Asystentka magika - Ann Patchett - ebook

Asystentka magika ebook

Ann Patchett

4,5

Opis

Po nagłej śmierci Parsifala przystojnego i czarującego magika wdowa po nim, która przez dwadzieścia lat była jego asystentką, dowiaduje się, że rodzina, która, jak utrzymywał, zginęła w wypadku, żyje i ma się całkiem dobrze. Sabina musi rozwikłać skrywane przez męża tajemnice. Misja, której się podejmie, zaprowadzi ją ze słonecznego Los Angeles do mroźnej i wietrznej Nebraski i w magiczny sposób wpłynie też na nią samą. Asystentka magika to niezwykle nastrojowa i piękna książka, w której autorka ze zręcznością magika przedstawia najbardziej zaskakujące zwroty akcji. To mądre i pełne tkliwości spojrzenie na ludzkie złudzenia i możliwość cudownych przeobrażeń w życiu człowieka.

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)

Gminna Biblioteka Publiczna im. Marii Konopnickiej w Nieborowie (2)
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 516

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

ASYSTENTKAMAGIKA

W SERII M.IN.

 

Anita Brookner

UWIKŁANE

 

Mavis Cheek

ŻYCIE SEKSUALNE MOJEJ CIOTKI

 

Anita Diamant

CZERWONY NAMIOT

 

Jennifer Egan

NIEWIDZIALNY CYRK

SPÓJRZ NA MNIE

 

Lynn Freed

DOM KOBIET

 

Kathryn Harrison

POCAŁUNEK

 

Susanna Jones

PTAK, KTÓRY ZWIASTOWAŁ TRZĘSIENIE ZIEMI

 

Valerie Martin

WŁASNOŚĆ

 

Charlotte Mendelson

NIE ZNAŁA JESZCZE MIŁOŚCI SZALONEJ

 

Joyce Carol Oates

ZABIORĘ CIĘ TAM

 

Talitha Stevenson

PUSTY POKÓJ

 

Vendela Vida

A TERAZ MOŻESZ JUŻ IŚĆ

 

Susan Vreelan

DZIEWCZYNA W HIACYNTOWYM BŁĘKICIE

PASJA ARTEMIZJI

 

Katharine Weber

LEKCJA MUZYKI

 

 

Ann Patchett

 

ASYSTENTKA MAGIKA

 

Przekład

Konrad Majchrzak

Dom Wydawniczy REBIS Poznań 2004

 

Tytuł oryginałuThe Magician's Assistant

 

Copyright © 1997 by Ann PatchettAll rights reserved

 

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,Poznań 2004

 

RedaktorElżbieta Bandel

 

Opracowanie graficzne serii i projekt okładkiZbigniew Mielnik

 

Fotografia na okładce

 

Wydanie I

 

ISBN 83-7301-520-5

 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańteł. (0-61) 867-47-08, 867-81-40; fax (0-61) 867-37-74e-mail: [email protected]

Fotoskład: Z.R Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 879-38-88

 

Druk i oprawa:

Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A. Kraków

 

dla

Lucy Grealy

i Elizabeth McCracken

 

Na skrzyżowaniu George Burns Road

i Gracie Allen Drive

 

PARSIFAL NIE ŻYJE. Tak się kończy ta opowieść.

 

Technik i pielęgniarz wybiegli ze swojej oszklonej kabiny. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą panowała niczym nie zmącona cisza, teraz słychać było posapywanie dwóch mężczyzn, którzy nagle i niespodziewanie musieli zabrać się do ciężkiej pracy. Technik wyrósł przed Sabine i nie pozostało jej nic innego, jak puścić dłoń Parsifala. Kiedy na trzy przenieśli ciało z metalowego stolika, wysuniętego z gardzieli machiny do rezonansu magnetycznego, na wózek, głowa Parsifala opadła gwałtownie do tyłu, usta rozwarły się szeroko. Sabine zobaczyła wszystkie jego piękne zęby, dwie złote koronki na trzonowych błyskały w padającym z góry świetle jarzeniówki. Grube, zielone prześcieradło, które dano mu dla ochrony przed chłodem, zaczepiło się o zamek metalowej barierki. Pielęgniarz szarpał się z nim przez chwilę, po czym podniósł ręce w geście, który miał świadczyć, że nie ma na takie sprawy czasu, podczas kiedy w rzeczywistości czasu mieli pod dostatkiem. Parsifal był martwy i taki miał pozostać, niezależnie od tego, czy pomoc by nadeszła w pół minuty, za godzinę czy następnego dnia. Popędzili z nim korytarzem i zniknęli za zakrętem, nie odezwawszy się ani słowem do

Sabine. Słyszała tylko skrzyp gumowych kółek wózka i podeszew ich butów na linoleum.

Z rękoma skrzyżowanymi na piersiach Sabine stała oparta o potężny aparat do rezonansu magnetycznego i czekała. W pewnym sensie nadszedł jej koniec.

Po jakimś czasie do pomieszczenia wszedł neuroradiolog i pełen szacunku oznajmił otwarcie to, co już i tak wiedziała: Jej mąż nie żyje. Lekarz nie skubał laboratoryjnego fartucha ani nie wbijał wzroku w podłogę, co zdarzało się wielu innym, kiedy rozmawiali z Parsifalem i z Sabine o Phanie. Poinformował ją, że był to tętniak, uwypuklenie ścianki naczynia krwionośnego. Dodał, że prawdopodobnie Parsifal nosił go w mózgu przez całe życie i nie miał on nic wspólnego z faktem, że chorował na AIDS. Tak jak w wypadku człowieka z chłoniakiem w zaawansowanym stadium, którego spycha z autostrady, ze śmiertelnym skutkiem, jakiś nieostrożnie zmieniający pas nastolatek, tak Parsifala zabiło coś innego, niż się spodziewano, tym samym odbierając Sabine te wszystkie lata, które, jak obiecywano, miał jeszcze przed sobą. Lekarz nie powiedział co prawda „dzięki Bogu”, ale Sabine prawie odczytała to z jego twarzy. Śmierć okazała się łaskawa w porównaniu z tym, co mogła sprowadzić na Parsifala drążąca go choroba.

- Mąż pani - wyjaśniał lekarz - nie cierpiał ani przez chwilę.

Sabine ściskała srebrną jednodolarówkę, którą dostała od Parsifala, tak mocno, że krawędź wbijała się boleśnie w jej dłoń. Czy to nie cierpienia tak bardzo się obawiała? Tego, że będzie odchodził jak Phan, rozpięty między tyloma różnymi rodzajami bólu, a jego ciało będzie go zawodziło w niewyobrażalny sposób... czyż nie liczyła na coś lepszego dla Parsifala? Skoro nie mógł zachować życia, to czy przynajmniej nie mógł odejść spokojnie? I tak się stało. Parsifal miał lekką śmierć. Stwierdziwszy, że nie czerpie żadnej pociechy z uzyskania tego, czego pragnęła, teraz chciała czegoś całkowicie odmiennego. Chciała mieć go z powrotem. Chorego albo zdrowego. Chciała, by wrócił.

- Ten ból dzisiaj rano - mówił lekarz - był spowodowany krwotokiem. - Mężczyzna miał nierówno przyciętą brodę i zabrudzone szkła okularów, jakby dotykał ich tłustymi palcami. Był blady, jak wielu neuroradiologów.

Sabine powiedziała, że chciałaby obejrzeć klisze.

Lekarz skinął głową i wrócił po kilku chwilach z dużą, papierową kopertą z nadrukiem NIE ZGINAĆ. Weszła za nim do ciasnego pomieszczenia, gdzie on umieścił na podświetlonej tablicy osiem dużych szarych klisz. Na każdej było piętnaście oddzielnych zdjęć, przedstawiających powierzchnie przekrojowe mózgu pod każdym możliwym kątem. W tym ciemnym, wąskim pokoiku, z twarzą skąpaną sinawobiałym światłem, Sabine studiowała te informacje. Wpatrywała się w kształt głowy Parsifala, w pofałdowania i krzywizny jego mózgu. Na niektórych zdjęciach można było coś rozpoznać, na przykład silny zarys szczęk, oczodoły. W większości jednak zdjęcia przedstawiały jakieś wzory, fotografowane nocą z lotu ptaka ujęcia jakiegoś wybuchu. Raz za razem natrafiała na cień, ciemną, zbitą masę rozmiarów fasolki pinto. Nawet ona była w stanie się zorientować, co to znaczy.

- To tutaj. - Lekarz popukał czubkiem ołówka w to oczywiste miejsce. Stał przodem do światła i warstwowe zdjęcia mózgu Parsifala odbijały się w jego okularach. - U niektórych ludzi pozostają bez zmian. U innych po prostu pękają.

Sabine powiedziała, że chciałaby przez chwilę zostać sama, lekarz skinął głową i wycofał się. Kiedy robiono te zdjęcia, niewiele ponad godzinę temu, Parsifal żył. Uniosła rękę i palcem przesunęła po zarysie górnej linii czaszki. Dopiero co trzymała w dłoniach jego piękną głowę. Tamtej nocy, kiedy umarł Phan, Sabine myślała, jak tragiczna jest świadomość, że Parsifal też umrze, że pozostało niewiele czasu. Teraz natomiast wiedziała, że tragedią będzie żyć dalej i znosić te długie lata samotności. Ściągnęła klisze i włożyła je z powrotem do koperty, kopertę wsunęła pod ramię i spróbowała sobie przypomnieć, gdzie są windy.

Imperium, jakim był szpital Cedars Sinai, rozciągało się na granicy ostatnich kwartałów Los Angeles, tam, gdzie przechodzą one w Beverly Hills. Poszczególne budynki połączone są krytymi pasażami zwanymi łącznikami. Poczekalnie podzielono na kategorie, według wagi problemu. Korytarz ozdobiono dziełami sztuki, za dobrymi jak na szpital. Czasami można było odnieść wrażenie, że każdy zamożny mieszkaniec Los Angeles pożegnał się z życiem w Cedars Sinai, albo też, że umarli tam jego najbliżsi, którzy nie pozostawili po sobie rozgoryczenia czy lęku, a jedynie pragnienie, by ich nazwisko znalazło się na przymocowanej nad jakimiś drzwiami tabliczce. Dzięki furom pieniędzy pozbyto się wszystkich niepotrzebnych, widocznych objawów szpitalnego życia. Ani śladu mdłych, zielonych ścian, łuszczących się podłóg czy zapachu środków dezynfekujących. Były takie noce, kiedy Sabine przemierzała te korytarze tak niewyspana, że miejsce to wydawało jej się ogromnym hotelem, takim jak Sahara czy Desert Sands w Las Vegas, gdzie przed laty wraz z Parsifalem pokazywali swoje sztuki magiczne. Tego wieczoru natomiast, kiedy szła do dyżurki pielęgniarek, żeby zawiadomić dom pogrzebowy, jeszcze nie było nawet późno; niebo nad Beverly Hills nadal powleczone było delikatną, pomarańczową poświatą. Ci wszyscy ludzie, którzy pewnego dnia przyjadą do Cedars, żeby umrzeć, dopiero zaczynali myśleć o pójściu spać.

