B jak Bejrut - Iman Humaydan - ebook

B jak Bejrut ebook

Iman Humaydan

3,6

Opis

B jak Bejrut to cztery przenikające się opowieści kobiet mieszkających w tym samym apartamentowcu w Bejrucie podczas libańskiej wojny domowej. Przyglądając się z bliska najbardziej intymnym szczegółom z ich życia, Younes odmalowuje niezapomniany obraz nie tylko stworzonych przez siebie postaci, lecz także natury wojny. Jedynym niezmiennym elementem krajobrazu miasta jest strata i to ona z czasem nieuchronnie przyćmiewa wszystko inne. Na tę niezwykłą powieść składają się cztery splatające się ze sobą narracje – opowieści o czterech kobietach mieszkających w tym samym budynku w Bejrucie podczas libańskiej wojny domowej. Lilian, matka dwójki dzieci, rozpaczliwie pragnie wyjechać z kraju, razem z mężem albo bez niego. Warda nie potrafi się pogodzić z utratą córki i odkrywa, że historia jej życia bezpowrotnie zgubiła sens, niezależnie od tego, ile razy odtwarza ją w pamięci. Camilia wraca do Bejrutu, żeby nakręcić film o swojej ojczyźnie, ale zostaje porwana przez falę szerzącej się w kraju przemocy. Maha nie opuszcza budynku, nawet gdy wokół niej rozpadają się jej rodzina, dzielnica, miasto i całe państwo. Z każdym kolejnym dniem niekończącej się wojny coraz bardziej zaczynają się kruszyć bariery pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. „Wielka literatura. Przywiązanie uwagi do każdego szczegółu sprawia, że powieść – choć fikcyjna – zdaje się naprawdę bliska rzeczywistości”. Midwest Book Review

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 244

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (9 ocen)
2
2
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: B Mithl Beit, Mithl Beirut
Tytuł angielski:B as in Beirut
Copyright © Iman Humaydan, 2008 Published in English in the United States of America by Interlink Books, an imprint of Interlink Publishing Group, Inc.
Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2019 for the Polish translation by Zofia Szachnowska-Olesiejuk (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz / artnovo.pl
Zdjęcia na okładce: © Eky Chan, © vilisov, © Taigi, © genjok (adobe stock)
Redakcja: Bogumiła Pasionek-Szachnowska
Korekta: Marta Chmarzyńska, Joanna Rodkiewicz
Ta publikacja otrzymała wsparcie Sharjah International Book Fair Translation Grant Fund
ISBN: 978-83-66460-30-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28e-mail: [email protected]/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2019
Konwersja:eLitera s.c.

Lilian

W szafie nie było już nic mojego. Wszystko, czego potrzebowałam, zostało spakowane do walizek. Lama i Karim nie chodzili do szkoły od zeszłego semestru. Przez dzień, może dwa sama próbowałam ich uczyć, ale w końcu się poddałam. Upchnęłam swoje rzeczy do walizek miesiąc temu, zostawiając na wierzchu tylko parę jeansów i trochę sportowych ubrań. Kiedy Talal widział, jak po raz kolejny otwieram walizki, żeby je przepakować, pytał, dokąd się wybieram. Za każdym razem słyszał ode mnie tę samą odpowiedź: jadę do mojego brata Tony’ego do Australii. Znajdę tam pracę. Zatrudnię się w tej samej restauracji co on. Mogę pracować na zmywaku albo w kuchni. Albo uczyć muzyki. Podczas tych przesłuchań otwierała się między nami przepaść wypełniona ciszą. Starałam się unikać odpowiedzi na pytania płynące z ust Talala. W oczekiwaniu na kolejną niekończącą się dyskusję, której głównym tematem była moja osoba, żeby czymś innym zająć myśli, sięgałam po powieści, które zostawiła mi Josefa – historie o ludziach wiodących zupełnie inne życie niż my tutaj.

Wszystkie nasze ubrania, to znaczy moje i dzieci, były spakowane. Kiedy czegoś potrzebowałam, musiałam opróżnić całą walizkę, żeby cokolwiek znaleźć. Próbowałam wprowadzić w ten chaos jakiś ład: swoje rzeczy trzymałam w jednej walizce, rzeczy dzieci w drugiej. Co rusz wyrzucałam ich zawartość na dywan, strzepywałam kurz, po czym znów wszystko przepakowywałam. Ubrania dzieci odkładałam na bok. A potem zaczynałam je na nowo składać; bawełniane koszule po jednej stronie, spodnie po drugiej. Bieliznę zwijałam i utykałam po rogach. Jak już skończyłam, spoglądałam w rozwarte paszcze walizek, a następnie przysuwałam się bliżej, żeby je zamknąć, w duchu napawając się triumfem, jaki odniosłam dzięki umiejętnościom i precyzji. Ubrania – czyste, posegregowane, wyprasowane i poskładane – czekały spokojnie, by razem ze mną przenieść się z jednego miejsca w drugie. Jednak po jakimś czasie cały ten rytuał pakowania wydał mi się absurdalny. I znów zaczęłam mieszać ciuchy z innymi rzeczami. W pośpiechu wrzucałam do walizek wszystko jak popadnie. Twierdziłam, że to wcale mnie nie męczy, a wręcz przeciwnie, dodaje mi sił. Budziłam się rano i mój wzrok natychmiast wędrował w stronę walizek, bo musiałam się upewnić, czy wciąż są na swoim miejscu, czy czekają zamknięte, aż przyjdzie ich czas. Nieraz przychodziło mi na myśl, że są zupełnie jak ja: zamknięta i wiecznie na coś czekająca. Czekałam, by wreszcie móc przekroczyć próg, trawiona od środka podnieceniem, którego nie byłam w stanie ukryć. Czekałam na dokumenty podróżne i wizę. Bez końca odliczałam dni. Kiedy złożyliśmy wniosek imigracyjny w ambasadzie australijskiej na Cyprze, Talal był podekscytowany wizją wyjazdu. Mówił, że dobrze mu to zrobi i że wreszcie będzie mógł poświęcić więcej czasu na pisanie. Za pierwszym razem popłynął na Cypr razem z nami. W ambasadzie powiedzieli nam, że trzeba będzie poczekać, więc wróciliśmy do domu, no i czekaliśmy.

