Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Lydia Davis, jedna z najwybitniejszych współczesnych amerykańskich prozaiczek, odważnie i z wielkim talentem narusza kanoniczną formę opowiadania i nadaje mu często zaskakującą postać – od studium socjologicznego przez półstronicową rymowankę aż po dwuzdaniową nowelkę.
Pisarka równie kunsztownie bawi się treścią: odkrywa źródła bezsenności i odtwarza męki Kafki w kuchni. Pyta, jak daleko należy się posunąć, by uratować życie gąsienicy (daleko), wyciąga zaskakujące wnioski płynące z posiadania dziecka (lenistwo) i zastanawia się, czy można obejrzeć dwadzieścia rzeźb w ciągu godziny (można).
Asortyment strapień to nie tylko „festiwal unicestwień, utrapień i udręk”, ale przede wszystkim pełne humoru i fantazji literackie święto oraz dowód na to, że opowiadanie jako gatunek nie jest monolitem. I choć – jak przekonuje Davis – nie ma dwóch takich samych fikcji, jej historie mają wspólny mianownik: zachwyt życiem i nieustające nim zdziwienie.
„Davis jest istną kuglarką samoświadomości. Niewielu współczesnych pisarzy nadaje słowom większy ciężar.” Jonathan Franzen
„Przenikliwa, zręczna, ironiczna, subtelna i konsekwentnie zaskakująca.” Joyce Carol Oates
„Każdy, kto zna twórczość [Lydii Davis], zapewne pamięta pierwsze z nią zetknięcie. Ten moment, gdy pada tak wiele założeń dotyczących zasad funkcjonowania krótkiej formy. Ja czytałem ją po raz pierwszy w wagonie metra linii F, jadąc ze stacji na Szóstej Alei do Park Slope – to długa trasa, a książka wcale nie była aż tak gruba, więc u końca już poczułem się wyzwolony. Davis złamała bowiem wszystkie z ograniczających ją reguł. Niektóre jej opowiadania mają fabułę, ale większości jej brak. Niektóre osiągają powszechnie akceptowalny rozmiar opowiadania, ale większość – wcale nie. Wiele siedzi okrakiem na barykadzie oddzielającej filozofię od poezji i prozy, choć te kategorie nic nie znaczą, skoro jej opowiadania po prostu działają. […] Intryga bierze tu raczej początek ze starań narratora, by wysłowić jakąś prawdę. Opowiadania są często ćwiczeniami myślowymi, wysiłkiem umysłu starającego się dojść do jakiejś konkluzji. […] Davis należy do naszych najbardziej precyzyjnych i oszczędnych pisarzy.” Dave Eggers
„Niezrównane pisarstwo – jednocześnie imaginacyjna dżungla i świat twardej realności.” Brian Lennon, „The Boston Book Review”
„Davis to pisarka z rodzaju tych, których pojawienie się wywołuje okrzyk: „No nareszcie!”.” Grace Paley
„Amerykańska wirtuozka opowiadania.” „Salon”
„Często poetycka i bez wątpienia zapadająca w pamięć […]. Davis majstruje przy każdej dającej się pomyśleć konwencji literackiej.” Liam Callanan, „The New York Times Book Review”
„Charakterystycznego głosu Davis nigdy nie dawało się łatwo wpasować w istniejące konwencje literackie […]. To proza pochłaniająca, autoironiczna i najgłębiej szczera.” „Times Literary Supplement”
„Te opowiadania zostaną w was na zawsze.” Ann Harleman, „The Boston Globe”
„Elegancka i pozbawiona sentymentalizmu. Najlepsza stylistka w amerykańskiej prozie.” Rick Moody
„[Każde z tych opowiadań] to bijące serce tego gatunku, które z kolejnymi uderzeniami pompuje do krwioobiegu skomplikowane emocje z niezwykłą wprost wydajnością.” „Entertainment Weekly”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 263
Opowiadania są gatunkiem narodowym Ameryki, jej rdzeniem, nerwem, pulsem. Precyzyjne i gęste, znakomicie opisują rzeczywistość (a czasem nadrzeczywistość), chwytają historie i obrazy. Dla literatury są tym, czym jazz dla muzyki.
W serii prezentujemy zbiory opowiadań najwybitniejszych amerykańskich twórców – powstałe zarówno przed wieloma laty, jak i współczesne; książki ważne, głośne, nagradzane, ale także elektryzujące debiuty.
