Rybacy - Karol Kłos - ebook

Rybacy ebook

Karol Kłos

0,0

Opis

Żadne życie nie jest nigdy tylko gorącym romansem ani też tylko przerażającym dramatem. Prawdziwie realistyczna powieść więc pokazuje nam życie w aspekcie bardzo różnych doświadczeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karol Kłos

Rybacy

© Karol Kłos, 2024

Żadne życie nie jest nigdy tylko gorącym romansem ani też tylko przerażającym dramatem. Prawdziwie realistyczna powieść więc pokazuje nam życie w aspekcie bardzo różnych doświadczeń.

ISBN 978-83-8369-309-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

W przestronnym pokoju z szerokimi oknami i oszklonymi drzwiami wychodzącymi na taras po stronie południowej budynku przy stole siedzieli Mateusz Bolda, Aleksander Zieliński i Henryk Długi. Żona Mateusza Katarzyna wniosła talerz z sałatką śledziową z cebulką w oleju i postawiła pośrodku stołu. Żona Olka Weronika przyniosła z kuchni tacę z zaparzonymi kawami. Postawiła tacę na stole i poczęła podawać szklanki z kawą pozostałym biesiadnikom. Żona Henia Magdalena weszła do pokoju niosąc butelkę wódki i kieliszki. Butelkę podała mężowi, a kieliszki rozstawiła na stole przy każdym talerzyku, które już były rozstawione dla wszystkich.

Henryk odkręcił nakrętkę z butelki i rozlał wódkę do kieliszków.

— No to pod tego śledzika. — wniósł toast Mateusz podnosząc kieliszek. — Na zdrowie. — dodał i wypił.

Pozostali poszli w jego ślady. Panowie jednym ruchem opróżnili swoje kieliszki, a następnie wziąwszy widelce poczęstowali się kawałkami śledzia. Kasia upiła tylko mały łyczek z kieliszka, po czym wzdrygnęła się i szybko popiła kawy. Weronika wypiła połowę wódki z kieliszka, zamlaskała ze smakiem i powiedziała, że wódka jest dobra, bo schłodzona należycie.

— Mi wódka smakuje, — powiedziała — więc się pilnujcie, bo wam wszystko wypiję.

— Nie ma obawy. — stwierdził Mateusz. — Lodówka jest zaopatrzona.

Magdalena spojrzała na pozostałych, po czym wypiła wódkę jednym łykiem jak mężczyźni.

— Zagryź śledzikiem. — zaproponował jej Olek.

— Po pierwszym nie zagryzam. — powiedziała Magda i roześmiała się.

— No to na drugą nóżkę. — stwierdził Mateusz przystępując do ponownego napełniania kieliszków.

— Gdzie się tak śpieszysz? — zapytała Kasia. — Długi wieczór przed nami.

— Wcale nie taki długi. — odparł Mateusz. — Jutro idę w Marszu Śledzia przez zatokę, więc muszę być wypoczęty. No i nie może być ode mnie czuć wódki, bo mnie nie wpuszczą na trasę marszu.

— Naprawdę, Mati, pójdziesz w tym marszu? — zapytał Olek.

— Pewnie. Już kilka razy brałem w nim udział. — odparł Mateusz.

— Ja bym się nie zdecydował. Za żadne skarby. — przyznał Henio.

— Dla Matiego ten marsz jest corocznym ceremoniałem potwierdzania jego męskości. — zaśmiała się Kasia.

— A żebyś wiedziała. No to zdrowie. — powiedział podnosząc kieliszek Mateusz i natychmiast wypił.

Koledzy poszli w jego ślady. Panie zajęły się próbowaniem śledzika.

— Oprócz cebulki można by dodać odrobinę czosnku. — stwierdziła Weronika.

— Następnym razem doprawię. — odpowiedziała Magda.

— Może pójdziemy do kuchni i naszykujemy kanapki, bo zrobiłam się głodna. — zaproponowała Kasia.

— Bardzo chętnie. — odpowiedziała Weronika i wstała z krzesła by ruszyć z Kasią do kuchni. Magda spojrzała na męża, po czym też wstała i poszła za koleżankami.

— No to możemy sobie chlapnąć, zanim panie nam przyniosą kolację. — zaproponował Mateusz.

— Masz rację. Pewnie, że możemy. — stwierdził Olek i przystąpił do napełniania kieliszków.

— Za powodzenie w jutrzejszym marszu. — wzniósł toast Henio.

— No właśnie, za powodzenie. — przyłączył się Olek.

— Za powodzenie. — zgodził się Mateusz.

We trzech opróżnili kieliszki i przystąpili do częstowania się śledzikiem i cebulką. Ktoś zadzwonił do drzwi. Mateusz poszedł otworzyć. Przed drzwiami stał szyper Bogdan Muża z butelką wódki w dłoni.

— Mam butelkę wódki, — powiedział uśmiechając się — ale nie mam nic na zagrychę.

— No i bardzo dobrze, panie szyper, bo my mamy pyszne śledziki z cebulką. — powiedział Mateusz wpuszczając go do środka. — Zapraszamy bardzo serdecznie.

Obaj weszli do dużego pokoju. Mateusz wskazał szefowi krzesło przy stole. Z kuchni nadeszła Kasia niosąc dodatkowy talerz, sztućce i kieliszek.

— Zaraz będzie kawa. Woda już się zaczyna gotować. — powiedziała stawiając talerz przed szyprem Bogdanem.

Mateusz przystąpił do nalewania wódki do kieliszków.

— Kolejna butelka bardzo się przyda. — zauważył rezolutnie.

— Widzę, że zaczęliście już nieco wcześniej. — stwierdził szyper.

— Tylko odrobinę wcześniej. — powiedział Olek i podniósł kieliszek do góry. — Za zdrowie kochanego pana Bogdana. — zaproponował toast.

— Tak jest. Za zdrowie. — zgodził się Mateusz.

— Zdrowie. — dołączył się do toastu Henio.

Wszyscy mężczyźni wypili wódkę.

— Proszę się poczęstować śledzikiem. — powiedział Mateusz podsuwając szyprowi talerz ze śledzikami.

— No to spróbujemy, spróbujemy. — powiedział szyper zadowolony i wziąwszy widelec do dłoni nabrał nań duży kawałek śledzia z cebulką.

— Cebulka bardzo pasuje do ryby. — powiedział i skosztował.

Z kuchni wróciły panie. Magda podała kawę Bogdanowi, a Kasia postawiła na stole talerz z kanapkami.

— Kochani, dlaczego kieliszki są puste? — zapytała Weronika.

— Już nalewam. — powiedział Mateusz podnosząc butelkę do góry i patrząc na nią pod światło. — Niestety, już pusta.

— Przecież po to przyniosłem. — powiedział Bogdan podsuwając mu butelkę, którą przyniósł.

