Asia i Marian - Karol Kłos - ebook

Asia i Marian ebook

Karol Kłos

0,0

Opis

Mamusia złożyła ikrę na dnie, a tatuś ją zapłodnił swoim nasieniem, w wyniku czego urodziło się tysiące braci i sióstr śledzika Marianka. Śledzik Marian wdaje się we flirt z kuzynką Franią. Potem nieco podrastając udał się wraz z cała ławicą śledzi w długą wędrówkę po morzach, poznaje rybkę Asię, która zostaje jego narzeczoną. Śledzik Marian zaczyna tworzyć obrazy na dnie z małych kamyków. Z Asią rozmawia o tym jak natura wszystko mądrze na świecie urządziła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 123

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karol Kłos

Asia i Marian

© Karol Kłos, 2023

Mamusia złożyła ikrę na dnie, a tatuś ją zapłodnił swoim nasieniem, w wyniku czego urodziło się tysiące braci i sióstr śledzika Marianka.

Śledzik Marian wdaje się we flirt z kuzynką Franią. Potem nieco podrastając udał się wraz z cała ławicą śledzi w długą wędrówkę po morzach, poznaje rybkę Asię, która zostaje jego narzeczoną.

Śledzik Marian zaczyna tworzyć obrazy na dnie z małych kamyków. Z Asią rozmawia o tym jak natura wszystko mądrze na świecie urządziła.

ISBN 978-83-8351-411-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

Jestem szczęśliwym synem moich rodziców. Oni z całą pewnością też byli szczęśliwi mogąc mnie począć. Dzieci są dla rodziców najprawdziwszym skarbem. Każde pokolenie powołuje do życia swój własny skarb, dla którego jest gotowe uczynić wszystko co możliwe. Czasami nawet udaje się dokonać rzeczy niemożliwych, no ale to bardzo rzadko, wiadomo.

Oboje bardzo skrupulatnie przygotowywali się do moich urodzin. Wspólnie planowali dla mnie wspaniałe, bezpieczne życie pod ich opieką. Chcieli mnie nauczyć życia zgodnego z prawami natury i nierozerwalnie związanego z przyrodą.

— Tylko życie zgodne z prawami natury daje nadzieję na uratowanie środowiska naszej planety. — lubił mawiać mój tato.

— Ależ naturalnie, mój drogi. — przytakiwała mu mama.

— Na całym świecie żyje coraz więcej istot, które rozumieją konieczność ochrony naturalnego środowiska.

— Z całą pewnością. — mówiła mama z lekką niepewnością w głosie.

— Ależ tak, kochanie. Zanieczyszczenie przyrody jest coraz bardziej widoczne i powoli staje się też coraz bardziej dokuczliwe.

— Ty wiesz co mówisz, bo się na tym znasz.

— Wszyscy coraz częściej będziemy zauważali, że żyje się coraz trudniej. Wtedy wszyscy przejrzymy na oczy.

— Mój drogi, ty z całą pewnością już przejrzałeś. — powiedziała mama przytulając się do taty.

— Zawsze mnie wspierasz. Jestem ci za to bardzo wdzięczny.

— To przecież zrozumiałe.

— Ale wcale nie jest takie oczywiste.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytała mama zaniepokojonym głosem.

— Znam wiele rodzin, które nie rozumieją, jak to jest ważne, aby się wzajemnie wspierać, pomagać sobie nawzajem, popychać do przodu, gdy jest to konieczne, hamować wtedy, gdy jest wskazane.

— Taka jest rola kochającej żony. — powiedziała mama.

— I właśnie za to ciebie kocham, moja rybko. — powiedział do niej czule mój tato.

Moja mama będąc w błogosławionym stanie była bardzo wrażliwa na zmiany pogody. Zwłaszcza szybko zmieniające się ciśnienie atmosferyczne powodowały u niej zakłócenia dobrego samopoczucia, a czasami nawet bóle w okolicy kręgów szyjnych. Jej brzuch stawał się powoli coraz bardziej okazały. Tacie na widok mamy za każdym razem szkliły się oczy. Często wpatrzony w swoją małżonkę poruszał buzią jakby chciał jej coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie padał, jakby odebrało mu mowę. Mamie wystarczało zerknąć na niego i od razu wiedziała co on przeżywa.