Dotychczas ukazały się:
Carson McCullers, Komu ukazał się wiatr? Opowiadania zebrane
Deesha Philyaw, Sekretne życie pobożnych kobiet
John Cheever, Wizja świata. Opowiadania wybrane
Lucia Berlin, Instrukcja dla pań sprzątających
Breece D’J Pancake, Trylobity. Opowiadania zebrane
Nicole Krauss, Być człowiekiem
Lorrie Moore, Ptaki Ameryki
Kolejna książka w serii:
Tobias Wolff, Oto początek naszej historii. Opowiadania wybrane
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Varieties of Disturbance. Stories
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Ilustracja na okładce: Joseph Schillinger, Blue Gray Violet Wheel (z serii Mathematical Basis of the Arts), ok. 1934
Copyright © 2007 by Lydia Davis
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025
Copyright © for the Polish translation by Michał Tabaczyński, 2025
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Małgorzata Poździk
Korekta Beata Marzec / d2d.pl, Patrycja Pączek / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-066-1
Poświęcam
mojemu bratu SHD
oraz pamięci
RGD, HHD i CF
Zdaje się, że matka flirtuje z jakimś mężczyzną z jej dawnego życia, który jednak nie jest ojcem. Mówię sobie: matka nie powinna utrzymywać niestosownych relacji z tym całym „Franzem”! „Franz” jest Europejczykiem. Zauważam, że niestosowne jest widywanie tego mężczyzny w czasie, kiedy nie ma tu ojca! Ale stara rzeczywistość miesza mi się z rzeczywistością nową: ojciec nie wróci już do domu. Zostanie na zawsze w Vernon Hall. A matka, no cóż, matka ma dziewięćdziesiąt cztery lata. Czy da się utrzymywać niestosowne relacje z dziewięćdziesięcioczterolatką? Moja konfuzja bierze się chyba stąd, że mimo starego ciała jej gotowość do zdrady pozostaje wciąż młodzieńcza i pełna werwy.
Mrówka też może podnieść na ciebie wzrok, a nawet przestraszyć cię swoimi odnóżami. Co oczywiste, mój pies nie wie, że jestem człowiekiem, i widzi we mnie psa, mimo że nie skaczę przednimi łapami na siatkę ogrodzenia. Jestem silnym psem. Ale nie chodzę z otwartym pyskiem. Nawet w upalne dni nie wywalam jęzora. A jednak wyszczekuję do niego te swoje: „Nie! Nie!”.
Nie jestem pewna, czy możemy pozostać przyjaciółkami. Przemyśliwałam to na okrągło – ona się nigdy nie dowie, jak długo. Dałam jej ostatnią szansę. Zadzwoniłam do niej gdzieś po roku. Ale nie jestem zadowolona z przebiegu tej rozmowy. Kłopot polega na tym, że ona nie jest szczególnie oświecona. Czy też – jak może powinnam powiedzieć – nie jest dostatecznie oświecona jak na moje standardy. Dobija już do pięćdziesiątki, a stan jej oświecenia, na ile mogę to rozpoznać, nie jest wcale większy niż wtedy, kiedy ją poznałam przed dwudziestoma laty, kiedyśmy to rozmawiały głównie o facetach. Nie przeszkadzało mi wówczas jej nieoświecenie z tego zapewne powodu, że sama nie osiągnęłam jeszcze szczególnego oświecenia. Ufam jednak, że teraz jestem bardziej oświecona, a już na pewno bardziej oświecona od niej, chociaż zdaję sobie sprawę, że mówienie o tym nie świadczy dobrze o moim oświeceniu. Ale chcę to wyrazić, więc decyduję się odroczyć osiągnięcie wyższego poziomu oświecenia, żebym wciąż była w stanie wypowiadać się krytycznie o przyjaciółce.
Mąż i żona stanęli do Konkursu Dobrego Gustu, w którym jurorami są podobni im mężczyźni i kobiety o dobrym guście; w gronie tym znaleźli się projektantka tkanin, antykwariusz specjalizujący się w białych krukach, cukiernik i bibliotekarka. Żona otrzymała wyższe noty w kategorii meble, w szczególności antyki. Mąż otrzymał niskie oceny w kategorii elementy oświetlenia, zastawa stołowa i kieliszki. Gust żony okazał się przeciętny w odniesieniu do dekoracji okiennych, jednak wysoko oceniono gust obojga w kategoriach wykładziny podłogowe, bielizna pościelowa, tekstylia łazienkowe, duże AGD oraz małe AGD. Skłaniano się do wyższej oceny gustu męża w kategorii dywany, lecz jego gust w odniesieniu do obić tapicerskich oceniono jako ledwie przeciętny. Skłaniano się do wysokiej oceny gustu męża w zakresie kulinariów oraz napojów alkoholowych, podczas gdy oceny gustu żony w kategorii kulinaria wahały się od dobrej do miernej. Gust męża okazał się lepszy od gustu żony w odniesieniu do ubioru, ale dość niekonsekwentny w kategorii perfumy i wody kolońskie. Gust obojga oceniono nie wyżej niż jako przeciętny w zakresie aranżacji ogrodu, ale w podkategorii liczba i zróżnicowanie krzewów zimozielonych oceniono jako dobry. Skłaniano się do dobrej oceny gustu męża w odniesieniu do róż, lecz marnej w odniesieniu do roślin cebulkowych. Skłaniano się do wysokiej oceny gustu żony w kategorii rośliny cebulkowe oraz, najogólniej rzecz ujmując, dobrej oceny w odniesieniu do nasadzeń w miejscach zacienionych z wyjątkiem funkii. Skłaniano się do dobrej oceny gustu męża w kategorii meble ogrodowe, lecz ledwie przeciętnej w zakresie donic ozdobnych. Gust żony w zakresie rzeźb ogrodowych był oceniany konsekwentnie jako mierny. Po krótkiej dyskusji sędziowie przyznali prawo do wyznaczenia zwycięzcy mężowi ze względu na otrzymaną przez niego wyższą ocenę ogólną.