Mateusz szybko i z wdziękiem napełnił wszystkie kieliszki.

— Na zdrowie. — powiedziała Kasia.

— Na zdrowie. — potwierdzili pozostali.

Gdy wszyscy wypili wódkę ze swoich kieliszków i zagryźli śledzikiem, który z każdym kęsem stawał się coraz bardziej aromatyczny, bo z każdą chwilą robił się bardziej miękki dzięki zalewie olejowej, a także z każdą chwilą nabierał wykwintnego smaku od ostrej cebulki pokrojonej w plasterki, szyper Bogdan chrząknął znacząco przygotowując się emocjonalnie do zabrania głosu.

Wszyscy spojrzeli na szypra. Był to człowiek w poważnym wieku, z siwiejącymi włosami na głowie. Na jego twarzy uwagę przyciągały grube i głębokie zmarszczki, które sprawiały wrażenie, że człowiek ten ma zbyt wiele skóry na twarzy. Ten widok nie wywoływał wcale przykrego wrażenia. Wszyscy patrzyli na szypra z dużym zainteresowaniem. Kasia zauważyła nawet, że górny guzik u koszuli, ten którego zazwyczaj nie zapina się pod szyją, jest inny niż pozostałe guziki. Czyżby urwał się od niezapinania go, zastanawiała się Kasia.

Weronika pomyślała, że ten nieco już starszawy pan sprawia wrażenie człowieka jeszcze w pełni sił, a może nawet bardzo silnego. Pod koszulą widać było u niego mięśnie. Może on musiał w swoim życiu ciężko pracować, albo też po prostu ćwiczył mięśnie przy pomocy żelaznych ciężarków. Takie ciężarki można było kupić w markecie sportowym. Weronika widziała je tam gdy kupowała sobie nowe adidasy do biegania, a także nowe, kolorowe jak tęczowa zupa leginsy, które bardzo ładnie opinają się jej na udach i pośladkach, co często wywołuje zainteresowane spojrzenia mężczyzn podczas robienia zakupów w marketach. Gdyby można było biegać dla zdrowia po galerii marketu, to Weronika bardzo chętnie by tam biegała. Na ścieżce rowerowej, której używała do swoich zajęć sportowych każdego dnia, nie spotykała praktycznie żadnych mężczyzn. Najprawdopodobniej faceci wcale nie biegają, pomyślała Weronika podczas ostatniego treningu.

Magdalena patrzyła na starszego pana jak na dziadka, którym mógłby być. Miała na myśli swojego dziadka, a nie jakiegokolwiek dziadka kogoś innego. Gdyby był jej dziadkiem, to napisałaby o nim opowiadanie o dziadku. Jednak on nie był jej dziadkiem. Nie było to zbyt wielkim zmartwieniem, ponieważ znacznie ważniejsze było to, że zaczęła wreszcie pisać opowiadania o wspaniałym życiu, które poczęło się w jej łonie. Miała zamiar napisać dwieście siedemdziesiąt pięknych opowiadań o rozwijającym się życiu, z którego powstanie człowiek.

Szyper Bogdan znowu chrząknął.

— Przyszedłem przede wszystkim dlatego, że słyszałem o twoich planach, Mati. — powiedział szyper do Mateusza.

— Nie rozumiem o jakich planach pan mówi. — odparł Mateusz.

— O planach wzięcia udziału w „Marszu Śledzia”.

— Faktycznie, jutro idę. — potwierdził Mateusz. — Biorę udział od kilku lat.

— No właśnie. Wiem, że chodzisz w tym marszu i w związku z tym mam do ciebie małą prośbę. — powiedział pan Bogdan.

— Słucham, szefie.

— Chodzi o to, że mój syn, Zenek, też chce iść w tym marszu.

— Wielu ludzi idzie w tym marszu. — zauważył Mateusz.

— Syn chce to zrobić pierwszy raz. Chciałbym żebyś miał na niego oko.

— Nie ma sprawy, szefie. Zaopiekuję się nim. Będę blisko, więc nawet nie zauważy, że ma opiekuna.

— No i o to chciałem ciebie poprosić. — powiedział szyper nieco wzruszony.

— Ma się rozumieć, szefie. Może wypijemy na zdrowie. — powiedział i przystąpił do napełniania kieliszków.

Panie tylko zamoczyły usta, a panowie wypili wódkę z kieliszków. Wszyscy nabierali na widelce po śledziku z cebulką.

— Dobry ten śledzik. — skomentował szyper.

— Nasze żony potrafią przyrządzić każdą rybkę. — powiedział Mateusz i mrugnął do Kasi.

Rozdział 2

„Marsz Śledzia” przez Zatokę Pucką rozpoczynał się mszą świętą odprawianą w kościele w Kuźnicy. Do Kuźnicy zjechali się wszyscy uczestnicy. Zajechała też telewizja i kilkoro przedstawicieli prasy. Wiadomo wszak, że dziennikarze lubią brać udział we wszelkiego rodzaju imprezach. Nie ma znaczenia czy jest to impreza religijna, czy też świecka, bo ważne żeby przed lub po, a najlepiej i przed i po, wino polewali, piwo podawali, a i wódeczką częstowali, oraz żeby w należytej ilości zabezpieczono treściwe i pożywne dania obiadowe, bowiem po wytężonej pracy każdy robotnik medialny potrzebuje najeść się aby mu z głodu kiszki podczas nagrywania materiału nie burczały, bo wtedy kiszka.

Mateusz przyszedł chwilę wcześniej, aby szypra z synem wypatrzeć i Zenkowi się przyjrzeć zawczasu, żeby go potem we wodzie zbyt długo nie szukać. Po mszy uczestnicy marszu, a także inne osoby, sympatycy i zwykli ciekawscy, razem udali się na brzeg zatoki. Tam szczury lądowe pozostały na lądzie, by butów nie zamoczyć, natomiast uczestnicy marszu ruszyli śmiało przed siebie.

Długi rząd maszerujących osób powoli oddalał się od brzegu. Dziennikarze robili im zdjęcia, operator kamery filmował ich tak długo jak to było możliwe. Do fotografowania ludzi maszerujących przez wody zatoki wykorzystywano nawet drona, który unosił się nad maszerującymi.

Stopy ludzi wzburzały piasek na dnie. Spokojna wcześniej woda stała się nagle mętna i nieprzejrzysta. Jakaś zagrzebana w piasku mała fląderka nadepnięta przez maszerującego usiłowała czym prędzej oddalić się od tych bezczelnych ludzi, którzy tak nagle i bez ostrzeżenia wtargnęli brutalnie w te spokojne wody.