Sabine wiedziała, co trzeba zrobić. Miała doświadczenie. Phan nie żył od czternastu miesięcy, a czternaście miesięcy to akurat tyle czasu, żeby nie zapomnieć jeszcze niczego. Z Phanem było jednak inaczej. On podążał ku śmierci tak metodycznie, że znali dokładnie harmonogram. Po tym, jak do domu przyszedł lekarz i powiedział im, jeszcze dzień, może dwa, Phan zmarł nazajutrz. U Parsifala był to tylko ból głowy.

 

- Śnił mi się Phan - oznajmił tego ranka Parsifal.

Sabine przyniosła mu kawę i przysiadła na brzegu łóżka. Było to łóżko Phana, dom Phana. Parsifal i Phan mieszkali pod jednym dachem przez pięć lat. Od śmierci Phana Parsifal śnił o nim wielokrotnie i szczegółowo; opowiadał te sny Sabine, jakby streszczał listy od ukochanego z dalekiego kraju.

- I co u Phana?

Parsifal rozbudził się szybko, był całkowicie przytomny. Wziął filiżankę.

- Siedział przy basenie. W jednym z moich ubrań, w tym perłowoszarym garniturze i w białej koszuli. Bez krawata. - Zamknął oczy, szukając szczegółów. Phana odnajdywało się w detalach. - Trzymał w rękach dużą szklankę z tym różowym drinkiem mai-tai czy czymś takim. Brzeg przystrojony był owocami. Wyglądał na takiego wypoczętego, pięknie.

- Czy to był nasz basen?

- Ach, nie. To był basen przez duże B, fontanny w kształcie delfinów, złote kafelki.

Sabine skinęła głową. Przed oczami miała ten obrazek: błękitne niebo, pierzaste liście palm.

- Mówił coś? - dopytywała się.

- Powiedział: „Woda jest idealna. Chyba sobie popływam”. - Parsifal potrafił naśladować głos Phana, jego perfekcyjną angielszczyznę, wciśniętą pomiędzy warstwy wietnamskiego i francuskiego. Dźwięk tego głosu przejął Sabine dreszczem.

Phan nie umiał pływać. Miał co prawda basen przy domu, ale baseny nie były niczym nadzwyczajnym w południowej Kalifornii. Posiadanie basenu nie musiało koniecznie oznaczać, że jest potrzebny. Czasami Phan podwijał nogawki spodni, siadał z tej płytszej strony i zanurzał stopy w wodzie.

- Jak myślisz, co to wszystko znaczy? - spytał Parsifal.

Sabine przesunęła dłonią po jego głowie, teraz już wyłysiałej pod wpływem kto wie ilu przeróżnych czynników. Nie przywiązywała wagi do snów. Dla niej nie miały większego znaczenia niż telewizor włączony w drugim pokoju.

- To musi oznaczać, że jest szczęśliwy - zapewniła go.

- Tak - zgodził się i uśmiechnął. - Tak właśnie uważam.

Był taki czas, niezbyt jeszcze odległy, kiedy Parsifal nie opowiedziałby Sabine swojego snu, chyba że było to coś zupełnie niedorzecznego, jak wtedy, kiedy śniło mu się, że wchodzi do salonu i zastaje tam w uszatym fotelu Królika, sto kilo żywej wagi, jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu, który siedzi sobie w okularach połówkach i czyta gazetę. Możliwe zresztą, że wcale mu się to nie śniło, że był to tylko żart. Dopiero śmierć Phana uczyniła go sentymentalnym, pełnym nadziei. Chciał wierzyć w sen, który mówił, że śmierć była dla Phana czymś dobrym, że czeka w miejscu, w którym Parsifal go później odnajdzie. W miejscu z basenem i barem.

- A tobie?- spytał, nakrywając jej dłoń swoją. - Coś ci się śniło?

Sabine nie pamiętała swoich snów; podejrzewała, że ich w ogóle nie miewa. Pokręciła głową i spytała, jak on się czuje. Odparł, że świetnie, tyle że zaczyna go trochę boleć głowa. Była ósma rano. To działo się tego samego dnia.

 

Po ustaleniu podstawowych spraw Sabine zjechała do głównego holu i przez automatycznie otwierane szklane drzwi wyszła w noc. Był styczeń i temperatura na zewnątrz wynosiła dwadzieścia dwa stopnie. Lekka bryza odpędziła smog daleko nad ocean, wymiatając jednocześnie wszystkie zapachy. Sabine zatęskniła do woni kwiatów owoców z dalekich, przemysłowych plantacji pomarańczy, która w maju, tak niedawno temu, niczym mikroskopijny pył pokrywała jej ubranie i włosy. Czekała, że wyjdzie za nią ktoś ze szpitala. „Dokąd idziesz?” - powie i otoczy ją ramieniem. „Nie powinnaś być tutaj sama, po tym, co się stało”. Pielęgniarka spytała, czy chce do kogoś zadzwonić, ale Sabine nie chciała. Można było zadzwonić do setki osób, jednak żadna nie wydawała się tą właściwą. Parsifal nie miał rodziny poza Sabine, która zawsze czuła wzruszenie, kiedy widziała swoje nazwisko w rubryce „Najbliższy krewny”. Do swoich rodziców zadzwoni z domu, bo gdyby zrobiła to teraz, uparliby się, że przyjadą do szpitala i zabiorą ją do siebie. A ona chciała spędzić tę noc we własnym domu. Domu Phana, potem Parsifala, a teraz jej domu.

Czuła się, jakby była na lekkim rauszu, nogi osłabły pod wpływem szoku, a serce zaczynała ściskać żałość. Musiała natężyć uwagę, żeby iść prosto i nie zatoczyć się w rosnący wzdłuż chodnika zielony, mięsisty przypołudnik. Nie pamiętała, gdzie zostawiła samochód. Ruszyła Gracie Allen Drive1 i zatrzymała się przy skrzyżowaniu z George Burns Road. W kompleksie szpitalnym każdy budynek, każde skrzydło, było nazwane czyimś nazwiskiem, podobnie jak każde piętro i każdy pokój; na zewnątrz swoją ulicę miała Gracie Allen, a tego już kupić nie było można. Ulica ta nie przywodziła na myśl życia Gracie Allen, już raczej jej śmierć, skoro biegła pomiędzy dwoma skrzydłami dla pacjentów, Rodziny Broidy i Rodziny Theodore’a E. Cummingsa, a kończyła się przy Budynku Rodziny Maxa Factora. Za każdym razem, kiedy Sabine szła tą ulicą, myślała sobie, że Gracie Allen na pewno pod koniec życia bardzo cierpiała i że właśnie owo cierpienie było powodem, dla którego miasto nazwało ulicę jej imieniem. Myślała sobie, że czasem, wieczorami, przechadzał się tu jej mąż. Być może, kiedy bardzo za nią tęsknił, jechał do Cedars Sinai i mijając figowce i krzewy amarylisa, i te wszystkie kłujące bluszcze, przemierzał całą ulicę, która nosiła imię jego żony. Potem, któregoś dnia, kiedy poczuł, że się starzeje i coraz trudniej mu chodzić, zapytał swoich przyjaciół, czy istnieje możliwość nazwania ulicy jego nazwiskiem. Nie była to próżność. To był znak, że ją kochał. Sabine żałowała, że ulic nie można kupować, tak jak szpitalnych oddziałów, bo wtedy kupiłaby ulicę dla Parsifala. Kupiłaby ją jak najdalej od Cedars Sinai. Podarowałaby mu ją, doskonale wiedząc, że ulica, która będzie się z nią krzyżować, nie będzie nosiła jej imienia.

Była już niemal dziewiąta, kiedy odnalazła wreszcie swoje auto, zaparkowane w pobliżu wejścia na oddział pomocy w nagłych przypadkach. W drodze do domu pomyślała, że może wykorzystać listę gości weselnych, żeby wysłać zawiadomienia o pogrzebie.

- To nie tylko z przyczyn podatkowych - oświadczył Parsifal przed rabbim. - Naprawdę cię kocham.

Parsifal powiedział, że chce, żeby Sabine została wdową po nim. A Sabine zasługiwała na poślubienie. Kochała go, odkąd miała dziewiętnaście lat, od tamtego pierwszego wieczoru w Magicznym Cylindrze, kiedy wykonał sztuczkę z królikami, wyciągając je z rękawów, zza kołnierza, spod szerokiego pasa wieczorowego stroju, tak jak Channing Pollack wyciągał gołębie. Była w Magicznym Cylindrze kelnerką, ale tamtego wieczoru została jego asystentką; kiedy wyciągnął rękę, odstawiła tacę z drinkami i weszła na estradę, pomimo że właściciel uważał zgłaszanie się na ochotnika za święte prawo płacących za trunki gości, a nie personelu. Wtedy się w nim zakochała; miał dwadzieścia cztery lata i stał we fraku na scenie zalanej różowym blaskiem. Kochała go niezachwianie przez dwadzieścia dwa lata - pozwalała się przepiłowywać na pół, pomagała mu sprawiać, żeby znikała - nie przestała kochać nawet wtedy, kiedy odkryła, że on kocha mężczyzn.

- Nie zawsze dostajemy wszystko, czego pragniemy - oświadczyła swoim rodzicom.

Na dźwięk klucza w zamku Królik pokicał powoli korytarzem, powodując odgłosy przypominające dźwięki człapania po dywanie w zbyt luźnych kapciach. Stanął na tylnych łapach i wyciągnął do niej przednie; po długim, nudnym, samotnym dniu jego nos aż pulsował króliczą radością. Sabine wzięła go na ręce i wtuliła twarz w miękkie białe futerko i po raz pierwszy pomyślała o białej mufce z królika, którą rodzice kupili jej, kiedy była dzieckiem. Było wiele królików, żaden jednak nie był taki bystry i taki duży jak ten.

- Większe wrażenie robi na widzach numer, w którym znika wysoka kobieta - powiedział kiedyś Parsifal Sabine. - I lepiej jest wyciągać z cylindra naprawdę dużego królika.

Sabine miała prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, a Królik, olbrzym flamandzki, ważył prawie dziesięć kilo. Podobnie jak Sabine, królik też miał kiedyś obowiązki. Ćwiczył z Parsifalem i uczył się sztuczek. Trzeci z kolei roboczy królik Parsifala był ze wszystkich najinteligentniejszy i najposłuszniejszy. Chciał pracować. Jednak odkąd przeszedł na emeryturę, utył. Kicał bez celu z jednego pokoju do drugiego, gryzł kable, czekał.

Sabine poszła z Królikiem do sypialni Parsifala. Jej własna mieściła się na piętrze. Zajęła ją krótko przed śmiercią Phana, kiedy potrzebna im była nieustanna pomoc i właściwie nie miała kiedy pójść do domu. Poza tym dom był ogromny. Spała w czterech różnych sypialniach, nim ostatecznie zdecydowała się na tę ostatnią. Wybrała sobie drugi pokój na studio. Ustawiła stół kreślarski. Przywiozła swoje makiety architektoniczne. Nocą, kiedy już zadbała o wszystkich, kiedy już wszyscy spali, siadała na podłodze i lepiła maleńkie jesiony, którymi kiedyś miała być wysadzona droga prowadząca do kompleksu biur.

Nie włączyła światła; znajdowała drogę, trzymając się ściany.

