Kot Amadeus w Sopocie - Karol Kłos - ebook

Kot Amadeus w Sopocie ebook

Karol Kłos

2,2

Opis

Kot Amadeus jest detektywem, specjalistą od nawiedzonych domów. W Sopocie przyjdzie mu zmierzyć się z tajemniczym zniknięciem. Czy tragiczny wypad nad jezioro zakończy się szczęśliwie? Czy misja detektywa zostanie spełniona?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 244

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,2 (6 ocen)
0
0
2
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karol Kłos

Kot Amadeus w Sopocie

© Karol Kłos, 2019

Kot Amadeus jest detektywem, specjalistą od nawiedzonych domów. W Sopocie przyjdzie mu zmierzyć się z tajemniczym zniknięciem. Tragiczny wypadem na jeziorze zakończy się szczęśliwie. Misja detektywa też zostanie zwieńczona sukcesem.

ISBN 978-83-8155-600-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

Nazywam się Amadeus. Z woli natury przyszło mi już wejść w wiek zaawansowany, zwany przez wielu słusznym wiekiem, w którym z racji skłonności świata do entropii zaczyna się stopniowo tracić własne wspomnienia z dni ostatnich, a rozważać wydarzenia sprzed lat wielu, przeto przyszło mi na myśl zacząć zapisywać wspomnienia swoje aby ową wiedzę uchronić od zapomnienia, a tym samym przyczynić się do rozwoju nauk społecznych, historycznych i psychologicznych.

Niestety, prokuratura zobowiązała mnie do zachowania w tajemnicy nazwisk osób powiązanych z ową sprawą. Gdy śledztwo zostanie zakończone nazwiska wszystkich tych osób zostaną utajnione, zamknięte w sejfie i zakopane.

Stare koty mają zwyczaj powtarzać w obecności młodych kociaków, że najstarsze praktyki naszych babć, które są przekazywane przez całe wieki z pokolenia w pokolenie, przynoszą najlepsze rezultaty, bo nie ma nic gorszego jak eksperymenty robić na swoim własnym zdrowiu. Przecież od dawna wszystkim jest wiadome, zwłaszcza dzieciakom chodzącym do szkoły i zmuszanym do uczenia się dat, wzorów, wierszy na pamięć i regułek, że zapisywanie tej wiedzy, na przykład podczas sporządzania ściągi przed klasówką, niezwykle ułatwia zapamiętanie lub utrwalenie uczonego materiału.

Jako mały kotek ciągle musiałem się czegoś uczyć. A to sposobów polowania. A to metod wdrapywania się na drzewa i schodzenia na dół. Ileż to razy dobrzy i litościwi ludzie wzywali strażaka z drabiną aby mnie zdjął z gałęzi, gdy wlazłem zbyt wysoko i bałem się zejść. Moja kochana ciocia Jadzia nigdy mężowi obiadu nie nałożyła na talerz dopóki wszystkie koty nie dostały wpierw pokarmu do swoich miseczek. Gdy więc zbliżała się pora jedzenia wujek z własnej woli skrupulatnie sprawdzał obecność kociaków.

Wiem doskonale, że opisuję tu rzeczy dziwne i wręcz niestworzone, jak mawiała cioteczka Jadzia gdy zdarzyło jej się spotkać z czymś tajemniczym, niemożliwym do wyjaśnienia przez zwykłego człowieka po ośmiu zaledwie klasach szkoły powszechnej. Zapewne wielu czytelników będzie się spierało ze sobą w sprawie logicznego wytłumaczenia opisywanych tu zjawisk.

To naturalne zachowanie każdego kto spotka się z czymś sobie nieznanym i dotąd nigdy nad daną rzeczą lub zjawiskiem się nie zastanawiał. Zwłaszcza ludzie mają bardzo kręte ścieżki swojego rozumowania, bo dla kotów sprawa jest bardzo prosta: albo coś nadaje się do zjedzenia, albo nie warto sobie tym zawracać głowy. Gdyby to coś mogło spełniać rolę obiektu polowań, za którym można by się wspinać po drzewach albo buszować w wysokiej trawie w ogrodzie na tyłach domu, to co innego.

