Asiu. Joachim Marx. Biografia - Paweł Czado - ebook

Asiu. Joachim Marx. Biografia ebook

Paweł Czado

4,2

Opis

Zaliczano go do najlepszych polskich napastników w czasach, gdy piłka nożna znad Wisły święciła największe triumfy. Według Włodzimierza Lubańskiego był piłkarzem kompletnym. Obrońcy drżeli przed nim niezależnie od tego, czy bronił barw Gwardii Warszawa, Ruchu Chorzów, czy francuskiego Lens. W Polsce czy za granicą – wszędzie z łatwością znajdował drogę do bramki rywali. Oto Joachim Marx, zdobywca złotego medalu olimpijskiego, gwiazdor na boisku i człowiek niezwykle ceniony poza murawą.

Dlaczego nie zagrał w wielkim Górniku Zabrze, choć działacze zapewniali go, że tak się stanie? Co spowodowało, że Ruch stał się w latach 70. XX wieku wielką drużyną, która z powodzeniem rywalizowała z europejskimi potęgami? Z jakiego powodu Kazimierz Górski nie włączył napastnika Niebieskich do kadry na mistrzostwa świata w 1974 roku? Dlaczego Marx z miejsca stał się ulubieńcem fanów drużyny Lens? I jak to się stało, że po zakończeniu kariery nie wrócił do Polski?

Paweł Czado, ceniony autor i znawca śląskiego futbolu, zabiera nas w fascynującą podróż śladami jednej z największych legend Ruchu Chorzów – od gliwickich klepisk przez boiska pierwszej ligi aż po wielkie europejskie i światowe stadiony, na których Marx strzelał gole z taką samą łatwością jak na podwórku. To jednak opowieść nie tylko o piłce nożnej, ale i o życiu w dziwnym i pełnym absurdów kraju, jakim była komunistyczna Polska. Opowieść, od której trudno się oderwać!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 521

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Lato, rok 2018. Stadion przy ulicy Cichej w Chorzowie. Po sezonie. Leniwa atmosfera, gorąco. Piłkarze na wakacjach… Pod bramę wejściową podchodzi mężczyzna z dwoma dziewczynkami.

– Dzień dobry, przyjechałem z Francji. Chciałbym córkom pokazać stadion, na którym w dzieciństwie spędzałem mnóstwo czasu. Mój ojciec kiedyś tutaj grał. Mógłbym na chwilę wejść? – pyta stróża po polsku z francuskim akcentem.

– Przykro mi. Szkoda, że nie przyjechał pan pół godziny wcześniej, kiedy był jeszcze prezes… Wszystko jest pozamykane, nie da rady. A jak właściwie nazywa się pański tata? – pyta dozorca z ciekawością.

– Joachim Marx.

– O kurwa… Wie pan co? Nie trzeba prezesa… Ja panu wszystko pokażę!

Żaden Polak we francuskim futbolu nigdy nie znaczył aż tyle na różnych polach. Oczywiście Andrzej Szarmach strzelał w Ligue 1 jak na zawołanie, Henryk Kasperczak prowadził z powodzeniem drużyny w tamtejszej ekstraklasie, a kilku innych Polaków też doczekało się statusu lokalnych gwiazd.

Joachim Marx spełniał się w różnych rolach: najpierw jako skuteczny napastnik (z wejściem smoka we francuskiej lidze!), potem jako trener w Ligue 1, następnie skaut, wreszcie dyrektor centrum formacyjnego francuskiej federacji. Zaprzyjaźnił się z wieloma sławami francuskiej piłki. Widziałem w Lens, jak traktują go Francuzi. Dla wielu ciągle jest idolem, a zdobycie takiego statusu przez Polaka w kraju, którego mieszkańcy nie grzeszą skromnością i często mają wobec innych nacji poczucie wyższości, nie jest łatwe.

Ale do powszechnej kibicowskiej świadomości Joachim Marx wdziera się przecież znacznie wcześniej. Synek z Sośnicy strzela gole w polskiej lidze i dla reprezentacji Polski, zdobywa olimpijskie złoto, jest najskuteczniejszym napastnikiem legendarnej dziś drużyny Ruchu Chorzów z połowy lat 70., którą prowadzi słowacki trener Michal Vičan.

Kiedy Biało-Czerwoni sięgają po trzecie miejsce na świecie w 1974 roku, bezdyskusyjnie najlepszą drużyną w kraju są właśnie Niebiescy, dla których gole strzela Joachim Marx.

Ta opowieść jest właśnie o nim.

Rozdział I

Sośnica

Kiedyś na Śląsku piłka nożna działała na wyobraźnię znacznie bardziej niż dziś. Tysiące malców wierzyło, że zrobi karierę, i z zapamiętaniem odbijało szmacianki o familoki. Wysiew zdolnych bajtli rzeczywiście był ogromny. Gwiazd, których kariery działają na wyobraźnię, nie brakowało. Z jednego tylko placu w górniczej Sośnicy, zwanego Kulawikiem, wyfruwa w świat czterech późniejszych piłkarzy ekstraklasy, w tym dwóch reprezentantów Polski… Wśród nich – Joachim Marx.

Babcia nie zgadza się na transfer

Sośnica to miejsce, jakich na Górnym Śląsku wiele. Dawna wieś między Zabrzem a Gliwicami pierwszy raz w kronikach wzmiankowana jest już 800 lat temu. Gwałtowny rozwój przemysłu sprawia, że miejscowa ludność powoli porzuca rolnictwo. Mężczyźni zaczynają znajdować stałe zajęcie w pobliskich hutach i kopalniach. Osada się rozwija, przez Sośnicę od 1856 roku przebiega kolej łącząca Berlin z przygranicznymi Mysłowicami.

Po podziale Górnego Śląska w wyniku plebiscytu w 1921 roku gmina Sośnica pozostaje po niemieckiej stronie granicy. W 1927 staje się graniczną dzielnicą Gliwic. Od wschodu przylega do niej Zabrze.

Joachim Marx wychowuje się w tradycyjnej śląskiej rodzinie. Podział obowiązków jest klasyczny. Ojciec chodzi do pracy na kopalni, matka rządzi domem.

Joachim Marx:

– Mój ojciec Georg, po latach w Polsce noszący już imię Jerzy, na co dzień był kowalem na kopalni Sośnica [działającej od 1917 roku, wówczas nazywała się Consolidierte Öhringen Grube – przyp. aut.].

W rodzinie Marxów fusbal jest tradycją.

– Ojciec po pracy grał czasem w małym, lokalnym klubie z Sośnicy. Był napastnikiem, ale jeszcze przed moim urodzeniem w trakcie meczu złamał nogę. Wiem, że za wszelką cenę chciała go Germania [działający w Sośnicy klub SC Germania Öhringen – przyp. aut.], grająca w 2. Gaulidze. Podobno jego mama, a moja babcia, nie chciała się zgodzić. Klub miał bowiem jakieś niejasne związki z armią. Przestrzegała: „Nigdy nie wiadomo, czy jak tam nie zaczniesz grać, to cię później do wojska nie zgarną”, a to przecież i tak były jeszcze w miarę spokojne czasy. Ostatecznie jednak ojciec przeszedł do Germanii i grał w tej drużynie – opowiada Joachim Marx.

Jorg Marx, ojciec Achima, jako zawodnik Germanii Öhringen (z prawej). Obok kolega bramkarz

Szczęśliwa rodzina

Wiadomości sportowe gazety „Der Oberschlesische Wanderer” podają, że Georg Marx występuje w Germanii na prawej obronie, gdy ta uczestniczy w rozgrywkach Bezirksklasse (druga liga). W marcu 1934 roku doznaje poważnej kontuzji po ataku rywala pod koniec ligowego meczu z SpVgg-VfB Beuthen. Prawdopodobnie to właśnie wtedy dochodzi do złamania, o którym wspomina jego syn. Georg pauzuje pół roku. W październiku 1934 roku strzela gola dla Germanii w meczu z SpSV Miechowitz, ustalając wynik na 4:4.

W maju 1935 roku Georg żeni się z Marią. Ślub jest ważniejszy niż piłka, dlatego pan młody pauzuje w meczu Germanii, która akurat tego dnia jedzie do Raciborza na spotkanie z Preußen 06.

Małżeństwo doczekuje się dwóch synów: starszego Gintera (rocznik 1935) i młodszego Joachima (rocznik 1944). Młodszy syn pamięta już tylko polskie nazwy ulic. Marxowie mieszkają przy ulicy Kasprowicza 30. Gdy Joachim ma 12 lat, przeprowadzają się na ulicę Szczęść Boże 43, na osiedle typowych domów budowanych dla górniczych rodzin jeszcze w połowie lat 20. W każdym z nich do dziś mieszkają po dwie rodziny, budynki mają po dwa odrębne wejścia.

Kiedy Joachim rodzi się w 1944 roku, Gliwice należą jeszcze do Niemiec, więc w akcie urodzenia stosowana pisownia nazwiska to „Marx”. Za to po wojnie nazwisko „Marx” musiało być na pewien okres spolszczone na „Marks”. Po latach, kiedy Achim stanie się znanym piłkarzem, taką formę pisowni będą przedkładać niektóre gazety, potem jednak wszystko wraca do normy.

W tym czasie nie jest łatwo przeżyć, nikt niczego nie da za darmo. Trzeba pracować.

– Pochodziłem z biednej, ale szczęśliwej rodziny – podkreśla.

Jorguś, a co ty tutaj robisz?!

Jeszcze przed narodzinami Joachima Marxa, w 1941 roku, kopalnia w Sośnicy zostaje przejęta przez koncern Reichswerke Hermann Göring. Ściąga się do niej również między innymi angielskich i rosyjskich jeńców wojennych. W 1944 roku, kiedy front się zbliża i nadchodzi Armia Czerwona, Niemcy podejmują decyzję o wysadzeniu i zalaniu kopalni.

Joachim Marx:

– Wiem, że tata wtedy zapobiegł nieszczęściu. Podobno zanurkował, znalazł jakiś odpływ i woda uszła. Sprawił więc, że kopalnia została uratowana.

Niedługo później Sośnicę zajmuje Armia Czerwona. Marx:

– Ruscy kazali się zgłosić wszystkim mężczyznom z Sośnicy do szkoły numer 15. Szukali fachowców. Kiedy w 1945 roku przeszedł front, krasnoarmiejcy wywozili ludzi na roboty do Związku Radzieckiego. Mój ojciec poszedł tam i czekał w szkole przez trzy dni. Kiedy mężczyzn było już wielu, czerwonoarmiści zarządzili zbiórkę na boisku szkolnym, ustawili ich w szeregach. Był tam niejaki Drzymalla, członek partii robotniczej, który pracował na kopalni w Sośnicy. Kiedy przyszli ruscy, miał wiele do powiedzenia. Był tłumaczem. Szanował mojego ojca. Kiedy doszli do niego, zrobił wielkie oczy i spytał: „Jorguś, a co ty tu robisz?!”. I wyciągnął go. Potem czasem razem pili.

Ginter, czyli Hieronim

Joachim Marx wie to wszystko dzięki starszemu o dziewięć lat bratu.

