solaris”, „Opowieści o pilocie Pirxie”, „Fiasko”, „Maska”, „Głos Pana”…
Postanowiłem spróbować zebrać te moje okołolemowe wycieczki literackie w jednym miejscu. Czytelnik znajdzie w tomie zarówno rzeczy starsze, już wcześniej publikowane, jak i nowe. Te starsze zostały mniej lub bardziej przeredagowane, zmieniły nawet tytuły. Wszystko dlatego, że pomyślałem o stworzeniu podobnego Pirxowemu uniwersum, z głównym bohaterem, który być może nawet znał kogoś podobnego do Pirxa? W końcu tych kadetów do Szkoły Pilotów brano wedle jednej sztancy. A może to zupełnie inny wszechświat, orbitujący w pobliżu tego Pirxowego, może nawet czasem się z nim zderzający, jak galaktyki kolidują ze sobą w odległym kosmosie, wysysając materię z siebie nawzajem? Tak, pewnie tak właśnie jest – dwa wszechświaty: duży i mały, krążący wokół tego większego… Mówiąc poważnie: elementu tekstów Mistrza są w moim zbiorze widoczne, rozpoznawalne, ale służą za pewien katalizator inicjujący emocjonalnie podbudowany hołd dla pisarstwa Stanisława Lema.
Wróćmy do zawartości „Bajek pilotów” (swoją drogą, z tego tytułu jestem bardzo zadowolony). Z rzeczy znanych mamy „Dwie inwazje” (czyli „Inwazję” opublikowaną w „Nowej Fantastyce” nr 9/2011), „Wicher” (czyli „Poryw” z Powergraphowej antologii „Głos Lema”) i „Erato” (czyli „Ares” z antologii „Mars” wydanej przez Stalker Books). Te teksty wtedy bez skrępowania nawiązywały do Pirxa i jego świata (Oramus i Żwikiewicz też tak robili), teraz te powiązania starałem się trochę ukryć, zaciemnić obraz, choć, rzecz jasna, odniesienia do przygód Pirxa (i do kilku innych tekstów Stanisława Lema) są obecne i wychwytywanie ich może być fajnym wyzwaniem dla Czytelnika znającego tamte fabuły. Pozostałe teksty z „Bajek pilotów” są nowe, niepublikowane wcześniej, powstały już jako realizacja zamysłu całej książki. W tomie znajdują się również dodatki, ujęte jako „Bonus tracks”. Na ten dodatek składają się przedruki tekstów pojawiających się wcześniej na łamach „Szortalu”, „SFinksa” i „Nowej Fantastyki”, takoż do Lema się odnoszące. Nie zdecydowałem się zamieścić debiutanckiego „Niezłomnego” – nie przeszedł próby czasu.
A zatem: dobrej lektury! Wróćmy do czasów nastoletnich (to do starszych fanów-czytelników) albo: zobaczcie, co kręciło dzisiejszych pięćdziesięciolatków, bo mam nadzieję, że udało mi się oddać klimat tamtych tekstów Lema albo opowiadań z łamów „Młodego Technika”. A czy się nie mylę, to pokażą recenzje i opinie.
Andrzej Miszczak
Lois Yepes zerknął w dół czterdziestometrowej otchłani. Szybko obliczył, jak długo trwałby jego lot, gdyby zdecydował się skoczyć z pomostu nadal drżącego od jego kroków. Po chwili odwrócił wzrok. W nienadmuchanym jeszcze, ale i tak ciężkim i niewygodnym kombinezonie było mu gorąco jak jasna cholera. Zaczął czuć strużki cieknące wzdłuż kręgosłupa. Zdziwił się trochę, bo nader rzadko się pocił. Nie bał się przecież. Ach! Psychran. A raczej jego podrasowana przez młodych chemików z Instytutu, z którymi razem chodzili na podryw, wersja. Psychran max jeszcze przez jakiś czas nie zagości na liście oficjalnych medykamentów. Prawdę mówiąc, być może nigdy na niej nie zagości, bo jeden ze studentów skasował w alkoholowym szale wszystkie pliki z dokumentacją robionej „na boku”, poza wiedzą i oczami wykładowców, mikstury. Jeśli tylko chemicy dadzą radę po weekendzie odtworzyć recepturę, syntetyk będzie pomagał kadetom w błyskawicznej detoksykacji, po której daremnym będzie szukanie we krwi śladu po narkotykach. Jeśli nie dadzą rady… Odepchnął tę natrętnie gnieżdżącą się w jego mózgu myśl.