Przez cały okres małżeństwa zawsze razem zmierzali w tym samym kierunku. Tata dbał o mamy bezpieczeństwo, a mama dbała o jego wygodę, bo doskonale znała wszystkie jego przyzwyczajenia i nawyki. Gdy on rozmyślał o ich bezpieczeństwie, rozważał zagrożenia, czyhające na nich niebezpieczeństwa, ona po prostu organizowała ich wspólne życie. Dzięki temu płynęli przez świat zawsze razem i w zgodzie.

Mój tato był bardzo mądry. Często mówił, że każdy ma swój własny, niepowtarzalny los do wypełnienia.

— Jeżeli ktokolwiek zatrzyma się na swojej drodze i w zwierciadle świata zobaczy swoje odbicie, swój wizerunek, to ten widok będzie oznaczał, że znajduje się na właściwej drodze, że jest we właściwym miejscu, aby swój los wypełnić. — mówił tatko.

Mama nigdy nie potrafiła zrozumieć w jaki sposób i gdzie trzeba owego zwierciadła szukać. Tato twierdził, że szukanie w niczym nie pomoże, bo każdy tak czy inaczej spotka swój los na swojej drodze. Mówił też, że nie da rady przed losem uciec. Bo gdyby nawet ktoś przez całe życie uciekał, bojąc się swojego przeznaczenia, to los i tak go w końcu dopadnie.

— Nikt nie zna dnia ani godziny, kiedy się to stanie. — mówił.

Mama odczuwała pewne dolegliwości. Ciąża była zagrożona, więc trzeba było bardzo uważać na wszelkie szkodliwe czynniki, dbać o należyte warunki życia, o zapewnienie potrzebnych mamie witamin i mikroelementów niezbędnych do prawidłowego rozwoju i przebiegu ciąży. Najlepsi specjaliści twierdzą, że ciąża to nie jest choroba, tylko naturalny stan organizmu. Nadmiar opieki i troski nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodził, więc tato starał się ze wszystkich sił zapewnić mamie jak najlepsze warunki.

— Mój drogi, czuję się bardzo dobrze. — zapewniała mama.

— Chcę żebyś się czuła wyśmienicie. — mawiał tata.

— Wobec tego czuję się wyśmienicie. — twierdziła.

— No i właśnie o to chodzi żebyś nie musiała zamartwiać się żadnymi nawet najdrobniejszymi sprawami. Wszelkie problemy są teraz moją sprawą i to ja mam obowiązek się nimi zająć.

— Doskonale wypełniasz wszystkie swoje obowiązki, mój kochany, najukochańszy mężu. Jestem z ciebie bardzo dumna. Wszystkie żony mogą mi pozazdrościć.

— Mówisz szczerze? — pytał z rozczuleniem.

— Ależ naturalnie. Będziesz bardzo dobrym ojcem. Już teraz jestem z ciebie dumna.

— Zapamiętam te twoje słowa i będę ci je przypominał.

— Bardzo proszę. Nie mam nic przeciwko temu.

Tata pogłaskał mamę po głowie, a ona przytuliła się do niego. Byli tak doskonale dobraną parą, że z daleka wyglądali na jedną osobę. Ich ruchy były doskonale skoordynowane. W zasadzie to nigdy nie było wiadomo czy oni dwoje po prostu dają się nieść nurtowi, czy tylko się posuwają do przodu, czy może akurat maja fantazję tańczyć sobie walca.