– Ginter się mną opiekował. W Polsce Ludowej kazali mu zmienić imię, więc oficjalnie stał się Hieronimem. Mojego imienia Joachim jakoś nikt się nie czepiał. Nie miałem trudności. W szkole wołali na mnie Achim.

Kiedy Achim jest jeszcze malutkim, słodkim blondaskiem z kręconymi włoskami, Ginter wozi go w wózku na spacery. Pewnego dnia, tuż po wojnie, przejeżdżają obok komendantury Armii Czerwonej w Sośnicy.

– Brat mi opowiadał, że wyskoczyła z niej nagle kobieta w mundurze. Spodobałem się jej. Mówiła do mnie, robiła miny, aż nagle podniosła do góry i… zabrała na tę komendanturę! Ona tylko po rosyjsku, brat tylko po polsku i niemiecku. Nie umieli się dogadać. Brat był przerażony.

Ginter, czyli Hieronim, biegnie z płaczem do rodziny. Co robić? Wszyscy boją się tam pójść i odebrać dziecko. Narasta strach, że ta żołnierka będzie chciała zabrać dziecko na zawsze. Kto jej zabroni? Sołdatka trzyma malca przy sobie, zachwycona niańczy go na komendanturze przez cztery godziny. W końcu jednak oddaje dziecko. Z uśmiechem dokłada garść cukierków i lizaków. W Sośnicy westchnienie ulgi.

Syn rozmowy nie zaczyna

Przy ulicy Szczęść Boże wszędzie wokół mieszkają typowe górnicze rodziny. W domach, między pomieszczeniami mieszkalnymi, znajdują się ubikacje i chlewiki. Marxowie chlewika nie używają, ale niektórzy sąsiedzi hodują tam świnie. Przed świętami zabija się je, robi kiełbasy.

– Rodzice nieraz kupowali świnię na spółkę z ciotką, moją chrzestną, która mieszkała obok. Nas wyganiali, żebyśmy nie widzieli, kiedy mieli ją w ogrodzie zabić. Patrzyliśmy jednak ukradkiem przez okno, więc wiedzieliśmy, jak to robią – opowiada późniejszy mistrz olimpijski.

Joachim Marx nie zna wielu szczegółów z biografii ojca.

– Wtedy dzieci nie były tak odważne, nie zadawały ojcom pytań, tak jak to jest dzisiaj. Nie pytało się choćby o to, co działo się w czasie wojny i przed nią. Moi synowie interesują się naszymi korzeniami, pytają o przeszłość, a ja nie na każde pytanie potrafię już odpowiedzieć. Powód jest prosty. Odpowiadam im bezradnie: „Ja nigdy rodziców o to nie pytałem”. Mój ojciec miał taki charakter, że był bardzo małomówny, mało wylewny, zamknięty w sobie. Nigdy dużo nie mówił, wręcz nie lubił o sobie opowiadać. Tylko czasami, po dwóch, trzech kieliszkach, stawał się bardziej rozmowny. Wspominał wtedy przedwojenną młodość – opowiada Marx.

Życie towarzyskie w Sośnicy wówczas kwitnie, restauracje są eleganckie, każda ma własną orkiestrę. Po wojnie to wszystko marnieje, lokal o nazwie Sośniczanka za PRL z wytwornego przybytku zmienia się w spelunę.

– Bardzo lubiłem ojca jako dziecko, ale nigdy nie odważyłem się rozpoczynać rozmowy. Kiedy zacząłem dobrze grać w piłkę i zdobywać bramki w ekstraklasie, dopiero wtedy tata opowiedział mi, że jeszcze przed wojną, gdy był kawalerem, zrobił w Berlinie dyplom trenera piłki nożnej. Przyjechali tam wówczas kursanci z całych Niemiec. Pamiętam do dziś tę jego opowieść…

Jorg nigdy nie odmawia

Jorg Marx jest na kopalni cenionym fachowcem. Ludzie go lubią i szanują za pracowitość. Wyjątkowo robotny, czasem pracuje wręcz za dużo. Nawet w weekendy jedzie na dół konie podkuwać i wagony naprawiać, w wojennych czasach nie ma zresztą czegoś takiego jak „wolny weekend”. Jest złotą rączką.

Także w kościele Jorg pomaga proboszczowi, robi ławki, wykonuje okucia. Nie umie usiedzieć na miejscu. Nosi go! Sąsiadom w wolnym czasie potrafi zrobić skrzynki na węgiel, łopatki albo pogrzebacze. Wykonuje to wszystko… za darmo, nie chce pieniędzy! Młodszemu synowi daje adresy i każe zanosić te skrzynki.

– Ale jak będą ci chcieli dawać za to pieniądze, to bierz – cicho zapowiada Joachimowi bardziej praktyczna matka. Co syn dostaje, oddaje więc jej.

Jorg działa też w miejscowej straży pożarnej, mały Achim często z dumą defiluje po mieszkaniu w jego strażackiej czapce. Ma odwagę sięgnąć po nią tylko wtedy, kiedy ojca nie ma.

Jeśli Jorg jest potrzebny, nigdy nie odmawia pomocy. Pewnego dnia na kominie kopalni Sośnica-Wschód gniazdo uwiły wrony. Komin jest bardzo wysoki, nikt nie chce tam wejść i wygonić ptaków. Jorg Marx się zgłasza. Bez żadnego zabezpieczenia wdrapuje się na komin i robi, co trzeba.

Gołymbie

Jorg uwielbia gołębie, aktywnie działa w związku gołębiarskim. Ptaki trzyma u babci, gdzie się wychował – przy dzisiejszej ulicy Żeromskiego, bo tam mieszka jego matka. Zdarzało się, że po dniówce, zamiast przyjść do domu na obiad, od razu szedł karmić gołębie, czyścić im klatki i po prostu się im przyglądać. Są i nagrody: coraz więcej pucharów, medali i dyplomów za własne okazy. Jego gołębie latają aż na Hel!

W okolicy wielu ludzi, kolegów Jorga, trzyma gołębie. Kiedy są zawody – wygrywa ten, kto pierwszy przybiegnie do domu sekretarza związku zarejestrować własnego gołębia. Kto mieszkał dalej, miał trudniej, niektórzy gołębiarze korzystali z tego, że mieli rowery. Marxowie roweru nie mają, ale Hieronim bardzo szybko biega…

Sąsiedzi często wyciągają Jorga Marxa do knajpy, wdzięczni za jego uczynność. „Jorguś, chodź na jednego, przynajmniej tak ci się odwdzięczę” – powtarzają. Zapraszają, knajpa Sośniczanka jest niedaleko. Jorg zazwyczaj nie odmawia. Ten „jeden” trwa nieraz dość długo, ojciec wraca z takich wypraw do knajpy wieczorem, często bez obiadu. Czasem nawet sąsiedzi go przynoszą… Maria Marx zna tę niefrasobliwość męża. W czasie wypłaty chodzi po niego pod kopalnię, żeby Jorg po drodze nie zgubił pieniędzy.

Na środku stoi stół

W tamtych czasach w wielu śląskich rodzinach panuje matriarchat. Kobiety rządzą, mężczyźni pracują. Tak jest też i u Marxów.

– Mama zajmowała się wszystkim. Ojciec przede wszystkim zapewniał pieniądze – wspomina Joachim Marx. Starszy brat Ginter, kiedy dorósł, też rozpoczął pracę w kopalni – na dole, jako elektryk. Jednocześnie grał w piłkę w klubie Górnik Sośnica. Trafił do pierwszego zespołu.

Kiedy ojciec ze starszym bratem wracają z kopalni, życie codzienne toczy się przede wszystkim w kuchni. Tutaj się rozmawia, je posiłki, myje naczynia. Na środku stoi stół z – jak pamięta Joachim Marx – wielką, kryjącą skarby kuchenne szufladą.

Obiad jest przygotowywany zawsze na 14.30.

– Bez ojca nie było obiadu. Musiałem jeść razem z ojcem. Tak było ustalone i to było święte.

W rogu stoi tapczan – po to, żeby ojciec, jeśli jest bardzo zmęczony po pracy, a najczęściej jest, mógł od razu po przyjściu się choć trochę przespać. Jorg Marx wychodzi na chwilę na dwór, zapalić, i zazwyczaj się kładzie. Mało je, jest szczuplutki. Czasem pije kawę zbożową, na prawdziwą nikogo w okolicy wtedy nie stać. Nikt zresztą właściwie nie zdaje sobie sprawy, że jest jakaś inna kawa, ta zbożowa to była wtedy po prostu „kawa”. Wiele powszechnych dziś produktów wówczas jest niedostępnych, ludzie nie zdają sobie nawet sprawy z ich istnienia.

– Pierwszy raz pomarańcze widziałem, kiedy miałem 12 lat. Banany czasem pojawiały się w grudniu, na święta. Kiedy mama przyniosła je do domu po raz pierwszy, kończyłem podstawówkę – wspomina Joachim Marx.

Szpinak

Maria Marx zawsze stara się, jak może, przyrządza dla rodziny potrawy, z czego się da, lecz jednej z nich Achim wręcz nienawidzi – szpinaku. To przekleństwo wielu chłopców, również autora tej książki.

– Mama zawsze groziła, że jeśli nie zjem, to nie wyjdę z domu na trening. Naprawdę nie znosiłem szpinaku! – wspomina z uśmiechem Joachim Marx. Ale co zrobić? Z daleka słyszy wyjeżdżający pociąg, zamyka więc oczy i szybko połyka papkę. – Poświęcałem na to dziesięć sekund. Trzask drzwi, parę skoków przez ogród, przez płot, przez tory i po chwili byłem na dworcu. Czego nie robiło się dla piłki!

Płot za darmo, z miłości

Mały Joachim często nosi ojcu obiady na kopalnię, kiedy ten musi zostać w pracy dłużej.

– Nosiłem te garnki z jedzeniem w elastycznej siatce. Pod kopalnią był posterunek ORMO. Ojciec dzwonił tam i początkowo przychodził po mnie, ale potem, kiedy mnie już znali, zaczęli wpuszczać do jego warsztatu, który znajdował się w głębi na powierzchni. Do dziś pamiętam, jak siedzi tam przy ognisku w wielkim skórzanym fartuchu…

Jorgowi oczywiście zostaje zainteresowanie piłką. Za darmo robi klubowi z Sośnicy ogrodzenie okalające boisko. Stawia betonowe słupy, przytwierdza do nich drucianą siatkę.

– Ojciec szedł tam zaraz po pracy i przez kilka tygodni konstruował ten płot. Obiad nosiłem mu w siatce wtedy nie do pracy, lecz pod stadion.

Jorg Marx uczestniczy również w budowie szatni, które znajdują się tam do dziś.

Mama w ciągłej rozpaczy

Jorg Marx jest silny i zdaje sobie sprawę z własnej tężyzny fizycznej. Młodszego syna uderza tylko raz. Achim do dziś to pamięta.

Poszło o buty.

– Pewnego dnia dostałem nową parę. Były piękne, skórkowe! Nie mogłem się powstrzymać i… poszedłem z kolegami pokopać w nich piłkę.