-Jeśli chodzi o mój pogrzeb... - zaczął Parsifal. Było to przy śniadaniu, nazajutrz po ich ślubie, kiedy jadł gotowane przez pięć minut jajko na miękko.

-Jestem przekonana, że to dowód doskonałego samopoczucia, jeśli możesz o tym mówić - Sabine przerwała mu, unosząc rękę - proszę jednak, nie teraz. Mamy na to mnóstwo czasu.

- Chciałbym, żeby był żydowski, przed najbliższym zachodem słońca. Twoi współwyznawcy są o tyle bardziej racjonalni od moich. Katolicy najzwyczajniej wystawiają człowieka w salonie na tydzień, pozwalają przychodzić wszystkim sąsiadom.

- Przestań.

- Opuść tylko ten punkt programu, kiedy każdy rzuca garść ziemi - powiedział. - Dla mnie to makabryczne.

- Żadnej ziemi - obiecała.

- Kremacja nie jest chyba za bardzo żydowska.

- Nie jesteś Żydem. Nie przejmuj się.

- Po prostu nie chcę urazić twoich rodziców. - Parsifal przymknął powieki i przeciągnął się. - Sądzisz, że Johnny Carson przyjdzie na mój pogrzeb? To by dopiero było widowisko. Ciekawe, czy mnie pamięta.

- Pewnie tak.

- Naprawdę? - Parsifal wyraźnie się ożywił. - Okropnie się w nim durzyłem.

- Ty się durzyłeś w Johnnym Carsonie?

- Zbyt mnie to wtedy żenowało, żebym mógł ci powiedzieć - zwierzył się. - Bo wiesz, Sabine, teraz, kiedy jesteśmy małżeństwem, mówię ci wszystko.

Sabine postawiła królika na podłodze i zapaliła światło. Łóżko nie było pościelone. Tego ranka Parsifal leżał do chwili, w której ból głowy stał się nie do zniesienia.

A potem wyszli razem, w wielkim pośpiechu. On założył okulary przeciwsłoneczne i trzymał się jej ramienia.

Teraz potrzebne było ubranie. Minęło czternaście miesięcy, a bielizna Phana nadal leżała w szufladach komody. Ubrania Phana i Parsifala wypełniały dwie garderoby: garnitury i marynarki, druciane wieszaki z krawatami. (Czy mieli jakieś poczucie własności w przypadku krawatów? Czy któryś krawat należał wyłącznie do jednego z nich?) Najpierw wisiały białe koszule, za nimi bladoniebieskie, a potem ciemniejsze odcienie błękitu. Uklękła obok, przesunęła dłonią po rękawach. Prawidła utrzymywały właściwy kształt butów. Swetry, zgodnie z rodzajem materiału, z którego je wykonano, ułożone były w plastikowych pudełkach. Szukała czegoś dla Parsifala, czegoś, w czym mógłby zostać spopielony. Parsifal i Phan rozmawiali kiedyś o tym, co Phan miałby z tej okazji na sobie. Kiedy już to ustalili, Parsifal zabrał garnitur do swojego krawca i kazał go dopasować. Wszystkie ubrania rosną nocą, mawiał Phan.

- To nieważne - powiedział później Parsifal do Sabine, ściśniętym, wysokim głosem. - I tak się to wszystko spali.

Sabine zamknęła garderobę i zadzwoniła do rodziców.

- Shel - zawołała matka, kiedy Sabine powiedziała jej, co się stało. - Chodzi o Parsifala.

Sabine usłyszała zbliżające się pośpiesznie kroki.

- Moja biedna córeczka - usłyszała, jak jej się zdawało, głos matki. Nie mogła jednak być pewna, bo matka odwróciła twarz od słuchawki. Dobiegło ją pstryknięcie, to ojciec podniósł drugą słuchawkę.

- Jak to możliwe - odezwał się. - Przecież choroba nie była jeszcze w zaawansowanym stadium.

- To był tętniak - powiedziała Sabine. - Coś innego.

- Jesteś w szpitalu? Natychmiast przyjeżdżamy. - Ojciec już płakał; Sabine jeszcze nie uroniła łzy.

- Wróciłam do domu. - Usiadła na łóżku i przyciągnęła do siebie królika.

- To przyjedziemy do ciebie - oświadczyła matka.

Sabine powiedziała, że jest późno, jest zmęczona, a jutro ma mnóstwo spraw do załatwienia. Królik wymknął się i dał nura w gmatwaninę pościeli.

- Kochaliśmy go - stwierdził ojciec. - Zresztą wiesz. To był porządny chłopak.
- Bez Parsifala już nigdy nie będzie tak samo - dodała matka.

Sabine powiedziała im dobranoc i odłożyła słuchawkę.

Sypialnia Phana i Parsifala mieściła się na drugim końcu domu, była na tyle przestronna, że mogłaby służyć za salon. Po śmierci Phana Parsifal i Sabine spędzali tam cały czas. Tam oglądali telewizję i jedli chińszczyznę z białych kartonowych pudełek. Czasami przed przesuwanym lustrem ćwiczyli sztuczki, chociaż wtedy już nie występowali. Na nocnym stoliku stały fotografie w ramkach - Parsifal zaborczym gestem obejmuje kark Phana, obaj uśmiechają się, patrzą w obiektyw - Sabine zrobiła to zdjęcie; Parsifal i Sabine z Królikiem na zdjęciu reklamującym ich występ; Parsifal i Sabine w dniu ślubu, w towarzystwie jej rodziców. Był też portret rodzinny, rodzice Phana - ojciec Francuz i matka Wietnamka, Phan w krótkich spodenkach, trzy malutkie dziewczynki z okrągłymi, czarnymi oczyma, najmłodsza w objęciach matki. Fotografia miała oficjalny charakter, była upozowana. Na twarzach błąkał się jedynie cień uśmiechu. Sabine wzięła zdjęcie ze stolika do łóżka. Położyła się na plecach i przyglądała się każdej twarzy po kolei. Wszystkie dzieci wykazywały podobieństwo wyłącznie do matki. Ojciec, zbyt wysoki i o kontrastowo jasnej karnacji w porównaniu z resztą gromadki, miał obiecujące spojrzenie, jakby dopiero co przedstawiono go pozostałym. Sabine niewiele rozmawiała z Phanem o członkach jego rodziny. Nie znała ich imion i nie sądziła, by były gdzieś zapisane. Parsifal by wiedział. Musiała przyjąć, że wszyscy ci ludzie ze zdjęcia nie żyją, ale przecież nie mogła być tego pewna. Skuliła się wokół królika. Położyła rękę na jego grzbiecie i trzymała ją nieruchomo, żeby czuć to szalone bicie małego serduszka.

 

Po pogrzebie Sabine przeniosła się na dół do pokoju Phana i Parsifala. Spała w ich łóżku. Wciskała głowę pod ich puchowe poduszki. Sypiała tak jak kiedyś Parsifal, bez końca. Nawet kiedy nie spała, zostawała w łóżku. Używała ich szamponu i ciemnozielonego mydła. Zapachy unoszące się w powietrzu kojarzyły się z mężczyznami. Ich ręczniki miały rozmiary obrusów. Szczotki do włosów, szczoteczki do zębów, pasta do butów, każdy drobiazg, wszystko przywoływało wspomnienia. Nagle Sabine zorientowała się, jak pełen jest ten dom, jak wiele ci dwaj posiadali. W jednej chwili stała się odpowiedzialna za dwa sklepy z dywanami Parsifala, każdy sweter w szafie, myszkę zabawkę, która przyglądała jej się malowanymi oczkami z blatu komody i była jedyną rzeczą, jaką Phan zachował z dzieciństwa spędzonego w Wietnamie. Miała na głowie ubezpieczenia emerytalne, lokaty bankowe, rynki kapitałowe, składki ubezpieczeniowe, karty gwarancyjne. Miała nie adresowane do siebie listy miłosne, powieści sensacyjne w miękkich okładkach, książki adresowe. Stanowiła ostatni przystanek wszystkich zbiorów i pamiątek, wszelkich osiągnięć i sentymentów dwóch istnień, przy czym to, co pozostało po jednym z nich, nie powinno było w ogóle do niej trafić. Bo co miała zrobić z kolekcją pocztówek Phana? Z pudełkami pełnymi wzorów ślubnych sukien? Z pięcioma segregatorami wypchanymi notatkami na temat komputerowych projektów i programów, wszystkie napisane po wietnamsku? Zamknęła oczy i wyobraziła sobie śmierć swoich rodziców. Ujrzała, jak jej samotność przybiera kształt kartonów i pudeł z przedmiotami należącymi do innych, staje się jakąś wypiętrzoną przed nią ostateczną moreną, obejmującą wszystko, co utraciła. Została przygwożdżona do tego miejsca, do momentu śmierci Parsifala. A co będzie, kiedy ona umrze? Kto będzie oglądał fotografię rodziny Phana i snuł na jej temat domysły? Kto będzie mógł pomyśleć o niej samej?

 

Ciągle ktoś telefonował. Przeważnie byli to rodzice, którzy sprawdzali, jak się ma. Dzwonili też przyjaciele, ludzie, którzy przeczytali nekrolog. Uprzejmi kierownicy sklepów z dywanami mieli różne pytania. Zdarzali się też nieznajomi, którzy chcieli rozmawiać z Parsifalem. Przez jakiś czas odbierała telefony ze szpitala i domu pogrzebowego; od zarządcy Forest Lawn, gdzie Sabine złożyła prochy Parsifala obok Phanowych. Kiedy telefon zadzwonił czwartego ranka po jego śmierci, Sabine już nie spała, ale nadal leżała w łóżku. Tym razem był to prawnik.

- Wiem, że jest mnóstwo do zrobienia - oświadczyła, naciągając kołdrę na ramiona - ale nie dzisiaj, Roger. Przyrzekam, naprawdę, przyjdę.

- Dzisiaj - nalegał.

- Dzisiaj nigdzie nie wychodzę.

- Jest coś, co muszę ci powiedzieć, i to osobiście i na dodatek zaraz. Jeśli nie chcesz spotkać się na lunchu, to ja przyjadę do ciebie.

Sabine nakryła dłonią słuchawkę i ziewnęła. Roger był przyjacielem Parsifala, ona jednak uważała, że się naprzykrza.

- Tutaj nie możesz przyjść. Nie sprzątam - zakomunikowała.

- To znaczy, że ty wychodzisz na lunch.

Sabine przymknęła oczy i wyraziła zgodę, żeby tylko skończyć tę rozmowę. Z natury nie była szczególnie ciekawa. Nie obchodziło jej, co prawnik ma do powiedzenia. Najwyżej mógł jej powiedzieć, że to wszystko było żartem i że Parsifal nie zostawił jej nic i prawdę mówiąc, byłaby to najlepsza możliwa wiadomość.

Gdyby to chodziło o Parsifala, namawiałaby, żeby koniecznie gdzieś wyszedł. Po śmierci Phana musiała go wręcz błagać, żeby choć otworzył frontowe drzwi i zabrał gazetę. Siadała na brzegu łóżka, tego łóżka, z jego szlafrokiem na kolanach. Mówiła mu, że o wiele lepiej się poczuje, jeśli tylko wstanie, weźmie prysznic i się ubierze, mówiła, że Phan na pewno by nie chciał, żeby tak to wyglądało. Tyle że teraz nikt nie siedział na brzegu łóżka. Nawet Królik gdzieś się ulotnił. Sabine wstała, znalazła szlafrok, potem jednak upuściła go na podłogę, schroniła się z powrotem pod osłoną kołdry i zasnęła.