Do głowy przyszedł mu Callahan. Organizm Irlandczyka nie zareagował dobrze na ulepszony specyfik. Loisowi zaś medykament nie wyrządził, oprócz tego nadmiernego pocenia, żadnej krzywdy. Inna sprawa, że głupio się zachowali obaj, ćpając. Wiedzieli przecież, że następnego dnia mają próbny lot. Dobrze, że na dyżurze była Maai. Z Callahana był pies na baby, a szczególną słabość miał do lekarek, między innymi do młodej Belgijki. Ona też nie oparła się urokowi dryblasa z Galway i zajęła się nim, wystawiając lewe zwolnienie na biegunkę na tle nerwowym. Yepes jednak miał się za twardziela. Pomocą Maai wzgardził. Co innego gdyby jej siostra, Elke, zaoferowała mu pomoc medyczną… Rozmarzył się, ale Elke studiowała… Właśnie, co ona studiowała, wiedział przecież, bo rozmawiał z nią o tym na jednej z imprez, na którą Maai przyprowadziła siostrę. Geologię?
Kątem oka zauważył teraz ruch po swojej lewej stronie. Ze zdumieniem skonstatował, że to ten fajtłapa Berg, czy jak on tam się nazywał. Brost? Był z tej drugiej grupy, mijali się w salach wykładowych czy na siłowni, ale Yepes nie miał pamięci do nazwisk. A czemu fajtłapa? Jako jedyny spośród wszystkich kadetów z obu grup na roku zawalił tydzień temu swój lot testowy. Nikt od niego nie wyciągnął szczegółów, pary z gęby nie puścił też nikt z kadry, więc ta klęska Niemca owiana była mgiełką intrygującej tajemnicy. Teraz miał swój test poprawkowy, a w parze z nim miał lecieć właśnie on, Yepes, zdający w swoim pierwszym terminie. Lois nie był przesądny, ale trochę frasował go fakt, że jego partnerem miał być fajtłapa. Czy to nie przyniesie mu pecha?
No, ale co było robić? Mieli lecieć we dwóch, w osobnych rakietach, to polecą. Tak było napisane na tablicy. Dwa nazwiska. Yepes zapomniał, jak się nazywał jego towarzysz testowy, czasami miał wrażenie, że cudem jest, że pamięta swoje nazwisko. Powinien popracować nad polepszeniem koncentracji i pamięci, wziąć jakiś cykl sesji z psychologiem, człowiekiem albo automatem, nieważne. Albo poddać się hipnozie. O, właśnie, hipnoza. Czytał niedawno w miesięczniku studenckim „Kadet” o dobroczynnym działaniu hipnozy. Zaraz, czy to nie było o jodze? No i znowu klops. Warknął na siebie w myślach, zły, że jego pamięć jest dziurawa jak szwajcarski ser. Zerknął na tamtego. Berg… Burst? Może Wurst? To by nawet pasowało, tamten był chyba Niemcem, więc…. Czy jednak Szwajcarem? Pamięć, ser, Szwajcaria, Niemcy, kiełbasa… Przypomniał sobie (cud jakiś!), jak Callahan mówił o podsłuchanej przez siebie rozmowie dwóch pracownic dziekanatu, które o tym właśnie fajtłapie mówiły, że to musi być u nich rodzinne, bo kilka lat temu jego starszy brat bezskutecznie próbował zawojować Instytut. Był ponoć nadętym snobem, dalej niż na koniec własnego nosa nie patrzącym, a skończył marnie, ku niemalże radości pozostałych kadetów. I nie tylko kadetów. Teraz młodszy brat otrzymał być może od ojca tyrana zadanie zmazania hańby pierworodnego. No i pierwsza próba sprzed tygodnia nie zakończyła się sukcesem.
Yepes znowu poczuł grube krople potu na plecach i już nie był pewien, czy to skutki wczorajszego acidparty, czy spocił się z nerwów, bo jest rozkojarzonym dupkiem, którego przecież za chwilę czeka lot testowy, a od tego zależała końcowa ocena na roku. Wrócił spojrzeniem do człowieka próbującego złapać dyndające mu u szyi końcówki radiofonu i interkomu. Do pląsających kabli i niezdarnych łap Bernsta dołączył jeszcze wąż aparatu tlenowego, tworząc jakąś koślawą parodię Grupy Laookona. Yepes patrzył na kolegę z roku z niesmakiem i zażenowaniem, ciesząc się, że na tle tamtego on sam zapewne wypadnie bardzo korzystnie. „Gotów jeszcze spaść z pomostu”, pomyślał z przekąsem. Zerknął na zegarek, ale nie zdążył nawet odczytać godziny. Stalowy pomost, położony między platformą , na której stał on, i tą, na której Austriak tańczył z kablami, znowu pulsował w rytm przechodzących po nim drżeń, co Lois odczuł, gdy tylko dotknął pomostu czubkiem buta. Szef Instytutu, w towarzystwie dwóch instruktorów, sunął po wydzielonej kładce z gracją, o którą zapewne nikt z kadetów by go nie posądzał. Ileż to razy ta święta trójca Instytutu musiała przemierzyć pomosty w hali? Setki? Tysiące?