Nagle przychodzi gwałtowna burza. Bajtlom to jednak nie przeszkadza, zapamiętale kopią piłkę. Nic dziwnego, że szpice w nowych butach się rozłażą, w dodatku trzewiki tracą kolor.

Po meczu panika – cała skóra z przodu butów się zdarła, zostały paskudne plamy.

– Wiedziałem, że jak mama to zobaczy, to w domu będzie wojna. Kiedy wchodziłem, od razu wiedziała, że coś jest nie tak, i natychmiast była awantura – przyznaje piłkarz. – Oczywiście nie miałem jej tego za złe. To była moja mama, a ja nie byłem grzecznym chłopcem, tak musiało być.

Możesz chodzić na fusbal, ale bez butów

Właśnie z takich powodów Maria Marx jest niechętna futbolowi. Kupuje synom za ciężkie pieniądze buty nie po to, żeby ci marnowali je na jakieś harce z piłką!

Kiedy Achim wraca zakłopotany i milczący do domu, w rozczłapanych szczewikach, które nie wyglądają już na nowe, matka nie wytrzymuje. „Tato, obroń mnie!” – woła Achim. Ojciec podchodzi i… bez słowa wymierza synowi tylko jeden cios pięścią. Chłopak leci na ziemię jak wór kartofli. Matka zamiera zdumiona i… sama przestaje go już bić. „Możesz chodzić na fusbal, ale… bez butów!” – zapowiada zdyszana.

Achim chodzi więc na bosaka. Palce poobijane, krwawe rany na stopach… Ale wiadomo, że warto! Kopnięcie piłki nie zawsze boli, zwłaszcza gdy któryś z chłopaków podbiera z domu pończochę, wkłada do niej zwiniętą w kulkę „Trybunę Robotniczą” i zawiązuje na supeł.

Na szczęście Jorg potrafi czynić cuda. Także z butami. Uczy się je naprawiać, a ta umiejętność jest wówczas szczególnie cenna. Dla jego synów, którzy kochają piłkę, wręcz wspaniała!

– Tata miał narzędzia, drewniane kołki. Potem, kiedy mieliśmy już do dyspozycji specjalne szczewiki do piłki, to je naprawiał, obrzynał, pastą smarował, jak prawdziwy szewc! Innego szewca nie było, a jeśli się pojawiał, to trzeba było mu płacić bardzo dużo pieniędzy – wspomina Joachim.

Dyrektor pilnuje, żeby za dużo za piłką nie ganiać

W Sośnicy Joachim chodzi do podstawówki numer 14, szkoły tylko dla chłopców, przy ulicy Sikorskiego. To główna ulica w dzielnicy, tamtędy jeżdżą autobusy z Gliwic do Zabrza. Po szkole i powrocie ojca z pracy chłopiec wychodzi do kolegów, żeby pograć w piłkę.

– Różnie piłkarze opowiadają o dzieciństwie, ale u mnie rzeczywiście od małego liczył się tylko futbol – zaznacza.

Joachim pamięta wychowawcę ze szkoły, pana Stawiarskiego. Mieszka niedaleko, uczy chłopca matematyki i wychowania fizycznego.

– Bardzo za futbolem był. Zawsze, jak odbywały się lekcje WF-u, ćwiczyliśmy z piłką. Ale tylko przez 10–15 minut, bo dyrektor szkoły często przez okno obserwował, czy za dużo za piłką nie ganiamy… Bo my zawsze naszego nauczyciela staraliśmy się wciągnąć w grę. Podpuszczaliśmy go: „Pan nie chce dziś grać, bo boi się, że mógłby przegrać”. „No dobra – on na to, zacierając ręce. – To robimy drużynę”. Wciągał się: czasem, jeśli dyrektor nie patrzył, to jeszcze dwie godziny, które powinny być przeznaczone na matematykę, graliśmy z nim w piłkę! Powtarzaliśmy gorliwie, że następnym razem to odrobimy i że będzie więcej matematyki, a mniej ćwiczeń. Nigdy jednak do tego nie dochodziło – opowiada z uśmiechem Joachim Marx.

1 września 1951: mały Achim z tatą podczas pierwszego dnia w szkole. To podstawówka nr 14 przy ul. Sikorskiego w Sośnicy. Chłopiec ma niezadowoloną minę – to dlatego, że musi pozować do zdjęcia, nie lubił tego. Dzień wcześniej skończył siedem lat

Kulawik

Kiedy chłopcy przychodzą ze szkoły, mają dwa ulubione boiska, które na nich czekają. Oczywiście boiska nie w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. To raczej placyki do zabawy. Jednym z nich jest tak zwany Kulawik. Wcześniej były tam ulokowane korty tenisowe. Niedaleko znajduje się scena do występów muzycznych w plenerze. Tuż obok park, rzeczka i restauracja.

Joachim Marx:

– Naszymi bramkami na Kulawiku były dębowe drzewa. Za bajtla czasem zbieraliśmy pod nimi żołędzie. Drzewa stały w idealnej odległości od siebie, więc świetnie nadawały się na bramki. Poprzeczki? Nie było. Najpierw umawialiśmy się tylko „na oko”, jak wysoko można kopnąć piłkę, żeby uznać, że padła bramka. Czasem ostro się o to kłóciliśmy… Potem skądś udało się skombinować drewniane listwy. Któryś z dorosłych nam je przybił i tym sposobem mieliśmy bramki. Kiedy w pobliżu pojawiali się milicjanci, trzeba było poprzeczki szybko ściągać. Listwy przybijane do dębów nie były mile widziane.

Po latach trudno już odnaleźć miejsce, gdzie Joachim Marx, Włodzimierz Lubański i ich koledzy grali razem w piłkę. Kulawik już nie istnieje, dziś to teren zarośnięty przez drzewa i chaszcze

Nazwa dzikiego boiska pochodzi od nazwiska przedwojennego właściciela tych terenów, do którego należała również restauracja, wspomniana już Sośniczanka.

Joachim Marx:

– Najpierw wybierało się kapitanów, którzy z kolei wybierali resztę składu. Miałem szczęście, bo zazwyczaj takim kapitanem byłem ja. Nie wiem, czy dlatego, że nieźle grałem, czy dlatego, że byłem wyższy od kolegów. Potem koledzy stawali w szeregu i na przemian się wybierało: „Ty do mnie, ty do mnie, ty do mnie, ty do mnie”.

Poprosił, że chce z nami zagrać

Właśnie na tym boisku Achim poznaje drobnego chłopca, który – jak się okazuje – ma niezwykły talent.

– Pojawił się na Kulawiku, kiedy miałem 12 lat, on zaś 9. Wcześniej go nie znałem, bo nie wychodził na podwórko, a do szkoły razem nie chodziliśmy. Jego ojciec woził go do szkoły w centrum Gliwic. Mieszkał przy ulicy Sztygarskiej, tam były lepsze warunki. Zamieszkiwali tam doktorzy, adwokaci, inżynierowie. Jego ojciec był sztygarem na kopalni – wspomina Marx.

– Chłopak poprosił, że chce z nami zagrać. Spojrzeliśmy po sobie. Dać mu szansę? Dlaczego nie?! Nie wiedzieliśmy wtedy nawet, jak ma na imię. Nie mieliśmy też pojęcia, co potrafi, a do drużyny został dobrany jako ostatni. Jeden jedyny raz. Potem już zawsze wybierano go jako pierwszego. To był Włodek Lubański.

Obaj z sentymentem wspominają tamte dni.

– Po latach żartowałem z Włodkiem. Mówiłem mu: „Ty wiesz, że to mnie zawdzięczasz karierę?” – wspomina Joachim Marx.

– A dlaczego? – dopytuje się z ciekawością Lubański.

– Bo ja wtedy byłem kapitanem. I to ja cię wziąłem do pierwszej drużyny – wyjaśnia Marx ze śmiechem i dodaje: – Włodek zrobił nam wtedy taką grę, że tylko patrzyliśmy po sobie.

Piłka ich połączyła

Jadę do Belgii, żeby porozmawiać o tamtych wydarzeniach ze słynnym napastnikiem Górnika Zabrze. Z Włodzimierzem Lubańskim, towarzyszem dziecięcych przygód futbolowych Joachima Marxa, spotykam się w Lokeren, gdzie mieszka od 1975 roku. Gwiazda polskiego futbolu czeka na mnie na rynku. Siadamy w jego ulubionej kawiarni. Obsługa doskonale wie, co lubi stały klient: kawa i odłożona gazeta już czekają. Lubański opowiada o Marxie z uśmiechem.

– Z Asiem byliśmy blisko od dzieciństwa. Między nami od najmłodszych lat był fajny, kumpelski układ. Tego, co przeżyłem z nim na podwórkach, nie przeżyłem już z nikim… Bo ja z nim, kurczę blade, codziennie kopałem piłkę! Ona nas połączyła. Spotykaliśmy się na ulicy i graliśmy w nią wspólnie zawsze, kiedy tylko była taka możliwość, od rana do wieczora – opowiada Lubański, a twarz mu pogodnieje od wspomnień.

– Zdarzało się również, że graliśmy w piłkę u mnie w domu. Mieliśmy przedpokój, w którym dało się rozgrywać mecze jeden na jednego. Mógł mieć sześć–siedem metrów długości. Jeden z jednej strony, drugi z drugiej i zaczynaliśmy kopać. To była dla nas jedna z najprzyjemniejszych zabaw, jakie mogliśmy sobie wymyślić – wspomina Lubański.

Kolorowe szybki

Joachim Marx również dobrze pamięta tamte chwile.

– W mieszkaniu państwa Lubańskich jedną bramką były drzwi wejściowe, a drugą drzwi od salonu. W tych od salonu były małe kolorowe szybki. Mama Włodka zawsze powtarzała, żebyśmy ich przypadkiem nie stłukli. Włodek mówił więc, żebyśmy zaczekali, aż jego mamy nie będzie w domu, to wtedy pogramy. Ale ja zawsze jakoś się bałem, że te szybki stłukę… Wystarczyło przecież, że szpicem walniesz, piłka pójdzie do góry i nieszczęście gotowe. Zawsze ustawiałem się więc tak, żeby drzwi z szybkami były moją bramką! Gdyby ewentualnie się stłukły, to po strzale Włodka, a nie moim – mówi ze śmiechem Marx. I dodaje: – Ojciec Włodka był ostry już z wyglądu. Był porządnym człowiekiem, ale wszyscy się go bali, ja też…

Lubański żałuje, że dziś tamte zwyczaje, zabawy chłopców z piłką nie są już tak powszechne.

– Niestety, dzieci coraz rzadziej kopią piłkę na podwórkach. Mama zawozi syna na trening, boiska są przygotowane, zresztą wszystko jest przygotowane, trener już czeka. Myślę, że Asiu się ze mną zgodzi: myśmy więcej umiejętności technicznych i konkretnych zachowań nauczyli się na podwórku aniżeli na treningu. Moja mama czasem narzekała, że za dużo czasu temu poświęcam. A my stwarzaliśmy sobie zabawy piłkarskie, które w fenomenalny sposób pomagały nam nauczyć się grać w piłkę – wspomina.

Trenowali, nie wiedząc, że trenują

Pytam o konkretne przykłady takich ćwiczeń. Włodzimierz Lubański nawet się nie zastanawia.