To ja umieściłam słowo na stronie,
ale interpunkcja jest już jej wkładem.
Gdy zbliża się dzień wizyty mojej drogiej Mileny, zaczyna ogarniać mnie rozpacz. Nie zacząłem jeszcze na dobre obmyślać, co jej zaproponuję. Jeszcze nawet nie zmierzyłem się z tą myślą, zaledwie zatoczywszy wokół niej koło jak mucha okrążająca zapaloną lampę, a moja głowa już zdążyła rozgorzeć.
Obawiam się, że z wszystkich pomysłów ostanie się tylko sałatka kartoflana, co już nie będzie dla niej niespodzianką. Nie powinienem sobie na to pozwalać.
Myśl o tej kolacji nie opuszczała mnie przez cały tydzień, uciskając mnie bez ustanku, jak gdybym przebywał w morskich głębinach, gdzie nie ma miejsca, w którym nie panowałoby ogromne ciśnienie. Co rusz zbieram całą dostępną sobie energię i pracuję nad menu z taką intensywnością, jakby mi kazano wbijać jakiś gwóźdź w kamień, a byłbym zarazem robotnikiem i gwoździem. Lecz kiedy indziej zasiadam popołudniem do lektury, z mojej butonierki wystaje gałązka mirtu, a w książce napotykam fragmenty o tak wielkiej urodzie, że aż sam się sobie wydaję piękny.
Mógłbym równie dobrze siedzieć na ogrodowej ławce szpitala dla obłąkanych i gapić się w dal jak jakiś idiota. Wiem przecież, że ostatecznie rozstrzygnę kwestię menu, kupię produkty i przygotuję posiłek. W tym, jak mniemam, przypominam motyla: jego zygzakowaty lot jest tak chaotyczny, a sama obserwacja trzepotu jego skrzydełek, kiedy tak leci kursem, który przypomina wszystko, tylko nie prostą linię, wywołuje ból, a jednak z powodzeniem pokonuje długie mile, by wreszcie dotrzeć do celu, musi więc być skuteczniejszy lub choćby bardziej zdeterminowany, niż mogłoby się to wydawać.
Poddawanie siebie takim torturom jest, oczywiście, również żałosne. Przecież Aleksander nie torturował gordyjskiego węzła, gdy ten się nie chciał rozplątać. Czuję, jakbym był żywcem pogrzebany pod tymi wszystkimi myślami, a jednak równocześnie czuję się zmuszony, by nadal leżeć w bezruchu, skoro zapewne i tak już umarłem.
Tego poranka na przykład, na krótko przed przebudzeniem, co oznaczało jednocześnie niedługo po zaśnięciu, miałem sen, który dotąd jeszcze mnie nie opuścił: oto pochwyciłem kreta, zaniosłem go na pole obsadzone chmielem, gdzie on dał nura do ziemi, jakby to była woda, i zniknął. Gdy tak rozmyślam nad tą kolacją, też chciałbym zniknąć w głębi ziemi jak ten kret. Chciałbym wepchnąć się do szuflady bieliźniarki, by odmykać ją raz na jakiś czas, ażeby sprawdzić, czy się już nie udusiłem. O ileż bardziej zaskakujące jest to, że się każdego ranka w ogóle wstaje z łóżka.
Zdaję sobie sprawę, że ćwikła byłaby lepsza. Mógłbym podać i buraczki, i ziemniaki, a nawet plaster wołowiny, jeśli wziąłbym pod uwagę dania mięsne. Chociaż solidny plaster wołowiny nie wymaga żadnych dodatków, najlepiej smakuje sam, więc dodatki trzeba by podać przed daniem głównym, co czyni z nich raczej przystawkę niż dodatek. Nieważne, jak bym się starał, ona raczej nie doceni moich wysiłków, ewentualnie będzie albo narzekała na mdłości, albo też nie będzie szczególnie zachęcona wyglądem buraczków. W pierwszym przypadku będzie mnie dręczył wstyd, a znów w drugim nie będę miał innego wyjścia – bo niby jakie miałbym mieć? – jak tylko zapytać: czy chciałaby, żebym zabrał całe jedzenie ze stołu?
Nie żeby ta kolacja mnie aż tak trwożyła. Ostatecznie dysponuję przecież jakąś tam wyobraźnią i odpowiednimi siłami, będę więc w stanie przygotować kolację, która jej zasmakuje. Zdarzyły się przecież inne znośne kolacje od czasu tego nieszczęsnego dania, które przygotowałem kiedyś dla Felicji – chociaż to akurat wyszło raczej na dobre.
Milenę zaprosiłem w ubiegłym tygodniu. Była akurat w towarzystwie przyjaciela. Wpadliśmy na siebie przypadkiem na ulicy i zareagowałem impulsywnie. Nalana twarz jej przyjaciela był dobrotliwa i życzliwa – doskonale poprawna twarz, jaką mają jedynie Niemcy. Po złożeniu jej zaproszenia długo wędrowałem miastem, jakbym przemierzał cmentarz, tak byłem spokojny.