Kiedy tamci minęli ich i poszli dalej, kadeci opuścili platformy i ruszyli za szefostwem swoimi kładkami. Po kilku krokach trzy wąskie pomosty połączyły się w szerszą stalową arterię. Dreptali nią, skrępowani niewygodnymi kombinezonami, między kratowanymi wspornikami stropu, robiąc slalom wśród lśniących rakiet, aż dotarli do dwóch stożkowatych kolosów, w które obaj mieli dać się wrzucić, z tym że Braun po raz drugi.
Czterdziestoparometrowe smukłe pociski mierzyły iglicami w niebo. W tym miejscu hali dach był rozsunięty. Rakiety serii PTR, nowsze od najczęściej używanych „amurów”, stały w betonowych lejach, które chwytały i odprowadzały ogień odrzutu z boosterów o średnicy jedenastu metrów. Znów się rozeszli. Tamten poszedł w kierunku swojej rakiety, a Yepes swojej. Wspiął się na mały mostek i dotarł szybko do odśrubowanego już włazu. Tutaj przybrał przepisową pozycję i czekał. Przez kącik ust przemknął mu uśmiech, bo Szef i instruktorzy podeszli najpierw do niego, a więc nie zastosowali porządku alfabetycznego. Zakładając, że jego partner, czy może jednak rywal, nie nazywa się Zoerst.
– Kadet Yepes gotów do odbycia pierwszego lotu – wyrecytował formułkę pewnym, mocnym głosem. Być może zanadto zaakcentował słowo „pierwszego”, ale słowa wisiały już między nim a Szefem, który skinięciem głowy docenił zdecydowany tembr głosu kadeta.
– Na okres lotu mianuję kadeta pilotem. Oto pańskie zadanie, Yepes: start pionowy na boosterze połówką mocy. Wejście na trwałą orbitę o okresie obrotu równym pięciu godzinom. Tam oczekiwać na zautomatyzowany statek towarowy, który ma awarię części elementów systemu sterowniczego. Nawiązać kontakt, po czym przejąć zdalne sterowanie nad jednostką i doprowadzić do Księżyca. Wejść w strefie równikowej na orbitę tymczasową podaną przez Luna Peleng. Następnie, odczekawszy aż baza Luna 2 przejmie kontrolę nad jednostką, wrócić na orbitę trwałą. Tam oczekiwać następnych rozkazów. Czy wszystko jest zrozumiałe dla kadeta, ekhm… pilota, Yepes?
– Tak jest. – Było to od lat standardowe niemal, najczęściej, czasem w różnych wariantach, powtarzające się zadanie testowe, więc dla Loisa polecenia były klarowne.
– Gotów do startu? – padła kolejna sakramentalna kwestia, którą na ćwiczeniach słyszał po wielokroć. Całą procedurę przedstartową miał przećwiczoną aż do obrzydzenia. Zajęcia z Długim Johnem, którego druga grupa ochrzciła jakoś inaczej, wreszcie procentowały. Belfer, denerwujący ich swoim utykaniem na jedną nogę i mało śmiesznymi żartami, gnębiący ich niemiłosiernie, pojawił się pod powiekami Yepesa w jednej ze swoich charakterystycznych póz, z rękami założonymi do tyłu i ciężarem ciała złożonym na zdrowej nodze. Teraz nareszcie Loisowi przydało się coś z tych zajęć.
– Gotów! – wykrzyknął, trochę po to, żeby zrobić Szwajcarowi na złość, trochę, by zwalczyć swoją tremę.