– Na przykład taka zabawa: stawaliśmy po przeciwnych stronach bramki. Podbicie głową piłki trzy razy i strzał na bramkę. Raz ja, raz on. To było coś, co świetnie uczyło nas techniki piłkarskiej, a myśmy nawet nie zdawali sobie z tego sprawy. Albo inna zabawa: na ścianie malowaliśmy kratki i z odległości 10–15 metrów staraliśmy się w nie trafić. Wygrywał ten, kto trafił więcej razy. Robiliśmy to prawą nogą, potem lewą. Staraliśmy się też jak najdłużej utrzymać piłkę w powietrzu, uderzając nią o ścianę. Kto utrzymał dłużej, był lepszy. To były zabawy rzeczywiście przynoszące efekt. Myśmy się przy tym uczyli, można powiedzieć, że trenowaliśmy, nie wiedząc właściwie, że trenujemy! Po latach mam świadomość, że to był trening, mimo że wtedy chodziło nam jedynie o zabawę – podkreśla.

– To była dla nas największa przyjemność, kiedy wracaliśmy ze szkoły, kładliśmy tornister na bok i wychodziliśmy pokopać piłkę. Pomyśleć, że to przerodziło się w tak poważne piłkarstwo. Z jednego podwórka na Sośnicy, z tego Kulawika, wyszło aż czterech ligowców! Chłopcy, którzy bawili się na Kulawiku, wychowywali się na sąsiednich ulicach: Sztygarskiej, Tarnogórskiej, Nowogórskiej… Krystian Hanke, Zygmunt Dudys, Asiu Marx i ja. Uważam, że to fenomenalna sprawa – mówi Lubański. – W pewnym momencie nasze drogi się rozeszły. W 1963 roku Asiu dostał propozycję z Gwardii, z kolei ja z Górnika. Staliśmy się rywalami, ale zawsze mieliśmy dla siebie poszanowanie, nie zanikło też kumpelstwo, które zostało do dziś.

Nie ma śladu po Kulawiku

Muszę zobaczyć to boisko. Przekonuję się, że sam nie miałbym jednak szans Kulawika znaleźć. Dziś bowiem to teren zarośnięty przez chaszcze i drzewa. Pośród nich dwie wydeptane ścieżki, gdzie mieszkańcy brzydkich bloków, wybudowanych obok za PRL, wyprowadzają na spacer psy. Po tych terenach oprowadzają mnie 83-letni Marcin Bassek wraz z żoną Brygidą. To dzięki nim wiem, gdzie znajdowało się boisko. Bassek to kuzyn Joachima Marxa. W młodości też grał na Kulawiku, a potem w trampkarzach Sośnicy. Kiedy dorósł, poszedł do miejscowej kopalni. Pracował w niej przez 33 lata, większość tego czasu na dole.

Chaszcze bardzo wyrosły, trudno nawet przypuszczać, że kiedyś mogło być tu boisko, nie mówiąc o tym, jak było położone.

– O, było tutaj. Jak te drzewa stoją, tutaj graliśmy – wskazuje Marcin Bassek. I dodaje: – Nie byłem tu wiele lat, nie mam po co tu przychodzić. Kiedy graliśmy w piłkę, tych bloków jeszcze nie było.

Choć Kulawik już nie istnieje, do dziś jest wspominany przez starszych mężczyzn z Sośnicy, którzy na nim grali.

– To było niezwykłe miejsce. Chodzili się tam bawić i grać chłopcy z całej okolicy. Pamiętam, że mogłem na nim za szkolnych lat zagrać z Włodkiem Lubańskim – opowiada Henryk Rennak, który spędził tu całe życie.

Bauka

Chłopcy z tej części Sośnicy mają jeszcze jedno ulubione dzikie boisko. Marx:

– Mieszkałem bliżej dworca i kopalni. Za naszym ogrodem były pola i łąki. W pewnym momencie te pola przestały być obrabiane, być może ich właściciele zmarli. Zrobiliśmy więc tam sobie drugie boisko, zwaliśmy je Bauką.

Oba boiska dzieli może 300 metrów. Baukę znaleźć jest jeszcze trudniej niż Kulawika. Przeskakuję przez tory kolejowe i wspinam się na łąkę. Od wielu lat to nieużytki. Chaszcze sięgają tutaj klatki piersiowej! Czuję się jak w dżungli. Przedzieram się przez roślinność niedaleko domu, w którym kiedyś mieszkała rodzina Marxów.

Marcin Bassek:

– Gospodarz, do którego kiedyś należały te tereny, nazywał się Orlok.

Marx:

– Na Bauce słupki najpierw zrobiliśmy sobie z kamieni. Niedaleko była wąskotorówka i nasyp, za którym znajdowały się już tory, którymi leciały pociągi do Zabrza i Katowic. Właśnie z kolei kradliśmy drewniane słupki na Baukę, dokładnie z kabiny przy dworcu towarowym. Kiedy kolejarze zorientowali się, co się dzieje, odebrali nam te słupki. Aż w końcu się dogadaliśmy, zostaliśmy kolegami i wreszcie pozwolili nam je zabrać. Czasem nawet przychodzili popatrzeć, jak gramy…

Ej, mama cię woła

Na Bauce chłopcy grają wieczorami, a przecież lekcje trzeba odrobić i kolację zjeść. Matka wychodzi do ogrodu i woła Achima.

– Ej, mama cię woła – szepcą wtedy koledzy.

– Nie patrzcie na nią! Nie będzie wiedziała, że ją tu słychać, to pogramy jeszcze chwilę – przeciąga Joachim, ile tylko może.

Matka nie traci cierpliwości, zna syna. Idzie więc naokoło, bo nie chce przechodzić przez tory, przez które przeskakiwał, żeby zawołać raz jeszcze. Chłopcy zyskują tym sposobem z dziesięć dodatkowych minut, a Achim za każdym razem kopie piłkę zapamiętale do ostatniego momentu, kiedy matka jest tuż-tuż.

– Żeby nie tracić czasu, skład drużyn ustalało się często jeszcze w szkole, podczas przerw lekcyjnych. Nie zawsze mieliśmy prawdziwą piłkę, ale zawsze dawaliśmy sobie jakoś radę. Czasem któryś wziął stare rajstopy od matki, wypychaliśmy je gazetami, wiązaliśmy i tym graliśmy. Na osiedlu Szczęść Boże był chłopak, który miał piłkę, ale nie potrafił w nią grać. Nikt go nie chciał do drużyny, trzeba go było jednak wziąć z wiadomych względów – opowiada ze śmiechem Marx.

– Zawsze graliśmy do upadłego. Czy to u Włodka w przedpokoju, czy na Kulawiku, czy na Bauce. To nigdy nie był jeden mecz. Zawsze więcej! Trudno je było w ciągu jednego dnia zliczyć. Jak się zmęczyliśmy, to siadaliśmy, ale tylko na chwilę. A potem od nowa wybieraliśmy składy – wspomina.

Marzenia o klubie

Ze starszym bratem Joachim w piłkę nie gra, jest między nimi zbyt duża różnica wieku. Czasem wspólnie z Ginterem kopią jedynie w ogrodzie za domem. Trenują technikę dzięki żonglerce gumowymi piłkami.

– Czego innego nie szło w ogrodzie ćwiczyć. Rosły tam sałata, kapusta, ogórki. Ojciec zajmował się nimi po robocie w kopalni, z tego się żyło – wspomina.

Joachim rośnie, dziewczyny na niego zerkają, ale jest kłopot.

– Nie umiałem tańczyć, nie umiem zresztą do dziś – twierdzi. – Jakieś tango, żeby się dużo nie ruszać przy zgaszonym świetle, żeby ludzie się ze mnie nie śmiali. Nawet jeśli gdzieś wyskoczyłem, to nie miałem okazji poznać dziewczyny, bo nie umiałem tańczyć.

W tym czasie co innego zaprząta mu głowę. Chce grać w piłkę nie tylko z kolegami, ale także w prawdziwym klubie. Wszyscy jego koledzy z boiska prędzej czy później trafiają do Klubu Sportowego Górnik Sośnica.

Najpierw Germania, potem Orzeł, wreszcie Sośnica

Sośnica występuje na stadionie przy dzisiejszej ulicy Dzionkarzy.

– Boisko powstaje tam jeszcze przed wojną, w 1930 roku przy Bergstraße [dzisiejszej Dzionkarzy oraz Tylnej – przyp. aut.]. Grała tam założona w 1923 roku Germania Öhringen, a także Eintracht, znacznie słabszy klub należący do strażaków, przeniesiony na ich życzenie do tej dzielnicy – wspomina Mariusz Kowoll, historyk śląskiej piłki nożnej, autor książki Futbol ponad wszystko, traktującej o przedwojennych dziejach tej dyscypliny po niemieckiej stronie Górnego Śląska. Z jego słów wynika, że Germania trzykrotnie była bliska awansu do Gauligi, ostatecznie trafili tam jedynie niektórzy jej piłkarze. W 1935 roku Georg Marx zostaje uhonorowany za dziesięciolecie członkostwa w Germanii. Trzy lata później dochodzi do fuzji dwóch klubów z Sośnicy – Germanii i Eintrachtu.

Po wojnie boisko zajął klub utworzony w kwietniu 1945 roku, już w Polsce. Był to Robotniczy KS Orzeł, przemianowany cztery lata później na Górnika Sośnica.

W latach 50. kierownikiem i trenerem zespołu trampkarzy jest Walter Górny, który wiele lat wcześniej grał z Jorgiem Marxem w SC Germania Öhringen. Syna dawnego druha nie zna, nawet z widzenia. Joachim nieśmiało pyta w domu, czy może zapisać się do klubu. Matka kategorycznie się nie zgadza, nie przekonuje jej argument, że Ginter gra w pierwszym zespole.

– Nie ma mowy, ty nie pójdziesz! – zakazuje synowi, bo chce uchronić go od tej przeklętej piłki.

Co musztarda ma wspólnego z piłką nożną

To działanie skazane na porażkę, nic nie może odciągnąć Achima od futbolu. Całą drogę do szkoły, z tornistrem na plecach, od progu kopie po drodze… kamień. Przed wejściem do szkoły go chowa, a po lekcjach zabiera i znowu kopie. I tak dzień w dzień.

– Tak się przyzwyczaiłem, że bez kamienia nie mogłem się nigdzie ruszyć – wspomina Marx.

Wszystko zmienia się którejś niedzieli. W tym dniu msze święte dla dzieci w Sośnicy rozpoczynają o 9.00. W pewną letnią niedzielę Achim rozgląda się po kościele – nikogo z kumpli nie ma! Okazuje się, że koledzy grają właśnie w barwach Sośnicy pierwszy w sezonie mecz towarzyski. Ich rywalem jest Gliwicki Klub Sportowy.

– Wtedy przydarzyło mi się szczęście lub pech. Ale uznaję, że raczej szczęście – mówi z uśmiechem Joachim Marx. Jego matka w niedzielę często robi roladę. A do rolad, jak wiadomo, potrzeba musztardy. Na Śląsku istnieje rozpowszechniony zwyczaj, że sąsiadki zachodzą do siebie i pożyczają, gdy czegoś akurat im zabraknie. Maria Marx nie znosi jednak tego zwyczaju, nie chce od nikogo niczego pożyczać, ale akurat zabrakło jej musztardy. Wysyła więc po nią do sklepu młodszego syna, który zdążył już wrócić z kościoła.