Następnie zacząłem się zadręczać jak kwiat, który zamknięty w pudełku został zdruzgotany przez wichurę, a jednak nie stracił ani jednego płatka.
I ja także, jak list pokryty ołówkowymi znaczkami korektorskimi, mam swoje wady. Po pierwsze, wcale nie jestem silny i wierzę, że sam Herakles popadł choć raz w omdlenie. Przez cały dzień w pracy wytrwale staram się nie myśleć o tym, co mnie czeka, jednak to kosztuje mnie tak wiele sił, że nie zostaje ich właściwie wcale na pracę. Tak marnie radzę sobie z rozmowami telefonicznymi, że operator w centrali telefonicznej nie chce mnie już łączyć. Lepiej bym powiedział sobie: „Idźże, prześlicznie wypoleruj te patery, a następnie wyłóż je wszystkie na kredensie, żebyś już miał to z głowy”. Ponieważ w myślach czyszczę te srebra jak dzień długi – i to mnie w istocie zadręcza (i nie daję rady polerować owych pater).
Uwielbiam niemiecką sałatkę kartoflaną przyrządzoną z dobrych, starych ziemniaków i przyprawioną octem, mimo że jest taka ciężka i niemalże napastliwa, że jeszcze zanim jej posmakuję, już dopadają mnie niewielkie mdłości – mógłbym chyba zaakceptować jakąś opresyjną i obcą kulturę. Gdybym zaproponował Milenie taki poczęstunek, mógłbym odsłonić przed nią tę obrzydliwą stronę mojej natury, której powinienem jej w pierwszym rzędzie oszczędzić, tę, której ona jeszcze nie poznała. Jednakże danie kuchni francuskiej, nawet jeśli bardziej akceptowalne, byłoby nieuczciwością wobec siebie, a tym samym stanowiło niewybaczalną zdradę.
Jestem pełen najlepszych intencji, a jednocześnie ospały, zupełnie jak tego dnia zeszłego lata, kiedym to, siedząc na balkonie, obserwował żuka, który upadł na grzbiet i wymachiwał odnóżami w rozpaczy, że nie może wstać. Wreszcie przestał się poruszać i trwał w tym stanie tak długo, że zdawało mi się, iż umarł. Wtem pojawiła się jaszczurka, która przepełzła po nim i postawiła go na nogi, a wtedy żuk uciekł po murze domu, jak gdyby nigdy nic.
Wczoraj kupiłem na ulicy obrus od człowieka, który sprzedawał rzeczy z wózka. Mężczyzna był niewielki, maluteńki wręcz, słabowity, brodaty i jednooki. Od sąsiadki pożyczyłem lichtarze czy właściwie, powinienem rzec, ona pożyczyła je mnie.
Po obiedzie zaproponuję jej espresso. Planując ten poczęstunek, czuję się trochę jak Napoleon, który by przy układaniu planów kampanii moskiewskiej znał dokładnie jej wynik.
Marzę, żeby być z Mileną, nie tylko w tej chwili, ale stale. Dlaczego jestem istotą ludzką? – zapytuję sam siebie, bo cóż to za osobliwy status! Czemuż nie mogę być szczęśliwą szafą w jej pokoju?
Zanim poznałem moją drogą Milenę, życie jako takie zdawało mi się nieznośne. Wtedy ona wkroczyła do mojego życia i pokazała, że wcale takie nie było. Istotnie, nasze pierwsze spotkanie nie należało do obiecujących, jako że to jej matka otworzyła mi drzwi, a jakież obszerne czoło miała ta kobieta, widniała na nim inskrypcja o treści: „Jestem umarłą i gardzę wszystkimi, którzy nie są”. Milena zdawała się zadowolona z moich odwiedzin, ale jeszcze bardziej z ich końca. Tego dnia zdarzyło się, że patrzyłem na mapę miasta. Przez chwilę zdało mi się niezrozumiałe, że ktoś miałby budować całe miasto, kiedy wystarczyłby jedynie pokój dla niej.
Ostatecznie najprościej byłoby przyrządzić dla niej to samo co dla Felicji, tyle że z większą starannością, by niczego nie zepsuć, oraz nie dodawać ślimaków ani grzybów. Mógłbym nawet włączyć do menu sauerbraten, choć gdy przyrządzałem to danie Felicji, wciąż jeszcze jadałem mięso. W owym czasie nie zaprzątała mojej głowy myśl, że zwierzę także ma prawo do dobrego życia oraz, co może bardziej istotne, do dobrej śmierci. Teraz nie tykam nawet ślimaków. Ojciec mojego ojca był rzeźnikiem i poprzysiągłem sobie, że sam zrezygnuję ze zjedzenia takiej samej ilości mięsa, jaką on w swoim rozebrał. Od bardzo dawna już nie posmakowałem mięsa, choć spożywam mleko i masło, a jednak dla Mileny znów przyrządziłbym sauerbraten.