Szef zrobił krok do tyłu, tak samo instruktorzy, którzy dotąd przysłuchiwali się wygłaszanym formułkom i treści rozkazu. Może zbyt głośno krzyknął? Może miał nieświeży oddech? Czemu tak się odsunęli? Ach, zganił się w myślach, przecież to element procedury…
– Do pocisku! – Tym razem krzyknął Szef. Yepesowi zdało się, że hala zarezonowała. Zrobił w tył zwrot, odsunął ozdobioną czerwonym proporczykiem ołowianą plakietę, która zagradzała przejście do włazu rakiety. Teraz, kiedy Szef wydał mu polecenie zajęcia miejsca w sterowni, kiedy wyrecytował mu zadanie i mianował go na czas lotu pilotem, Yepes miał prawo odsunąć proporczyk, co też skwapliwie uczynił. Skoncentrował się, aby dobrze złapać uchwyty przy włazie, po czym wpuścił nogi do środka. Po sekundzie jechał już na tyłku w elastycznej rynience, ignorując szczebelki, które, według jednego z wykładowców, były potrzebne tylko umierającym pilotom. A Lois Yepes nie umierał. Lois Yepes właśnie się rodził, to znaczy pilot Yepes właśnie się rodził. Oczyma wyobraźni widział się już w składzie osobowym Bazy na północy, gdzie, po pozytywnie ocenionym próbnym locie, przechodziło się z Instytutu.
Skontrolował uszczelnienia i zawarł właz. Chwilę później zamykał za sobą drzwi kabiny. W następnej gramolił się na umieszczony w panglasytowej bani fotel. Przez jej przezroczyste ściany widział dobrze wszystkie zegary, ekrany, tarcze kalkulatorów. Wszystko było tak, jak na ćwiczeniach. Wszystko było tak, jak być powinno. Dłońmi w rękawicach dotknął dźwigni i rękojeści umieszczonych w zasięgu rąk pilota. Powtórzył w pamięci, która dźwignia jest do czego i zdenerwował się, kiedy pomylił pokrętło rozruchu z pokrętłem jałowego biegu. „Koncentracja!”, warknął na siebie w myślach. Szybko skorygował błąd, jaki zakradł się do jego pamięci. Zastanawiał się przez sekundę, na ile ta pomyłka wynikła z wczorajszej nocnej imprezy. Może jako pilot nie będzie mógł już tak dobrze się bawić?…
– Pilot Yepes na PTR 18! – ryknęło mu w słuchawkach. Wziął głęboki oddech, przez chwilę rozważał uczynienie znaku krzyża, ale żadna z dłoni nie chciała puścić dźwigni. – Start według fonii w chwili zero. – Automat dokończył polecenie.
– Pilot Yepes na PTR 18 gotów do startu według fonii w chwili zero – powtórzył, rozkoszując się brzmieniem frazy „pilot Yepes”.
– Dwadzieścia trzy do startu… dwadzieścia dwa… – Słuchawki zaczęły bezlitośnie odliczać czas. Raz lewa, raz prawa. Albo mu się zdawało? Jak słuchawki mogą odliczać czas, kretynie… – pomyślał jeszcze zanim…
–… cztery… trzy…
… jego dłoń zamknęła w pewnym uchwycie dźwignię startową…
– Zero!!
… i pociągnęła ją, zostawiając zaraz w pozycji „połowa mocy”. Gdy booster dał ognia, pociemniało mu w oczach, a na piersiach zaległ stutonowy głaz. Tak mu się zdało, że stutonowy, chociaż przecież mógł obliczyć przeciążenia. Ale… nie chciał… miał… ważniejsze… sprawy… na… głowie… Kiedy minął pierwszy szok, skontrolował zamglone ekrany. „Chmury”, pomyślał. Zobaczywszy brokat gwiazd rozlany na czarnym niebie, skorygował boostera. Teraz przyspieszenie pozwoliło mu usiąść w fotelu i głębiej odetchnąć. Płuca zabolały, może przez te kilkanaście sekund zapomniały, jak to jest oddychać bez tego ogromnego ciężaru. Z kieszeni nad kolanem wyciągnął kopertę z pełną treścią zadania. Z pomocą Kalkulatora wszedł idealnie na wskazaną orbitę. Pokrętło trajektometru uwierało w palce, ale musiał dokonać jeszcze jednej minimalnej korekty. Bruss też już pewnie wystartował – nie wiedzieć czemu pomyślał o tamtym. Powinien myśleć o nim jako o… konkurencie? Oczywiście! Mają swoje zadania, ale ścigali się, to oczywiste, że chcieli wypaść w oczach Szefa lepiej niż ten drugi. „Wygram ten wyścig” – skończył rozmyślania szeptem wypowiedzianym w kulę hełmu.