Kiedy w pośpiechu biegliśmy do schronu, chwytałam walizki i zabierałam ze sobą, co tylko mogłam. Talala irytowała moja nadmierna zapobiegliwość, te stosy rzeczy, które taszczyłam w ramionach. Czasami powtarzałam sobie, że przecież nie mam wyboru: a co, jeśli przyjdzie nam spędzić w schronie kilka dni? Przecież muszę być przygotowana, muszę zabrać jedzenie, koce, gry, książki. Gdy już miałam wszystko naszykowane, jeszcze raz robiłam szybki przegląd, by się upewnić, czy czegoś nie zapomniałam. Czasem zastanawiałam się, co będzie, jeżeli w nasz dom uderzy pocisk: zburzy ściany, zerwie zasłony i wymiecie wszystkie nasze rzeczy z szuflad, rozrzucając po podłodze tylko strzępy tego, co zostało. Paszporty całej rodziny trzymałam w małej plecionej torebce, którą zarzucałam na ramię za każdym razem, gdy wychodziłam z domu. Sama myśl o tym, że mogłabym je stracić, wzbudzała we mnie przerażenie.

Talal podchodził, żeby zabrać część bagaży, utyskując pod nosem na tę moja przezorność i ilość rzeczy, jakie zamierzałam zabrać do schronu. „Naprawdę tego wszystkiego potrzebujesz?” – pytał kpiącym tonem, wskazując głową w kierunku stosu plastikowych toreb i małych walizek leżących dookoła moich stóp. Schylał się i zaczynał je otwierać, żeby zajrzeć do środka i sprawdzić, co można zostawić w mieszkaniu, bo na pewno się nam nie przyda. Ja jednak odsuwałam jego rękę, nie zważając na uszczypliwe komentarze, i z powrotem zamykałam walizki. Kiedy czułam, że kończy mi się do niego cierpliwość, mówiłam: „Idź na dół, no idź. Nie chcę twojej pomocy. I zabierz ze sobą Lamę”. Zawsze mogłam liczyć na wsparcie Mahy, która stawała po mojej stronie za każdym razem, gdy widziała, co się dzieje. Ghassan także mi pomagał, chociaż nigdy nie schodził z nami do schronu – po prostu brał moje rzeczy, szedł za mną po schodach, po czym stawiał je pod drzwiami schronu i wracał do mieszkania Mahy.

Odkąd zabrakło Ghassana, rzadziej widywałam Mahę. Przez pierwsze dwa miesiące po jego śmierci odwiedzałam ją regularnie. Czasami wyjeżdżała do swojego rodzinnego miasta w górach, gdzie zostawała nawet na kilka tygodni. Po powrocie opowiadała mi o podjętych przez siebie postanowieniach: zmieni styl życia, pomaluje ściany w mieszkaniu na inny kolor, obije krzesła nowym materiałem, wymieni zasłony. Czas mijał, wojna nadal trwała, a ona z powrotem zaczęła sypiać w mieszkaniu Wardy albo w schronie przeciwlotniczym, nie zmieniając absolutnie niczego. Coraz częściej dopadały ją ataki paniki. Wyglądała wtedy, jakby zaraz się miała udusić. Za każdym razem kiedy akurat przy niej byłam, prosiła, żebym mocno chwyciła ją za nadgarstek: „Ściśnij tutaj! W tym miejscu!”. Przyciągała mnie do siebie i skinieniem głowy wskazywała na sczepione dłonie; gdyby tylko miała trzecią rękę, złapałaby się sama. „Proszę cię! Nie mogę oddychać!” – krzyczała, po czym głos grzązł jej w gardle, a do moich uszu docierały już tylko dobywające się z jej piersi postękiwania i świsty jeszcze ciepłego powietrza. Poruszała ustami jak ktoś, kto stracił mowę.

Kiedy Ghassan żył, spędzaliśmy razem cudowne wieczory. Czasami miałam wrażenie, że jesteśmy przyjaciółmi od zarania dziejów, a nie od czasu studiów. Siedzieliśmy do późna, a Ghassan śpiewał nam serenady. Nie mogłam się nadziwić, jak Maha jest w stanie tyle czekać na to, by ją poślubił. Była od niego o kilka lat starsza, a jednak to ona, chcąc zostać jego żoną, musiała uzbroić się w cierpliwość. Kiedy pytałam, dlaczego tak zwlekają z tym ślubem, odpowiadała, że matka Ghassana się jeszcze nie zgodziła, po czym dodawała: „Ale w końcu się zgodzi, wiem to na pewno”.