W niedzielę do południa otwarty jest sklep Delikatesy. Daje mu drobne.

– Skocz po musztardę – prosi.

Achimowi nie trzeba powtarzać. Wybiega z domu, kupuje musztardę i zaraz… truchtem na stadion. „Może i wrócę z musztardą trochę spóźniony, ale przynajmniej obejrzę kawałek meczu!” – myśli sobie.

Ten zawodnik jest lepszy jak jo

Ogląda kolegów, po pierwszej połowie przegrywają 0:2. Marx w przerwie idzie z nimi do szatni. Trwa narada. W drużynie gra chłopak o nazwisku Loreńczyk, jego dwóch starszych braci występuje w pierwszej drużynie Sośnicy. Po chorobie ma zniekształconą, skurczoną lewą rękę, ale świetny z niego zawodnik. Na skrzydle chodzi jak szatan.

Marx ogląda mecz nie z trybun, ale rozgorączkowany tuż zza linii końcowej. Podpuszcza kolegów, dopinguje. W drugiej połowie podczas jednej z akcji Loreńczyk wywraca się w okolicach chorągiewki, szansa na dobrą akcję przepada. Walter Górny jest bezwzględny.

– Sośnicę chyba stać, żeby mieć 11 zdrowych zawodników – mówi głośno do siebie. Wskazuje na jednego z rezerwowych. Ten rozbiera się zbyt opieszale, więc natychmiast dostaje reprymendę od wściekłego trenera. Szkoleniowiec rozgląda się i dostrzega Marxa.

– A ty kto jesteś? – rzuca do Achima.

– Panie Górny, to jest Marx, świetnie gra, on jest lepszy jak jo – rzuca ściągający dres rezerwowy.

Wolny unosi brwi.

– Jak się nazywasz?

– Joachim Marx.

Wolny rozszerza oczy.

– Twój ojciec to Jorg?! – dopytuje.

– Tak.

– A chcesz grać?

– Bym chciał.

Wolny odwraca się do zachwalającego Achima kolegi.

– Oddaj mu sprzęt.

Joachim Marx wchodzi na boisko w drugiej połowie. Strzela trzy gole, Sośnica wygrywa 3:2! Chłopak jest w siódmym niebie.

Mama cię zabije!

Tak się składa, że tego samego dnia pierwsza drużyna rozgrywa mecz nieco później, o 13.00. Achim jest cały w skowronkach, nie chce mu się wracać do domu. Zapomina o musztardzie. Przygląda się więc starszym zawodnikom, którzy schodzą się na zbiórkę. Jakie to ciekawe! Jest Stefan Florenski, późniejsza gwiazda Górnika Zabrze, pojawia się też Ginter Marx. Ten, kiedy widzi młodszego brata, robi wielkie oczy.

– Achim, co ty tu robisz?! Mama przecież czeka na musztardę! Zaniosłeś ją do domu? Jeśli nie, to mama cię zabije!

Twarz Joachima w sekundę tężeje. O rety!

– Zapomniałem… – szepce do siebie i zrywa się galopem do domu. Lania nie udaje mu się uniknąć, rolada nie może czekać!

– Potem wytłumaczyłem jednak mamie, co się stało. Opowiedziałem, że zagrałem w prawdziwym meczu, że strzelałem gole, że uratowałem drużynę, że było wspaniale… Mama słuchała i nic nie powiedziała. Chyba zdała sobie sprawę, że już mnie nie powstrzyma, że muszę być piłkarzem! Od tamtego dnia się zaczęło. Rodzice już mi nie bronili – wspomina.

Treningi nie wyglądają tak, jak dziś można by się spodziewać. Sośnica to jednak mały klub. Jej trampkarze ćwiczą tylko raz w tygodniu, w środę. Wszystkie drużyny, od pierwszej do najmłodszej, mają do dyspozycji tylko jedno boisko – płytę główną. Wiadomo jednak, że chłopcy nie widzą piłki jedynie na treningu. To tylko przygrywka. Jak dawniej, codziennie i niezmiennie wiele godzin spędzają na Kulawiku albo na Bauce.

– Kiedy trener Górny przychodził na środowy trening, to myśmy już piłkami walili. Nie mogliśmy się doczekać – wspomina Marx.

Klub przed zajęciami dawał chłopakom trampki.

– Jaki masz numer? – pytał każdego gospodarz. Po treningu chłopcy ściągali buty i rzucali na wielką hałdę. Po nich z tych samych trampek korzystała jeszcze tego samego dnia kolejna grupa.

Drużyna Górnika Sośnica, którą w latach 50. zachwyca się mały Achim. Trzeci z prawej Stefan Florenski, największa gwiazda zespołu, szósty z lewej starszy brat Achima – Ginter

Nie przypuszczałem, że zostaniemy szwagrami

Achim regularnie i z przejęciem ogląda mecze pierwszej drużyny Sośnicy. Jego brat Hieronim (czyli tak naprawdę Ginter) gra w niej na lewym skrzydle, idolem wszystkich jest Stefan (czyli tak naprawdę Ginter) Florenski. Mieszka w Sośnicy, w rodzinnej kamienicy przy ulicy Żeromskiego.

– Z kolegami zawsze pytaliśmy się na stadionie przed meczem, czy „Florek” zagra, to było najważniejsze. Dla nas to był po prostu „Florek” i już! To na niego się chodziło. Był świetnym zawodnikiem, zachwycaliśmy się jego grą. Skoro trafił potem do takiego klubu jak Górnik i od razu został tam czołowym zawodnikiem, to musiał być dobry. W Sośnicy był to wtedy najzdolniejszy technicznie zawodnik, bardzo wszechstronny – wspomina Marx.

W tym czasie Joachim Marx nie ma zagranicznych idoli. W domu nie ma radia, o telewizji nawet się nie marzy. Wiadomości sportowe czerpie się przede wszystkim z gazet.

– Pierwszy telewizor w okolicy, jeden z pierwszych na Sośnicy, miała ciotka. Pamiętam, że był okres, gdy sąsiedzi się zbierali i płacili jej, żeby pooglądać Czterech pancernych i psa – opowiada Marx.

A idol? Tylko jeden, ten znany z niedzielnych meczów – „Florek”!

Z „Florkiem” w jednej drużynie Sośnicy grał Gerhard Karwoth. Ma dziś 90 lat, mieszka w Troisdorf pod Kolonią. Do Niemiec wyjechał w 1967 roku.

– Dobrze wspominam tamte czasy. Gra w Sośnicy była piękną przygodą. Występowałem w środku pola. Florenski rzeczywiście był wspaniałym zawodnikiem. Wyróżniał się już wtedy, kiedy jeszcze nie zostaliśmy zawodnikami i graliśmy mecze ulica na ulicę. Nie mogłem przypuszczać, że kiedyś będziemy… szwagrami – mówi z uśmiechem Gerhard Karwoth. Dobrze pamięta też Gintera Marxa, starszego brata Joachima. – Grał u nas na ataku.

Powinnam być chłopcem

Stefan Florenski jest najlepszym piłkarzem drużyny z Sośnicy. Nikogo tam nie dziwi, że trafia do Górnika Zabrze i przez 15 lat występów w tym klubie (1956–1971) dziewięć razy zostaje mistrzem Polski. „Florek” umiera w 2020 roku.

Marianna Florenska, żona piłkarza:

– Pracowałam w sekretariacie kopalni Sośnica. Patrzyłam na tego chłopca, gdy wychodził po pracy… Zaczął mnie odprowadzać do domu. Czasem, wieczorami, nie było to bezpieczne. Do pracy w kopalniach przyjechało mnóstwo ludzi spoza Śląska. Często pili w Sośniczance, która, przykro to mówić, stała się mordownią. Po kilku głębszych jej bywalcom przychodziły do głowy różne pomysły. Kiedy pijani napotykali po drodze różnych ludzi, pytali ich na przykład o numer kołnierzyka. Gdy pytany odpowiadał po polsku, wszystko było w porządku. Kiedy po śląsku, obrywał. Kiedyś Stefan odprowadzał mnie do domu i nas zaczepili, zapytali o ten nieszczęsny numer kołnierzyka. „Florek” odpowiedział. Na szczęście wtedy jeden z nich rzucił do drugiego: „Zostaw go, to ten piłkarz”. Odeszli.

Florenski nie ma konfliktowego charakteru. Nie znosi kłótni, narzekań. Jest związany ze swą starszą siostrą Margot. Czasem żartobliwie się za nią chowa.

– Margot, obroń mnie – mówi wtedy.

– Tata był bardzo zżyty z własnym ojcem. Dziadek Jan był z niego dumny, cieszył się jego sukcesami, ale często mu powtarzał: „Synu, to fajnie, że tak ci dobrze w piłce idzie, ale ty musisz jakiś zawód zdobyć” – opowiada Zuzanna Florenska-Mróz, córka piłkarza.

Jan Florenski umiera już w 1952 roku na zapalenie płuc, syn codziennie odwiedza go w szpitalu i mocno przeżywa jego śmierć.

Zuzanna kocha piłkę żarliwą miłością, zresztą do dziś. Chce się zapisać do drużyny, ale wtedy w Polsce jeszcze takich nie ma.

– Tato, ty wszystko zrobiłeś dobrze. Z wyjątkiem tego, że powinnam być chłopcem – żartuje z ojcem.

Bramkarz na bosaka do domu

Sośnica walczy o awans do trzeciej ligi z Walką Makoszowy, klubem z dzielnicy Zabrza. Achim przeżywa to jako chłopak i kibic. Prezesi, dyrektorzy kopalń traktowali tamte mecze bardzo ambicjonalnie. Kibice jeździli na spotkania wynajętymi ciężarówkami, gdzie na pakę wstawiano szkolne ławki.

– Wtedy nie było wyzywania, kibicowaliśmy razem z fanami Walki – mówi Marx.

– Nasz bramkarz Rudolf Lachowski był jak pantera, przypominał wręcz Edwarda Szymkowiaka. Był moment, że nawet Górnik go chciał! Ale wtedy „Rudi” akurat zawalił dwie bramki, piłka wylatywała mu z rąk, Sośnica przegrała u siebie 1:2. Na rewanż do Makoszów szliśmy na piechotę. Nie było daleko, kilka kilometrów. Zaraz za stadionem Sośnicy znajdował się towarowy dworzec kolejowy, gdzie z rodzicami jesienią chodziło się po kartofle, żeby na zimę były w domu. Potem jezioro, mostek, las i zaraz za nim stadion Walki – wspomina Marx.

Po zwycięstwie w Sośnicy gospodarze są pewni awansu. Górnicza orkiestra, która ma grać na wiwat po meczu, nie rzuca się w oczy, ale jest już przygotowana do świętowania.

W rewanżu trener Sośnicy zmienia bramkarza. Rezerwowy „Willi” Wowra ma charakterystyczny, brawurowy styl. Taki trochę narwany. Nie boi się rzucać tam, gdzie nikt nie włożyłby nogi, choć technicznie jest słabiutki. Kiedy gra, zawsze schodzi poobijany.