– No, to do roboty – powiedział pełnym głosem, kiedy tylko odpiął hełm. Leciał już szesnaście minut, pod stopami mknęła Alaska, a gdzieś niedaleko powinien tłuc się zdezelowany towarowy GaiaSelene. Namierzył satelitę pelengacyjnego i przez chwilę słuchał komunikatów o schodzącym do tankowania liniowcu z Marsa czy rozkazów poprawienia kursu przez jacht jakiegoś arcybogatego Filipińczyka, który szedł przez chwilę kursem kolizyjnym z transportowcem lecącym na Księżyc. Zaraz… Wsłuchał się w gąszcz komunikatów zamieszkujących słuchawki.
– ST zero dwanaście, ST zero dwanaście, wzywa PTR 18, PTR 18. Odbiór.
Automat transportowca ponowił komunikat jeszcze raz, zanim Yepes, przeczytawszy wydobyty z kieszeni wydruk rozkazów, nabrał pewności, że chodzi o niego i że to ten właśnie transportowiec próbuje się z nim skomunikować.
– PTR 18 – wykrzyknął niemalże. Zaczynała się właściwa część zadania, przy której wejście na orbitę było niewartym wspomnienia zdarzeniem. „Podaj kwadrant, kretynie”, warknął na siebie w myślach. „Co się ze mną dzieje? Zachowuję się niemalże jak ten idiota Brunn, rozkojarzony fajtłapa”. Odetchnął głęboko, odsuwając w głąb duszy wizję oblanego testu i dołączenia do Austriaka w duecie nieudaczników. Klepnął się w udo, z całej siły, tak, żeby się otrzeźwić i przywrócić koncentrację.
– PTR 18 – powiedział wreszcie pewnym głosem. Podał kwadrant i włączył światła pozycyjne. Zobaczył statek transportowy na radarze, szedł dziwnym kursem… No tak, ma przecież awarię sterowania. Satelita pelengacyjny ponaglił go, żeby przejął kontrolę nad ST 012, bo może dojść do sytuacji kolizyjnej. Lois zerknął na ekran przedni, a następnie uruchomił procedurę przejęcia sterowania nad transportowcem. Z pomocą Kalkulatora wyliczył miejsce, w którym zbliżą się na odległość umożliwiającą utworzenie szyku i skierowanie się ku Księżycowi. Gdzieś w tle słyszał awanturę o transsolarny, który napatoczył się znienacka i wtargnął w kwadrant zajęty przez jakąś inną jednostkę. „Burdel”, pomyślał z niesmakiem o sytuacji na orbicie. Kiedyś dojdzie do jakiejś katastrofy nad Ziemią i to dopiero otrzeźwi tych wszystkich decydentów odpowiedzialnych za pilnowanie porządku nad naszymi głowami. Bezwiednie przyjął perspektywę człowieka „z dołu”, jakby starał się wyprzeć z pamięci, że leci nad Ziemią i właśnie zaczyna się jego najważniejsza doba dotychczasowego życia.
Chwilę później zobaczył transportową GaiaSelene, co trochę go zdziwiło. Była w innym miejscu, niż powinna. Sprawdził raz jeszcze wydruk, który wręczono mu godzinę przed lotem. Zapisane tam koordynaty spotkania z towarowym różniły się od rzeczywistych. Odpowiedź Kalkulatora na jego wątpliwości zdziwiła go niezmiernie.
– ST 012 jest na właściwym kursie. Do przejęcia kontroli nad jednostką te minus pięć minut osiem sekund.
Yepes skrzyżował spojrzenie z czerwoną lampką Kalkulatora.
– Sprawdź jeszcze raz – wydał polecenie.
– ST 012 jest na właściwym kursie. Do przejęcia kontroli nad jednostką te minus cztery minuty czterdzieści osiem sekund.
Poprawił się w fotelu na tyle, na ile było to możliwe. Czuł mrowienie w żołądku. Stres. Nie tylko nadmierne pocenie, ale i te cholerne dolegliwości żołądkowe. Przez chwilę myślał, że to jakaś skaza na panglasycie bańki, kryjącej fotel pilota i jego samego. Potem, że to rysa na przednim ekranie, tym bardziej że radar nie wskazywał na obecność czegokolwiek w tej odległości od jego rakiety i na tej orbicie. W bocznej kieszeni fotela znajdowała się lornetka o dwudziestoczterokrotnym powiększeniu. Ale co, miałby przez nią oglądać rysę na ekranie? W „osiemnastkach” nie instalowano odległościomierza optycznego, a mógłby się teraz przydać.