Śmierć Ghassana położyła kres naszym wieczornym spotkaniom. Talal opowiadał mi o historiach, które pisał z myślą o wydaniu. Minęło wiele czasu, odkąd ukończył ostatnią. Miał całą stertę początków: kulawych historii z amputowanymi zakończeniami. Przez długi czas powtarzał, że napisze powieść. To było na studiach. Kiedy potem pytałam go, czy pamięta, jak o tym mówił, odpowiadał, że nie. Czy tamto wspomnienie bolało jak otwarta rana? Czy moje pytania też sprawiały mu ból? Widziałam, jak przyciska dłoń do piersi. I słyszałam, jak mówi: „aaa”. Nie chciał rozmawiać. Rozmowa zniknęła z naszego życia, a ja z tej nieobecności słów zaczęłam wyczytywać wszystkie drobne szczegóły rozproszone w ciszy. I w wiecznym czekaniu.

Byłam w ciąży z Karimem, kiedy rodzina Talala uciekła z południa i wprowadziła się do nas. Nasze ciasne mieszkanie stało się jeszcze ciaśniejsze. Musieliśmy zrezygnować z dotychczasowych przyzwyczajeń i wprowadzić zmiany, żeby się jakoś pomieścić w przestrzeni, która kurczyła się z dnia na dzień. Z utęsknieniem wyczekiwałam wieczorów, gdy wreszcie mogłam pobyć z Talalem sam na sam. Gdy zostawaliśmy w naszym pokoju tylko we dwoje, przywierałam do niego całym ciałem. Dotykałam palcami jego gładkiej skóry, jakbym chciała go na nowo poznać. Patrzyłam, jak poprawia to, co napisał. Przyciskałam twarz do jego szyi i piersi, muskając nosem i wargami wszystkie wypukłości i zagłębienia. Z zamkniętymi oczami wdychałam jego zapach. Starałam się jak najdłużej wstrzymywać oddech, pragnąc zagrzebać tę woń na samym dnie duszy. W końcu odkładał papiery na bok, przyciągał mnie bliżej, obejmował ramieniem i z uśmiechem stwierdzał: „Stąpasz po niebezpiecznym gruncie...”.

W naszym życiu wydarzyło się wiele rzeczy, piętrzących się drobiazgów, które nas ze sobą związały. Być może będziemy pamiętać o wszystkich, być może zapamiętamy tylko niektóre, lecz z pewnością nie zrozumiemy trajektorii tych wszystkich zdarzeń. W którymś momencie po prostu musimy zaakceptować to, co nas spotyka, bo pytania stają się luksusem. Życie, zamiast spełnienia dziecięcych marzeń, przynosi nam ciągłe rozczarowania. Ból rośnie każdego dnia. Cierpimy, kiedy się rodzimy, cierpimy, kiedy kochamy, kiedy odchodzimy i kiedy inni nas opuszczają. Cierpimy tak długo, aż nie pozostaje nam nic innego, jak tylko roześmiać się cierpieniu prosto w twarz.

Rodzina Talala zaanektowała całe mieszkanie. Czuli się jak u siebie w domu, wszędzie było pełno ich rzeczy. Rodzice spali w małym pokoju z Lamą. Siostra, Salwa, i brat, Abbas, który szykował się do wyjazdu do Niemiec, spali w kącie salonu gdzie dawniej stał stół, Talal rozebrał go i postawił pod ścianą jeszcze przed ich przyjazdem. Zaczęliśmy korzystać ze stolika kawowego, czasem jedliśmy w kuchni. Przestaliśmy robić plany. Zwalczałam swoją irytację pragmatyzmem, który pochłaniał całą moją energię, jakbym chciała przekonać samą siebie, że jestem bardzo praktyczną kobietą i że w czasach przemocy, jakie teraz nastały, praktycznej kobiecie nie wypada wieść wygodnej egzystencji we własnym domu czy pozwalać sobie na intymność z mężem, z którym już nigdy nie zostaje sam na sam.

Od czasu wypadku, w którym Talal stracił prawą rękę, pragnienie opuszczenia kraju rosło we mnie z każdym dniem. „Muszę się stąd wydostać” – powtarzałam, gdy tylko widziałam, że jest nieobecny myślami, a wokół niego walają się puste butelki po winie. Czasem odpowiadał powoli, poważnym tonem: „Nie musimy nigdzie wyjeżdżać, bo już nas tu nie ma”, czasem drwił: „Tak, tak, jedźmy, póki jeszcze tu jesteśmy”, a czasem pytał: „Ludzie emigrują, żeby zarobić, a po co my mamy emigrować? Po to, żeby tu wrócić z utraconym czasem? Z rewolucją i miłością jest jak z życiem: nie da się niczego powtórzyć, więc po co w ogóle zawracać sobie głowę?”. Milkł na moment, podnosił wzrok, jakby chciał na mnie spojrzeć, ale tego nie robił, po czym znów zamykał oczy i opuszczał głowę. „Myślisz, że cokolwiek się zmieni, jeśli wyjedziesz?” Tłumaczyłam, że chcę to zrobić dla Lamy i Karima. „W takim razie uciekaj, kryj się za plecami swoich dzieci!” Czy chciałam uciec od Talala? Od terroru zalewającego to miasto? Od ciszy, której nie była w stanie przełamać żadna rozmowa? A może uciekałam od samej siebie? Od kobiety, która utraciła bezpieczną przystań? Od miejsca, w którym się urodziła? A może od wyobcowania, jakiego tu doświadczała?