Mój apetyt nigdy nie bywa znaczny. Jestem szczuplejszy, niż to dopuszczalne, ale jestem szczupły już od dawna. Przed kilku laty dużo czasu spędzałem w małej wywrotnej łódce na Wełtawie. Wiosłowałem pod prąd, bym później wyciągnięty na plecach na dnie łodzi pozwalał się nieść nurtowi popod mostami. Pewnego razu zdarzyło się, że kolega przechodził mostem nad rzeką i zobaczył mnie, gdy pod nim przepływałem. Wyglądało to, jak się wyraził, jakby oto nadszedł dzień sądu ostatecznego, a ja bym leżał w trumnie z uniesionym wiekiem. Lecz w owym czasie on już solidnie był się spasł i o szczupłych wiedział niewiele więcej nad to, że są szczupli. Przynajmniej ten ciężar, który przyciska mi stopy do ziemi, jest moją bezsprzeczną własnością.
Być może ona nawet nie przyjdzie, i to nie dlatego, że jest kapryśna, ale z powodu, zupełnie zresztą zrozumiałego, wyczerpania. Gdyby tak się istotnie stało, nie można by nawet stwierdzić, że za nią tęsknię, jako że jest ona stale obecna w moich myślach. Będzie więc przebywała pod innym adresem, a ja zasiądę za kuchennym stołem, trzymając twarz w dłoniach.
Jeśli się jednak zjawi, uśmiech nie będzie mi schodził z twarzy, co odziedziczyłem po pewnej mojej ciotce, która zwykła była się uśmiechać bez ustanku, choć dla nas obojga ten śmiech to raczej oznaka zażenowania niż dobrego humoru czy litościwości. Nie będę w stanie mówić, nie będę nawet w stanie się radować, jako że przygotowanie posiłku pozbawi mnie sił. I jeśli będę wówczas, żałośnie przepraszając za pierwsze danie wypełniające misę, którą dzierżyć będę właśnie w dłoniach, zwlekał z opuszczeniem kuchni i udaniem się do jadalni, a i ona w tym samym czasie, wyczuwając moje zawstydzenie, będzie zwlekała z opuszczeniem salonu i udaniem się do kuchni, to w tym długim antrakcie owo piękne pomieszczenie będzie pozostawało puste.
Och, ktoś walczy pod Maratonem, a ktoś w kuchni – bywa.
No, ja tymczasem rozstrzygnąłem kwestię całego niemal menu i zacząłem przygotowania, próbując sobie wyobrazić naszą kolację, od początku do końca, i to w najdrobniejszych szczegółach. Powtarzałem wciąż do siebie, szczękając zębami, owo bezsensowne zdanie: „Wówczas pobiegniemy do lasu”. Bezsensowne, bo nie ma tu ani żadnego lasu, ani mowy o żadnym bieganiu.
Ufam, że ona się zjawi, lecz mojej ufności towarzyszy ten sam lęk, którym podszyta jest każda moja wiara, ten sam lęk, który nieodmiennie towarzyszy każdej wierze od początku czasu.
Podczas tej feralnej kolacji z Felicją nie wiązały nas narzeczeńskie obietnice, choć byliśmy zaręczeni trzy lata wcześniej i mieliśmy się ponownie zaręczyć po upływie tygodnia – co z całą pewnością nie było rezultatem owej kolacji, chyba że litość, jaką obdarzyła mnie Felicja, została wzbudzona przez daremność moich wysiłków w przygotowaniu smacznej kaszy warniszkes, placków ziemniaczanych i sauerbraten. Z drugiej strony, nasze ostateczne rozstanie zyskuje zapewne o wiele więcej wyjaśnień, niż na to zasługuje – niektórzy specjaliści, choć to wprost absurdalne, wskazują nawet na tutejsze miejskie powietrze jako przyczynę owej niestałości.
Byłem podekscytowany, jak zwykle bywa się podekscytowanym nowością. Oczywiście byłem również nieco przestraszony. Zdawało mi się, że tradycyjne danie niemieckiej bądź czeskiej kuchni będzie najlepszym wyborem, nawet jeśli byłoby nieco zbyt ciężkie jak na lipiec. Przez czas jakiś wahania te nie opuszczały mnie nawet w snach. W pewnym momencie poddałem się i zacząłem rozważać wyjazd z miasta. Później jednak zdecydowałem się zostać, chociaż zalegiwanie na balkonie nie zasługuje chyba na miano decyzji. W owych czasach paraliżowało mnie niezdecydowanie, podczas gdy myśli tłukły się mi szaleńczo we wnętrzu głowy, zupełnie jak ważka, która wydaje się nieruchomo zawieszona w powietrzu, a tymczasem jej skrzydła szaleńczo uderzają na delikatnym wietrzyku. W końcu podskoczyłem jak nieznajomy wyciągający z łóżka innego nieznajomego.
Fakt, że planowałem kolację z wielką starannością, nie ma zapewne większego znaczenia. Chciałbym przygotować jakiś zdrowy posiłek, jako że ona powinna nabierać sił. Pamiętam to grzybobranie o wczesnym poranku, gdy przedzierałem się między drzewami pod okiem dwóch starszych sióstr, które zdawały się reagować bezmierną dezaprobatą na widok mój i mojego koszyczka. Albo raczej na widok mnie ubranego do lasu w elegancki garnitur. Lecz ich aprobata niewiele by teraz zmieniała.