– Co to jest do… – Pomyślał od razu, że to albo powidoki po narkotykach z wczoraj, albo uboczny efekt działania psychranu max czyszczącego organizm z tychże. Ale mlecznobiała mgiełka o drgających krawędziach nadal puszyła się w nieruchomym majestacie przed jego rakietą. To coś przypominało meduzę i przez chwilę Yepes był pewien, że wskutek przeciążeń nabawił się jakiejś „awarii” oka. Rozejrzał się po kabinie. Widział dobrze wszystkie wskazania zegarów, tarcze mierników, a w bocznych ekranach nie pływał żaden meduzoid, w przeciwieństwie do monitora głównego. Oczy były więc w porządku. Czuł, jak w jego mózgu przetacza się myśl za myślą, a każda kończy się wielkim napisem KONTAKT. Tak, kontakt. Oni wreszcie się pojawili. Nie czekali, aż my przyjdziemy do nich, bo przecież czekaliby jeszcze długo, zanim ludzkość wyszłaby z więzienia Układu Słonecznego. Bracia w rozumie byli niecierpliwi, kto zresztą by nie był? Przecież cywilizacja powinna szukać kontaktu z inną cywilizacją. W jedności siła. Przypomniał sobie, jak Długi John opowiadał o kadecie, który, wyrwany do odpowiedzi, palnął mu kiedyś, że w takiej sytuacji, w sytuacji kontaktu, przedstawiłby się obcym. Może to nie był aż tak zły pomysł? Choć przecież wtedy, kiedy Długi John powiedział o tym, cała aula ryknęła zdrowym śmiechem. Powinienem zawiadomić… Zanim skończył myśl, jego mózg już uruchomił krtań, struny głosowe i wargi – Yepes wywołał satelitę pelengacyjnego.
– PAL Peleng, tu PTR 18. Podaj dokładne koordynaty obiektu przede mną, chcę podejść skrajnym kwadrantem. Powtarzam…
– Obszar czysty. Za dwie minuty piętnaście sekund będziesz w kontakcie z ST 012. Przechwyć go i szoruj na swoją Lunę, bo zawadzacie…
Odpowiedział mu dyżurny z PAL Głównej. Widocznie w eterze potrzebna była obecność człowieka po tym incydencie z transsolarnym. Pewnie co niektórym zaczęły puszczać nerwy. Lois zagryzł wargę.
– Przyjąłem. – Tylko tyle potrafił wybąkać. Skupił się na wiszącej meduzie, najwyraźniej niewidocznej dla jego radaru i dla satelity pelengacyjnego. Kalkulator też rżnął głupa, udając, że nie widzi intruza. Może to jakiś eksperymentalny statek? – pomyślał Yepes. – Przeznaczony do misji jowiszowej… Taka konstrukcja mogłaby być przydatna w układzie gazowego giganta – uparcie kontynuował ten tok rozumowania, ale z każdą sekundą tracił wiarę w jego sensowność.
– PTR 18, tu ST 012 GaiaSelene, gotów do oddania sterów i utworzenia szyku. – Usłyszał bezbarwny głos automatu transportowca.
– ST 012, tu PTR 18, zrozumiałem cię. Rozpoczynam procedurę przejęcia sterowania – odparł, identyfikując ST 012 na radarze.
Nie minęły dwie sekundy, gdy Kalkulator zameldował o przejęciu kontroli nad towarowym.
– PAL Peleng, godzina dwudziesta dwanaście, rozpoczynam manewr wejścia na paraboliczny, w szyku z ST 012 GaiaSelene.
Powinien użyć terminu „kurs paraboliczny”, pomyślał o tej pomyłce z niepokojem, ale satelita, znów automat, nie miał problemów ze zrozumieniem.
– PAL Peleng. Szerokiej drogi PTR 18.
Z pomocą Kalkulatora wyliczył nowy kurs, a rakieta z ogonem, w postaci zdezelowanego transportowca, weszła na właściwą trasę w kilkadziesiąt sekund. PTR 18 włączył dolne dysze odchylające, po sekundzie to samo zrobił ST 012. Lois przez cały czas trwania tych manewrów obserwował meduzoida. W końcu zdecydował się zainicjować kontakt, skoro tamtemu nie było do tego spieszno. Jeśli to eksperymentalny statek ekspedycji jowiszowej, wyjdzie na durnia. Będą o tym gadać w całym Instytucie, jego głupota stanie się legendarna. Zdobędzie wieniec laurowy w kategorii kretyna roku. Trudno, pomyślał. Piknięcia morse’a pomknęły w przestrzeń, ale pozostały bez odzewu. Chociaż… Meduza z białej zdawała się stawać różową. „Może to odpowiedź na mój komunikat? Może też mi się przedstawiają?”, pomyślał rozgorączkowany jak nastolatek przy pannie, która zmysłowo zsunęła ramiączko stanika. Zerknął na radaroskop. ST 012 grzecznie sunął za nim w odległości 44 kilometrów, w bezpiecznym limicie zdalnego sterowania. Meduzoida nie było na tarczy przyrządu, za to doskonale widoczny był na ekranie. Jeszcze przez kilka minut Yepes powinien być w kontakcie wzrokowym z obcym. Potem, przez półtorej godziny, będzie holował stertę żelastwa do bazy lunarnej.