Któregoś razu Talal włączył radio. W pokoju rozległ się szumiący głos spikera czytającego wiadomości. Podeszłam do odbiornika i zmniejszyłam głośność. Talal zareagował krzykiem. Nie odpowiedziałam. Podszedł do radia i zrobił głośniej, więc znów ściszyłam. Wtedy zrobił jeszcze głośniej, a ja wyłączyłam radio.

Po wypadku Talal przestał chodzić do redakcji gazety. Siadał przy biurku z ołówkiem w dłoni, pisał jedno słowo, po czym go odkładał. Prosił swoją matkę, hajjeh, o filiżankę kawy. Szedł po butelkę wina. Nalewał sobie kieliszek. Wracał do biurka. Brał ołówek. Pisał. Dostawał kawę. Kawa stygła. Zmazywał to, co napisał. Miął kartkę jedną ręką i rzucał ją na podłogę, tak samo jak wszystkie poprzednie kartki. Napełniał okrągłą miedzianą popielniczkę niedopałkami papierosów. Opróżniał całą butelkę do dna.

Miał trudności z pisaniem lewą ręką, po tym jak amputowali mu prawą. Musiał nauczyć się wszystkiego od nowa. „Nie mam już nic do powiedzenia. O czym mam pisać? O tym, gdzie jest moja ręka? Czy wciąż leży na ulicy, tam skąd zabrała mnie karetka, czy może na sali operacyjnej, gdzie jej resztki odciął chirurg? To w mojej ręce zapisana jest historia, a ja jej nie znam, więc nie mogę przelać jej na papier”. „A co to za różnica, czy twoja ręka nadal tkwi na ulicy w kałuży krwi i wody z wozu strażackiego, czy gnije gdzieś w szpitalnym koszu na odpady medyczne, jak zużyty przedmiot, którego nikt już nie chce?” – odpowiadałam pytaniem na pytanie.

Kiedy leżał w szpitalu, jego czoło pokrywały kropelki potu. Pielęgniarka delikatnie przecierała mu twarz i szyję papierowym ręcznikiem, a gdy już całkiem nasiąkł, odkładała go na bok, brała następny i powtarzała tę samą czynność.

Którejś nocy ciałem Talala zaczęły wstrząsać drgawki. Chwilę to trwało, zanim się uspokoił. Pielęgniarka podała mu zastrzyk ze środkiem przeciwbólowym i wyszła. Delikatnie zaczęłam głaskać go po ramieniu. Przebiegłam palcami po jego włosach. Nachyliłam się nad nim. Na moment rozluźnił mięśnie twarzy, po czym znów je zacisnął. Pocałowałam go. Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. Wiedziałam, że jest gdzieś daleko, w krainie koszmarów, w której przebywał od sześciu nocy i do której ja nie miałam wstępu. „Gdzie jest moja ręka?” – mruknął niewyraźnie, zaciskając lewą pięść. Dotknął prawego nadgarstka w najbardziej bolesnym miejscu. Palący ból wciąż przeszywał jego ciało z taką samą mocą, jak tuż po wypadku. Talal znów pogrążył się w milczeniu. Na sali panowała niczym niezmącona cisza. Wstałam z krzesła i podeszłam do wielkiego okna. Wycie syren wnikało do środka przez betonowe ściany i brzęczało w moich uszach. Huk odległych eksplozji zamierał równie szybko, jak się pojawiał. Z okna rozciągał się widok na błękitną taflę morza, na ogromny ocean przylegający swoimi wodami do szerokiego, bezkresnego nieba. Wyobraziłam sobie kobietę stojącą na parapecie, która łopocze ramionami jak ptak po raz pierwszy próbujący oderwać się od ziemi. Oczyma wyobraźni widziałam, jak kobieta wzbija się w powietrze i szybuje po nieboskłonie, zupełnie nie wiedząc, dokąd zmierza.

Usiadłam na plastikowym siedzeniu metalowego krzesła. Salę wypełniał sztuczny zapach, podobny do tego, który czuje się w pięciogwiazdkowych hotelach. Siedziałam przy Talalu godzinami, czekając, aż zaczną drgać mu powieki, aż otworzy oczy i o coś mnie zapyta. Kiedy po raz pierwszy poruszył głową, aż podskoczyłam. Natychmiast wstałam i przysunęłam krzesło bliżej łóżka. Nachyliłam się nad nim, dotykając uchem jego warg. Na swojej skórze poczułam ukłucie gorącego oddechu. I to było wszystko.

Minęło wiele nocy, odkąd ostatni raz spałam we własnym łóżku. Lamę i Karima wysłałam do swojej siostry Janet. Przyjechała odwiedzić Talala i zabrała dzieci ze sobą do Ajaltoun. Przestałam patrzeć na zegar wiszący w korytarzu na pierwszym piętrze, gdzie leżał Talal. Przyzwyczaiłam się do czasu pozbawionego minut i godzin. Siedząca w dyżurce pielęgniarka spała z głową opartą o blat biurka. Za cienką szybą wyglądała niczym wyblakły portret w ramie. Obudziłam ją, żeby jej powiedzieć, że już pora podać mu lekarstwa. Spojrzała na mnie półprzytomnym wzrokiem. Lekko skinęła głową, jakby nieraz słyszała podobne słowa, po czym znów ciężko opadła na biurko, przyciskając policzek do spoczywającego na blacie ramienia. Kiedy szturchnęłam ją ponownie, wymamrotała coś pod nosem, nie podnosząc głowy. Nie zrozumiałam, co powiedziała, ale ogólny sens jej słów był mniej więcej taki: po pierwsze, powinnam dziękować Bogu za to, że w ogóle przyjęli mojego męża do szpitala, gdzie jakimś cudem znalazło się dla niego wolne łóżko; po drugie, co za różnica, jeśli dostanie lekarstwo trochę później.