 

Phan jest w basenie.

- Przecież nie umiesz pływać - mówi Sabine, ale wygląda na to, że umie.

Pływa z otwartymi oczyma, a w ustach widać jego piękne zęby. W słonecznym świetle lśni jak foka. Odwraca się na plecy i grzbietowym płynie prosto do niej.

- Nauczyłem się - woła. - Uwielbiam to.

Szara marynarka od garnituru Parsifala wisi porządnie na oparciu krzesła z kutego żelaza. Na dworze jest ciepło i przyjemnie. Kiedy Phan dopływa do skraju basenu, Sabine wyciąga do niego ręce i wtedy on unosi się do góry i ląduje w jej objęciach, a chłodna woda zwilża jej bluzkę. Jego skóra odzyskała swój złoty odcień, pachnie delikatnie jakimś kwiatem, jaśminem albo bzem, tak że ona nie ma najmniejszej ochoty go puścić. Phan najwyraźniej jest o wiele szczęśliwszy, odkąd nie żyje. Nawet w najlepszym okresie jego związku z Parsifalem nie widziała, żeby był tak odprężony. W życiu był nieśmiały i zawsze chciał wszystkich zadowolić, co przypominało jej zachowanie psa, który wcześniej był bity. W swoim czasie była o Phana zazdrosna, zazdrosna o to, że Parsifal znalazł kogoś innego, kogo może tak bardzo kochać. Zazdrosna, bo pragnęła tego uczucia dla siebie. Nie była nikim więcej jak tylko dodatkową osobą, obowiązkowo odzianą w obcisły, satynowy strój naszywany pajetkami. Kobietą, która trzyma królika i cylinder. Phan był jednak zawsze dla niej miły. Nikt lepiej od niego nie wiedział, co czuje człowiek odsunięty na margines.

Sabine uśmiecha się i siada z Phanem na brzegu basenu, opuszcza nogi do wody. Delfiny przystrojone są girlandami z kwiatów. Woda ma błękit ptaszka, którego widziała kiedyś w pobliżu Tahoe, malutkiego turkuśnika indyjskiego.

- Co teraz porabiasz? - pyta.

On bierze jej rękę w swoje dłonie. Egzema, która pokrywała je przez całe lata, zniknęła.

- Większość czasu spędzam z tobą. Jestem z tobą. - Milknie na chwilę. Phan nie zwykł mówić o sobie. - Od czasu do czasu wracam do Wietnamu.

- Naprawdę? - Sabine jest zdumiona. Phan właściwie nigdy o Wietnamie nie wspominał.

- To bardzo piękny kraj - mówi. - Jest tyle rzeczy, które pamiętam z dzieciństwa, takich, o których nie myślałem przez trzydzieści lat - trawy na polach i młode pędy ryżu, które pojawiają się wiosną. Trudno to wytłumaczyć. To mi dodaje otuchy, podobnie jak słuchanie tylu ludzi mówiących wokół po wietnamsku. Czasami staję na targu i płaczę. Zrozumiesz, co mam na myśli, kiedy pojedziesz do siebie.

- Jestem u siebie.

- Do Izraela - mówi Phan.

- To nie to samo - odpowiada Sabine. - Byłam taka mała, kiedy wyjechaliśmy, że nawet go nie pamiętam.

- To nie jest nasz kraj - mówi i kręci głową.

Los Angeles jest jednak krajem Sabine, jedynym, który kocha. - A gdzie według ciebie podziewa się Parsifal? - pyta.

Phan patrzy na nią z ogromną czułością. Wiatr rozwiewa jej włosy, prawie tak samo czarne i proste jak Phanowe. Gdzieś z drugiej strony basenu słychać śpiew przedrzeźniacza. - Większość czasu jest przy mnie - odpowiada. - Obaj mieszkamy u ciebie. Odwiedzamy Wietnam.

Sabine natychmiast się prostuje, ogląda za siebie, patrzy w alejkę prowadzącą w kierunku altanki.

- Jest tu teraz?

- Nie chciał przyjść.

- Nie? - mówi szeptem.

- Jest mu głupio. I powinno mu być, bo za dużo ci zostawił na głowie.

Sabine rozgląda się z nadzieją, że jest gdzieś w pobliżu, że ją zobaczy i podejdzie. Tęskni za nim niewypowiedzianie.

- Nie mógł nic na to poradzić. Próbował ułatwić mi życie. Dlatego ożenił się ze mną - tłumaczy Phanowi.

Phan obiema rękoma odgarnia mokre włosy do tyłu. Chce już dojść do sedna sprawy.

- Nie jesteś jedyną osobą, która nic o tym wszystkim nie wiedziała - zaczyna. - Ja też nie wiedziałem. Właśnie to ci chciałem powiedzieć. Bo Parsifal utrzymywał rzecz w całkowitej tajemnicy. Już dawno tak sobie postanowił, a kiedy on już coś postanowił, to nigdy nie zmieniał decyzji. Przenigdy. Nie chciał zaszkodzić ani tobie, ani mnie. I nie znaczy, że nie kochał wystarczająco głęboko. - Musnął delikatnie stopą powierzchnię wody, wywołując serię maleńkich fal. Najwyraźniej miał ochotę znów zsunąć się do basenu. - To utrudni ci życie. Mówił, że zamierzał ci powiedzieć; po prostu myślał, że będzie więcej czasu. Ten tętniak go zaskoczył. To chyba moja wina.

- Twoja wina? - Sabine nie miała najmniejszego pojęcia, o czym Phan mówi.

- Ten tętniak - powtarza Phan i strzela mokrymi palcami. - Błyskawicznie.

Wspomnienie jest bardzo odległe, ale ona wie, że ma to coś wspólnego z nią. Osłania dłonią oczy przed słońcem i zerka na niego.

- Ty go zabiłeś? - pyta, pewna, że odpowiedź brzmi „nie”.

I nagle obok niej znów jest tamten dawny Phan. Głowa zwieszona, na psi sposób. Bez koszuli robi wrażenie nagiego.

- Nie mów tak - prosi cichym głosem.

- To mi wyjaśnij. - Sabine czuje, jak coś dławiącego wzbiera jej w gardle.

- Prosiłaś...

- Prosiłam?

- Zęby nie cierpiał.

Chwilę trwa, nim sobie przypomni - swoją nadzieję, że Parsifalowi zostanie oszczędzone cierpienie, jak sobie to powtarzała, kiedy wracali do domu po wizycie u lekarza. Jednak mieć nadzieję, myśleć o czymś, to nie to samo co prosić.

Jednym ruchem wyciąga nogi z wody. Wstaje. Umysł ma jasny.

- Jezu - wybucha. - Jezu, przecież nie chciałam, żebyś go zabił. Chciałam, żebyś dodał mu otuchy. Otuchy. Jeśli nie zrozumiałeś, to powinieneś był mnie zapytać.

- I tak już zostało mało czasu.

- Mało? - pyta Sabine. - Jak mało? Co według ciebie znaczy mało?

Phan patrzy na swoje stopy. Przyciska mocno palce do ścianki basenu.

- Dwa lata. - Wzrusza ramionami, bezradnie. - Trochę ponad dwa lata.

Sabine jest oszołomiona; chwyta się obiema rękoma za głowę. Pierwszy raz w życiu ma wrażenie, że jej głowa oderwie się od ciała, że poleci ponad murem porośniętym winoroślą uginającą się pod ciężkimi, fioletowymi gronami.

- Jak możesz mówić, że dwa lata to mało czasu? - oburza się.

- Bo to jest mało - odpowiada Phan. - Teraz możesz tego nie rozumieć, ale jak umrzesz, to zobaczysz. To dosłownie nic.

- Ale przecież żyję. - Ton jej głosu robi się wysoki. - I potrzebowałam tego czasu. - Płacze, czuje się znękana, niepocieszona. Parsifal mógł nadal spać w swoim łóżku. Wszystko stało się dlatego, że ona coś powiedziała, coś zrobiła. Tę samotność sprowadziła na siebie sama.

Owiewa ich delikatna, przyjemna bryza znad oceanu. Jest rozświetlone popołudnie w południowej Kalifornii. Phan też płacze. Chociaż twarz ma mokrą od wody, ona i tak to zauważa. Drgają mu ramiona.

- Chciałem, żeby ci było lżej - mówi. Zsuwa się z krawędzi basenu do wody. To nie woda jest błękitna, nie odbija też błękitu nieba. To wnętrze basenu jest pomalowane na niebiesko. Sabine obserwuje Phana. Usiłuje powstrzymać łzy.

- Wynurz się - woła.

Phan pływa przy samym dnie. Zatacza kręgi. Głęboka woda przekształca jego ciało w coś długiego i nierzeczywistego. Phan nie wypływa na powierzchnię, bo nie musi. Musi tylko pływać. Sabine wie, że pozostanie tam w głębi przez cały dzień.

- Przepraszam - szepce. - Wróć. - Nerwowo trze dłonie. Jest taka zmęczona. Już od tak dawna sen nie przynosił jej odpoczynku. Czeka i czeka, ale równie dobrze mogłaby czekać na jakąś rybę. Wreszcie nie pozostaje jej nic innego, jak odejść; rusza więc w kierunku bramy. Już niemal wychodzi z ogrodu, kiedy coś się jej przypomina i wraca na brzeg basenu.

- Phan - woła. - A co z tą resztą? Co miałeś mi powiedzieć?

Phan niezmordowanie pływa. Sabine nie sądzi, by mógł ją słyszeć; w każdym razie wie, że gdyby to ona była pod wodą, toby nie słyszała.

 

Kiedy zadzwonił telefon, Sabine krzyknęła.

- Miałaś tu być pół godziny temu - oznajmił Roger. - Czy to znaczy, że wystawiłaś mnie do wiatru?

- Co?

- Sabine? Śpisz?

Przełknęła ślinę. Serce jej biło tak szybko jak Królikowi.

- Zapomniałam - wyszeptała.

- Nie sprzątaj - rzucił. - Przyjeżdżam.

Nie było sposobu, by nadać sens tym strzępom informacji, które kłębiły jej się w głowie. Miała uczucie, jakby próbowała wyplątywać się z jakiejś okropnej gęstwiny. Włożyła szlafrok Parsifala i kilka razy przemyła twarz zimną wodą. Kończyła myć zęby, kiedy usłyszała dzwonek u drzwi.

Podstawowym zadaniem każdej asystentki magika jest odwracanie uwagi widzów i Sabine dobrze opanowała tę sztukę. Nawet do śniadania siadała z pomadką na ustach. Chodziła po domu w sandałkach i pobrzękiwała bransoletkami. Była mistrzynią kamuflażu. Tak było, ale teraz jest zupełnie inaczej, pomyślała, idąc do drzwi.

- Naprawdę chciałam przyjechać - powiedziała.

Roger pocałował ją w policzek i założył niesforne pasemko włosów za ucho.