Przed rakietą zamajaczyła boja radiolokacyjna. Zerknął na odczyt dalmierza i zdębiał. Boja była oddalona o dwieście kilometrów, a widział ją w bocznym ekranie… Zaraz… Jeszcze raz zerknął na tarczę przyrządu. To znaczyłoby, że boja ma… Pot spłynął mu z czoła na brew, potem poczuł sól w oku. „Cholerny Breist z pewnością ma drogę wyczyszczoną jak odkurzaczem”, pomyślał zdenerwowany. Ba, wściekły. Co z tą boją? Słyszał ją w słuchawkach. Tam ti ti tam ti. Nie miało to sensu, ale jednak wypełniała cały przedni ekran. I oczywiście nie była żadną pieprzoną boją. Yepes czuł, że puszczają mu nerwy. Chciał znowu wywołać PAL Peleng, ale głos uwiązł mu w gardle. Zamrugał i spojrzał w bok. Meduza migotała teraz w bocznym ekranie, majestatycznie wisząc na ziemskiej orbicie, przez nikogo nie niepokojona. W przednim monitorze widać było… Dysze tego giganta, którego początkowo wziął za boję radiolokacyjną, były kilka razy większe niż największy liniowiec kursujący między Marsem a Ziemią. Same dysze! Lois poczuł, że coś niedobrego dzieje się z jego zwieraczami, ale w myślach machnął na to ręką. Dogłębne przeczucie, że ma do czynienia z inwazją, już nie z próbą kontaktu, ale z inwazją, opanowało jego umysł. Nie był w stanie zrobić niczego. Zauważył tylko, że lampka Kalkulatora przestała świecić, jakby sprzęt też poddał się w obliczu tego, co widziały jego czujniki. Puls zaczął Yepesowi wariować. Wszystko zaczęło w nim wariować. W bocznym ekranie meduzoid, w przednim arcygigantyczny statek. Dwie rasy, to muszą być dwie rasy, przecież jedna nie wyprodukowałaby tak różnych pojazdów. Po co tu przybyły, jeśli nie podbój Układu Słonecznego je zjednoczył? Przeraźliwy gwizd rozległ się w słuchawkach, aż zgrzytnął zębami. W przebłysku jasnego umysłu wywołał obcego na ogólnodostępnym kanale, na którym szedł pisk od tamtego. Obcy chyba próbował nawiązać kontakt, może aby postawić jakieś ultimatum. W tym momencie kątem oka zauważył, że meduzoid zmienił kolor… Zaczął pulsować barwami jak oszalały. W podobny sposób mrugały światła giganta. „Oni mnie nie zauważają”, skonstatował. „Jestem dla nich tak nieistotny, jak dla mnie nieważny jest wróbel skaczący po trawie w parku przed Instytutem. Jestem takim wróblem Galaktyki…”. Myśląc tak, przez cały czas produkował komunikaty morse’em, ignorowane przez tamtych, co przecież było oczywiste, skąd niby mieliby znać ten sposób kodowania?. „Muszą mnie dostrzec! Zresztą, na Ziemi pewnie już ich widzą, już otwierają się silosy z rakietami obronnymi, bo to na pewno inwazja. Dwóch przeciw jednemu i to jeszcze słabszemu. Ach, ileż to razy historia to widziała. Ale tu na Ziemi, a nie w kosmosie. Tam przecież Bracia w Rozumie, Galaktyczna Wspólnota… To wszystko mrzonki? Tak? Wszędzie jest tak samo, tak? Rabuj, zabijaj, napadaj… No, więc, nie ma na to zgody! Ja, Lois Yepes się nie zgadzam”. Wobec milczenia Kalkulatora przejął sterowanie ST 012, zaprojektował trajektorię transportowcowi tak, aby ten uderzył w giganta. On natomiast, postanowił, pomknie w kierunku Księżyca, do Luny 2, wszcząć alarm albo dołączyć do obrońców Srebrnego Globu, jeśli już wiedzą, co się dzieje na ziemskiej orbicie.