Mały ślimak dźwigający na plecach swój dom, który sumiennie przez całe swoje życie budował, doklejając do niego kolejne zwoje muszli stosownie do swojego rosnącego rozmiaru, stracił nagle dorobek swojego życia, bo jakaś nieostrożna osoba postawiła na nim nogę, rozgniotła go na miazgę, wdeptała w piasek, a potem jakby nigdy nic poszła sobie dalej ze śpiewem na ustach.

Tą osobą był Zenon Muża, syn szypra Bogdana. Całemu zajściu ze ślimakiem przyglądał się rybak Mateusz. Aż mu ciarki przeszły po plecach gdy spostrzegł unoszące się na powierzchni wody skrawki ślimakowego domu, które dryfowały z wiatrem niczym jakieś porzucone śmieci. Mati wiedział o wciąż rosnącym zanieczyszczeniu mórz i oceanów, ale ten straszny widok nim wstrząsnął.

— Panie Zenku. — zagaił rozmowę.

— Słucham pana.

— Możesz mi mówić Mati, bo mam na imię Mateusz.

— A ja mam na imię Zenek.

— Rozumiem.

— Co mi chciałeś powiedzieć? — zapytał Zenek.

— Chciałem ci zwrócić uwagę, że chyba zbytnio się śpieszysz. Przez nieuwagę i zbytni pośpiech nie patrzysz pod nogi, a to może się skończyć wypadkiem gdy nadepniesz na jadowitego węgorza, który ma zwyczaj wbijać swój kolec z jadem w piętę nieostrożnego morskiego spacerowicza, co powoduje natychmiastowe sparaliżowanie feralnej nogi od kostki aż do kolana, a w następnej kolejności trucizna zawarta w jadzie paraliżuje system nerwowy.

— Nie słyszałem o takiej rybie w naszym morzu. Czy aby nie masz na myśli jednego z mórz tropikalnych w okolicach równikowych? — zapytał Zenek.

— Tak. Chyba tak. Chciałem nawiązać inteligentną rozmowę na modne ostatnio tematy ekologiczne, ale wyszło jak wyszło.

— Rozumiem. Chyba. — stwierdził Zenek i zamyślił się.

Przez chwilę szli w milczeniu. Przez część drogi trasa marszu prowadziła po piasku długiej wyspy, a właściwie wydmy. Potem jednak trzeba było maszerować w coraz głębszej wodzie. Nieopodal płynęło kilka łodzi, które miały zapewnić bezpieczeństwo wszystkim biorącym udział w „Marszu Śledzia”. W każdej chwili można było poprosić o zabranie na pokład łodzi. Było to bardzo ważne, bowiem ostatni odcinek marszu trzeba było przepłynąć. Naturalnie można go było, zgodnie z regulaminem, przepłynąć łodzią.

— Ty, Mati, dobrze pływasz? — zapytał Zenek.

— Ja dobrze nurkuję. — odparł Mateusz.

— Tu trzeba część trasy przepłynąć.

— Tak, tak, wiem. Jakoś dam radę. A ty?

— Ja tak średnio. — odpowiedział Zenek nieco zawstydzony.

— Nic się nie martw. Jak się zaczniesz topić i opadniesz na dno, to za tobą zanurkuję. — zażartował Mateusz.

— Taką mam nadzieję.

— Spokojna głowa, tylko trzymaj się zawsze w pobliżu.

— Nie będę ciebie odstępował na krok. Jeszcze ci zbrzydnie moje towarzystwo.

— Dobrze, dobrze, nie kryguj się tak.

— Ależ nie. Tak tylko mówię.

Maszerowali dość zwartą grupą, gęsiego jeden za drugim. Nieopodal długiej i wąskiej jak sznurek wyspy widać było wraki kutrów rybackich. Morski żywioł zrobił już swoje, więc te wraki wyglądały jakby zacumowano je przy brzegu wyspy wampirów, zsyłanych tu za karę piratów i korsarzy i wielkich bobrów, bo drewniane kadłuby były połamane, a na sterczących deskach widać wręcz było ślady wielkich zębów.

— Co je tak urządziło? — zapytał Zenek wskazując na wraki. — Wyglądają tak, jakby Godzilla się nad nimi pastwiła.

— To Marynarka Wojenne.

— To znaczy co? Marynarka Wojenna je poobgryzała? — zaśmiał się nerwowo Zenek.

— Marynarka Wojenna, a zwłaszcza pułk lotniczy z pobliskiego lotniska w Babich Dołach urządza w tym miejscu sobie regularne ćwiczenia i ostrzeliwuje oraz bombarduje te wraki.

— Chyba żartujesz!

— Wcale nie.

— Przecież wtedy tu mógłby ktoś zginąć.

— Jak Marynarka Wojenna organizuje tu sobie ćwiczenia, to ten akwen jest zamknięty dla wszelkiej żeglugi. Nikt nie ma prawa w tym czasie tu przebywać.

— A skąd wiadomo, że teraz nie zechcą sobie postrzelać? — zapytał Zenek z niedowierzaniem.

— Stąd, że jesteśmy tu legalnie, po odpowiednim zgłoszeniu do administracji morskiej. Ćwiczenia nie odbywają się wtedy gdy ktoś chce postrzelać, tylko są planowane z wyprzedzeniem, wcześniej ogłoszone, akweny morskie w których ćwiczenia się odbywają są zamknięte dla postronnych statków, kutrów, jachtów, a nawet łodzi.

— Rozumiem. Ale skoro bombardują, to ryby nie są powiadamiane, więc mogą zginąć. O ćwiczeniach Marynarki Wojennej nikt ryb nie ostrzega.

— Masz rację, nikt ryb nie ostrzega. Mew, które tu lubią przylatywać i siedzieć na wrakach też nikt nie ostrzega.

— Czyli przyroda nie jest w stu procentach chroniona.

— Zgadza się, przyroda nie jest w stu procentach chroniona.

— Czyli ekolodzy, zieloni i tym podobni działacze społeczni mają tu jeszcze coś do zrobienia. — powiedział Zenek z lekkim akcentem zadowolenia w głosie.

— Jak usiądzie na tobie komar, to pozwalasz mu dobrodusznie napić się twojej krwi, czy go walisz dłonią po głowie, urywając mu przy okazji nie tylko głowę, ale i kończyny, łamiesz mu skrzydła, a do tego jeszcze miażdżysz mu odwłok, w którym być może znajdują się jajeczka z przyszłymi malutkimi komarkami, które miały się wylęgnąć po złożeniu jajeczek w trawie niedaleko twojego domu.

— Weź przestań. Nie znęcaj się już nade mną.

— Czyli zrozumiałeś, że nie można w żaden sposób chronić sto procent przyrody, tak?

— Tak, zrozumiałem, że nie można chronić sto procent przyrody.

— I bardzo dobrze. Można powiedzieć, że czegoś się podczas tego marszu nauczyłeś.