- Tamten lokal ma swoje wymagania dotyczące stroju - oznajmił. - Nie wpuściliby cię.

- Robię kawę. - Skierowała się do kuchni, a on poszedł za nią. Cały dom skąpany był w jasnym świetle, co wcale nie przeszkadzało Sabine spać.

Stanął jak wryty na widok kliszy ze zdjęciami mózgu, którą przykleiła taśmą samoprzylepną do drzwi lodówki.

- A cóż to, do diabła?

- Parsifal - odparła, szukając papierowych filtrów.

Roger usiadł przy stole i zapalił papierosa. Sabine znała niewielu ludzi w Los Angeles, którzy jeszcze palili, a tylko on palił w czyimś domu, nie pytając o pozwolenie. Być może w innym momencie życia miałaby mu to za złe.

- Co wiesz o rodzinie Parsifala? - spytał nagle.

Sabine wzruszyła ramionami i włączyła ekspres do kawy - Wiem, że mieszkali w Connecticut. Wiem, że nie żyją. Wiem, że nazywał się Petrie. Jeśli przyjechałeś, żeby mnie poinformować, że ma jakichś odnalezionych kuzynów, którzy chcą jego pieniędzy, to się nie przejmuj; obiecuję, że przyjmę to ze spokojem. - Strzępki snu coraz bardziej się od niej oddalały. Phan. Basen. Miała ochotę przeprosić go na chwilę, usiąść i pomyśleć.

- Zawsze myślałem o Parsifalu jako o kimś, kogo nieźle znam - powiedział Roger, strząsając popiół do doniczki stojącego na stole ciemnofioletowego fiołka afrykańskiego. - Jest jednak mnóstwo rzeczy, o których nie wiedziałem. Domyślam się, że ty też o nich nie wiesz.

Ja też nie wiedziałem, powiedział Phan. Właśnie to ci chciałem powiedzieć. Wtedy. Tyle pamiętała. Czekając na kawę, tkwiła pomiędzy dwoma światami. Nie miała ochoty ani na sen, ani na jawę.

- A więc - zaczął Roger, stykając opuszki palców obu dłoni, zupełnie jak jakiś dyrektor korporacji. - Wygląda to tak. - Odczekał chwilę, sądząc, że ona przynajmniej się odwróci i spojrzy na niego, ale nie doczekał się, wobec czego ciągnął dalej: - Parsifal nie nazywał się Petrie. Nazywał się Guy Fetters. Guy Fetters ma w Nebrasce matkę i dwie siostry. Z tego, co wiem, ojca nie ma... albo nie żyje, albo odszedł, nie jestem tego pewien.

Wyjęła dwie żółte filiżanki i nalała kawę. Mleka i cukru, z tego co wiedziała, w tym domu nie było.

- To niemożliwe - oświadczyła.
- Niestety tak to właśnie wygląda.
- Byłam przy nim przez dwadzieścia dwa lata. - Usiadła przy stole. Wyjęła papierosa z paczki Rogera i zapaliła. Uważała, że to stosowny moment na papierosa. - Więc chyba znałam go lepiej od ciebie. Takie rzeczy wychodzą na jaw w ciągu dwudziestu dwóch lat.

- No cóż - zauważył Roger, po chwili zastanowienia. - Jakoś nie wyszły.

Papieros smakował paskudnie, ale jej to odpowiadało. Wydmuchnęła proste pasemko dymu w kierunku sufitu. Był basen. Przy nim był Phan. Powiedział, że też nie wiedział. O czym? Sabine spojrzała na Rogera.

- Do testamentu dołączył list. Życzył sobie, żebym powiadomił o jego śmierci rodzinę. Ustanowił fundusz powierniczy dla matki i sióstr. Nie zabraknie ci pieniędzy. Główna część majątku jest twoja.

- Nie zabraknie - potwierdziła Sabine. Miała pieniądze nie tylko Parsifala, ale także Phana; prawa do przeróżnych programów komputerowych, prawa do Knick-Knacka. Wszystko przeszło na nią.

- Chcę, żebyś wiedziała, że jest mi przykro z tego powodu. - Roger zgasił papierosa w czarnej, miękkiej ziemi, w której rósł fiołek. - To okropne, że ci nie powiedział. Każdy ma naturalnie swoje powody, ale nie sądzę, żeby akurat teraz potrzebna ci była ta wiadomość.

- Nie jest - przyznała Sabine.

- Chciałbym wiedzieć, czy ty do nich zadzwonisz. Ja oczywiście to zrobię, nie wiedziałem tylko, czy miałabyś ewentualnie ochotę skontaktować się z nimi. - Czekał na jej reakcję. Sabine z coraz większym trudem utrzymywała otwarte oczy. - Możesz to przemyśleć - dodał Roger. Popatrzył na papierosy, najwyraźniej zastanawiając się, czy zostanie jeszcze na tyle długo, żeby było warto zapalić kolejnego. Zrezygnował. - Zadzwoń do mnie jutro.

Sabine skinęła głową. Roger wyjął z aktówki tekturową teczkę i położył na stole.

- Tu są nazwiska, adresy, numery telefonów; kopia instrukcji Parsifala. - Podniósł się. - Zadzwoń.

- Zadzwonię. - Nie ruszyła się, żeby go odprowadzić, nie zaproponowała mu tego, nie zauważyła nawet, że przez jedną niezręczną chwilę czekał. Był prawie przy drzwiach, kiedy go zawołała.

- Tak?

- Zostaw mi papierosa, proszę.

Roger wytrząsnął z paczki dwie sztuki, dość na drogę do biura, a resztę zostawił na stoliku przy wejściu.

 

Sabine zapaliła papierosa i otworzyła teczkę.

Pani Dorothy Fetters (żona Alberta). Alliance, Nebraska. Panna Albertine Fetters. Alliance, Nebraska.

Pani Kitty Plate (żona Howarda). Alliance, Nebraska.

Miała przed sobą adresy, numery telefonów, numery ubezpieczenia społecznego. Panna Albertine Fetters mieszka z panią Fetters. Pani Plate natomiast nie. Przeczytała list Parsifala, ale z niego dowiedziała się jedynie, jak chciał rozdysponować fundusz powierniczy. Zastanawiała się, czy to możliwe, żeby ten list był sfałszowany. Jaki scenariusz wydawał się bardziej nieprawdopodobny? Czy to, że trzy kobiety w jakimś miejscu zwanym Alliance, w Nebrasce, wymyśliły historyjkę, która wiązała je z kimś nieznajomym, żeby dostać nie taką znowu wielką, według Sabine, sumę pieniędzy; czy też to, że mężczyzna, którego kochała i z którym pracowała całe swoje dorosłe życie, okazał się kimś, kogo kompletnie nie znała? Przesunęła palcem po nazwiskach, jakby były napisane alfabetem Braille’a. Albert. Albertine. Strząsnęła szlafrok z ramion na oparcie krzesła.

Jego opowieść była całkowicie jednoznaczna. Pracowali wtedy razem od dwóch tygodni. Sabine spytała go już wcześniej, skąd pochodzi, i Parsifal odpowiedział, że z Westport; jednak dopiero kiedy któregoś dnia zrobili sobie podczas próby przerwę na lunch, spytała go o rodzinę. Parsifal, który w tym czasie miał skłonności do młodzieńczego melodramatyzmu, odłożył kanapkę, popatrzył na nią i oznajmił z powagą, że nie ma żadnej rodziny.

Dla Sabine życie bez rodziny, bez rodziców, było zupełnie nie do pomyślenia, było czymś tak żałosnym, że jeszcze mocniej go pokochała. Szczegóły historii pojawiały się stopniowo w ciągu następnego roku. Trzeba było zadawać delikatne pytania, w stosownej chwili. Nie mogło być ich zbyt wiele naraz, trzeba było się powstrzymać od pytań rozwijających temat. Najlepszą metodą było rzucanie niby przypadkiem: „To jak miała twoja siostra na imię?” „Helen”. Ciągnięcie tematu przygnębiało Parsifala. Zrozumiała, że on rzeczywiście nie chce o tym rozmawiać i nie spodziewa się w skrytości ducha, że ona będzie go dalej ciągnąć za język. „Na pewno masz jakąś inną rodzinę, wujków, kuzynów?" „Kilkoro, ale nigdy nie byliśmy zżyci. Nie starali się mi pomóc po śmierci moich rodziców. Nie interesują mnie”.

Powoli strumyczek informacji wysechł. Historia została opowiedziana. Skończyła się, a Sabine pozostały mgliste szczegóły smutnych wydarzeń, o których najlepiej będzie zapomnieć. Raz, kiedy występowali w Nowym Jorku, zasugerowała, że mogliby pojechać pociągiem do Westport. Chciała zobaczyć, gdzie dorastał Parsifal, może nawet pójść na cmentarz i położyć kwiaty na grobach.

Parsifal popatrzył na nią, jakby zasugerowała, żeby pojechali pociągiem do Westport, by wykopać jego rodziców spod ziemi, i oświadczył, że chyba nie mówi tego poważnie.

Mówiła poważnie, ale już więcej nie poruszyła tego tematu. Ta sytuacja niosła ze sobą pewną przewrotną korzyść: Jego rodziną była Sabine. To jej oprawione zdjęcie stało przy jego łóżku. Ona spełniała rolę najdawniejszej przyjaciółki, matki, siostry i w końcu została jego żoną. Bieg historii zaczął się wtedy, kiedy się poznali. Nie miała na co narzekać.

Zamknęła teczkę i postukała nią o stół. Do tego potrzebny był Parsifal. Gdyby był tutaj, miałby jakieś rozsądne wytłumaczenie. Tak długo obracała w myślach nowo poznane fakty, aż rozbolała ją głowa. Potem zadzwoniła do rodziców.

Oczywiście chcieli się z nią zobaczyć, wysłuchać jej problemów. Powiedzieli, że spotkają się z nią u Canterów. Dla Sabine zrobiliby wszystko, bez wahań, z największą radością.

 

Sabine jadała z rodzicami lunch u Canterów każdej niedzieli, kiedy mieszkali razem, i w większość niedziel po tym, jak się wyprowadziła. Znali menu tak dobrze, jak znali się nawzajem, dwa rodzaje kanapek nazwanych od Danny’ego Thomasa i jeden od Eddiego Cantora, wprowadzone w latach osiemdziesiątych meksykańskie pierożki quesadillas i makaron. Czasem chodzili tam na kolację, w ciągu tygodnia, jeśli matka miała jakiegoś ucznia, któremu potrzebne były korepetycje z matematyki, i nie zdążyła nic ugotować. Sabine nie przypominała sobie jednak, by kiedykolwiek znaleźli się tam o trzeciej we wtorek. Kiedy weszła do restauracji, zapach wędzonego łososia i peklowanej wołowiny o mało nie zwalił jej z nóg. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz jadła, oparła dłoń na pełnej deserów gablocie i przybliżyła twarz do szyby, nagle zafascynowana widokiem kugla.

- Poczekaj, najpierw lunch - powiedziała jej matka, wychodząc z boksu, w którym siedziała z mężem. Sabine pocałowała matkę i pozwoliła się poprowadzić do stolika.

- Sabine - zwróciła się do niej kelnerka i ujęła jej rękę. - Słyszałam o twoim smutku.

Sabine skinęła głową.