Kiedy nadeszła owa godzina, już od pewnego czasu byłem przestraszony, że ona może się nie zjawić, zamiast bać się raczej tego, że się jednak zjawi. Wpierw powiedziała, że może się nie zjawić. Było to tak dziwne, że aż do niej niepodobne. Czułem się jak goniec, którego już się nigdzie nie posyła, lecz on nie przestaje liczyć na jakieś zatrudnienie.
Zupełnie jak malutkie zwierzątko w lesie czyni tak nieproporcjonalnie wielki hałas i zamieszanie pośród liści i gałązek leżących na ziemi, kiedy przestraszone ucieka do swojej norki, albo nawet i nie jest przestraszone, lecz po prostu buszuje w poszukiwaniu orzeszków, że zda się, iż niedźwiedź zaraz wychynie na polanę, a to zaledwie myszka – tak właśnie przedstawiały się moje emocje: niepozorne, lecz hałaśliwe. Poprosiłem ją, zechciej nie przychodzić na kolację, ale później błagałem, nie słuchaj mnie i przyjdź mimo wszystko. Nasze słowa często zdają się należeć do jakichś nieznanych, obcych stworów. Nie ufam już żadnym przemowom. Nawet najpiękniejszą przemowę drąży robak.
Pewnego razu spożywaliśmy kolację w restauracji, a ja byłem tak zawstydzony tym posiłkiem, jakbym sam go przygotował. Pierwsze danie, które przyniesiono na nasz stół, zupełnie zrujnowało apetyt na całą resztę, nawet jeśli było dość smaczne: tłuste, białe leberknödeln pływające w cieniutkim rosołku, którego powierzchnię upstrzyły plamki tłuszczu. Potrawa była raczej niemiecka niż czeska. Dlaczegóż nasze wzajemne stosunki miałyby być bardziej skomplikowane niż spokojne posiadywanie w parku, gdzie oglądalibyśmy kolibry odlatujące z kwiatów petunii na odpoczynek u wierzchołków brzóz?
Noc naszej wspólnej kolacji, o ile na nią, tak sobie obiecałem, nie przyjdzie, spędzę rozkoszując się pustką mojego mieszkania, ponieważ jeśli samotne chwile w pokoju są istotnie niezbędne do życia, to samotne chwile w mieszkaniu są niezbędne do szczęścia. Na tę okoliczność podnająłem mieszkanie. Lecz nie było mi dane rozkoszować się szczęściem pustego mieszkania. Albo też źródłem mojego szczęścia nie miało być owo puste mieszkanie, lecz raczej posiadanie dwóch mieszkań. Owszem, przyszła, choć spóźniona. Powiedziała, że przyczyną jej spóźnienia było oczekiwanie na rozmowę z pewnym człowiekiem, który także był czekał, i to niecierpliwie, na wynik dyskusji tyczącej się otwarcia nowego teatru rozrywki. Nie uwierzyłem jej.
Gdy pojawiła się w moich drzwiach, byłem niemal rozczarowany. Ona byłaby pewnie szczęśliwsza, gdyby mogła zasiąść do kolacji z innym mężczyzną. Zamierzała przynieść mi kwiat, lecz zjawiła się bez niego. A jednak samo przebywanie z nią przepełniało mnie radością, podobnie jak jej miłość i jej dobroć, tak żywe jak bzyczenie muchy ponad gałązką limonki.
Nie zważając na nasze zakłopotanie, kontynuowaliśmy kolację. Spojrzawszy na opróżnioną zastawę, zapłakałem nad moimi więdnącymi siłami, nad żałością własnych narodzin, zapłakałem nad światłem słonecznym. Konsumowaliśmy coś, co pechowo nie chciało zniknąć z naszych talerzy, o ile tego nie przełkniemy. Byłem zarazem poruszony i zawstydzony, uszczęśliwiony i zasmucony faktem, że zjadła wszystko z widoczną przyjemnością – zawstydzony i zasmucony, ponieważ nie mogłem zaoferować jej czegoś lepszego, natomiast poruszony i uszczęśliwiony dlatego, że to, czym dysponowałem, okazało się wystarczające, przynajmniej na tę właśnie okazję. Wdzięk, z jakim zjadła każde z owych dań, a także kurtuazja jej komplementów przydały wszystkiemu jakiejkolwiek wartości – posiłek był bowiem rozpaczliwie kiepski. Istotnie zasługiwała raczej na zapiekaną solę albo bażancią pierś z sorbetem i owocami sprowadzonymi z Hiszpanii. Czy istniał – a jeśli tak, to jakiż – sposób, by to podać?
I kiedy komplementy przygasły, sam język stał się jej posłuszny, osiągając piękno, którego nikt nie miał prawa oczekiwać. Gdybyż jakiś nieobeznany z nią nieznajomy usłyszał ją wówczas, pomyślałby: Cóż to za człowiek! W tym wypadku zdaje się, że góry poprzenosił! – a ja ledwo mieszałem kaszę wedle wskazówek Ottli. Mam nadzieję, że kiedy już stąd odejdzie, znajdzie ustronne miejsce, niechby w jakimś ogrodzie, gdzie zalegnie na leżaku, zażywając odpoczynku. Co się tyczy mnie, to ten dzban miał urwane ucho, nim ktokolwiek chciał w nim wodę nosić.