Mama bardzo lubiła tańce i właśnie dlatego tato, jako doskonały tancerz, zyskał jej względy i zaskarbił sobie przychylność całej mamy rodziny. Teściowie byli nim wręcz zachwyceni. Wujek Rafał miał zwyczaj w obecności taty robić wielkie oczy do mamy, kiwać do niej głową, czasami nawet pozwalał sobie szturchnąć ja w bok. Wujek twierdził, że to dla sprawdzenia kandydata na męża czy potrafi się odpowiednio zachować wobec krewniaków swojej narzeczonej. Na szczęście tato zawsze puszczał te wujkowe umizgi w niepamięć.

Nieco inaczej zachowywali się sąsiedzi. Gdy znajdowali się w pobliżu taty to szeptali mu do ucha, że rodzina mamy ma zepsutą reputację z powodu złego prowadzenia się jej przedstawicielek płci żeńskiej. Natomiast gdy w pobliżu była mama to prowadzili długie dysputy na temat męskich zwyczajów preferowania uciech i zabawy przed obowiązkami rodzinnymi.

Jedna taka dość wielka flądra opowiadała mamie, że ona patrzy na te wszystkie chuderlawe i niedożywione jak na szprotki, które można połknąć na śniadanie dla zaostrzenia apetytu w porze obiadowej. Radziła mamie jeść bez umiaru, objadać się do oporu, póki tylko można, bo jak przyjdzie pora na małżeństwo, to trzeba będzie mężowi odstępować najpyszniejsze kąski.

— Pamiętaj, moja droga, że te wredne samce nie mają instynktu macierzyńskiego.

— Ależ oni nie mogą mieć tego instynktu. — mówiła mama przekonana, że informacje naukowe, zwłaszcza biologiczne, są ogólnie dostępne i nie wymagają udowadniania.

— No właśnie, moja droga. Sama więc widzisz jacy oni muszą być prymitywni i wulgarni.

— No nie wiem, czy to jest właściwe określenie. — mama miała wątpliwości co do używania tego rodzaju określeń.

— Nikt tego nie wie, bo z nimi to nigdy nic nie wiadomo. — mówiła z wielką pewnością siebie.

Mama sądziła, że ona tak z czystej życzliwości radzi, a potem się okazało, iż miała sama chrapkę na tatusia, bo go podszczypywała przy każdej okazji.

Rozdział 2

Mamusia położyła ikrę na dnie morza, a tatuś zapłodnił ją swoim nasieniem. Razem z tysiącami braci i sióstr wyrośliśmy na piękne dzieci. Zanim część z naszego pokolenia została pożarta przez inne ryby, było nas pięćdziesiąt tysięcy braci i sióstr, oraz miliony kuzynów i kuzynek. W tak licznej rodzinie nie było możliwe stworzenie absolutnie żadnych relacji osobistych, dlatego nawet wtedy, gdy wiele spośród nas ginęło w otchłaniach gardeł innych stworzeń morskich, to nie odczuwaliśmy tego zmniejszania naszej populacji jako straty. Po prostu ktoś musiał zginąć, aby ktoś inny mógł przeżyć i cieszyć się swoim życiem.

Najpierw instynkt kazał nam płynąć w stronę płytkich wód przybrzeżnych. Tam woda była znacznie cieplejsza, a pożywnych form planktonu zatrzęsienie. Pod wpływem światła słonecznego plankton rósł jak na drożdżach, a dzięki temu przed wieczorem kolacja była znacznie bardziej pożywna niż wczesne śniadanie. W ten sposób nauczyliśmy się rozumieć, że słońce jest naszym przyjacielem i dobroczyńcą.

Potem byliśmy bezładną chmarą narwanych małolatów, które natychmiast zaczęły się gubić pośród roślin rosnących na dnie morza, a także dawaliśmy się znosić prądom morskim na niebezpiecznie dalekie odległości od rodziców. Mama jednak zaczęła z nami lekcje pływania synchronicznego w ławicy, a zwłaszcza płynięcia w wybranym kierunku niezależnie od kierunku prądu morskiego. Mamusia była urodzoną nauczycielką.