Ja już przeżyłem w swoim długim życiu wiele zdawałoby się niezrozumiałych wydarzeń, nieoczekiwanych zwrotów akcji. Szczególnie po powrotach wujka z drugiej zmiany, kiedy to ciocia była zmuszona odpierać zaloty wujaszka drewnianym wałkiem lub mokrą szmatą, jeżeli akurat znajdowała się w pobliżu zlewozmywaka. Każdy kot od najmłodszych lat doskonale wie, że amory zawsze kończą się bólem i wrzaskiem dla samiczki. A samiec? Ten tylko podkręci wąsy, wyliże sobie łapki i pójdzie dalej na nocne poszukiwania przygód, kolejnych zdobyczy, lub tylko nowych wrażeń, zapachów, czy widoków. Oczywiste sprawy nie wymagają wyjaśnień. Dlatego zawsze miałem wyrobione zdanie na ten temat.

Tłumaczyłem sobie, że jeżeli czegoś początkowo nie rozumiem, to przyjdzie odpowiednia pora na wyjaśnienie sprawy, więc na razie nie należy sobie tym zawracać głowy. To było nadzwyczaj zdrowe podejście, jak wiem obecnie, bo mnie ono uchroniło przed murowaną nerwicą, jakiej doświadczyło bardzo wielu moich znajomych, nadmiernie interesujących się życiem innych osób.

Wszyscy znają Aleksandr, którego Arturem niektórzy nazywają myśląc, iż ten pseudonim pochodzi od króla Artura. Król ten znany był jako przewodzący drużynie wybitnych rycerzy zasiadających razem ze swym władcą przy okrągłym stole i do społu z nim nie tylko biesiadujących, ale i sprawy wagi państwowej roztrząsających. Tak naprawdę król otrzymał swój nik od pierwszych liter imienia i nazwiska, czyli A i R. Resztę dopisali mu z powodu jego namiętności do wojaży, czyli Tour, co w efekcie dać musiało A.R.Tour, które to zawołanie bardzo przypadło do gustu, zwłaszcza egzaltowanym niewiastom. Z historią sławnego pisarza, dziennikarza i podróżnika zetknąłem się podczas udziału mojego w pewnej bardzo przyjemnej imprezie literackiej, organizowanej przez niezwykle inteligentne panie zajmujące się blogowaniem w Internetach, czyli tworzeniem blogów i stron o literaturze, książkach, pisarzach i pisarkach.

Impreza owa nazywała się „A może nad morze, z książką” i odbywała się w prześlicznym nadmorskim mieście — Sopocie, podczas lipcowego weekendu, a właściwie jednego weekendowego dnia, czyli ósmego lipca. Organizatorkami były bardzo mądre i zaradne dziewczęta pasjonujące się książkami, publikujące recenzje literackie, a także zajmujące się promowaniem czytelnictwa. Każdy miłośnik literatury marzy o uczestniczeniu w tego typu wydarzeniach. Dlatego też gdy moja przyjaciółka Ewa, która już wcześniej brała udział w spotkaniu blogerów i blogerek nad morzem, zaproponowała mi dołączenie do tak zacnego towarzystwa, nie wahałem się ani chwili.

Ewę darzyłem dość wielkim jak na człowieka zaufaniem. Poznałem ją przy okazji jakiegoś spotkania autorskiego z pisarką pochodzącą z Pomorza, które odbywało się w księgarni. Planowałem wtedy zakup książeczki dla dzieci o łagodnym traktowaniu kotów i pożytkach płynących z zaprzyjaźnienia się dziecka z kotem. Było to związane z pojawieniem się u moich sąsiadów pewnego bardzo rozkapryszonego dzieciaka, który intensywnie trenował w tamtym czasie rzucanie kamieniami do celu.