- Przyniosę ci coś dobrego - oświadczyła kobieta. - Coś specjalnego. Chcesz?

Chciała. W tej właśnie chwili najbardziej jej odpowiadało, żeby inni podejmowali za nią decyzje.

Kiedy tylko kelnerka się oddaliła, Sabine powiedziała rodzicom, że wynikły pewne sprawy, które musi z nimi przedyskutować, i wyjęła z torebki tekturową teczkę. Rodzice siedzieli po przeciwnej stronie stolika w pomarańczowym boksie i wpatrywali się w nią z napięciem.

- Nie chodzi o twoje zdrowie - powiedziała matka, dotykając palcem papierów.

- Broń Boże - zapewniła ją Sabine. - Nic z tych rzeczy. - Mimo że rozpaczliwie potrzebowała ich rady, ciężko jej było powiedzieć im, o co chodzi. Tyle czasu zajęło im zaakceptowanie Parsifala, pokochanie go, że nawet po jego śmierci odczuwała pewną obawę. Przedstawiła całą historię zgodnie z prawdą: Roger, prawnik; Guy Fetters; Alliance, Nebraska; matka i dwie siostry. Ojciec zajrzał do papierów. Wczytywał się w ich treść tak dokładnie, że zaczęła się zastanawiać, czy jest w nich coś, co przegapiła.

- Biedny Parsifal - powiedziała matka i pokręciła głową. Ojciec westchnął i odłożył teczkę.

- Dlaczego biedny Parsifal? - zdziwiła się Sabine, teraz już przekonana, że coś uszło jej uwagi.

Restauracja była większa od lodowiska, o trzeciej niemal pusta; zaledwie kilku starszych panów siedziało parami przy kawie, wszyscy daleko od nich. Pochylali się nad filiżankami, łyse głowy usiane piegami. Na wszelki wypadek matka Sabine ściszyła głos.

- Nie uważasz, że coś musiało... - Przerwała i rozłożyła dłonie. Były puste. - ...mu się przydarzyć?

-Co?

- Cóż, tego nie wiem - odparła matka. - Ale był takim czułym chłopcem, zawsze lgnącym do rodziny. Można sobie wyobrazić, że ci ludzie, ci Fettersowie, nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Prawdopodobnie pozbyli się go, bo był homoseksualistą. Nie sądzę, żeby w Alliance w Nebrasce tolerowano takie rzeczy.

To jakoś nie przyszło Sabine do głowy. Odchyliła się na oparcie, kiedy kelnerka stawiała przed nią zupę grzybową z kaszą perłową oraz dwa knysze, które wyglądały niezwykłe obiecująco, takie wyrośnięte i złociste w świetle padającym z imitującego witraż sufitu. Sabine podziękowała, ale jakoś straciła zainteresowanie jedzeniem.

- Oczywiście chciał zapomnieć o swojej przeszłości - mówiła matka. - Wymyślił różne rzeczy; zgoda, nie powinien był tego robić, ale jestem w stanie sobie wyobrazić, jak ci ludzie go skrzywdzili, bo przecież inaczej by się ich nie wyparł. Moim zdaniem to nadzwyczajne, że zostawił im te pieniądze, które zresztą, zgodnie z prawem, należą się tobie.

- Przestań. - Sabine machnęła ręką. - Tych pieniędzy jest więcej, niż można by wydać.

Ojciec Sabine wciągnął powietrze, powoli, ze smutkiem. Czekały, co powie.

- Jest jeszcze jedna możliwość - zaczął. Jego życie w Ameryce upłynęło w dużej części nieopodal, gdzie pracował jako montażysta dla wiadomości CBS. Był przyzwyczajony do przestawiania poszczególnych elementów całości, celem uzyskiwania różnych rezultatów. - Ktoś mógł mu wyrządzić krzywdę.

- W jaki sposób?

- Możliwe - powiedział ojciec z ociąganiem - że kiedy był chłopcem. - Potarł dłonią kark.

Parsifal by się wściekł, pomyślała Sabine. „Ty i twoi rodzice siedzicie sobie u Canterów i rozprawiacie o tym, czy ktoś wkładał łapę do moich majtek, kiedy byłem mały”. Sabine raz jeszcze zerknęła na kartki, których zdążyła się już nauczyć na. pamięć. Zona Alberta i Albertine, natomiast żadnego Alberta.

- Okropne przypuszczenie - odezwała się matka.

Sabine poczuła wstyd, że nie pospieszyła z obroną Parsifala. Rodzice założyli, że istniał całkiem racjonalny, jeśli nawet okropny, powód jego kłamstwa, ona natomiast nie. Wierzyła, że ich przypuszczenia są bliskie prawdy, nawet jeśli nie dotyczą dokładnych faktów, to przybliżają całą sprawę w sensie ogólnym. Ktoś w Nebrasce skrzywdził Parsifala tak bardzo, że ten nigdy nie był w stanie powiedzieć, co się stało.

- Uważacie więc, że powinnam do nich zadzwonić?

- Za to płacisz prawnikowi - zawyrokowała matka. - Nie musisz tracić czasu na rozmowy z takimi ludźmi. Parsifal najwyraźniej nie życzył sobie, żebyś ich poznała, uszanuj zatem jego wolę. Nie poznawaj ich.

Ojciec kiwnięciem głowy ją poparł i sięgnął po jeden z knyszy, które już zaczynały stygnąć na talerzu córki.

Sabine była wdzięczna rodzicom. Wielokrotnie prosiła ich o zrozumienie spraw, których nawet sama nie bardzo potrafiła ogarnąć. Chcieli, żeby została architektem, a ona zamiast tego budowała dla firm architektonicznych miniaturowe wersje podmiejskich osiedli. Myśleli, że przy swojej urodzie dobrze wyjdzie za mąż, a tymczasem ona poświęciła życie mężczyźnie, który kochał mężczyzn. Te lata, kiedy na zmianę kłócili się i płakali, i nie rozmawiali ze sobą, i godzili się, zostały już daleko za nimi, wszystko zostało powiedziane, wybaczone i zapomniane. Parsifal był w ich domu na wielu szabasowych wieczerzach, spędził tam wszystkie święta Paschy i Dziękczynienia. Miał własne miejsce przy stole, na którym nigdy nie brakło makaroników, bo kiedyś powiedział, że bardzo je lubi. To Parsifal pomógł matce Sabine wytapetować kuchnię. Nauczył ojca Sabine wyjątkowo trudnej karcianej sztuczki, która wprawiała w osłupienie jego przyjaciół. Podczas ślubu jej rodzice stali razem z nimi pod chupą i płakali, jeśli nie tak zupełnie ze szczęścia, to w każdym razie z miłości. Nie podobały im się okoliczności, mawiała jej matka, ale zawsze kochali tego człowieka.

- Nie wyjdziemy stąd, dopóki czegoś nie zjesz - oświadczyła matka. - Jak będziesz dalej tak postępować, to całkiem nam znikniesz.

Obok nich śmigały z dzbankami kawy kelnerki na wrotkach. Dbały o starszych panów. Kierownik przyniósł Sabine kawałek tortu czekoladowego, o który wcale nie prosiła, i dał wyraźnie do zrozumienia, że może sobie siedzieć w tym boksie do końca swych dni.

 

Tego samego wieczoru w rozmowie telefonicznej Roger oświadczył, że to żaden problem. Uważał nawet, że będzie najlepiej, kiedy on sam się skontaktuje z tą rodziną.

- A jeśli zechcą skontaktować się z tobą? - spytał.

- Na pewno nie mają ochoty ze mną rozmawiać - stwierdziła Sabine. - Nikt nie lubi rozdrapywać starych ran.

- Muszę jednak wiedzieć, tak na wszelki wypadek.

Sabine rysowała na okładce książki telefonicznej niewielki czarny cylinder. Po chwili wahania umieściła w nim Królika.

- Jeśli spytają, to wtedy... - zagryzła koniec ołówka - to wtedy im pozwolisz. Ale nie spytają.

- Skoro jesteś pewna.

Była pewna.

Kiedy miała dziewiętnaście lat, czasami zastanawiała się nad tym wszystkim i wtedy wyobrażała sobie matkę Parsifala jako kobietę wybitnej urody. Wtedy jawiła się ona jak tragiczna heroina z jego opowieści. Jej włosy były gęste i ciemne, ściągnięte niedbale do tyłu i spięte spinką. Miała długie nogi i gustowną, złotą biżuterię. Śmiała się donośnie. Zewnętrzne kąciki jej oczu unosiły się jak u syna. To były jego oczy, bladoniebieskie, jak u psa husky, obramowane igiełkami gęstych czarnych rzęs. Kiedy jechała z rodziną, żeby odwiedzić syna w Dartmouth College, przez całą drogę siedziała w fotelu obok kierowcy na podwiniętej nodze. Wszyscy razem rozwiązywali na głos krzyżówkę. Afrykański koń na pięć liter.

Czy Parsifal w ogóle był w Dartmouth College?

Ojciec siedział za kierownicą, udzielał odpowiedzi na wszystkie trudne pytania (pięć liter, rzeka wpadająca do Zatoki Ryskiej). Sabine nie wiedziała, czym zarabiał na życie, wyobrażała więc go sobie jako naukowca, który całe dnie spędza w fartuchu laboratoryjnym, pośród zlewek i bunsenowskich palników. Był przystojny, opanowany, bezgranicznie wręcz zakochany w matce Parsifala.

Na tylnej kanapie siedziała Helen, która wychylała głowę przez okno, bo lubiła czuć na twarzy całą moc wiatru. Chodziła jeszcze do liceum i wyglądała tak, jakby składała się jedynie z rąk i nóg. W samochodzie czytała kolorowe czasopisma. Odgadywała wszystkie hasła dotyczące gwiazd filmowych.

Sabine ulepiła ich wszystkich z małych fragmentów osobowości Parsifala, z charakterystycznych rysów jego twarzy. Ich skóra była blada, bo jego była blada. Złożyła ich w całość w wolnej chwili, a kiedy już byli tacy, jak trzeba, umieściła ich w samochodzie, którym popędzili ku własnej śmierci.

Dorothy, Albertine i Kitty, żywe, w Nebrasce, były zupełnie nie do wyobrażenia. Podobnie jak cała Nebraska. Kto tam w ogóle mieszkał? Każdy dzień, który Parsifal przeżył w Los Angeles, wymazywał ich z tego krajobrazu, raz za razem, aż pozostały z nich jedynie zarysy sylwetek. Co oni zrobili? Kto pozbył się kogo? Parsifal czteroletni, dziesięcioletni, piętnastoletni... co tak strasznego mógł zrobić? Wyjęła z bagażnika auta atlas drogowy Randa McNally’ego i odnalazła Nebraskę, na stronie nieskazitelnie czystej i nie pomiętej, bo najwyraźniej nigdy nie otwieranej. Na innych stronicach widniała jasna zieleń oznaczająca wzgórza i ciemniejsza dla gór, wiły się błękitne wstążeczki rzek, a ciemne plamy, jak odciski palców były jeziorami, natomiast Nebraska była biała, stronica wyglądała jak pokryta świeżym, nietkniętym śniegiem. Nie przecinały jej drogi ani grube linie międzystanowych autostrad. Był to stan, na którym można było spisywać listy zakupów, notować numery telefonów, rysować. I tam, w samym bijącym sercu tego pustkowia, Sabine odnalazła Alliance. Alliance, Nebraska. Jak mógł o tym nie wspomnieć? To nie było coś, co można po prostu zapomnieć.