Gnał więc, ocierając co chwilę pot z czoła. Spodziewał się eksplozji po zderzeniu statku transportowego z obcym, nie jakiejś spektakularnej, ale… Nie było nic. Na radarze nie miał ani transportowca, ani obcego giganta, ale intruzi na pewno mają sposoby unikania naszych radarów. Tak, jak ci z meduzoida – przypomniał sobie. Mknął więc dalej. Teraz na ekranie miał księżycowe Alpy, od których cień spowijał Morze Deszczów szalem czerni. Z każdą chwilą srebrzysta tarcza zdobywała coraz większe połacie przedniego ekranu. Coraz większe, coraz… Czy zdawało mu się, że cień na księżycowej równinie układa się we wzór twarzy… Twarzy… „Skąd znam tę twarz?”, zastanawiał się wgapiony w przedni ekran. Twarz Bregga, czy jak mu tam! Krzyknął. Sekundę później głowa spadła mu na pierś. I tak mknął, bez przytomności, w kierunku Luny 2.
Ocknął się, kiedy poczuł, że ktoś bierze go pod pachy i podnosi z fotela. W ciągu ułamka sekundy przypomniał sobie wszystko. Był na Lunie 2, doleciał na automacie i dołączył do obrońców. Poczuł ulgę i… dumę. Tak, dumę. Dał sobie radę! Co prawda, nie udało mu się zawiadomić nikogo, bo satelita pelengacyjny oślepł, tak jak i Kalkulator w jego PTR, ale… Zaraz… Stjernen? Zastępca Szefa Instytutu…
–Pan też tutaj? Na Lunie? Walka już trwa? – szeptał do Norwega, który stał we włazie PTR 18, patrząc, jak dwóch techników mocuje się z nim, Yepesem. Baloniasty skafander nie ułatwiał sprawy żadnej ze stron. Bańka panglasytu fotela rozpękła się już jakoś wcześniej, teraz Lois widział tylko jej dwie połówki. Technicy wyprowadzili go wreszcie z rakiety. Wiał słaby wiatr, było zimno, bo część stropu była rozsunięta. Yepes zauważył podobieństwo hangaru Luny 2 z bazą Instytutu, z której wystartował. „Wszystko budowane podobnie, to praktyczne i przydatne”, bezgłośnie pochwalił zamysł architektów, inżynierów i strategów. Podmuch znów potarł jego policzki, jakby sprawdzając, czy Lois jest ogolony. Wiatr?… Zmrużył oczy. Kilkadziesiąt metrów dalej stał PTR 27. To maszyna jego rywala, przypomniał sobie. On też tutaj dotarł… Pomyślał teraz ciepło o tym fajtłapie powtarzającym egzamin, a ta wykrzesana z siebie sympatia zdziwiła go niezmiernie. Z dziobu rakiety tamtego zwisały jakieś kable, które potem, już na podłodze, ciągnęły się dokądś. Sekundę później zauważył czarnego węża, który wychodził z jego maszyny.
–Co tu się dzieje? – szepnął do Stjernena.
Ten zrobił dwa kroki w bok. Oczom Yepesa ukazał się właz PTR 27. Braun stał w pobliżu, a obok niego Szef.
„Co tu się …” – tylko tyle zdołał pomyśleć Lois, zanim osunął się w ramiona techników. Teraz jeden z nich nacisnął wentyl i powietrze z sykiem wyszło z kombinezonu, tak jak przytomność opuściła ciało kadeta, który przez półtorej godziny był pilotem.
– Poprawka pojutrze, kadecie Yepes – pomknął w przestrzeń wyrok wydany przez Stjernena przy milczącej aprobacie jego przełożonego. Ale Lois już tego nie usłyszał, tak jak mruknięcia Szefa i jego słów:
– Zbyt trudny ten quest pan stworzył, Stjernen. Zbyt trudny…
Nazajutrz rano, w izolatce, w której po teście przebywał, poddał się, wykonując polecenie władz Instytutu, relaksacyjnej hipnozie. Raczej nie poprawiła mu koncentracji ani pamięci. Gorzej! Nie pamiętał, jak przebiegł jego próbny lot! Wiedział tylko, bo miał papierek przed sobą, że oblał i ma poprawkę.
Następnego dnia zdał bez problemu, ale za narkotyki i psychran już nigdy się nie brał.