Postawiła nam zadanie utrzymywania się w jednej grupie w pobliżu czerwonego kamienia. Ten kamień był widoczny z daleka, więc był doskonałym punktem orientacyjnym. Każdy komu prądy morskie zamieszały w głowie i zepchnęły z kursu z całych sił dążył do tego kamienia. Wiele razy płynąłem ku niemu ze słabnącą nadzieją, że już nie podołam, że jest zbyt daleko, albo że to co widzę wcale nie jest żadnym kamieniem, tylko krwawiącym brzuchem ryby rozprutej przez ostre zęby jakiegoś strasznego potwora.

Mama jednak zawsze nam powtarzała, że nigdy nie wolno się poddawać, że nigdy nie wolno rezygnować, i że każdy kto się poddaje jest już skazany na śmierć, na wylądowanie w brzuchu innej ryby, albo ostatecznie na wypłynięcie na powierzchnię do góry brzuchem z powodu gazów zbierających się we wnętrznościach. Tak długo wbijała nam to do głów swoją płetwą, że w końcu nie tylko zrozumieliśmy, ale również zapamiętaliśmy to tak dokładnie, że było jakby naszym kodem DNA, jakby nasza druga naturą. W tajemnicy przed mamą opowiadaliśmy sobie nawet dowcipy o tym, że ktoś jest uparty jak stary śledź, który nauczył się, iż nie wolno pod żadnym pozorem zmieniać zdania, zmieniać planów, poddawać się pod naporem trudności.

Wokół tego kamienia woda tworzyła niewielki wir, dzięki czemu, gdy się już do niego dopłynęło, to można było krążyć dość bezpiecznie wkoło niego. Kamień stał się naszym Świętym Graalem. Wszystkie śledzie w ławicy znały jego położenie i nauczyły się na pamięć pełnej listy wszystkich opływających go prądów. Jako mały, ale uparty kujon potrafiłem obliczyć w pamięci prędkość nurtu wody z każdego kierunku ku kamieniowi, a także w każdym kierunku od kamienia. Obliczenia były moją specjalnością.

Kiedy mamusia już nas nauczyła profesjonalnego pływania we wszystkich kierunkach, a zwłaszcza synchronicznego pływania w ławicy śledziowej, to opiekę nad nami przejęła opiekunka do dzieci. Była to nadzwyczaj miła, przyjazna, wrażliwa, piękna i mądra samiczka Angelika. Miała tak słodkie spojrzenie, że aż woda robiła się bardziej słodka pod wpływem jej spojrzenia. Naturalnie nie tylko ja to zauważyłem. Ponieważ jednak jestem specjalistą od obliczeń, to bardzo szybko wyszło mi z rachunków, że piękna Angelika ma zbyt wielu podopiecznych śledzików by wystarczająco dużo czasu i energii poświęcić każdemu z nich.

Postanowiłem kategorycznie tę sytuację zmienić i natychmiast przystąpiłem do działania. Namówiłem kuzyna Bartka, żeby pod pozorem okazywania miłości ugryzł opiekunkę w ogon. Bartek wywiązał się z mojego planu nad wyraz ochoczo. Ugryzł opiekunkę Angelikę tak mocno, że ta się aż rozpłakała. Natychmiast zaoferowałem Angelice swoja pomoc w roli osobistego asystenta ochrony, który rzecz jasna na wiele problemów jako dziecko niczego nie poradzi, ale za to może skutecznie utrzymywać inne dzieciaki, zwłaszcza te agresywne, w stosownej odległości.

— Kochana Angeliko, — mówiłem do niej od tej pory — czy ten nieokrzesany śledź z krzywą płetwą grzbietową i fałszywym uśmiechem, za którym wyraźnie widać ostre jak szpilki zęby, może do ciebie podpłynąć?

— Bądź tak miły, mój drogi, — odpowiadała opiekunka — spytaj go w jakiej sprawie chce się do mnie zwrócić.

— Już płynę, najmilsza opiekunko pod powierzchnią, wypełnić powierzoną mi misję ku twojemu zadowoleniu, a także w trosce o twoje bezpieczeństwo.