Zabrała atlas ze sobą do gabinetu Parsifala, małego pokoju z narożnym kominkiem, którego okna wychodziły na basen. Na biurku stała jego ulubiona fotografia Phana z Myszą na dłoni. Podczas ostatnich dwóch lat większość interesów dotyczących dywanów Parsifal prowadził z domu. W kolejnych szufladach znajdowała faktury, natknęła się też na plik recept, na zapiski dotyczące konkretnych rodzajów dywanów, których poszukiwał, nazwiska kupców z Azerbejdżanu, złożoną kartkę z napisaną przez niego własnoręcznie uwagą: „Marna wełna była tańsza od dobrej wełny, a różne procesy chemicznego oczyszczania ukrywały czasowo defekty i nadawały dywanowi mamiący połysk, który ludzie nie znający się na rzeczy uważali za uroczy”. Były tam też pedantyczne zapisy dotyczące dat zakupów i kursów walut, zeznania podatkowe pracowników, które uznała, że powinna komuś odesłać. W innych jeszcze szufladach znalazła notatki na temat magii, w większości opisy sztuczek innych magików, które mu się podobały i które chciał później rozpracować: „Z ust wydmuchnął jedenaście żółtych trznadli, jeden po drugim; ramiona rozłożone na boki”. Jedna notatka wymieniała jej imię: „Jego asystentka trzymała wszystko, czego potrzebował, na swojej głowie. Wątpię, żeby udało mi się namówić do tego Sabine”. Zbliżyła twarz do notesu i powąchała jego kartki.

W teczce oznaczonej napisem „Phan - 1993” znajdowały się wyniki wszystkich testów laboratoryjnych, każdy wynik badania poziomu limfocytów, zapisana była każda połknięta pigułka, wszystko to bez żadnych szczególnych komentarzy poza sporadycznym „Dzisiaj bardzo blady” czy „Bezsenność... nocne poty”. Z tyłu teczka o wiele cieńsza, oznaczona po prostu „Parsifal”, w której z kolei próbował gromadzić podobne informacje dotyczące własnej osoby, ale szybko z tego zamiaru zrezygnował. Powinien był jej powiedzieć, że chce mieć dokumentację, a może ona sama powinna była się domyślić.

W pudełku w szafie były listy. Listy, które napisała do niego, kiedy była znacznie młodsza. Wiedziała, co w nich napisała, i dlatego ich nie otworzyła. Zachował też kilka kartek urodzinowych od niej, pocztówkę, którą przysłała z Karmelu, chociaż zupełnie nie pamiętała, że pojechała tam sama. Było kilka listów od Phana. Usiadła na podłodze i wzięła je na kolana. Koperty otwierano starannie, żeby nie poszarpać papieru. Wsunęła dwa palce w jedną z nich i wyjęła list. „Najukochańszy”, zaczynał się i nie wiedzieć dlaczego zaczęła płakać, wobec czego natychmiast złożyła list i umieściła na powrót w kopercie. Było też kilka listów od innych mężczyzn, które jej nie obchodziły, a na samym końcu pocztówka z Nebraski, zaadresowana do Guya Fettersa ZPC Lowell, Nebraska.

 

Drogi Guyu,

chcę Ci tylko powiedzieć, że masz śliczną siostrzyczkę, która czeka na Ciebie w domu. Obie mamy się znakomicie. Kitty prosi, żebyś szybko wracał.

Ucałowania,

Matka

 

Sabine wielokrotnie obróciła kartkę w dłoniach. Obrazek po drugiej stronie przedstawiał pokrytą trawą równinę, a w tle góry z ośnieżonymi szczytami i podpis „Piękne Wyoming”. I to świadczyło bardziej niż rewelacja Rogera, że tamto wszystko jest prawdą. Ze znaczka odczytała tylko „luty 1966”, co oznaczało, że ta nowa siostra, a musiała nią być Albertine, była piętnaście lat młodsza od brata. Co Parsifal robił z dala od domu w lutym? I co oznaczało to ZPC? Sabine ponownie przejrzała szybko pudełko. Jedna nędzna pocztówka z całego życia? To wszystko, co mu wysłano? Sabine chciała wiedzieć, gdzie są zdjęcia, cenzurki, zawiadomienia o ślubach i nekrologi wycięte z gazety. Gdzie konkretnie znajdują się te dowody?

Były to dla Sabine długie i spokojne dni, każdy kolejny bardziej słoneczny i natrętnie piękniejszy od poprzedniego. Mijał tydzień i niepostrzeżenie zaczynał się kolejny. Na tyłach domu limonki i awokado spadały z drzew, toczyły się pod niskie palmy i tam gniły. Intensywnie różowe kwiaty azalii wypełniały cedzak do zbierania liści z basenu. Wróciła do swojego studia pracować nad przydrożnym ciągiem sklepów. Godzinami trudziła się nad każdym krzewem z osobna, a Królik spał na jej stopach. Kiedy je wszystkie uformowała, zajęła się nimi od początku i obsypała ogniście czerwonymi, niejadalnymi jagodami. Rezultat był znakomity, bo ona dobrze wiedziała, co należy zrobić, jak uzyskać bardzo płynny klej, jak ciąć stal. Przyjrzała się planom poszczególnych poziomów budynków. Wykonała wyjątkowe wnętrze, salę posiedzeń dla gmachu biurowca, z ciemnoniebieskimi fotelami, które obracały się, kiedy dotykała je opuszkiem palca, stołem konferencyjnym z czereśniowego drewna, którego maleńkie deski wyszlifowała i zabejcowała. Nie podjęła jeszcze decyzji dotyczącej losu sklepów z dywanami Parsifala, choć powiedziano jej, że konieczny jest wyjazd w celu sprowadzenia nowych dywanów. Nie przejrzała papierów przysłanych przez Rogera i nie zadzwoniła do Fettersów z Alliance w Nebrasce, żeby zapytać, co, u licha, działo się tam w dzieciństwie Parsifala. Powstrzymywał ją głos matki, jej słowa wypowiedziane u Canterów, że najwyraźniej Parsifal nie życzył sobie, żeby wiedziała. Skoro zaś potrafiła znaleźć sposób, by uszanować jego wolę, kiedy miała dziewiętnaście lat, to tym bardziej powinna być do tego zdolna w wieku czterdziestu jeden lat; w każdym razie pocztówkę trzymała na swoim biurku, stroną zapisaną do dołu.

Parsifal nie wierzył w magię. Wszystko to były sztuczki, tyle że jedne lepsze od innych. Nie ukrywał swojej wrogości wobec tych magików, którzy utrzymywali, że posiadają moce przewyższające to, co było jedynie dobrą grą i dobrym rzemiosłem. Nie był nawet w stanie rozmawiać o łyżkach Uriego Gellera. Ona była nieco bardziej sentymentalna. Wiedziała, że hinduska sztuczka z liną jest niczym innym jak sztuczką, ale jednocześnie uważała, że być może śmierć nie zawsze jest czymś ostatecznym, że czasami ktoś może jednak powrócić.

- Śmierć to śmierć - mówił jej Parsifal. - Koniec. Kropka.

Wierzyła w telepatię, w tych kilku wyjątkowych przypadkach. Wierzyła, że istnieje ona pomiędzy nią a Parsifalem.

- Nie ma takiego stwora - oświadczył.

To skąd w takim razie zawsze wiedziała, czego mu potrzeba? Skąd ta pewność, że to on dzwoni, kiedy podnosiła słuchawkę? Jak to możliwe, że tak często zgadywała, która karta leży na wierzchu, kiedy wyciągał do niej rękę z talią?

I tak, kiedy w dziewiątym dniu samotności w środku popołudnia zadzwonił telefon, Sabine była pewna, że to Parsifal, i rzucając się w kierunku aparatu, potknęła się o królika i straciła równowagę. Przy drugim dzwonku przypomniała sobie, że przecież on nie żyje. Przy trzecim wiedziała już, że to jego matka. Przy piątym pozbierała się wreszcie z podłogi i odebrała telefon.

- Pani Fetters? - usłyszała w słuchawce i wiedziała, że tamta osoba wcale się nie przedstawia.

- Nie - odparła Sabine, równie zdezorientowanym głosem.

- Chciałam rozmawiać z panią Fetters, żoną Guya. Panią... Prawnik powiedział, że nazwisko jest inne.

- Pani jest panią Fetters - stwierdziła Sabine.

- Tak - przyznała tamta przyjaźnie, a w jej głosie wyczuwało się intonację ze Środkowego Zachodu i wyraźną ulgę. - Tak, zgadza się. Czy to... pani Parsifal? Takie nazwisko mam tu zapisane. Bo on był Magikiem Parsifalem.

-Jestem panią Parsifal - powiedziała Sabine i była to prawda, przyjęła jego nazwisko, kiedy się pobrali. Lekarze, koroner, przedsiębiorca pogrzebowy, wszyscy oni tak się do niej zwracali. Teraz wymówiła to nazwisko pewnym głosem.

- No cóż, cieszę się, że panią zastałam. Cieszę się. - Po czym umilkła.

Sabine wiedziała, że powinna przejąć część odpowiedzialności za tę rozmowę, ale nie miała najmniejszego pojęcia, co mogłaby powiedzieć.

- To dla mnie bardzo niezręczna sytuacja - odezwała się w końcu pani Fetters. - Guy był moim synem. Domyślam się, że pani to wie. Chcę pani powiedzieć, jak bardzo mi przykro, że umarł. To znaczy przykro mi ze względu na panią i na mnie. Niczego na świecie nie da się porównać z utratą dziecka.

Sabine zastanawiała się, czy ma na myśli utratę teraz czy wiele lat temu.

- Czy ma pani dzieci, pani Fetters?

- Parsifal - poprawiła Sabine. - Nie, nie mam.

- Parsifal - powtórzyła kobieta. - Niełatwo będzie się przyzwyczaić. Bo człowiek przyzwyczaja się do myślenia o swoich dzieciach pod jednym nazwiskiem. Nie spodziewa się zmiany. Oczywiście nie powinnam tego mówić. Bo w wypadku córek to się zmienia. Kiedy on zmienił nazwisko?

- Dwadzieścia pięć lat temu - obwieściła Sabine, uświadamiając sobie jednocześnie, że nie jest tego tak całkiem pewna.

- Fetters to niezbyt piękne nazwisko. Muszę to przyznać, wystarczająco długo je noszę.

Sabine była zaciekawiona, ale nie czuła się zbyt swobodnie w takiej jałowej rozmowie z matką, która przez całe życie wysiliła się na jedną pocztówkę do syna z trzema linijkami tekstu. Poczuła, jak brzemię straty i osamotnienia Parsifala dołącza do jej własnego.

- Pani Fetters - odezwała się - uzyskała pani wszystkie informacje od prawnika. Domyślam się, że dlatego właśnie pani do mnie dzwoni.

- Tak - przyznała tamta.

- Proszę mi zatem powiedzieć, co mogę dla pani zrobić.