— A skąd wiesz, że ten komar ma w sobie jajeczka? Może to jest samiec i poza własnymi nie ma innych jajek.

— Stąd wiem, że krew pija tylko samiczki.

— Chyba żartujesz.

— Wcale nie. Pija krew żeby zapewnić swoim dzieciom właściwe odżywianie i odpowiednia ilość protein do szybkiego wzrostu.

— Zawsze wiedziałem, że te samice to są jednak bardziej wredne. — zaśmiał się Zenek.

— Gdyby to usłyszały kobiety, to mógłbyś mieć poważne kłopoty. — ostrzegł go Mateusz.

— Gadanie.

— Wcale nie. Kobiety, czyli ludzkie samice, no bo jesteśmy wszak ssakami, tak samo dbają o przedłużenie gatunku, o wykarmienie swoich dzieci, o rozwój swojej rodziny. Dla każdej matki dzieci są priorytetem, a facet jest dopiero na następnym miejscu w kolejce do wyżywienia.

— Teraz przesadziłeś. Ludzie nie zachowują się jak zwierzęta.

— Błąd logiczny, ponieważ ludzie też są zwierzętami.

— Bredzisz.

— Nigdy nie słyszałeś powiedzenia, że człowiek człowiekowi wilkiem?

— To jest tylko takie powiedzenie.

— A co jest w wilkach innego niż w ludziach? — zapytał Mateusz.

— No jak to co. Wszystko. — odparł Zenek.

— Dokładniej, proszę.

— Wilki musza polować, a człowiek nie. — stwierdził Zenek kategorycznie.

— To nigdy nie słyszałeś o tym, że ktoś poluje w sklepie na promocję, na niższe ceny, na okazyjne zakupy, na lepszy towar, na świeżą dostawę? — wyliczał Mateusz.

— Tylko tak się mówi.

— No to spróbuj wyjąć z koszyka matki robiącej zakupy towar upolowany przez nią dla swoich dzieci, to zobaczysz jak bolą rany po jej pazurach.

— To jest zupełnie coś innego. — powiedział Zenek.

— To jest walka o przedłużenie gatunku. To jeden z najstarszych i najsilniejszych instynktów na całej Ziemi.

Pod koniec trasy, gdy woda sięgała już maszerującym do gardła, Zenek pomachał do płynącej obok łodzi, żeby go zabrali na pokład. Mateusz pomógł mu się wdrapać na burtę, a gdy jego młodszy kolega już był bezpieczny, to popłynął w ślad za innymi pływakami. Silnie i szybko machał ramionami. Udało mu się dogonić i wyprzedzić łódź, która płynęła tylko dzięki sile wioseł. Kilka motorowych łodzi wyprzedzało płynących by po chwili zawrócić i wracać do ostatnich z płynących.

Na brzegu już czekała telewizja i chmara reporterów błyskających nieustannie fleszami wielkich aparatów fotograficznych. Mateusz postanowił kupić sobie taką lustrzankę. Z tego rodzaju aparatem fotograficznym w dłoni od razu wyglądało się na profesjonalnego fotografa, dziennikarza czy reportera. Im większy aparat, a zwłaszcza im większy obiektyw, tym większa pewność siebie, pomyślał Mateusz i zaśmiał się w duchu, bo pomyślał też, że być może jest to ekwiwalent mający zastąpić zbyt małe przyrodzenie. To tak samo jak z rewolwerowcami: im mniejszy fiut, tym większa spluwa.

Na lądzie na wszystkich uczestników czekały gorące napoje i posiłek. W kiosku reklamującym dużego producenta kawy wydawano darmową kawę. Pewnie wielki koncern był jednym ze sponsorów „Marszu Śledzia”. Dokładne informacje mieli na ten temat organizatorzy, ale Mateusz domyślał się, że bez sponsorów, mediów i reklamy ten cały marsz nie mógłby się wcale odbyć.

Odszukał Zenka i razem zjedli obiad, a potem napili się kawy. W tym samym czasie mała fląderka zdążyła już dość daleko odpłynąć od trasy marszu, więc czuła się już bezpiecznie. Jej para oczu znajdująca się na jednej stronie głowy przestała nerwowo rozglądać się za ewentualnym niebezpieczeństwem. Ta chwila nieuwagi przyniosła małej fląderce zagładę, ponieważ zaplątała się w rozstawioną w tym miejscu sieć rybacką. Im bardziej się szarpała usiłując uwolnić się z sieci, tym bardziej zaplątywała się w stylonowy sznurek, z którego sieć była upleciona.

Kilka godzin później dwóch rybaków w małej łodzi rybackiej wyciągało sieci z wody na pokład swojej łodzi. Zaplątane w siatkę ryby od razu wyplątywano i wrzucano do skrzyni. Rybacy byli zadowoleni, bo połów tego dnia udał im się znakomicie.

— Będzie co sprzedać do smażalni. — powiedział zadowolony starszy rybak z siwą brodą i wąsami.

— Ucieszy się sąsiad, który ma sezonową smażalnię ryb, a także letnicy, który będą mieli okazję zjeść usmażoną fląderkę. — powiedział młodzieniec w gumowych butach sięgających mu aż do uda. — A tę małą też do skrzyni? — zapytał patrząc na trzymaną w dłoni małą fląderkę.

— Tę do wiaderka. — odpowiedział starszy rybak. — Będzie czym nakarmić koty.

Tak więc mała rybka, która uniknęła rozdeptania przez ludzi, trafiła do wiadra jako karma dla kotów.

Rozdział 3

Kazimierz Długi pracował na morzu już kilkanaście lat, bo zaczynał jeszcze jako nastolatek, zaraz po skończeniu szkoły zawodowej. W zawodówce nauczył się, że temu w życiu dobrze idzie kto ma bogatych protektorów, czyli najlepiej zamożnych rodziców. Ponadto dobrze było też mieć zdolności ślizgania się pomiędzy oczekiwaniami innych, zwłaszcza nauczycieli i opiekunów, unikania obowiązków, pozorowania własnej pracy, oraz stwarzania symulacji osiągnięć.

Przez kilka ostatnich lat edukacji w podstawówce nauczył się przede wszystkim podrabiać podpis rodziców, fałszować oceny w szkolnym dzienniku, wypisywać sobie zwolnienia z nieobecności, a nawet logować się do internetowego konta szkolnego i usuwać wszystkie nieprzychylne sobie zapisy. Dzięki tym umiejętnościom na zakończenie szkoły otrzymał świadectwo z czerwonym paskiem i zestaw nagród książkowych. Jego nauczycielka i wychowawczyni wprost rozpływała się z zadowolenia, że jej ulubiony uczeń wydoroślał i zdołał wyjść na porządnych ludzi.