Zdarzył się wszakże i ten wypadek. Dotarło do mnie, że klęczę, dopiero wtedy, gdy dostrzegłem jej stopy na wysokości moich oczu. Po dywanie pełzły ślimaki, a wokół – zapach czosnku.
Mogło się, mimo wszystko, zdarzyć, że po spożytej kolacji przy stole uprawialiśmy arytmetyczną żonglerkę, już nie pomnę, wpierw małymi sumami, później szły piętrowe słupki, a ja wpatrywałem się przez okno w budynek z naprzeciwka. Może zamiast tego byśmy coś wspólnie zagrali, ale ja nie jestem muzykalny.
Nasza rozmowa toczyła się była kulawo i niezgrabnie. Z powodu swej nerwowości brnąłem wciąż w pozbawione sensu dygresje. W końcu powiedziałem jej, że tracę orientację, ale nie ma to większego znaczenia, bo skoro zabrnęła ze mną tak daleko, to i tak oboje jesteśmy zgubieni. Tak wiele było między nami nieporozumień, i to nawet wówczas, gdy nie odchodziłem od tematu. A jednak ona nie powinna była obawiać się mego gniewu, lecz, przeciwnie – jego braku.
Sądziła, że mam ciotkę Klarę. Prawdą jest, że mam ciotkę Klarę, bo wśród Żydów każdy ma jakąś ciotkę Klarę. Ale moja już dawno umarła. Powiedziała, że jej własna ciotka Klara odznaczała się osobliwą inklinacją do wygłaszania pouczeń – w rodzaju takich, że listy trzeba opłacać, jak należy, to znów o tym, że nie trzeba niczego wyrzucać przez okno – z którymi należy się, rzecz oczywista, zgodzić, choć trudno się do nich stosować. Rozmawialiśmy o Niemcach. Ona tak wściekle nienawidzi Niemców, lecz ja jej powiedziałem, że nie powinna, gdyż Niemcy są wspaniali. Zapewne błędem z mojej strony były przechwałki, że dopiero co przez ponad godzinę rąbałem drwa. Sądziłem, że powinna okazać mi wdzięczność – w końcu przecież skutecznie walczyłem z pokusą powiedzenia czegoś niemiłego.
Po kolejnym nieporozumieniu gotowa była mnie opuścić. Próbowaliśmy różnych sposobów, by powiedzieć dokładnie to, co myślimy, ale tak naprawdę nie łączyła nas w tamtej chwili miłość, a jedynie gramatyka. Nawet zwierzęta podczas konfrontacji tracą czujność: wiewiórki biegają tam i z powrotem wskroś trawnika czy ulicy, zapominając, że gdzieś może się czaić drapieżnik. Powiedziałem jej, że gdyby miała teraz wyjść, jedyne, czego bym w związku z tym pragnął, to pocałunek przed rozstaniem. Zapewniła mnie, że chociaż rozstajemy się w gniewie, to nie minie długi czas, a znów się spotkamy, jednak mój umysł z wyrażenia „raczej prędzej niż nigdy” wyłowił był samo „nigdy”. Po czym wyszła.
Ze względu na tę stratę moja robinsonada osiągnęła poziom, jakiego nie doświadczył sam Robinson Crusoe – on przynajmniej miał wciąż swoją wyspę, Piętaszka, zapasy, kozy, statek, na którym odpłynął, swoje imię. Jeśli chodzi o mnie, wyobraziłem sobie lekarza z odkażonymi fenolem palcami, który, zakleszczywszy mi głowę pomiędzy swoimi kolanami, wpycha mi do ust i dalej, do gardła, mięso, którym się dławię.
Wieczór dobiegł końca. Bogini opuściła kino i tylko bagażowy nikczemnego wzrostu został na stacji – czy tak wyglądała nasza kolacja? Taki jestem plugawy – dlatego też głośno wrzeszczę o czystości. Nikt nie śpiewa tak czysto jak ci, którzy rezydują w głębinach piekła – zdaje ci się, że słyszysz anielskie pienia, ale to jest całkiem inna melodia. A jednak zdecydowałem się trwać przy życiu jeszcze trochę, przynajmniej do końca nocy.
Ostatecznie przecież brakuje mi wdzięku. Ktoś mi kiedyś powiedział, że pływam jak łabędź, ale to nie był komplement.
Na podobieństwo tropikalnej burzy
ja również pewnego dnia osiągnę „stadium dojrzałe”.