Opiekunka uśmiechnęła się do mnie tak słodko, że woda wokół mnie przemieniła się w syrop. Byłem bardzo ciekawy czy ktokolwiek to zauważył. Przepływające obok śledzie o niczym nie wspominały. Zanadto były zajęte skubaniem wodorostów swoimi krzywymi pyszczkami. Cóż za głupie pyski, pomyślałem i uśmiechnąłem się do przepływającego śledzia, żeby przez przypadek nie domyślił się o czym akurat myślę.

Opiekunka Angelika była taka rozkoszna. Z wielką przyjemnością służyłem jej za gońca, a nawet za popychadło, bo ilekroć mnie dotknęła swoją płetwą czułem rozkoszne przepływanie magicznej energii od niej do mnie. Z każdą chwilą moja radość rosła, moje szczęście pączkowało, moja duma pęczniała, satysfakcja wręcz wylewała się ze mnie, aż się chwilami zaczynałem obawiać, aby moja kochana opiekunka Angelika od tego mojego szczęścia nie zaciążyła, bowiem czas był niesprzyjający donoszeniu ikry i złożeniu jej w odpowiednim miejscu, gdyż mieliśmy niedługo ruszać w podróż całą ławicą.

Rozdział 3

Gdy popłynąłem zniechęcić Bartka do zbyt bliskiego podpływania do opiekunki Angeliki z nieoczekiwaną pomocą zgłosiła się do mnie kuzynka Frania. Nie bardzo wiedziałem jaki ona może mieć interes w pomaganiu mi załatwienia sprawy upierdliwego Bartka, ale przystałem na jej pomoc. Była bardzo szybka, zwinna, jak się zakręciła to w mig opłynęła Bartka ze cztery razy, aż mu się w głowie zakręciło i zupełnie stracił ochotę na zbliżanie się do opiekunki.

— Bardzo ci dziękuję za pomoc, Franiu. — podziękowałem kuzynce.

— Bardzo chętnie mogę ci pomagać. — odpowiedziała Frania.

Zamachała nieco gwałtowniej oskrzelami i zobaczyłem jak pod wpływem zwiększonej porcji tlenu zmętniały jej oczy, zrobiły się jakby jakieś takie maślane, jak podobno często mówią marynarze lub rybacy.

Potem otarła się o mój bok tak niezręcznie, a może właśnie tak sprytnie i pokrętnie, że zaczepiła jedną łuską o moją łuskę, wobec czego tak złączeni musieliśmy przez długą chwilę tkwić razem w tym zbliżeniu.

Nie mam pojęcia jak to się stało, ale poczułem, jak Frani bije serce. Poczułem również dziwne drżenie jej grzbietu. Pomyślałem, że jest wystraszona tą sytuacją, więc pogładziłem ją płetwą po pyszczku. Frania bardzo się ucieszyła tym dowodem życzliwości, troszeczkę zarumieniły jej się skrzela, a oczy lekko się zmrużyły.

Żadne z nas nie wiedziało kogo poprosić w tej sytuacji o pomoc. Naturalnie nikogo z mojego licznego rodzeństwa, bo oni by natychmiast uczynili z nas obiekty żartów, słonych dowcipów i niewybrednych powiedzeń. Nie moglibyśmy się od nich opędzić przez długi czas. Trzeba było próbować własnych sił.

— Możesz się nieco obrócić w lewo? — zapytała Frania.

Spróbowałem nieco wygiąć się w lewo.

— W to drugie lewo. — zareagowała natychmiast Frania.

Powtórzyłem manewr w drugą stronę.

— Jeszcze trochę. — jęknęła kuzyneczka.

Naprężyłem swoje mięśnie krzyża i ogona by sprostać jej wymaganiom.

— A co wy tam robicie, świntuchy? — zapytała nagle ciotka Alicja, nie wiadomo skąd się wziąwszy tuż przy naszym boku.

— Matko śledzi. — wystraszyła się kuzynka.