Szkoła zawodowa umożliwiła Kazikowi owocne rozwijanie swoich talentów. Uruchomił firmę zajmująca się poprawianiem ocen za stosowną opłatą. Pracy miał całe mnóstwo, a zadowolonych klientów jeszcze więcej. Wszyscy jego znajomi wróżyli mu błyskawiczną karierę w biznesie.

Jednakowoż po ukończeniu edukacji w szkole zawodowej, pomimo wielkich talentów nie znalazł zatrudnienia w biznesie i musiał się zadowolić stanowiskiem rybaka na kutrze swojego wujka Hieronima. Na morzu trzeba było ciężko pracować przy połowie ryb, wydawaniu sieci, wybieraniu sieci z połowem, patroszeniu ryb i układaniu ich w skrzyniach z lodem. Przy żadnej z tych prac nie były potrzebne umiejętności fałszowania pisma ani włamywania się do zaszyfrowanych miejsc.

Na kutrze więc Kazik wcale nie czuł się jak ryba w wodzie i jak najczęściej starał się wykorzystać swoje umiejętności przy dostarczaniu zwolnień lekarskich z pracy i zaświadczeń o najrozmaitszych chorobach. Większość z owych chorób wymagało długotrwałej rehabilitacji z wykorzystywaniem promieni słonecznych, oraz kąpieli w słonych wodach, najlepiej morskich.

— Kazik, na co aktualnie chorujesz? — pytali się go koledzy widząc, że wyleguje się na plaży w okularach słonecznych.

— Nie chcielibyście na to chorować. — odpowiadał.

— A wolno ci podrywać laski? — dociekali ze śmiechem.

— No cóż. — odpowiadał zawsze bardzo poważnie i jakby z namysłem. — Lekarze twierdzą, że zażywanie ruchu przyśpiesza rekonwalescencję.

Taka odpowiedź zawsze wywoływała wybuchy śmiechu i poklepywanie po plecach.

— Ty to potrafisz się urządzić. — twierdzili koledzy patrząc na niego z wyraźną zazdrością, bo oni już następnego dnia musieli się stawiać na swoich stanowiskach pracy.

— To może chociaż jakieś piwo byś postawił. — zaproponował Antek.

— Człowieku! Ja jestem w trakcie leczenia. — oburzył się Kazik. — Chcesz, żeby mnie pokręciło? Żebym dostał lumbago? Zamiast do sanatorium mają mnie wywieźć do domu opieki? Do jakiegoś domu starców? Zwariowałeś?

— Dobra, bobra. Już przestań się denerwować. Tak tylko powiedziałem. — wycofywał się Antek.

Nikt więcej już alkoholu nie proponował, bo kumple nie wiedzieli czy on tylko pozoruje, czy naprawdę jest poważnie chory.

— Ale na plaży wylegiwać się możesz. — zauważył Bronek.

— Promienie słoneczne mają zbawienny wpływ na moje zdrowie. — argumentował Kazik. — Zwłaszcza na kości słońce działa bardzo dobrze, bo oddaje organizmowi witaminę D, która jest potrzebna do prawidłowego funkcjonowania każdego żywego stworzenia.

— Na kurczaki to znacznie lepiej działa ogień z grilla niż słońce. — powiedział za śmiechem Albin.

— Chcesz dostać po ryju? — zagroził Kazik unosząc się nieco ze swojego koca.

— Dobra, dobra, tylko żartowałem. — sprostował natychmiast Albin.

— Czyli solarium też by ci pomagało. — powiedział Wiesiek.

— Solarium działa zbyt intensywnie, dlatego niszczy skórę, a słońce działa w sposób naturalny. — wyjaśnił Kazik.

— No ale są przecież specjalne lamy do naświetleń. — upierał się Wiesław.

— Owszem, są, ale wiesz ile one kosztują? Kupę szmalu.

— Być może tak. — przyznał Wiesiek.

— Nie być może, tylko z całą pewnością. Zamiast bankrutować starych to ja już wolę leżeć na plaży i się wygrzewać na słońcu.

Wszyscy pokiwali głowami ze zrozumieniem.

Przez jakiś czas wszyscy milczeli rozmyślając nad sytuacją Kazika. Ponieważ jednak zrobiło się nudno, więc koledzy stwierdzili, że muszą wracać do swoich obowiązków. Gdy już wszyscy sobie poszli, Kazik poszedł do plażowego kiosku i kupił sobie piwo. Wrócił na swój koc, położył się i rozkoszował zimnym napojem. Jak to dobrze, że kolegom wcale nie trzeba mówić prawdy, pomyślał popijając piwa.

Rozdział 4

Mateusz postanowił wybrać się na wędkę. Łowienie ryb na wędkę uważał za doskonały relaks i wypoczynek po ciężkiej, fizycznej pracy. Przyglądanie się spławikowi było niczym wyglądanie skarbu, marzenie o cudownej przygodzie, o złotej rybce, która przyniesie mu cudowną odmianę jego życia.

Ułożył wędkę na dnie małej łodzi, przygotował wiosła, a potem zepchnął łódź z brzegu do wody, a potem wskoczył do łodzi i przy pomocy wioseł odpłyną na niezbyt wielką odległość. Wtedy wyrzucił za burtę łodzi kotwicę na linie, żeby nie zdryfować na zbyt wielką głębinę. Wiatr był od brzegu, więc trzeba było brać to pod uwagę.

W plastikowym pudełku miał różne błyszczki, które pod wodą udawały małe rybki i stanowiły przynętę dla większych ryb. Zamocował jedna z nich na końcu żyłki, a następnie z zamachem rzucił spory kawał od łodzi w wodę. Było ciepło, więc kapok i koszulę ułożył sobie pod plecami, aby móc wygodnie siedzieć na dnie łodzi i rozkoszować się ciszą, słoneczkiem, lekkim wiaterkiem i delikatnym kołysaniem.

Woda lśniła w słońcu, więc trzeba był mrużyć oczy. Żałował, że nie zabrał okularów przeciwsłonecznych. Wędkę przywiązał do ławeczki, żeby mu przez nieuwagę nie wpadła do wody. Od czasu do czasu kręcił kołowrotkiem zwijając żyłkę, a potem ją znowu wyrzucał z zamachem jak najdalej od łodzi.

Lekka bryza chłodziła mu czoło i rozwiewała włosy. Oczy go bolały od ciągłego mrużenia przed blaskiem słoneczka. Wtedy pod powiekami wcale nie zobaczył ciemności, tylko jakieś przesuwające się z góry na dół mroczki. Usiłował im się bliżej przyjrzeć, ale one uciekały od jego spojrzenia i zawsze były widoczne nieco z boku tego miejsca, na które akurat patrzył.

— Ciekawe czym jesteście? — zapytał się tych mroczków.

— Jesteśmy zanieczyszczeniami twojego oka. — odpowiedziały mu mroczki.