– Ten drugi bramkarz obiecał, że jak Sośnica będzie lepsza od Walki, to na bosaka do domu wróci. Ledwo doszedł, bo nasza drużyna wygrała 2:0 – opowiada ze śmiechem Marx.

Obie bramki dla Sośnicy już w pierwszych minutach strzela jego krewny, Werner Krauczyk (matki są kuzynkami). Dobra gra skutkuje transferem. Krauczyk jako obrońca występuje w Górniku Wałbrzych w latach 1961–1964 i w 1963 roku zdobywa z tą drużyną awans do drugiej ligi. Zostaje już na Dolnym Śląsku jako trener. Prowadzi między innymi Zagłębie Wałbrzych i Piasta Nowa Ruda.

Przystanek w każdej knajpie

Dziesięcioletni Achim ogląda spotkanie w Makoszowach zza linii bocznej. Czasem stojącą na wale ziemnym publiczność od murawy oddziela tylko sznur. Zdarza się, że i jego brak, więc porządkowi zalecają, żeby trzymać odległość trzech metrów od boiska. Wiadomo, że widownia przeżywa, więc porządkowy z opaską chodzi wokół boiska i odpycha do tyłu co bardziej rozgorączkowanych fanów. Kiedy Krauczyk strzela gola, orkiestra z Makoszów nie czeka już na drugą połowę. Zbiera instrumenty i rozchodzi się po domach.

To zwycięstwo nie decydowało jednak o awansie. Skoro Walka wygrała w Sośnicy, a Sośnica w Makoszowach, potrzebny jest trzeci mecz. Śląski OZPN wyznacza na jego rozegranie boisko Stali Zabrze, klubu, w którym wychowuje się Henryk Kasperczak. To już daleko, więc tym razem Joachim dostaje od rodziców drobne na autobus.

W trzecim spotkaniu sędzia dyktuje karnego dla Sośnicy. Poprzeczka. Za chwilę karny dla Walki. Nad poprzeczką. Co za nerwy! Ostatecznie Sośnica wygrywa 2:1. Drużyna nie wraca autobusem. Zachwyceni kibice porywają piłkarzy w uroczystym pochodzie. Zatrzymują się przed każdą knajpą po drodze – aż do Sośnicy! Ostatni postój odbywa się w restauracji Czarny Diament w centrum Zabrza.

– Potem szliśmy już przez las i śpiewaliśmy…

Ciastko za mistrzostwo świata dla NRF*

Z rywalizacją między Sośnicą a Makoszowami związana jest jeszcze jedna ciekawa historia. Obie drużyny spotykają się ze sobą 4 lipca 1954 roku w meczu klasy A. Wtedy Walka (zwąca się jeszcze Górnik) wygrywa 9:1, nie to jest jednak najważniejsze.

To istotny dzień w historii światowego futbolu. Akurat trwa finał mistrzostw świata w piłce nożnej, które odbywają się w Szwajcarii.

– Ktoś na stadionie Walki nastawił transmisję radiową – wspomina Marx. O tytuł grają faworyzowani Węgrzy i sensacyjna drużyna NRF, która na Śląsku ma wielu sympatyków. Występuje w niej zresztą Richard Herrmann, wujek przyszłego kolegi Marxa z Ruchu, Edwarda.

Kiedy kończy się mecz, prawie nikt nie opuszcza stadionu, zaraz ma się rozpocząć finał mundialu. Gospodynie przygotowują dla publiczności kołocze. Kobiety roznoszą je wśród kibiców.

– Ja też się załapałem, kawałek ciastka dostałem – wspomina z uśmiechem Joachim Marx. – Atmosfera była niecodzienna, ludzie podnieceni. Niemcy początkowo przegrywali 0:2, ale zdołali strzelić trzy gole. Na stadionie oczywiście wielu kibiców było za Niemcami.

Transmisja leci głośno przez kołchoźniki [popularna nazwa głośników radiowęzłowych – przyp. aut.]. Kiedy Niemcy wyrównują, to ktoś każe przyciszyć transmisję. Lepiej nie mieć nieprzyjemności: mimo że Stalin umarł rok wcześniej, stalinizm w Polsce wciąż szaleje. A kiedy Helmut Rahn kilka minut przed końcem zdobywa zwycięską bramkę dla Niemców, transmisja przez kołchoźnik cichnie. Ktoś w całej dzielnicy wyłącza prąd…

Szaleństwo ze Śląskiem Wrocław

Pewnego dnia na mecz przyjeżdża Śląsk Wrocław. Takiej drużyny, spoza Górnego Śląska, w Sośnicy dotąd nie było. Gra tam wielu dobrych piłkarzy, między innymi odbywający służbę wojskową zawodnik Ruchu Józef Pohl. Mecz zaczyna się źle, goście prowadzą już 3:0. Ale nagle gospodarze się zrywają i strzelają dwa gole. Kibice szaleją, mają nadzieję na cud. Joachim Marx z nerwów obgryza paznokcie. Sośnica przyciska sławniejszego rywala, Śląsk nie umie przejść przez połowę. Marx:

– Czekaliśmy na tę trzecią bramkę, wisiała na włosku. Tamci jednak poszli z kontrą, strzelili czwartego gola i było po wszystkim. Kibice i tak byli jednak pod wrażeniem, znieśli naszych piłkarzy na rękach do szatni. Docenili ich wysiłek.

Rowerami na własny mecz

Dorosły futbol dorosłym futbolem, ale Achim Marx jest wniebowzięty, że może grać w trampkarzach Sośnicy. Przez rok występuje jeszcze u Waltera Górnego.

– Dużo graliśmy po Gliwicach. GKS miał boisko przy Okrzei [obecnie gra tam Piast w ekstraklasie – przyp. aut.], z kolei Piast miał siedzibę przy kanale, jego boisko było w takiej dziurze przy Kłodnicy – wspomina Marx.

Z dzisiejszego punktu widzenia trudno mówić o profesjonalnej organizacji. Panowały wówczas relacje współcześnie nie do utrzymania. Trener Walter Górny hoduje króliki. Raz w tygodniu, przed środowym treningiem, przychodzi do klubu z nylonową siatką. Wszystko ustalone: zanim rozpoczną się zajęcia, chłopcy muszą z boiska wyzbierać mlecze dla królików. Nikt z bajtli nie protestuje, każdy rzuca się na murawę i zbiera, żeby siatka zapełniła się jak najszybciej, bo wtedy w końcu będzie można pokopać piłkę.

Każdy gra w koszulce, w jakiej przyszedł, podczas zajęć nikt nie liczył na treningowe stroje. Trampkarze Sośnicy na wyjazdowe spotkania do Gliwic jeżdżą polnymi drogami na… rowerach. Achim akurat roweru nie ma, więc koledzy biorą go na ramę albo z tyłu, na bagażnik. I tak dojeżdżają na mecze. Paradoksalnie, na sąsiednie stadiony czasem łatwiej dotrzeć rowerem, bo z przystanku autobusowego trzeba jeszcze dojść. Walter Górny nawet woli, kiedy chłopcy jadą na rowerach. Po każdej takiej eskapadzie daje każdemu dwa złote – to zwrot za bilet autobusowy. Marx:

– Mogliśmy iść za to do kina.

Ty musisz do nas przyjść

– W trampkarzach Sośnicy była świetna ekipa. Uważam, że grało tam bardzo wielu chłopaków lepszych ode mnie, ale potem jakoś przepadli. – Joachim Marx uśmiecha się smutno do wspomnień.

1 września, początek roku szkolnego. Achim chce zdobyć fach, iść do szkoły zawodowej w Gliwicach na tokarza. Pracować jak ojciec. Po Jorgu ma smykałkę do robót ręcznych. Zasada jest taka, że są trzy dni szkoły i trzy dni warsztatów.

Marx przychodzi na warsztaty, a tam jednym z nauczycieli jest jednocześnie trener młodzieży w GKS Gliwice. Akurat ten, który prowadził trampkarzy właśnie przeciw Sośnicy i widział olśniewający debiut Marxa. Robi pogadankę dla nowych uczniów, cały czas patrząc na Achima. A Achim patrzy na niego. Nauczyciel przekazuje wreszcie uczniów innym pedagogom, ale zatrzymuje Marxa. Idą do biura.

– Ty musisz do nas przyjść, GKS to klub dla ciebie – klaruje chłopakowi nauczyciel.

To zmarły w 2021 roku Jerzy Klejnot, jeden ze specjalistów od pracy z juniorami. Achim zgadza się na propozycję. Wtedy nie ma jeszcze mowy o wielkich transferach. Po prostu z końcem jednego roku szkolnego przestaje przychodzić na Sośnicę, a z początkiem następnego – zaczyna przychodzić na GKS.

– Kartę zawodniczą podpisywało się na rok. Potem jej ważność wygasała. Podpisałem więc tę w GKS i już byłem jego zawodnikiem – opowiada Marx.

Rok 1959: zajęcia z wychowania fizycznego w szkole zawodowej. Joachim Marx szósty z prawej w górnym rzędzie

Spec od młodzieżowego futbolu

Jerzy Klejnot jest w Gliwickim KS asystentem Jerzego Cicha, do dziś legendy młodzieżowego futbolu na Górnym Śląsku. Kiedy Marx debiutuje w Sośnicy, Cich akurat przebywa na urlopie.

To wyjątkowy spec od obrabiania piłkarskich talentów, świetny trener, znakomity wychowawca młodzieży. Umie znaleźć z chłopakami wspólny język, na co dzień też jest nauczycielem – w Technikum Ceramicznym. Wyszukuje po małych, często dzikich boiskach piłkarskie talenty, zapraszając do nauki i futbolu. Ma twardą rękę, ale uczniowie go uwielbiają, bo naprawdę zna się na piłce i jest sprawiedliwy. Wszyscy, którzy go znają, podkreślają, że działa w sposób konsekwentny. Prowadzi chłopaków razem z Klejnotem i trzecim specem od młodzieży, Leszkiem Wyspiańskim.

Ich wychowankowie to między innymi Marx, Włodzimierz Lubański, Rainer Kuchta, Jerzy Musiałek, Andrzej Buncol czy Janusz Jonda. Wychowankowie Cicha grają w Górniku Zabrze, Ruchu Chorzów, ale i w Legii Warszawa, reprezentacji Polski, zdobywają medale olimpijskie i mistrzostw świata. Cich ma propozycje z wielu klubów, także spoza Śląska, pozostaje jednak wierny Gliwicom.

Włodzimierz Lubański po latach będzie uważał tego szkoleniowca za swego mentora z dzieciństwa.

– Miałem ogromne szczęście, że trafiłem na Jerzego Cicha. Natychmiast zauważył moje możliwości. Zaufał mi, potrafił zmotywować – mówi piłkarz, który tak jak Marx przeszedł z Sośnicy do GKS. Lubański jest młodszy od Marxa o trzy lata, w drużynie Sośnicy razem nie grają. Co innego w nowym klubie.