Stało się ich udziałem, że oto wszystkie złe chwile rodziły złe emocje, które to z kolei rodziły całe plemię kolejnych złych chwil i złych emocji, stąd ich wspólne życie zapleniło się złymi chwilami i złymi emocjami, zapleniło się tak obficie, że niemal żadne inne plony nie mogły wzejść na tym mrocznym polu. Lecz wówczas pewnego ranka ogarnął ją spokój, który utrzymał się od poprzedniego popołudnia, kiedy to ona zajęta była szyciem, a on czytaniem gazety w sąsiednim pokoju. A znów dzień czy dwa później ogarnęło ją zadowolenie, które do tego poranka utrzymało się od poprzedniego popołudnia, kiedy to on dotrzymywał jej towarzystwa, gdy zmywała po kolacji. Jeśli te dobre chwile się rozplenią, pomyślała, każda taka chwila może zrodzić dobre emocje, które z kolei zrodzą całe plemię dobrych chwil, które zrodzą całe plemię dobrych emocji. Chodziło jej o to, że owe dobre chwile mogą się zacząć na potęgę mnożyć, albo nawet i tak gwałtownie jak myszy albo jak grzyby, które potrafią w ciągu jednej nocy rozplenić się z pojedynczego zarodnika rodzicielskiego organizmu będącego, wraz z wieloma jemu podobnymi, obfitym plonem innego pojedynczego organizmu rodzicielskiego, że wreszcie jej życie zapełni się dobrymi chwilami, które wyplenią te złe zupełnie tak samo, jak teraz te złe chwile niemal wypleniły z jej życia te dobre.
Przedstawiciele różnych firm przemysłu spożywczego próbują otworzyć opakowania swoich produktów.
Wkrótce każdy temat, który chcieliby poruszyć, wiąże się z kolejną nieprzyjemną sceną i przechodzi do kategorii tych, których się nie porusza, więc z czasem można bezpiecznie poruszać coraz mniej tematów, aż w końcu zostaną jedynie codzienne wiadomości oraz bieżące lektury ich obojga, ale też nie wszystkie. Nie mogą rozmawiać o pewnych członkach jej rodziny, jego czasie pracy, jej czasie pracy, o królikach, myszach, psach, niektórych potrawach, konkretnych uniwersytetach, upałach, wysokich bądź niskich temperaturach panujących w ciągu dnia i nocy w pokojach, o zapalaniu i gaszeniu świateł w trakcie letnich wieczorów, fortepianie, a także o muzyce w ogóle, o tym, ile on zarabia, ile zarabia ona, a ile wydaje, i tak dalej. Lecz pewnego dnia po rozmowie, w której poruszyli jeden z tematów tabu, choć nie z tych najniebezpieczniejszych, ona zdała sobie sprawę, że czasem możliwa jest spokojna i rzeczowa rozmowa dotycząca jakiegoś tematu tabu, a ten stanie się tematem, który ponownie można poruszać, a kiedy indziej znów możliwa będzie spokojna i rzeczowa rozmowa poruszająca inny temat tabu, co spowoduje, że kolejny temat tabu stanie się tematem, który można ponownie poruszać, a kiedy coraz więcej tematów przejdzie do kategorii tych, które można ponownie poruszać, wówczas, stopniowo, zaczną ze sobą więcej rozmawiać, a więcej rozmów przyniesie więcej zaufania, a kiedy już zaufanie osiągnie odpowiedni poziom, wówczas może odważą się poruszyć nawet te najniebezpieczniejsze z wszystkich tematów tabu.
Pobudliwy
Pewna kobieta była pogrążona w depresji i rozpaczy przez wiele dni po tym, jak zgubiła wieczne pióro.
Później jednak widok reklamy wyprzedaży butów wprawił ją w stan takiego pobudzenia, że wyruszyła samochodem w trzygodzinną trasę do sklepu obuwniczego w Chicago.
Flegmatyczny
Pewien mężczyzna któregoś popołudnia zauważył, że w akademiku wybuchł pożar, udał się więc do sąsiedniego budynku w poszukiwaniu gaśnicy. Znalazłszy gaśnicę, udał się z powrotem do miejsca, gdzie wybuchł pożar.
Wielu ludzi traktuje swoje zmysły z dużą dozą szacunku i rewerencji. Zabierają swoje oczy do muzeum, nos na wystawę kwiatów, a dłonie prowadzają do półek z aksamitem i jedwabiem w sklepach tekstylnych; swoje uszy zaskakują koncertem, a usta hołubią restauracyjnymi specjałami.
Ale zdecydowana większość zaprzęga swoje zmysły do codziennej harówki. Oczy, poczytajcie mi gazetę! Pilnuj, nosie, czy jedzenie się nie przypala! Połóżcie się po sobie, uszy, i słuchajcie, czy ktoś nie puka do drzwi!
Zmysły mają swoje powinności i spełniają je sumiennie, no, przynajmniej zazwyczaj – z wyjątkiem uszu głuchych, z wyjątkiem oczu ociemniałych.
Zmysły tracą siły. Niekiedy, na długo przed końcem, mówią: rzucam to, daję sobie z tym spokój już.
I taki człowiek jest gorzej przygotowany na spotkania ze światem, częściej wówczas zostaje w domu, obywając się bez tego, co mu niezbędne, o ile chce to wszystko ciągnąć.
A kiedy już opuszczą go wszystkie zmysły, jest wtedy prawdziwie samotny: pośród ciemności i ciszy, z pozbawionymi czucia dłońmi, próżnymi ustami, próżnymi nozdrzami. Zapytuje wówczas siebie: czyż źle je traktowałem? czyż nie zapewniałem im rozrywek?
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I