Tamta noc była cicha i ponura. Usłyszałam czyjeś kroki na korytarzu. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Wstałam i wyszłam z sali. Przytłumione światło ślizgało się po białych ścianach tego zimnego miejsca, potęgując samotność przenikającą mnie aż do szpiku kości. Czekałam, by ktoś mnie minął, ktokolwiek – pacjent, lekarz, pielęgniarka albo ktoś, kto tak jak ja nie może zasnąć. Chciałam, żeby ktoś mnie minął, ktoś, kogo mogłabym zatrzymać i poprosić o papierosa. Wypilibyśmy po kubku kawy z termosu, który przyniosła mi Maha. Powiedziałabym mu o Talalu, o sobie i o ręce, której już nie ma. Pewnie przysunęłabym się bliżej do tej osoby, kobiety czy mężczyzny, wszystko jedno, i poprosiłabym, by objęła mnie ramieniem. Wtedy ten ktoś zapewniłby mnie, że to się nie dzieje naprawdę, że Talal ma się dobrze, że nic się nie zmieniło. I że w ogóle to wszystko, tam na zewnątrz, to iluzja, gra, dziecięca igraszka, nic więcej. Czekałam, że coś się wydarzy, ale na próżno. W sali nadal panowała głucha cisza, którą od czasu do czasu przerywało jedynie skrzypienie uchylanych i przymykanych drzwi. Zza okien dobiegał łagodny szum powietrza. Przez szybę widziałam gałęzie drzewa kołyszące się wysoko, w samotności. Trącane wiatrem ocierały się o ścianę budynku. Ich szmer co rusz mącił lodowatą ciszę, dając mi znać, że życie na zewnątrz toczy się dalej.

Nogi miałam ociężałe, a głowę rozsadzał przeszywający ból. Wstałam. Zamknęłam drzwi. Wróciłam na metalowe krzesło. Przeciągnęłam się i opatuliłam cienkim szarym kocem. Pod powoli opadającymi powiekami zaczęły się pojawiać obrazy Lamy i Karima. I nagle ogarnęło mnie przemożne pragnienie, by zobaczyć dzieci. W końcu, mimo mrowienia w zdrętwiałych kończynach, udało mi się zasnąć.

Przestałam chodzić do konserwatorium. Nie wróciłam tam, nawet kiedy Talal wyszedł ze szpitala. Czekało na mnie teraz całkiem nowe życie. Protestował, gdy za pierwszym razem poszłam z nim do łazienki, rozpięłam guziki koszuli i pomogłam zdjąć bieliznę. Wszedł do wanny, a ja poprosiłam, żeby usiadł na krzesełku, które do niej wcześniej wstawiłam. Namydliłam gąbkę i zaczęłam szorować mu plecy. Wzdrygnął się pod dotykiem moich rąk. Włosy na ramionach i karku zjeżyły mu się. Powiedział, że mu zimno, więc zaczęłam szybciej trzeć jego skórę ciepłą gąbką. Znów zapadło milczenie. W końcu przerwałam tę nieznośną ciszę i zaczęłam mówić o Lamie i Karimie. Moja opowieść niemal zdołała wypełnić ziejącą między nami przepaść. Mówiłam, lecz Talal nie odezwał się ani słowem. Wiedziałam, że nie może znieść niepewności, a jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że ta cisza, którą usiłowałam przełamać, była zbyt namacalna, zbyt prawdziwa. Opłukałam go ciepłą wodą, objęłam ramionami i pocałowałam w lekko zesztywniały kark. „Dość tego! Wyjdź! Sam sobie poradzę!” Nie byłam pewna, czy w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co powiedział. Zamiast wyjść z łazienki, pomogłam mu się wytrzeć i ubrać.

W nocy budziły mnie jego ataki. Nie rozumiałam, co mówi. Dźwięki, jakie z siebie wydawał, brzmiały, jakby się dusił: rzęził i jęczał. Jak ktoś, kto dostał spazmów w trakcie kłótni i nie może przestać. W końcu otwierał oczy i podnosił na mnie wzrok. Mięśnie jego twarzy się rozluźniały. Po chwili powieki mu opadały i z powrotem zasypiał. Odkąd zaczęły się nocne koszmary Talala, całkowicie straciłam poczucie bezpieczeństwa. A co, jeśli już nigdy nie odzyskamy naszego dawnego życia? Co, jeśli śpiący obok mnie mężczyzna przestał być mężczyzną, którego znałam? Maha próbowała ze mną rozmawiać. Ale nie wiem, co mówiła. Tylko udawałam, że jej słucham. Po głowie w kółko tłukła mi się jedna myśl: wszyscy jesteśmy samotni. Tracimy tych, których kochamy, w samotności. Poza łonem matki nie ma dla nas w tym świecie żadnego schronienia.

Powtarzałam sobie, że nie mam wyboru, muszę być z tym człowiekiem i pomagać mu przetrwać każdy kolejny dzień. Improwizowałam, choć od środka trawił mnie bliżej nieokreślony, instynktowny wręcz strach. Byłam niczym kobieta z lękiem wysokości stojąca tuż nad przepaścią: wystarczyło mnie lekko popchnąć, bym runęła w dół. Czułam, jak to, czego z całych sił staram się uniknąć, rośnie we mnie i zalewa od środka jak wezbrana rzeka. Widziałam miłość i śmierć we wszystkim, co robiliśmy w chwilach największej samotności. Co nam zostaje, gdy odkrywamy, że nasze życie nie jest snem? Że wszystko, co dotąd przeżyliśmy, było tylko oczekiwaniem na jego przyjście? A mimo to nadal czekamy.