— Nic, ciociu, nic takiego. — usiłowałem złagodzić pierwsze niekorzystne wrażenie.

— No przecież widzę. Nie jestem ślepa. — oburzyła się ciocia.

— My tylko, całkowicie niechcący, zahaczyliśmy się łuskami. — wyznałem prawdę.

— No to pokaż. — zarządziła ciocia Alicja.

— Nie trzeba, to nic wielkiego. — usiłowałem zbagatelizować.

— Pokazuj, ale to już! — zawzięła się ciocia.

— No dobrze. — ustąpiłem.

— Jaki śliczny malutki ogonek. — zachwyciła się cioteczka.

— E tam, nic wielkiego. — odparłem skromnie.

— No przecież mówię, że malutki. — spiorunowała mnie ciotka Alicja wzrokiem, że o mało mi w pięty nie poszło. — Jednakowoż śliczniutki. — spuentowała ciocia i poklepała mnie po ogonku.

Ciarki mi przeleciały po krzyżu i wypadły z oczodołów.

— Ależ ciociu! — oburzyłem się.

— Spoko luzik. — odparła ciocia z dziwacznym grymasem pyszczka, który miał prawdopodobnie imitować uśmiech.

— Czy ja też cię mogę poklepać po ogonku? — zapytała kuzynka Frania.

— Ani się waż!

— Szkoda, bo ja też lubię małe ogonki. — wyznała Frania.

— Jak kiedyś urosnę, to i mój ogonek będzie większy. — powiedziałem chcąc bronić swojego honoru.

— Ależ mój kochany, właśnie teraz jesteś najbardziej kochany, bo jak urośniesz, to będziesz już tylko zwyczajnym starym śledziem, cuchnącym morzem i wodorostami. — stwierdziła ciotka.

— Przecież wszystkie ryby pachną morzem. — stwierdziłem, jak mi się wydawało, oczywisty fakt.

— Co innego pachnieć, a co innego cuchnąć. — powiedziała.

Nie miałem zielonego pojęcia co jej na to odpowiedzieć.

— Jak pani myśli, długo będziemy tak złączeni? — zapytała kuzynka Frania.

Poczułem prawdziwą ulgę, że kuzynce udało się skierować myśli ciotki na inne tory.

— No cóż, moja droga, — odparła ciocia — niektóre pary bywają razem aż do śmierci.

— Naprawdę? — nie mogła uwierzyć Frania.

— Tak, ale z drugiej strony, biorąc pod uwagę, że żyjemy w niezwykle niebezpiecznym środowisku, to określenie aż do śmierci wcale nie musi oznaczać długo. Zwłaszcza, że razem nie zdołacie się obronić przed atakiem ani szybko uciec, czy chociażby schronić się pod jakimś kamykiem.

— Przecież to straszne! — zawołała Frania i poczęła się gwałtownie szarpać.

— Przestań! To boli! — krzyknąłem na nią.

— Podobno pierwszy raz zawsze boli. — wykrzyczała mi prosto w oczy Frania.

— Kto tak twierdzi? — zapytałem.

— Podobno stare wilki morskie tak twierdzą. — odparła Frania.

— Ależ Franiu, przecież ty nigdy nie widziałaś żadnego wilka morskiego. — powiedziałem.

— A skąd ty to możesz wiedzieć, co? — zapytała wyzywająco.

— Bo gdybyś spotkała wilka morskiego, to by ciebie zjadł. Zwłaszcza stary.

— Dlaczego zwłaszcza stary? Wolałabym być zjedzona przez młodego wilczka.

— No wiesz, kuzyneczko, sama jesteś młoda, to pociąg czujesz do młodych. Naturalna rzecz. Młody może być niedoświadczony, niezdecydowany, nienormatywny, nieuświadomiony, a stary, to jak wszyscy wiedzą, zjadł nawet śledzika w czerwonym kapturku.

— Przecież to tylko bajki. — zaśmiała się Frania.

— W każdej bajce jest odrobina prawdy. — stwierdziłem stanowczo.