— Czyli czym? — dopytywał.

— Jesteśmy tym, czego nie chcesz widzieć. — odparły.

— Bzdury! — wykrzyknął i się obudził.

Słoneczko nadal świeciło, łódka lekko się kołysała na małych falach, przypominających raczej zmarszczki na morzu niż fale. Mateusz zakręcił kołowrotkiem aby sprawdzić przynętę. Nic się jednak nie złowiło, więc znowu się zamachnął i posłał przynętę jak najdalej w morze.

— Taki piękny dzień, że aż nie chce się wracać na ląd. — powiedział do wędki, ale ona mu nie odpowiedziała.

Znowu oparł się wygodnie. Spod przymkniętych powiek zerkał na żyłkę, wędkę, burtę łodzi, łagodne fale o zielonym odcieniu przepływające nieopodal niego i płynące gdzieś w dal. Było mu bardzo przyjemnie, ciepło i wygodnie.

Po chwili podniósł głowę i zobaczył, że żyłka jest naprężona. Być może coś się złapało, pomyślał. Spróbował zakręcić kołowrotkiem, ale się nie dało. Wziął wędkę do rąk usiłując podciągnąć żyłkę, ale ona cały czas była napięta i to nie ewentualna zdobycz się przybliżała, tylko łódź się przesuwała. Najwyraźniej haczyk zaczepił o coś na dnie.

Żadne próby oderwania haczyka od dna nie przyniosły rezultatu. Pozostały już tylko dwa rozwiązania, czyli odciąć żyłkę i pogodzić się ze stratą błyszczka, albo zanurkować pod wodę i spróbować uwolnić haczyk.

Mateusz sprawdził czy kotwica trzyma łódź na uwięzi. Wszystko było jak należy. Rozebrał się więc i zsunął z łodzi do wody. Chwycił żyłkę w dłoń i po tym tropie zanurkował pod wodę w kierunku zaczepionego haczyka.

Na dnie okazało się, że haczyk zaczepił się o zagrzebana w piasku drewnianą skrzynię, a właściwie kufer, który był zamknięty na wielką kłódkę. Bardzo dziwne, pomyślał Mateusz i wypłynął do góry by na powierzchni zaczerpnąć powietrza.

Oddychał przez chwilę, po czym znowu zanurkował. Kufer był sporych rozmiarów i w znacznej części był zagrzebany w piachu. Oblepiało go też sporo wodorostów. Mateusz przez chwilę się z nim szarpał, ale bez rezultatu. Znowu musiał wypłynąć by nabrać powietrza do płuc.

Odpoczywał przez chwilę. Potem znowu zanurkował. Kufer był teraz wyraźnie widoczny, więc szybko się przy nim znalazł. Tym razem spróbował otworzyć kłódkę, waląc w nią pięścią i szarpiąc za nią na wszystkie strony. Kłódka jednak się nie poddawała. Znowu musiał wypłynąć.

Trzymając się burty łodzi odpoczywał rozmyślając o tym jak by otworzyć ten kufer. O jego wyciągnięciu z wody nie mógł nawet marzyć. Był zbyt duży, a więc zbyt ciężki. Gdyby miał w łodzi jakiekolwiek narzędzia, to mógłby ich użyć. Ale nie miał żadnych narzędzi. Nie było innej rady tylko próbować nadal.

Zanurkował ponownie. Szarpał za kłódkę. Potem szarpał za zawiasy skrzyni, mając nadzieję, że drewno już nieco zbutwiało. Nic to jednak nie dało. Musiał wypłynąć na powierzchnię.

— Co za przeklęty kufer! — zawołał ze złością trzymając się oburącz burty łodzi.

Oddychał szybko z powodu zdenerwowania. Sam rozumiał, że w ten sposób nie wytrzyma zbyt długo pod wodą. Postanowił się uspokoić. Trzymał się łodzi i oddychał coraz spokojniej. Nerwy nic tu nie pomogą, rozmyślał. Trzeba spokoju.

Po dłuższej chwili znowu zanurkował. Gdy był już blisko kufra zobaczył płynącą w jego kierunku dziewczynę. Miała długie włosy, które falowały pod wodą niczym wodorosty. Gdy podpłynęła blisko uśmiechnęła się do niego i wskazała na kufer. Mateusz pokiwał głową. Dziewczyna zza paska opinającego ją w pasie wyjęła nóż i pokazała go Mateuszowi. Złapał za ten nóż i spróbował nim podważyć wieko kufra. Jedna z deseczek ułamała się i w widocznej dziurze zobaczył sterty papierów. Musiał wypływać na powierzchnię, żeby się nie utopić z braku powietrza.

Jedną ręką złapał się burty łodzi, w drugiej dłoni wciąż trzymał sporych rozmiarów nóż. Wtedy z wody wynurzyła się dziewczyna i też złapała się burty łodzi jedna ręką, a drugą rękę z trzymanym w dłoni plikiem papierów przełożyła ponad burtą i wrzuciła papiery na dno łodzi. Potem spojrzała na Mateusza i roześmiała się.

Mateusz podciągnął się na burcie i wdrapał się do środka. Potem stanął w łodzi i wyciągnął rękę do dziewczyny.

— Zapraszam do środka. — powiedział.

Dziewczyna znowu się roześmiała.

— Nie, nie trzeba. — powiedziała.

— Nie? — zdziwił się i rozejrzał.

Nigdzie w pobliżu nie było widać żadnej łodzi, motorówki czy jachtu.

— Podaj mi mój nóż. — powiedziała.

Mateusz zrobił to nie rozumiejąc tej sytuacji.

— Wsiadaj. — powiedział znowu wyciągając do niej rękę.

— Nie trzeba. Ja lubię sobie popływać. — odpowiedziała.

— Będziesz płynęła aż do brzegu? — zapytał zdziwiony.

— Nie ma problemu. — odparła dziewczyna. — Może sprawdź co to są za papiery. — zaproponowała. Mateusz przez chwile patrzył na nią zdziwiony, a potem nachylił się i sięgnął do leżących na dnie papierów.

— To jakieś listy. — powiedział przeglądając kilka kartek. — Po niemiecku.

— Po niemiecku? — zdziwiła się dziewczyna.

— Tak, po niemiecku. Pewnie listy marynarzy, albo listy ich rodzin.

Mateusz obejrzał drugą kartkę, potem trzecią.

— Jest data. — powiedział. — Piąty styczeń tysiąc dziewięćset czterdziesty piąty. Czyli to była końcówka wojny.

— Myślisz, że to zrabowane skarby? — zapytała dziewczyna.

— Raczej bagaże uciekinierów, którzy uciekali przed nadciągająca ofensywą. — powiedział.

— Czyli same nudy. — oceniła dziewczyna.