W przeszłości, gdy zaczęło się we mnie budzić pożądanie, Talal penetrował moje ciało niczym woda wnikająca w ziemię po długim okresie suszy. Gasiłam pragnienie nawet wtedy, gdy sprawiało mi to ból. Czy to właśnie za sprawą tego cierpienia, czy może bezgranicznego lęku, przenosiłam się do zupełnie innego świata? Zaczęłam odpływać, kiedy tylko przyszła mi na to ochota. I za każdym razem, gdy czułam, że już za chwilę dosięgnie mnie przemoc tych odległych miejsc, nic nie było w stanie sprowadzić mnie na ziemię: ani płacz Karima, ani jego mamrotane przez sen: tar... taq... tartaq. Równie głucha byłam na dźwięki dobywające się z ust śpiącej Lamy: słowa w różnych językach, zniekształcone i całkowicie niezrozumiałe.

Kiedy Talal we mnie wchodził, doświadczałam czegoś na kształt lotu: wysoko nad ziemią, niczym kolorowy ptak, który wznosi się i śpiewa z oszałamiającą lekkością. Widziałam stamtąd, że sny i marzenia czasem się spełniają, nawet te najbardziej nierealne. Śniłam i marzyłam w najdziwniejszych momentach. „Czy sny mają zapach?” – pytałam Talala. „To przerażające, kiedy sny nabierają realnych kształtów, kiedy stają się rzeczywistością, kiedy stają się prawdą” – odpowiadał. Tak, sny bywają przerażające, ale co z prawdą? Jaka jest prawda, w której żyjemy? Której ja jestem świadkiem, której on jest świadkiem, której Abbas jest świadkiem?

Nie wiem, dlaczego teraz o tym wszystkim myślę. Przypominam sobie, jak rozluźniały mi się mięśnie twarzy, kiedy Talal się ze mną kochał. Jak krople deszczu uderzały o szyby w oknie pokoju. Naszego pokoju: jedynego niepodległego terytorium w czasach, gdy jego rodzina zajmowała resztę mieszkania. Była wczesna jesień. Pierwszy deszcz. Wtuliłam twarz w jego szyję i zaczęłam wdychać cierpki zapach jego potu. Fala ekstazy przetoczyła się przez moje ciało, gdy przez otwarte okno do środka wpełzła woń mokrej ziemi i zmieszała się z płynącymi znad łóżka zapachami miłości.

Talal wyszedł ze mnie gwałtownie, gdy tylko skończył. Zostałam w łóżku, zapaliłam papierosa i wolno się zaciągnęłam. Stanął w otwartym oknie, wychylił głowę i omiótł wzrokiem pogrążoną w mroku ulicę. Nie odwracając się do mnie, zaczął coś mówić. „Rozmawiasz ze mną czy z sąsiadami?” – spytałam z lekkim wyrzutem. Choć wciąż na mnie nie patrzył, dostrzegłam igrający na jego twarzy uśmiech. Nie ruszył się z miejsca, tylko wyciągnął w moim kierunku rękę. Podałam mu papierosa, którego właśnie zapaliłam. Seks nadal miał moc wygładzania na jego czole głębokich zmarszczek, wzniecania ognia w jego oczach. Gdy się kochaliśmy, widziałam go takim, jakim zawsze był, nawet w momencie, gdy dochodził. Na kilka chwil jego wzrok zastygał na mojej twarzy. A potem odpływał gdzieś daleko, jakby tracił związek ze swoją fizycznością, jakby jego ciało miało swój własny, prywatny świat, do którego nie miał dostępu, jak ktoś, kto zawieruszył gdzieś klucze do swojego mieszkania. Przestałam zamykać oczy, wypatrując jakichkolwiek zmian na jego twarzy, gdy się we mnie poruszał. Skupiałam się na swoim łonie otwierającym się na bezmiar pustki i na całym ciele, zupełnie nie dbając o to, czy jeszcze należało do mnie. I tylko jedna myśl nie dawała mi spokoju. Widziałam, jak nasze ciała powoli przyzwyczajają się do obcości, która zakradła się między nas i która kładła się z nami do łóżka za każdym razem, gdy zasypialiśmy. Widziałam, jak nasze ciała oswajają się z bezgraniczną samotnością przepełniającą nas oboje w chwili, gdy Talal dosięgał najgłębszych zakamarków mojej istoty.

Talal musiał się przyzwyczaić do wielu rzeczy, w tym do całkiem nowego ciała, zupełnie innego niż to, które do tej pory posiadał. Denerwował się, kiedy sam nie mógł zapiąć koszuli. Gdy wyciągał lewą rękę na powitanie, robił to w taki sposób, jakby się tym w ogóle nie przejmował, jakby zupełnie nic się nie zmieniło. Przestał pisać. Czy dlatego, że stracił ochotę, czy dlatego, że stracił rękę, jak sam twierdził? Przestał też schodzić do schronu przeciwbombowego. Zaczęliśmy spędzać wieczory w mieszkaniu Wardy na pierwszym piętrze. Karima i Lamę posyłałam wtedy do schronu razem z ich babcią. Piliśmy kawę zaparzoną przez Mahę. Warda z przejęciem pokazywała nam zdjęcia córki. Przy każdej fotografii zatrzymywała się i opowiadała o Sarze wszystko, w najdrobniejszych szczegółach, począwszy od historii jej narodzin, którą słyszeliśmy kilka razy. Z ust Wardy płynął potok coraz bardziej bezładnych słów, a gdy już się na dobre rozkręciła, tłumaczyła nam, że Sarę na pewno porwali gdzieś w Bejrucie.