— Spokojnie, dzieci. Nie wierćcie się tak. — skarciła nas ciocia, która cały czas wpychała swój pysk pomiędzy nas.

— Wujek mi opowiadał, że ta bajka powstała na podstawie prawdziwych wydarzeń, tylko te wydarzenia były tak bardzo straszne, tak bardzo krwawe, że nie można ich było opowiadać dzieciom ku przestrodze, bo dzieciaki wpadały w depresję.

— Nie chce mi się wierzyć. — powiedziała Frania i zamyśliła się.

Podczas owego rozmyślania wyglądała bardzo pięknie. Patrzyłem na nią i się zakochiwałem. Jej piękny pyszczek absorbował mój niewielki rozum, wciągał go do środka, przeżuwał, oblizywał, mlaskając przy tym nieznośnie głośno, aż się obawiałem, że ciotka coś usłyszy, ale ona na szczęście była zaabsorbowana moim małym ogonkiem.

Wydawało mi się, że kuzynka Frania mruga do mnie okiem i alfabetem morsa przekazuje mi wiadomość, a właściwie polecenie, żebym ją pocałował. Wydawało mi się, że jej obie płetwy machają do mnie nieznacznie. Nieznacznie dlatego, żeby ciotka niczego nie zauważyła. Wydawało mi się, że płetwa grzbietowa Frani faluje zapraszająco. Gdybym tylko mógł się ruszyć, to z całą pewnością bym ją złapał zębami za tą płetwę i nieco potarmosił dla wywołania większego efektu, no ale nie mogłem.

W końcu ciotka Alicja jednak zdołała nas rozdzielić. Cóż to była za radość. Frania tańczyła wokół mnie i kręciła piruety. Kilka razy zahaczyła płetwą o wodorosty, a te owinęły się wokół niej ubierając Franie w śliczną zieloną sukienkę. Wyglądała jak prawdziwa wróżka z dna oceanu.

Z tego wszystkiego udało mi się nawet trzy razy ją pocałować prosto w pyszczek i wiem, że ona to poczuła, zaaprobowała, a raz nawet udało jej się odwzajemnić pocałunek. Byłem bardzo szczęśliwy. Oboje byliśmy szczęśliwi.

Rozdział 4

Z całą ławicą śledzi rozpocząłem długą wędrówkę po morzach. W różnych miejscach woda była raz ciepła, a drugim razem zimna albo mniej lub bardziej słona. Po tych cechach nauczyłem się rozpoznawać poszczególne akweny. Nigdzie nie powtarza się woda o dokładnie takim samym składzie. Ma na to wpływ wiele różnorodnych czynników. Do różnych mórz wpadają różne rzeki, które płyną przez różne tereny. Nad brzegami tych rzek, a także nad brzegami mórz rosną różne rośliny, żyją różne zwierzęta, panuje różny klimat, leżą tez tam różne gleby. To wszystko ma potem znaczenie dla jakości, koloru, składu, smaku, a nawet zapachu wody w morzu.

Często spotykaliśmy inne wędrujące ryby, które pozdrawiały nas machając płetwami. One informowały nas o aktualnych problemach klimatycznych w różnych rejonach świata, o powodziach, które zalewały różne ziemie, spływały potem kanałami do rzek, a rzekami do mórz. Dzięki temu w niektórych akwenach morskich skład wody zmieniał się nawet częściej niż raz na pokolenie, co powodowało, iż powrót do znanego akwenu okazywał się powrotem do zupełnie nowego.

Od niektórych ryb trzeba się było trzymać z daleka, bo one tylko czekały na samotnika odłączającego się od ławicy, by go pożreć. Na szczęście wśród moich przyjaciół byłem bezpieczny. Niektórzy starsi kuzyni opowiadali o wielkich waleniach, które niczym pływające wyspy potrafiły nagle zapaść się w głębiny niczym Atlantyda, a zaraz potem wypłynąć na powierzchnię z paszczą rozwartą jak jaskinia. Do takiej ogromnej paszczy zazwyczaj wpadało wtedy bardzo wiele ryb i nigdy już nikt ich więcej nie widział ani o nich nie słyszał.