— Wsiadaj do łodzi. Zawiozę cię do brzegu. — zaproponował znowu.

— Nie. — odpowiedziała.

Miała długie, ciemne włosy, które skręcały się w liczne loki. Miała na sobie płócienny stanik, takie same majtki i pasek, za którym zatknięty był nóż. Była szczupła, ale miała czym oddychać, jakby powiedzieli koledzy. Czy miała na czym siedzieć to nie było widać, bo wciąż nie wychodziła z wody.

— Zwariowałaś? Wsiadaj do łodzi!

— Nie, mój drogi, poradzę sobie.

— Chyba jesteś jakaś nienormalna.

— Uważaj, chłopczyku! Już ja ci pokażę kto jest normalny. Będę cię pilnować, więc się staraj mi nie podpaść.

— Też coś. Co ty mi możesz?

— Przekonamy się.

— Ale, że co?

— Sam zobaczysz. Pilnuj się, zachowuj przyzwoicie, pomagaj innym, tak jak ja ci pomogłam.

— Też coś.

— Wiedziałam kiedy się zjawić, tak? No to teraz uważaj, bo pojawię się wtedy, gdy nie będziesz się spodziewał.

— Ależ proszę bardzo.

— Jak ciebie przyłapię na czymś brzydkim, to będziesz biedny. Zrobię sobie z ciebie niewolnika i będziesz mi służył do końca świata.

— Już to widzę.

— Ja też już to widzę. Będziesz moim najlepszym niewolnikiem. Najbardziej miłym.

— Dziękuję bardzo.

— A proszę bardzo. Ja zawsze dotrzymuję słowa. — powiedziała dziewczyna i wsunęła się do wody

Mateusz wyjrzał za burtę łodzi, ale dziewczyny już nie było widać. Nie wiadomo było gdzie popłynęła.

— To chyba jakaś syrena była, albo jakaś rusałka, nic innego. — powiedział do wioseł, rozglądał się dookoła, ale nikt mu nie odpowiedział.

Rozdział 5

Mateusz poprosił Olka i Henia o pomoc. Zabrał do łodzi sporo narzędzi i lin. Zamierzał wydobyć zatopiony kufer z morskiego dna. Postarał się też o butlę ze sprężonym powietrzem i dwa komplety płetw do nurkowania. Miał nadzieję, że to będzie profesjonalna akcja wydobywcza.

Wypłynęli zaraz po śniadaniu. Pogoda była bardzo dobra. Słońce świeciło tak mocno, że w mig zrobiło się gorąco. Płynęli wolno. Mateusz sam wiosłował, żeby ocenić jak długo trzeba płynąć aby odpłynąć od brzegu tak samo daleko jak tamtego dnia. Co chwila się rozglądał, patrzył na wodę i na oddalający się brzeg.

Wreszcie byli na miejscu. Mateusz wyrzucił za burtę kotwicę na linie. Dokładnie tak jak wtedy.

— Jesteśmy. — powiedział do kolegów.

— Tutaj? — zdziwił się Henio.

— Jesteś pewien? — zapytał Olek.

— Jestem pewien. — potwierdził.

Przystąpił do przygotowań. Sprawdził butlę z powietrzem. Przypiął sobie pas z narzędziami.

— Będziecie mnie asekurować, a potem pomożecie mi wciągnąć kufer do łodzi.

— Naturalnie, pomożemy ci. — odparł Henio.

Mateusz założył sobie na plecy butlę z powietrzem, wylot powietrza wsadził do ust, a na oczy założył gogle. Potem gładki zsunął się do wody. Koledzy zostali w łodzi i wpatrywali się w powierzchnię wody. Olek trzymał w dłoniach sznurek i pozwalał mu się przesuwać. Koniec tego sznurka był uwiązany Mateuszowi u paska. Mateusz odpływał coraz dalej.

Pod wodą wszystko wyglądało inaczej niż na powierzchni. Niektóre miejsca na dnie porastały wodorosty. Inne miejsca były piaszczyste, a w piasku leżały muszelki. Woda była nad wyraz przejrzysta, więc było widać wszystko dość daleko. Mateusz płynąc rozglądał się w poszukiwaniu kufra. Był pewien, że jest we właściwym miejscu.

Płynął bardzo wolno i przyglądał się temu co jest na dnie. Kufra nigdzie nie było widać. Pomyślał, że prądy morskie przykryły kufer piaskiem. Silny prąd może przesuwać piasek z dna. W takim razie kufer nawet przysypany piaskiem musi stanowić coś jakby wzgórek, pagórek piasku, bo przecież prąd by nie nasypał wszędzie równo metr piachu w ciągu jednej doby. To było niemożliwe.

Wrócił do łodzi.

— Znalazłeś coś? — zapytał Olek.

— Masz to? — dociekał Henio.

— Jeszcze nie. — odparł. — Muszę wziąć coś długiego. — powiedział rozglądając się po łodzi.

— Może łopatę. — zaproponował Henio.

— Albo grabie. — podsunął Olek.

— Kij od grabi. — zdecydował Mateusz.

Henio z Olkiem błyskawicznie zdjęli grabie z drążka. Mateusz wziął kij do ręki.

— Może być. — powiedział i znowu się zanurzył pod wodę.

Wiedział bardzo dobrze w którym kierunku musi płynąć. Był pełen wiary w swoje szczęście i w powodzenie tej całej akcji. Być może w kufrze będzie coś więcej niż papiery, a wtedy będzie bogaty. Ta nadzieja dodawała mu animuszu.

W odpowiednim miejscu przyglądał się dnu i we wszystkie pagórki wbijał kij, rozgrzebywał piasek, odrzucał na bok znajdujące się tam wodorosty. Sprawdzał dokładnie miejsce po miejscu. Od czasu do czasu sprawdzał ilość powietrza w butli. Miał sporo czasu na poszukiwania.

Poszukiwania trwały dość długo. Mateusz był początkowo przekonany, że uda mu się szybko znaleźć ten kufer. W miarę jednak upływu czasu robił się coraz bardziej nerwowy. Coraz głębiej wbijał kij w piasek. Coraz więcej piachu rozrzucał wkoło w każdym podejrzanym miejscu. Szarpał się z tym kijem, a efektu żadnego wciąż nie było.

Szukał uporczywie z rosnącą złością. Poziom adrenaliny powodował przyśpieszoną pracę serca. Wraz ze złością rosła też wydolność jego mięśni, a kij robił coraz większe pobojowisko na morskim dnie. W pewnej chwili pozostawił głęboko w piasek wbity kij i rękami zaczął rwać na kawałki rosnące w pobliżu wodorosty, wygrzebywać z piachu muszelki i rozgniatać je w dłoni. Woda była tego dnia w morzu taka zielona, jakby ktoś moczył w niej szpinak.