Warda, którą kiedyś tak dobrze znałam, zniknęła, z wyjątkiem czarnych jak smoła włosów kaskadami opadających na ramiona. Jednak nie obcinała ich tylko dlatego, że całkiem przestało jej zależeć. Któregoś wieczora wstała nagle z kanapy, odłożyła na bok album ze zdjęciami i powiedziała, że słyszy dobiegający z ulicy głos Sary. „Pewnie bawi się na dole. Bomby spadają coraz bliżej. Pójdę po nią” – oświadczyła, ruszając do drzwi. Josefa złapała ją za ramię i skierowała z powrotem w stronę kanapy, obiecując, że zaraz zawoła Sarę. „Dobrze, już dobrze” – odparła Warda i spokojnie wróciła na miejsce. Josefa otworzyła drzwi wejściowe, wyszła na klatkę schodową i wychyliła się przez poręcz. Przez chwilę udawała, że rozmawia w kimś na dole, po czym wróciła, donosząc Wardzie, że jej córce nic nie jest, że bawi się na korytarzu obok windy i że przyjdzie tu za kilka minut.

W dniu, w którym Warda postanowiła ufarbować swoje kruczoczarne włosy na blond, nie bardzo wiedziałyśmy z Mahą, co robić. „Dokładnie taki kolor chcę mieć na głowie” – oznajmiła, pokazując zdjęcie kobiety w magazynie. Próbowałam wyobrazić sobie Wardę w jasnych włosach. Maha powiedziała jej, że jest piękna i bez tego. Ja z kolei usiłowałam ją przekonać, że jak Sara wróci, to jej nie pozna. Ale Warda nie dawała za wygraną. Kiedy otworzyła drzwi i ruszyła na górę, wiedziałam, że zaraz zapuka do Josefy i przedstawi jej swój nowy plan. Josefa jak zwykle przyjęła ją z otwartymi ramionami, a nas uspokoiła, przemawiając tym swoim łagodnym tonem: „Przecież nic takiego się nie dzieje. A może dobrze jej to zrobi”. Stwierdzając, że ta zmiana być może wyjdzie jej na dobre, wytrąciła nam z ręki wszystkie argumenty. Następnie poszła do sklepu, kupiła farbę i pomogła Wardzie przeprowadzić całą operację. W jasnych włosach Warda wyglądała przedziwnie, ale teraz wszystko, co mówiła, znacznie bardziej pasowało do jej nowego wyglądu.

Gdy Warda zachorowała i zaczęły ją nękać chroniczne ataki, Josefa się nią zaopiekowała. Dawała jej zioła, które sama zebrała. Mówiła: „Te są na nerwy, te na żołądek, a te na zapalenie oskrzeli”. Miała zioła na każdą możliwą przypadłość. Kiedy Warda nie chciała wyjść z łóżka, twierdząc, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa, Josefa zanosiła ją do łazienki i sadzała na krzesełku w wannie jak małą dziewczynkę. I wtedy ona zaczynała opowiadać historie o Sarze, które Josefa słyszała już co najmniej kilka razy, ale przytakiwała jej: „To prawda, masz rację”, powtarzając to co jakiś czas. Następnie wycierała Wardę wielkim ręcznikiem i pytała, w co chciałaby się ubrać. Warda zawsze wybierała swoje stare koronkowe, jedwabne sukienki, jaskrawe niczym wiosenne kwiaty: ubrania, które kupowała w czasach, gdy jej ciało przypominało ciała innych kobiet. Dziś wyglądała w nich jak klown, wychudzona i jakby skurczona, podobna do uschniętej rośliny. Wystarczyło, by Josefa mocniej chwyciła Wardę za kościste ramię, gdy próbowała posadzić ją na krześle, by zmiażdżyć jej drobne kości.

Mieszkanie Josefy nie przypominało żadnego lokum, w jakim kiedykolwiek mieszkałam. Zawsze gdy otwierała drzwi, wnętrze kusiło i zapraszało mnie do środka. W każdym, nawet najdrobniejszym szczególe widać było rękę i charakter Josefy.

W kuchni, obok okna wychodzącego na balkon, z którego rozciągał się widok na sąsiednie budynki, wisiały małe lniane woreczki. Josefa zakryła szybę perforowanymi białymi klepkami, przez które do środka sączyło się światło. Z balkonu zrobiła ogród pełen zieleni pnącej się aż pod sam sufit. W lnianych woreczkach trzymała rozmaite zioła zebrane przez siebie w różnych miejscach. Hodowała też własne odmiany ziół. Często zapraszała mnie na ocieniony, a mimo to słoneczny balkon. Pośrodku stał okrągły stolik otoczony wiklinowymi fotelami, na których spoczywały uszyte przez nią poduszki w żywych kolorach. „Odpręż się, wyciągnij nogi” – mówiła, gdy siadałam, po czym zaczynała gruchać do swojego kolorowego kanarka. Ptaszek wyfruwał z klatki przez małe, zawsze otwarte drzwiczki, latał chwilę po całym domu, a potem przysiadał jej na ramieniu. W momencie gdy lądował, z ust Josefy zaczynała płynąć melodia. Śpiewając, przysuwała wargi do jego maleńkiego dzioba tak blisko, jakby chciała go pocałować. Kanarek ćwierkał i trzepotał skrzydełkami. Parząc kawę, nie przestawała nucić, a ptaszek kołysał się w tył i w przód na jej ramieniu. Zazwyczaj śpiewała po hiszpańsku swoją ulubioną piosenkę o kobiecie, która straciła ptaka. Kobieta siedziała i płakała, aż podszedł do niej mężczyzna i podał jej chusteczkę. Otarła łzy, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Kiedy podniosła wzrok, mężczyzny już nie było.