Gdy po takich opowieściach płakałem wystraszony, to moja ciocia opowiedziała mi historię pewnego Pinokia. Ten grzeczny i odważny śledzik został połknięty przez walenia. W brzuchu potwora spotkał wiele ryb, a pomiędzy nimi również swojego tatę. Pinokio wlał w serce taty nową nadzieję na ratunek, dzięki czemu razem uciekli z brzucha wieloryba na tratwie, która zbudowali ze szczątków zatopionego, a potem pożartego przez walenia szkunera rybackiego. W ten sposób statek łowiący ryby, przynoszący śmierć wielu pokoleniom morskich obywateli stał się dla nich ratunkiem, a tym samym odkupił swoje dotychczasowe winy. Jego zbrodnie zostały mu wspaniałomyślnie wybaczone.

Wszystkie dorosłe śledzia znały opowieść o Pinokiu, ponieważ była to historia prawdziwa. Naturalnie dorośli opowiadający o Pinokiu dzieciom w dużej mierze fantazjowali, aby podkolorować opowieść. Każda ryba wie, że żaden wieloryb nie mógłby połknąć szkunera. Wielki potwór był po prostu przydatny w opowieści, bo nadawał całej historii dramatyzmu. Tak naprawdę Pinokiowi udało się wyślizgać się z pokładu statku połowowego, który był owym mitycznym potworem.

Statki rybackie były dla ławic śledziowych najprawdziwszym zagrożeniem, prawdziwa wojną wywołaną przeciwko rybom przez rybaków. Zazwyczaj nikt nie przeżywa spotkania z rybakiem, dlatego do końca nie wiadomo, czy rybacy mają wielkie zęby, czy mają dużo tych zębów i czy one szybko tym potworom odrastają.

— A czy ten Pinokio był duży? — pytałem.

— Ależ naturalnie. On był tak samo duży jak ty. Radził sobie bardzo dzielnie, bo był bardzo roztropnym dzieckiem.

— A czy on się bał? — dopytywałem.

— Naturalnie, że się bał. Każdy się boi złych rzeczy, nawet wtedy jak jest bardzo odważny.

— Czy on się bardzo bał? — drążyłem temat.

— Bał się najbardziej na świecie. Pomimo tego jednak zdecydował się uciekać i ta ucieczka w pełni mu się powiodła.

— Czy inni wiedzieli, że Pinokio się boi?

— Jego strach było widać jak na płetwie. Ogon mu zdrętwiał ze strachu, a wszystkie łuski drżały mu jak woda podczas sztormu. Gdy Pinokio miał odpowiadać na jakieś pytania, to głos mu się jąkał albo dostawał nagłej chrypki. To był bardzo wrażliwy śledzik.

— Tak samo jak ja. — zauważyłem, a ciocia tylko pokiwała głową.

— Widzisz Marianek — mówiła potem ciocia — zawsze jest możliwość ucieczki, dopóki jest się w wodzie. Wiele ryb opowiada, jak to udało im się wyskoczyć z sieci wyciąganej już na pokład kutra rybackiego, a czasami nawet również z pokładu tego kutra można jeszcze się uratować wskakując do wody. Nigdy nie należy się poddawać. Nigdy nie należy rezygnować. Każdy ma swoje życie w swoich własnych płetwach. — powtarzała ciocia z wielką powagą.

— Obiecuję cioci, że będę zawsze walczył do końca, dopóki będę miał łyk wody w pyszczku.

— Tak właśnie trzeba czynić. — odparła ciocia.

— A skąd będzie wiadomo jak długo trzeba walczyć? — zadałem kolejne pytanie.

— Zawsze, gdy jest możliwość walki. Kto nie walczy o swoje życie, ten umiera. Dlatego nigdy nie rezygnuj i nigdy się nie poddawaj.