Mateusz poczuł, że mu szumi w głowie. Rozejrzał się, ale wszędzie widział tylko wodorosty. Postanowił wracać do łodzi, ale linka, która miała mu wskazywać kierunek płynięcia zaplątała się przy nogach. Szarpał ja z całych sił, ale to nic nie dawało. Pomyślał, że koledzy powinni go wyciągnąć z wody, jednak nie wiedział w jaki sposób ich powiadomić, że ma kłopoty. Ciężko mu się oddychało. Spojrzał na ciśnieniomierz i stwierdził, iż butla z powietrzem jest pusta. Usłyszał gwizd w uszach, jakby stał na przejeździe kolejowym, a obok przejeżdżała lokomotywa. Wiedział doskonale, rozumiał, docierało to do niego, że coś nie gra. Gdyby grało, to by go tak nie bolała głowa. Jakby mu ktoś wbijał gwoździe do mózgu.

Wtedy znowu zobaczył tę dziewczynę. Jej długie włosy falowały wokół jego twarzy i łaskotały go w policzki. Jej oczy były prześlicznie niebieskie, jak niebo w słoneczny dzień. Jej policzki były nieco zbyt blade, ale to tylko dodawało jej uroku. Miała piękne, słodkie usta.

Poczuł cudowny smak jej ust wtedy gdy z własnych ust wdmuchiwała mu do buzi powietrze. Jakiż to był cudowny oddech. Zniknęła lokomotywa i znowu pojawił się bezmiar wody. Dziewczyna wdmuchała w niego kolejny oddech. Potem pogładziła go po policzku i szybko pocałowała w usta.

W następnej chwili znalazł się na powierzchni wody. Krztusił się i dławił wodą. Koledzy błyskawicznie zareagowali. Olek wskoczył do wody by pomóc Heniowi w wyciągnięciu go z wody do łodzi. Potem także wdrapał się do góry i usiadł na dnie obok Mateusza.

— Co się stało? — pytał Olek.

— Powietrze się skończyło. — odparł.

— Znalazłeś? — zapytał Henio.

— Niestety nie.

— Mówi się trudno. Wracamy do domu. — zadecydował Henio.

— Może to było inne miejsce. — powiedział Olek.

— Nie. To było właściwe miejsce. — powiedział Mateusz.

— Nie możesz tego wiedzieć. Morze wszędzie wygląda tak samo. — stwierdził kategorycznie Henio.

— Niestety, tak właśnie jest. — potwierdził Olek.

— To nie jest twoja wina. — zauważył Henio.

— Dziękuję wam, chłopaki.

— Nie ma sprawy. — odpowiedzieli obaj.

— Gdyby nie wy to pewnie bym się utopił.

— Daj już spokój. — poprosił Henio.

— Nie przesadzaj. — stwierdził Olek.

— Dobrze, że was mam.

— No ba. — roześmieli się.

Rozdział 6

Antoni Budzisz pływał na małej łodzi rybackiej razem z ojcem. Tata nauczył go rybaczenia zaraz po skończeniu przez niego nauki w szkole podstawowej. Antek nie wykazywał żadnych zdolności umysłowych, ale za to miał niezwykły dryg do majsterkowania. Wszelkie czynności manualne przychodziły mu niezwykle łatwo, więc nie było sensu męczyć go dalszą nauką, skoro ojciec robił się już coraz starszy, jak każdy, i potrzebował coraz bardziej pomocy przy połowie ryb.

Przez kilka lat rybaczenia u boku taty Antek wydoroślał i zmężniał. Praca fizyczna była jego żywiołem, toteż radził sobie na łodzi znakomicie. Stopniowo, z biegiem kolejnych lat, przejmował od taty coraz więcej obowiązków. Razem wypływali w morze, razem na lądzie naprawiali sieci, patroszyli ryby. Dźwiganie ciężkich worków z siatkami na flądrę należało do syna.

— Tato, kto ciebie uczył zawodu? — zapytał kiedyś Antek.

— No przecież wiadomo, że dziadek. — odparł ojciec.

— A od ilu lat zacząłeś pływać?

— Od czternastu. Zaraz po skończeniu szkoły.

— To tak samo jak ja. — ucieszył się Antek. — Chociaż ja miałem piętnaście lat.

— Bo za moich czasów szkoła miała tylko siedem klas.

— A zawsze syn rybaka zostaje rybakiem?

— Oczywiście. W rodzinie rybaka to jest zupełnie normalna i oczywista droga zawodowa. Wszystko przekazuje się od pokoleń swoim dzieciom, a one przekazują swoim.

— A jeżeli nie ma syna?

— Gdy się miało pięcioro dzieci, to zawsze jakiś syn się trafił. — odparł ojciec.

— A gdy ktoś nie miał pięcioro dzieci, to co wtedy?

— Normalnie, czyli córka wychodziła za mąż i rybakiem zostawał zięć.

— Ano tak.

Przez chwilę milczeli.

— No a gdy było pięciu synów? — zainteresował się Antek.

— Bywało tak. Wtedy dwaj lub trzej obejmowali łódź po ojcu, a pozostali szli na łodzie do innych ludzi, którzy akurat nie mieli wystarczającej ilości własnych synów. Poza tym synowie się żenili, dołączali do załogi teścia lub szwagra, więc ruch pomiędzy łodziami i rodzinami nikomu nie zaszkodził, a zawsze było wystarczająco dużo mężczyzn do roboty. Dopiero w ostatnich latach tak się porobiło, że w wielu rodzinach jest tylko jedno dziecko, a wtedy nie zawsze jest komu przekazać dorobek kilku pokoleń. No i moda nastała na studiowanie, więc chętnych do ciężkiej pracy na morzu jest coraz mniej, bo inżynierowie, magistrowie, doktorzy, lekarze, prawnicy, elektrycy, murarze i inni mają swoje własne zawody. Oni jednak też są potrzebni.

— Ja tam wolę być rybakiem. — powiedział Antek z przekonaniem.

— Wiem, Antoś, wiem. — powiedział ojciec kiwając głową.

Antoni kręcił się od pewnego czasu wokół pewnej Gośki i zauważył, że nie jest jej obojętny. Byli już na kilku dyskotekach, na kilku prywatkach, kilka razy pojechał z nią do miasta na wspólne chodzenie po sklepach. Dziewczyna zamierzała przy pomocy rodziców kupić mieszkanie w Gdyni i otworzyć tam swój sklep z odzieżą damską. Nie zapowiadało się na to, żeby planowała poświęcić swoje życie dla rybaka.

Antek całymi nocami rozmyślał jak ten problem rozwiązać, w jaki sposób stać się atrakcyjną partią dla Gosi i skłonić ją do pozostania w małej miejscowości. Nie mógł spać, bo gdy tylko zamknął oczy widział siebie samotnie wypływającego w morze.