Mieszkanie Josefy przypominało ją samą, podobnie jak powieści, które mi pożyczała. Uzależniłam się od czytania historii o pięknych ludziach i o pasjach targających nimi z siłą huraganu, o ludziach, którzy kochali, i o ludziach, którzy cierpieli.

Czasami powtarzałam sobie, że to czysta fikcja literacka niemająca absolutnie nic wspólnego z rzeczywistością. Ale Josefa naprawdę przypominała bohaterki powieści, które potrafią wszelkie nieszczęścia przekuć w coś pozytywnego. Zmarszczki na jej twarzy były zmarszczkami postaci literackiej. Jej pełne dobroci dłonie zawsze zostawiały ciepły ślad na wszystkim, czego dotknęła. I tak zabawnie wyglądała, gdy opowiadała mi o swoich trzech byłych mężach. Kiedy Maha spytała, który był najbliższy jej sercu, w oczach Josefy pojawiał się błysk opromieniający całą twarz. „Mój trzeci mąż, Roberto, Włoch – odpowiedziała. „Kiedy zobaczył mnie po raz pierwszy, nazwał mnie Cioteczką, podobno przez szacunek. »Ja ci dam cioteczkę«, wypaliłam mu prosto w twarz. Pobraliśmy się w Wenezueli. Jego dziwaczne zachowania doprowadzały mnie na skraj obłędu, ale kochałam to jego szaleństwo. Za każdym razem gdy wracał do domu, celowo zmykałam drzwi sypialni na klucz. Na dźwięk jego kroków dobiegających z salonu przeszywał mnie dreszcz emocji. Ciągnęło mnie do niego, lecz nie ruszałam się z miejsca. Cała płonęłam na samą myśl o swoich dłoniach dotykających jego ciała. Próbował otworzyć drzwi sypialni, ale na próżno. Rozkazującym tonem mówił, że mam go wpuścić. Odpowiadałam, że tego nie zrobię i że może sobie iść, bo nie chcę go widzieć, choć w rzeczywistości umierałam z pragnienia, by go zobaczyć. Kilka razy szarpał za klamkę, wydając przy tym złowrogie pomruki. Wiedziałam, że zaczyna tracić panowanie nad sobą. »Masz mi natychmiast otworzyć!« – krzyczał, a ja odpowiadałam, że nigdy, przenigdy mu nie otworzę. »Nie mam w tej chwili na ciebie ochoty. Jak chcesz, to możesz wyważyć drzwi, jeśli tylko potrafisz«. Jego miłość zwalała mnie z nóg, gdy byliśmy razem, czułam się jak rażona piorunem. I kiedy zaszłam w ciążę, wprost nie mogłam w to uwierzyć. Czy to możliwe, bym w wieku czterdziestu lat zaszła w ciążę? – pytałam samą siebie. Jeśli miałam spłynąć deszczem, to chyba powinnam była wcześniej się zachmurzyć, przy którymś z moich dwóch poprzednich mężów. Może zaszłam w ciążę, bo zakochałam się w Robercie i Bóg chciał, żebym nigdy o nim nie zapomniała? Urodziłam swoje jedyne dziecko, syna, który stał się dla mnie całym światem. Mąż przestał mnie interesować. Miałam teraz nowego mężczyznę. Nie musiałam się bać, że ten mężczyzna mnie zostawi, gdy się zestarzeję. Nie musiałam się codziennie dla niego stroić, malować czy skrapiać perfumami tylko po to, żeby go uwieść. Zaczęłam ignorować Roberta. Pozwalałam mu wychodzić każdego wieczora. Jego wieczne poirytowanie łamało mi serce. Każdej nocy spał gdzie indziej. Traktował mnie jak matkę, którą utracił. Któregoś dnia przyszedł do domu pijany jak bela i oznajmił, że chce jechać do Amazonii w poszukiwaniu diamentów z kimś, kogo właśnie poznał. Stwierdziłam: czemu nie? W głębi duszy zawsze chciałam, żeby podróżował, nie dlatego, że go nie kochałam, ale dlatego, że moja miłość do Angela nie pozostawiała mi przestrzeni na to, bym mogła się koncentrować na kimkolwiek innym. Przez pewien czas dostawałam od niego wieści, ale po kilku latach kontakt całkowicie się urwał. Zanim wróciłam do Libanu z moim synem, dowiedziałam się, że zamieszkał z jakimś amazońskim plemieniem i pojął za żonę jedną z tamtejszych kobiet”.

Josefa opowiadała mi o swoim życiu, a ja byłam zachwycona tymi opowieściami. Zastanawiałam się tylko, czy dzieli się ze mną prawdziwą historią swojego życia, czy serwuje mi historie bohaterek powieści, które tak bardzo lubiła czytać.

Miałam ochotę godzinami