– Jerzy Cich interesował się nami jako piłkarzami i jako chłopakami. Kiedy graliśmy, robił naszym drużynom zdjęcia i rozdawał je nam za darmo – wspomina Joachim Marx.

Cich w latach 80. z powodów rodzinnych wyjeżdża na stałe do Niemiec, jednak do końca życia interesuje się gliwickim futbolem. Umiera w Monachium w 2012 roku, w wieku 81 lat.

Najpierw z tyłu, potem z przodu

W GKS Cich decyduje, że Marx będzie grał jako stoper. To dlatego, że jest w zespole najwyższy. Achim w tym klubie przechodzi wszystkie szczeble młodzieżowej kariery – od trampkarza przez juniora do pierwszej drużyny.

– Nie sprzeciwiałem się. Przede wszystkim chciałem grać – wspomina Marx.

Wkrótce do zespołu dołącza jeszcze wyższy piłkarz. W przyszłości będzie cenionym obrońcą Górnika Zabrze. To Rainer Kuchta.

– Zepchnął mnie na pozycję prawego obrońcy. Ale zaraz potem kontuzji doznał środkowy pomocnik, więc zostałem przesunięty do drugiej linii.

Rainer Kuchta mówi ze śmiechem:

– Tak było? Ja Achima pamiętam przede wszystkim jako napastnika. Achim przyjeżdżał na treningi z Sośnicy, ja z kolei z moich Żernik. Biegałem na zajęcia po pięć kilometrów, przeskakiwałem po drodze przez rzeczkę, czasem nawet do niej wpadłem. Pieniędzy na bilet autobusowy nie było, czasem mama dała na powrót, żebym nie wracał na piechotę po zmroku. Wspominam tamte czasy ze wzruszeniem.

Rainer Kuchta pamięta, że na mecze wyjazdowe piłkarze jeździli ciężarówką Star 20. Miała otwartą plandekę, na pakę wchodziło się po żelaznej drabince.

– Jerzy Cich był świetnym trenerem, zrobił z nas piłkarzy. Kiedy wygraliśmy, często zapraszał nas na lody. Byliśmy dzięki niemu jedną z najlepszych drużyn juniorskich na Śląsku. Rywalizację przegraliśmy tylko ze Zrywem Chorzów, prowadzonym przez profesora Murgota – wspomina Kuchta. Obaj z Joachimem Marxem bardzo się szanują, choć nie widzieli się już od kilkudziesięciu lat.

Rywalizacja ze Zrywem

Zryw ma wtedy świetną pakę. Józef Murgot pochodzi ze Świętochłowic, w młodości kopie piłkę w Czarnych Chropaczów. Po wojnie zostaje nauczycielem wychowania fizycznego w Technikum Górniczym w Chorzowie-Batorym. Wszyscy nazywają go „profesorem”. W 1953 roku organizuje pierwszą w Polsce szkółkę piłkarską dla młodzieży.

Śląska Liga Juniorów, rok 1959. Joachim Marx jako piłkarz Górnika Sośnica szósty z lewej

Uczniowska drużyna Międzyszkolnego Klubu Sportowego Zryw przyciąga wiele talentów. Grają tam między innymi Antoni Piechniczek, Zygfryd Szołtysik i Józef Janduda (starsi od Marxa o dwa lata) czy Jan Banaś (starszy o rok).

– Pamiętam tamte mecze ze Zrywem – mówi Joachim Marx. – Grałem już wtedy na środku ataku, a krył mnie właśnie Józek Janduda [potem przez dziewięć lat obrońca Ruchu, mistrz Polski z 1968 roku – przyp. aut.]. U siebie wygraliśmy 2:1, na wyjeździe przegraliśmy 0:3, ale sędzia nas wtedy załatwił. Nie uznał mi gola, kiedy było jeszcze 0:0. Mój brat chodził na te mecze z aparatem fotograficznym. Udało mu się zrobić zdjęcie, jak strzeliłem tego nieuznanego gola. Włodek Lubański grał u nas w tamtym meczu na środku ataku, ja na prawej stronie. Uderzyłem wtedy w sam winkiel [róg – przyp. aut.], a mój brat to złapał! Cieszymy się, a sędzia podchodzi i mówi: „Chłopcy, nie ma bramki, spalony”. Nie wiem, jakim cudem, bo strzeliłem tego gola prawie z połowy boiska… Może bocznemu jakiś kibic tę rękę podniósł.

Decydujący mecz odbył się na boisku Słowiana Katowice. Murawa taka sobie, trochę trawy, trochę żużla. Zryw lepiej się przystosowuje do tych warunków i wygrywa 1:0. Potem zostaje mistrzem Polski juniorów, 13 września 1961 roku w finale rozbija 10:1 Górnika Wałbrzych. To ostatnie spotkanie odbywa się jako przedmecz starcia Górnika Zabrze z Tottenhamem w Pucharze Europy Mistrzów Krajowych na Stadionie Śląskim. Juniorzy GKS Gliwice dostają zaproszenia na te mecze, przykro im trochę, że to nie oni grają przed Górnikiem. Na pociechę mają tytuł wicemistrzów Śląska.

Przy okazji spotkania ze Zrywem Joachim Marx po raz pierwszy występuje na stadionie pierwszoligowym. Wszystko dlatego, że ze Zrywem ma się spotkać Wisła Kraków, która wcześniej chce zagrać sparing i zaprasza GKS Gliwice.

Drużyna GKS Gliwice, wicemistrzowie Śląska. Joachim Marx trzeci z lewej w dolnym rzędzie. Obok niego Włodzimierz Lubański, przed nim bramkarz, a później ligowy sędzia – Wit Żelazko. Pierwszy z prawej Krystian Hanke, drugi kolega z podwórka

Na mecze Górnika sposobem za darmo

Oprócz grania jest też kibicowanie. Wszystkie nastolatki z Sośnicy, kiedy tylko mogą, chodzą na mecze Górnika Zabrze. Ten klub był i jest wyrocznią, alfą i omegą – w Sośnicy na podwórkach o innym zespole się nie dyskutowało.

– Na mecze Górnika chodziło się piechotą, bo pieniędzy na autobus nie było. Kiedyś przy stadionie Górnika było kąpielisko [dziś są tam parkingi – przyp. aut.]. Jeden z nas kupował bilet na basen. Potem podawał go przez ogrodzenie innym, aż weszliśmy wszyscy. Kąpielisko było oddzielone od stadionu ogrodzeniem z drucianej siatki. Róg był zarośnięty krzakami, więc wyrwaliśmy tam niewidoczną dla innych dziurę. Przed meczem sprawdzaliśmy tylko, czy nikt nie pilnuje. Potem bach w te krzaki i już było się na Górniku. A na stadionie nikt biletów nie sprawdzał – wspomina z uśmiechem Joachim Marx.

Jako chłopak zna na pamięć cały ówczesny skład Górnika. Wymienia Franosza, Gawlika, Pohla, Kowala, Lentnera…

– To byli wówczas wielcy zawodnicy, moi idole. Podziwiałem ich. O Ruchu wtedy nie wiedziałem jeszcze zbyt dużo, właściwie tylko tyle, że istnieje. W „Trybunie Robotniczej” była tylko strona gliwicka, nie chorzowska. Czytałem więc głównie o Górniku – mówi.

Piorun

W wieku 16 lat Joachima Marxa trafia piorun. Absolutnie traci głowę. Piorun ma na imię Henia.

Henryka Siwczyk jest śliczną brunetką, która później będzie farbować się na kasztanowo. Ale wówczas to jeszcze dziewczynka, ma dopiero 13 lat.

Od ponad pół wieku są małżeństwem, mają dwóch synów. Ale w 1960 roku jeszcze oczywiście nie wiedzą, że tak potoczy się życie.

– Wszystko zaczęło się od tego, że przez przypadek jechaliśmy wspólnie tym samym pociągiem – opowiada Henryka Marx.

– To znaczy tyś już siedziała, a ja wszedłem do przedziału – poprawia mąż.

– Być może. Ja siedziałam z jednej strony, on z drugiej. Nie powiem, że go nie widziałam. Na to ma się oczy, żeby patrzeć – mówi uśmiechnięta Henryka Marx.

Jest 1 września, zaczyna się rok szkolny. Oboje jadą z Gliwic do Sośnicy. Chodzą do szkół w centrum miasta.

– Nie wiedziałam jednak, że kiedy wysiadłam z pociągu, przyszły mąż nadal mnie obserwował.

Czy mógłbym cię odprowadzić?

Achim i Henia często widzą się w pociągu, patrzą na siebie, ale nic nie mówią. Henia wsiada na stacji Sośnica-Hałda, Achim – Sośnica Główna.

– Henia od razu wpadła mi w oko – przyznaje Joachim Marx.

Żona:

– Na początku widziałam tylko, że jest ładnym chłopcem. Miałam wtedy wielu kolegów, wiele koleżanek. Jeszcze nic nie czułam, nie znaliśmy się przecież.

– Początkowo Heniusia patrzyła nawet na mnie z góry – wspomina Joachim Marx.

Mija kilka miesięcy wzajemnego wypatrywania. Jest 6 grudnia, Mikołaja. Właśnie tego dnia przypadkowo okazuje się, że oboje mają lekcje religii przy kościele akurat o tej samej porze.

Henia ma koleżankę Irenę, która mieszka niedaleko Joachima. Irena choruje na grypę, Henia po religii idzie zanieść koleżance zadania ze szkoły, żeby ta mogła je odrobić. Achim przełamuje się i zdobywa na śmiałość. Przejęty pyta, czy mógłby odprowadzić dziewczynę do domu. Henia się zgadza.

– Po drodze pada wtedy między nami dużo słów i dużo zdań – wspomina.

– I tak się zaczęło. Dla mnie to od razu była wielka miłość – dopowiada Joachim Marx. Od tego czasu na dworcu, w pociągu czy w tramwaju zakochani już się szukają.

Co na to rodziny?

– Pewnego dnia, kiedy odprowadzałem Heniusię, natknęliśmy się na jej mamę, która szła z sąsiadkami na zakupy. Zastygłem – wspomina Joachim Marx.

Mama Heni patrzy na parę spokojnie, a kiedy są metr od siebie, mówi do córki:

– Kiedy wrócę z zakupów, to sobie pogadamy…

Pogadanka nie kończy się awanturą. Na dzielnicy już wcześniej dostrzegają, że młodzi mają się ku sobie. Wcześniej widzi ich wujek Joachima, który mówi matce chłopaka, że ten wieczorem, kiedy było już ciemno, trzymał się z jakąś dziewczyną za ręce.

– Jesteś za młody, synu! – usłyszał Achim, ale tym razem nie zamierzał słuchać mamy.

Drewniana walizka

Czasem jednak Joachim Marx jedzie pociągiem sam, bez Heni. Powodem jest piłka nożna.

Marxowi dobrze idzie w drużynie juniorów GKS Gliwice. Na tyle, że Jerzy Cich, który zostaje trenerem pierwszej drużyny, zabiera go ze sobą i umożliwia debiut wśród seniorów.

Achim dostaje też powołanie do reprezentacji Polski juniorów – jako jedyny piłkarz trzecioligowego klubu. Do siedziby GKS przychodzi telegram.