- Cóż - pani Fetters zawahała się. Sabine wydawało się, że w głosie kobiety coś się kryje. - No cóż. Nie sądzę, by miała pani o mnie dobre zdanie.

- Nie znam pani - odparła Sabine. Ściągnęła śpiącego królika z jego poduszki i położyła sobie na kolanach. Grzał jak toster.

- I chyba dlatego właśnie dzwonię. Nie widziałam syna bardzo długo i codziennie za nim tęskniłam, a teraz wiem, że nic nie zrobiłam, żeby to zmienić, i że będzie mi go już brakować, no cóż, zawsze. Rozmawiałam z moją córką Bertie i postanowiłyśmy przyjechać do Los Angeles i się rozejrzeć, zobaczyć, jak on tam żył, zobaczyć przynajmniej, gdzie mieszkał. Kitty nie może przyjechać, nie może zostawić rodziny. Kitty to moja starsza córka. Nie zawiadomiono nas o pogrzebie Guya. Chciałabym przynajmniej zobaczyć, gdzie jest pochowany.

- Nie zawiadomiłam pani o pogrzebie, bo nie miałam najmniejszego pojęcia, gdzie pani szukać. Cała ta informacja znajdowała się w testamencie, który przecież został otwarty później. - Sabine nie mogła jej tak po prostu powiedzieć, że uważała ją za zmarłą.

- Gdzie mnie szukać? - Pani Fetters roześmiała się. - Przecież zawsze byłam w tym samym miejscu.

- Ale ja tego nie wiedziałam.

- To oczywiste, że pani nie powiedział. Byłoby to bezcelowe. A ja chcę tylko zobaczyć, gdzie jest pochowany mój syn, i poznać jego żonę... to znaczy, jeśli pani zechce się z nami spotkać.

Studio Sabine było przestronne i w większości puste. Znajdowała się teraz daleko od kręgu światła padającego na stół kreślarski. Spotka się z nimi. Pewno by do nich nie zadzwoniła, ale się spotka.

- Tak, oczywiście - powiedziała.

- Już dokonałam rezerwacji. Przylecimy w sobotę. Pomyślałam sobie, że przyjadę, nawet jeśli nie będzie pani chciała mnie widzieć, ale tak jest o wiele lepiej. Mam adres od prawnika. Wynajmiemy na lotnisku samochód i przyjedziemy do pani, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.

- Czy była pani kiedyś w Los Angeles?

- Nie byłam dalej niż w Yellowstone - oświadczyła pani

Fetters. - Do tej pory nie miałam powodu, żeby podróżować.

- Proszę mi podać numer lotu - powiedziała Sabine, sięgając po ołówek. - Przyjadę po panie.

 

Sabine nie kładła się spać, dopóki nie była tak zmęczona, że zaczynała popełniać błędy, wstawiać odwrotnie szyby okienne, rozlewać klej. Piła kawę i żeby nie zasnąć, puszczała głośno płyty Parsifala z Edith Piaff. Podobała jej się ta muzyka, ten czysty, potoczysty smutek, wyrażony w języku, który tylko częściowo rozumiała. Przy odpowiednim zajęciu uwagi zdarzały się noce, kiedy do czwartej rano wszystko szło jak trzeba. Dopiero wtedy odkładała kątownik i specjalistyczny nóż X-acto, rozprostowywała nogi. Brała pod pachę Królika, który już smacznie spał na starej poduszce położonej dla niego w studiu, i szła długim, ciemnym korytarzem do pokoju Parsifala. Tylne łapy zwierzęcia zwisały bezwładnie i trącały delikatnie jej bok. Podczas tych nocy leżała w wielkim łóżku i głośno powtarzała „Guy Fetters”. Czy na fotografii z policzkiem przy policzku Phana to był Guy Fetters, czy ten Fetters to był ktoś całkiem inny? Czy Guy Fetters mieszkał w Nebrasce i pracował na stacji benzynowej Shella? Czy miał imię wyszyte czerwoną nitką z lewej strony kombinezonu? Czy nosił rękawiczki bez palców zimą, kiedy stawał przy oknie samochodu i odliczał resztę? Nie mogła dostrzec jego twarzy pod białym obłoczkiem wydychanego powietrza. Jedną rzeczą było spędzić życie, kochając mężczyznę, który nie mógł tego uczucia odwzajemnić, natomiast zupełnie czym innym było kochać mężczyznę, którego się w ogóle nie znało.

W niektóre noce była wyrozumiała. Jak ma żyć ktoś urodzony w Alliance w stanie Nebraska, kto odkrywa, że najlepiej wygląda w białym smokingu? I na dodatek stwierdza, że najlepiej zna się nie na hodowli bydła, ale na starodawnych medalionowych wzorach perskich dywanów Sarouk. Gdzie tam znalazłoby się miejsce na magię? Czy mógł przecinać na pół kelnerki z całodobowych barów przy szosie międzystanowej, czy mógł sprawiać, by znikały owce, nie narażając się na to, że ktoś na niego doniesie? „Guy”, mówiłaby matka. „Zostaw siostrę w spokoju. Jeśli raz jeszcze wyciągniesz coś z jej ucha, to niech cię Pan Bóg ma w swojej opiece”. W szkole błagał o lekcje z historii sztuki, a oni odpowiadali, że w przyszłym roku, w przyszłym roku, ale zawsze skreślano je w ostatniej chwili, zastępowano warsztatami; na przykład: Konstrukcja silnika Diesla. I były dziewczyny, te, z którymi, żeby nie dać się zdemaskować, tańczył na zabawach dożynkowych i tych organizowanych na powitanie wiosny i po każdym rodeo. Bał się, że mogą obrzucić go butelkami, obić pięściami i deskami leżącymi na stosie za salą gimnastyczną. Mocno i przekonująco przyciskał do siebie dziewczęta w tańcu. Obmyślił sobie, co należy szeptać w ich małe, podobne do muszelek uszy i w zbyt delikatne jak na jego gust szyje. Starał się nie patrzeć na tych, którzy go pociągali i którzy niczego nie podejrzewając, wirowali w tańcu obok niego. Sądził, że byli wśród nich i tacy, którzy wyczuwali jego tęsknotę, ale nie mogli tego wyjawić. Wreszcie, samotny, nocą, w łóżku, pod wełnianymi kocami w szkocką kratę czytał magazyny filmowe. Patrzył na błyszczące fotografie przedstawiające ulice Hollywood i Vine, na opalonych chłopców z deskami surfingowymi, na tle bujnej przyrody nie kończącego się lata. Dlaczego Los Angeles nie miało być ziemią obiecaną? Ośmiopasmowe autostrady i latarnie palące się całą noc, światła na skrzyżowaniach, które stale się palą i o dziesiątej wieczorem zaczynają migać na żółto. Tu było wszystko, co kochał, a czego nigdy wcześniej nie miał, festiwale włoskich filmów z lat pięćdziesiątych, włoskie napoje gazowane w trzydziestu czterech smakach, luźne włoskie marynarki w kolorach, które nazywały się pszeniczny i indygo, ocean i kawa w restauracji o drugiej nad ranem, i Centrum Sztuki L.A. Contemporary, i mężczyźni. Wreszcie przestać udawać, kochać do utraty tchu, zapomnieć o dręczącym osamotnieniu. To było prawdziwe życie, takie, do którego można było się przyznać. Był odmieńcem, już w chwili narodzin oderwanym od swojej tożsamości.

Sabine zsunęła królika z poduszki i przekręciła się na drugi bok. Zdarzały się też inne noce. Był wtedy kłamcą; wyobrażała sobie, że w każdej minucie ich wspólnego życia myślał o rzeczach, o których ona nie miała pojęcia. Odgrodził się od niej. Nie zauważył, że poświęciła dla niego wszystko, że kochała go wbrew logice. Na pewno uważał, że jest naiwna, bo dała się nabrać na historię z martwymi mieszkańcami Nowej Anglii. Musiał się bardzo starać, żeby nie wybuchnąć śmiechem, kiedy tak łatwo połknęła haczyk. Nie miał cierpliwości do jej pytań. Kiedy wreszcie przestanie je zadawać, myślał sobie. Dał jej przecież dość informacji, raz jakieś nazwisko, kiedy indziej nazwę miejscowości, po czym, bardzo przekonywająco, zupełnie jakby sama myśl o przeszłości sprawiała mu zbyt dużo bólu, zamknął ostatecznie tę sprawę. A ona mu cały czas wierzyła. Kłamstwa tryskały jak gejzery. Były tak kuszące, bo ona była zbyt łatwowierna. Kiedy jechał do Baja, mówił, że jedzie do San Diego. Kłamał dla sportu, bo wiedział, że ona mu uwierzy. Kiedy nie miał ochoty na pracę, oznajmiał, że klub odwołał występ. Twierdził, że chce spędzić wieczór w samotności, a przyprowadzał do domu jakiegoś barmana, którego imienia nawet nie pamiętał. Wmawiał jej, że szóstka treflowa to as karo. I ona mu wierzyła. Nie potrafiła inaczej, a on z każdym swoim kłamstwem coraz bardziej się odsuwał. Sabine budziła się zaplątana w prześcieradła, z poduszką wepchniętą głęboko w usta. Przecież nie było powodu, żeby ją okłamywać, nie kiedy ona tak go kochała.

Wyobrażała sobie, że panie Fetters dostarczą wielu odpowiedzi; może już sam ich widok wystarczy, żeby się domyślić, dlaczego istnienie takich ludzi można chcieć utrzymywać w tajemnicy. Może zmienili jego życie w piekło. A może w coś jeszcze gorszego, jak sugerował jej ojciec. Sabine zamknęła oczy. Jaką matką trzeba być, żeby nie zajrzeć do pokoju dziecka i nie sprawdzić, czy wszystko jest w porządku? Nie dzwonić w urodziny? I siostry! Co to za kobiety, które uważały się za siostry, a nawet nie wiedziały, że ich brat umiera? Sabine odczułaby utratę Parsifala niezależnie od tego, w którym miejscu na święcie by się akurat znajdował.

I dlatego zmieniła decyzję, którą wcześniej podjęła, wróciła do niej i znów się rozmyśliła. Umówiła się z przyjaciółmi, a potem odwołała spotkanie. Zobaczyła się z rodzicami, którzy zakomunikowali jej, że nic dobrego nie może wyniknąć z tego, że samotna kobieta obija się w takim wielkim domu. Lepiej, żeby zamieszkała z nimi, przynajmniej na jakiś czas. Bo co zrobi, jak ktoś się włamie?

- Sądzicie, że Parsifal odstraszał włamywaczy? - zdziwiła się.

W sobotę przyszła bryza i przegnała z doliny resztki smogu. Z plaży można było dostrzec wysepki, rozmarzony, kojący widok odludnych miejsc. Sabine zadzwoniła do dziewczyny zajmującej się basenem, do człowieka dbającego o ogród i do firmy usługowej, złożonej ze strażaków, którzy po godzinach pracy pojawiali się w szóstkę i sprzątali dom w niecałą godzinę. Poszła do ogrodu i ścięła kilka storczyków, które rozkwitły w czasie, kiedy nikt nie zwracał na nie uwagi, i postawiła je na stoliku w hallu wejściowym. Jedzenie zamówiła u Canterów.