– Spytałem mamę, czy może mi dać jakieś pieniądze na pociąg. Nie miała.

Marx przyjeżdża do klubu i mówi, że nie jedzie na kadrę.

– Jak to? – pytają zaskoczeni działacze.

– Mama nie chce mi dać pieniędzy na podróż – odpowiada piłkarz.

Działacze fundują mu pociąg z własnej kieszeni. Powołanie Marxa to dla klubu wyróżnienie.

Piłkarz musi sobie jednak poradzić z jeszcze jednym problemem. Nie ma w domu torby, do której mógłby się spakować na pierwsze zgrupowanie. Jest tylko drewniana walizka z dykty, ale Achim wstydzi się ją zabrać. Już nikt takiej nie używa. Ojciec zabiera ją ze sobą, kiedy jedzie na Opolszczyznę do rodziny, by pomagać latem w żniwach. Jego syn jednak się boi, że spotkani w kadrze nowi koledzy będą się z niej śmiać. Chce pożyczyć od kumpli popularny wtedy plecak, ale żaden niczego takiego nie ma. Zostaje ta nieszczęsna walizka…

Marx jedzie pociągiem do Warszawy, ale wysiada w Katowicach, bo nie może się pokazać kolegom z tą walizką. Oddaje ją do przechowalni, a rzeczy pakuje do plecaka, który kupuje niedaleko dworca. Potem podróże pociągiem do Warszawy, nie tylko na mecze reprezentacji, staną się dla niego codziennością.

W reprezentacji Polski juniorów w 1961 roku podczas wyjazdu do NRD (drugi z prawej w dolnym rzędzie). Nad nim pochylony Jan Wilim z Szombierek, pierwszy z lewej w górnym rzędzie Krystian Michalik, z którym wiele lat będą grali razem w Gwardii

Pieniądze na książeczce PKO

Trenerem kadry młodzieżowej jest Wiesław Motoczyński. Jesienią 1961 roku piłkarz debiutuje w wyjazdowym meczu z NRD.

– Wtedy pierwszy raz w życiu wyjechałem za granicę. Zwiedzając Berlin, naiwnie wymyśliliśmy sobie, że nielegalnie przejdziemy do Berlina Zachodniego przez Bramę Brandenburską – opowiada ubawiony Marx.

Wiosną 1962 roku występuje w mistrzostwach Europy juniorów. W pierwszym meczu, przegranym z Włochami 0:3, nie gra. W kolejnym, z Austrią, strzela gola.

– Pamiętam, że uderzyłem głową, co w moim przypadku nie było codziennością. Szczerze mówiąc, bałem się nią grać. Jeszcze jako trampkarz zderzyliśmy się głowami z innym zawodnikiem i straciłem przytomność – wspomina Marx.

W „Sportowcu” ukazuje się zdjęcie piłkarza. Wujek Joachima pracuje w Sośnicy w kiosku i zauważa fotografię. Natychmiast przynosi tygodnik do Marxów.

Powołań przychodzi coraz więcej, ale pierwsze pieniądze z piłki Achim dostaje dzięki grze w klubie, a nie w reprezentacji.

– Pierwszy raz jako piłkarz zarobiłem wtedy trochę pieniędzy, bo w trzeciej lidze były już premie: 100 złotych za zwycięstwo, 50 złotych za remis. Kiedy wyjeżdżałem występować w Gwardii Warszawa, miałem na książeczce PKO odłożone trzy tysiące złotych – wspomina Marx.

Kierowca ciężkich pojazdów

Tymczasem Henia i Joachim się do siebie zbliżają. Chłopak dowiaduje się, że ojciec dziewczyny też gra w piłkę. Stanisław Siwczyk przez kilka lat występuje w ataku Piasta Gliwice, w 1954 roku nawet w drugiej lidze, wspólnie z Lucjanem Brychczym, Ślązakiem urodzonym w Nowym Bytomiu, który stanie się potem jednym z najważniejszych symboli Legii Warszawa. Ojciec zabiera nawet któregoś dnia dziewczynę na boisko Piasta, żeby pokazać, gdzie grał. Jej dziadek Antoni nie jest jednak zadowolony z zainteresowań syna. Zżyma się, że 22 głupców gania za jedną piłką…

Stanisław Siwczyk jest na co dzień kierowcą ciężkich pojazdów w Mostostalu. Jeździ w konwojach, wozi choćby fragmenty Pomnika Powstańców Śląskich. Jego stalowa konstrukcja zostaje odlana w Gliwickich Zakładach Urządzeń Technicznych. Pomnik powstaje w centrum Katowic, w miejscu, gdzie znajdował się cmentarz żołnierzy Armii Czerwonej. Po ekshumacji mogiły zostają przeniesione do parku Kościuszki.

Henia Siwczyk, córka Stanisława, doskonale wie, na czym polega sport, bo gra w piłkę ręczną w Sośnicy. Świat jest mały: zna się z Dzidką, siostrą Włodzimierza Lubańskiego. Nie ma dla niej jednak żadnego znaczenia, że Achima uważają za utalentowanego piłkarza. Ważne jest coś innego.

Rodzice młodych znają się, choć początkowo nie wiedzą nawet, że ich dzieci się spotykają.

– Moja mama była kierowniczką sklepu z artykułami przemysłowymi i okazało się, że mama Achima przychodziła tam na zakupy – wspomina Henia.

Uczucie, którym darzą się młodzi, jest silne. Młodzi pobierają w 1967 roku, Joachim Marx jest już wtedy od czterech sezonów zawodnikiem Gwardii Warszawa.

Figurka na pamiątkę

Rodzice Joachima Marxa zastanawiają się nad wyjazdem do Niemiec. Drzymalla mówi wtedy do ojca:

– Jorguś, ty nie masz szans wyjechać, jesteś za dobrym pracownikiem.

Dziś to niepopularne stwierdzenie, ale ludzie na Sośnicy tęsknią nawet nie tyle za Niemcami, ile za przedwojennym niemieckim dobrobytem. Przed wojną mogli sobie pozwolić na wiele, po wojnie życie w dzielnicy staje się jednostajne i bardzo skromne. To trwanie.

Jorga Marxa puszczają do Niemiec, dopiero kiedy jest na emeryturze.

– Decyduje się z mamą na wyjazd, ale nawet kiedy decyzja już zapada, nie chce opuszczać Sośnicy – wspomina Marx. – Brat opowiadał mi, że ojcu z trudem przyszło wyjść z mieszkania.

Ostatecznie brat wraz z rodzicami wyjeżdża na stałe do Niemiec w 1978 roku, kiedy młodszy syn gra już we Francji. Jerzy Marx osiedla się z żoną i starszym synem w Hanau koło Frankfurtu. Dziś jego starszy syn ma 88 lat i nadal mieszka w Niemczech.

Ojciec umiera w 1999, na miesiąc przed 90. urodzinami. Na grobie ma wyryte imię Georg. Synowi zostaje po nim niezwykła pamiątka. Pokazuje mi figurkę kowala, którą tata sam wykonał. Dziś wisi na ścianie w domu Marxów. Oglądam ją.

– To była jedyna pamiątka, którą ojciec zabrał z Sośnicy. Wisiała na balkonie. Kiedy tata umarł, po pogrzebie spytałem mamę, czy mogę ją sobie wziąć. Pozwoliła. To sobie wziąłem…

Sośnica nadal istnieje i się nie poddaje!

Spaceruję po Sośnicy. Rozglądam się.

– Pan czegoś szuka? Może pomóc? – pyta mnie młody mężczyzna, któremu towarzyszą dzieci. Niezwykły zbieg okoliczności sprawia, że to akurat Marcin Kiełpiński, prezes Sośnicy. To były reprezentant Polski w futsalu. Sośnica zresztą futsalem stoi, wychowało się tu kilkunastu zawodników, którzy grali w kadrze w tej dyscyplinie sportu.

Stadion Sośnicy został sprzedany prywatnej firmie z Katowic. Większość trybun porastają obecnie chaszcze i małe drzewka, podobnie jak boczne boisko, niemniej murawa głównej płyty jest świetnie utrzymana i można na niej grać. To zasługa kilku zapaleńców z Kiełpińskim na czele, którzy robią wszystko, żeby Sośnica nadal istniała.

Pierwsza drużyna Sośnicy gra dziś w śląskiej okręgówce (szósty poziom rozgrywkowy), występując na boisku w Łabędach, z płyty na stadionie przy ulicy Dzionkarzy korzystają natomiast rezerwy, a także 200 dzieci z akademii. Klub posiada też inne sekcje: futsalu (drużyna gra w pierwszej lidze) oraz beach soccera.

„Poldi” też kocha Sośnicę

Sośnica rzeczywiście ma więc w sobie coś niezwykłego. Genius loci sprawia, że ciągle wychodzą stąd piłkarze, którzy olśniewają świat. Florenski, Marx, Lubański… Sośnicę kocha też nieprzytomnie Lukas Podolski, mistrz świata z Niemcami z 2014 roku. Przez wiele lat, nawet gdy grał w największych klubach na świecie, deklarował, że kiedyś wróci do korzeni.

Jeszcze w 2010 roku spotkaliśmy się na stadionie Górnika Zabrze, któremu Podolski kibicuje od dziecka. Potem pojechaliśmy do Sośnicy. Zawodnik pokazał mi boisko, na którym grał w piłkę, kiedy przyjeżdżał do Polski. Pod kopalnią Sośnica-Makoszowy poczekaliśmy na wujka piłkarza, Wiesława Budzińskiego, który akurat kończył szychtę. Widziałem, jak „Poldi” wymienia z nim serdeczne uściski.

– Coś ta Sośnica rzeczywiście w sobie ma. Nie wiem co, ale ma coś, co sprzyja piłce. Ludzie zawsze ją tam kochali, pamiętam z dzieciństwa, że grali nawet na ulicach. A do tego jest stąd tylko pięć minut autem od stadionu Górnika. Górnik to wielki klub nie tylko na Śląsku, ale też w całej Polsce. Kiedy byłem mały, przyjeżdżałem z Sośnicy na stadion, żeby popatrzeć, jak zawodnicy trenują – mówi dziś Lukas Podolski.

– Szkoda tylko, że kiedyś było tam dużo dzikich boisk, schowanych gdzieś z boku, a dziś już ich nie ma. Dzieci tam grały, dorośli grali, ja grałem… Niestety, to się zmieniło. W tych miejscach powstają budynki, sklepy. Boisko, na którym kopałem piłkę, też już nie istnieje. Powstaje tam nowy budynek dla policji. Szkoda, że tak jest… Na Sośnicy ciągle bywam. Dalej mamy tam mieszkanie i ogródek, to miejsce będzie dla mnie ważne do końca życia. To mój heimat – zapewnia „Poldi”.

Nie tylko jego. Joachim Marx i Włodzimierz Lubański również wspominają Sośnicę z rozrzewnieniem. Zostanie w nich na zawsze.

* W latach 50. i 60. XX wieku w Polsce używano zwykle nazwy NRF (Niemiecka Republika Federalna) zamiast powszechnej obecnie RFN, analogicznie do nazwy NRD (Niemiecka Republika Demokratyczna). Stąd również w książce zachowuję tę dwojakość.