Błądziłem samotnie pomiędzy księgarnianymi półkami w poszukiwaniu odpowiedniej lektury dla krnąbrnego dzieciaka i wtedy usłyszałem głos płynący z głośników. Kierowniczka księgarni zapraszała klientów do kącika, w którym miało za chwilę rozpocząć się spotkanie z pisarką Magdaleną. Magdę znałem już wcześniej, bo Pańcia moja jej książki namiętnie po nocach czytała, a jak w lekturze się zagłębiła to ryczała jak bóbr nieraz do samego rana, bo od książki oderwać się nie mogła. Ucieszyła mnie taka okazja do ponownego spotkania pisarki.

Podszedłem bliżej do miejsca gdzie kilka kobiet już się zebrało na wieczorku autorskim. Wtedy jakieś fanki pisarki rozpostarły ponad regałami płachtę papieru, na której napisane było, że Magdalena jest ich Walentynką. Pozostałe kobiety głośny aplauz wzniosły, wiwatując ku czci wielbionej autorki. Ewa robiła zdjęcia małym, zgrabnym aparatem fotograficznym. Akurat tak szczęśliwie stanąłem, że i ja zostałem uwieńczony na kilku fotografiach. Te fotki później znalazły się na blogu prowadzonym przez Ewę, dzięki czemu stałem się nagle kotem rozpoznawalnym w środowisku miłośniczek autorek poczytnych romansów. Wkroczyłem na ścieżkę kariery medialnej dzięki kochanej Ewie.

Z pierwszych informacji udzielonych mi przez Ewę niewiele wynikało. Alek był jednym z gości spotkania blogerów, a właściwie blogerek, bo to one stanowiły większość. Jak mówiła Ewa, zrobił wielkie wrażenie wśród grona młodszych uczestniczek, a potem nagle zniknął z życia towarzyskiego kraju. Podobno uległ strasznemu wypadkowi podczas podróży z jednego miasta do drugiego, w trakcie swojej trasy literackiej. Takie były plotki.

Pisarze uwielbiają uczestniczyć w wieczorkach autorskich, podczas których mają niepowtarzalną, wyjątkową i jedyną w swoim rodzaju okazję spotkania się z czytelnikami swoich książek oraz usłyszenia od nich kilku zdań, na temat produkowanej literatury. Taka możliwość spotkania face-tu-face, daje niesłychanie więcej autorowi, niż suche sprawozdanie w prasie, czy nawet pozytywna recenzja zamieszczona na rzadko odwiedzanej przez czytelników stronie. Podczas wieczorku autorskiego pisarz, lub pisarka, mają okazję nie tylko usłyszeć opinie o swojej książce, ale również spojrzeć czytelnikowi prosto w oczy i niczym w czarodziejskim zwierciadle zobaczyć prawdziwe emocje rozgrywające się w jego duszy.

Pisarze uwielbiają grać na emocjach czytelników. Najlepsi wywołują płacz z rzęsistymi łzami i spazmatycznym oddechem, lub też wybuchy niepohamowanego śmiechu. Są i tacy, doskonali w swym fachu autorzy, którzy wywołują w duszach odbiorców namiętne pragnienie wielkiej miłości, bądź nienawiści do wrednego porywacza dzieci, a nawet żądzę zdobycia legendarnego skarbu piratów, pływających po morzach karaibskich i rabujących statki towarowe, a także szlachtujących bez litości załogi okrętów wojennych nasłane do walki z piratami przez jego królewską wysokość króla zjednoczonego królestwa Henryka siódmego, ósmego lub Rudobrodego. Chyba, że ten Rudobrody był piratem. Nieistotny szczegół. Francuzka armada pod wodzą Ludwika XIV mogłaby wtedy uratować z rąk oprawców wszystkie niewinne dziewice. Innych nie warto ratować. Tak, pisarze uwielbiają grać na emocjach i terroryzować czytelników swoimi pomysłami.

Kocia ciekawość skłoniła mnie do zainteresowania się sprawą i przyjrzenia się jej na tyle dokładnie na ile pozwolą mi ograniczenia niskiego wzrostu, krótkich łapek, a także słabego już na starość wzroku. Poprosiłem Anitę S. o pomoc w zorganizowaniu mi podróży. Jako mieszkanka portowego miasta jest ona, że się tak wyrażę, obowiązkowym punktem spotkania z książką nad morzem. Poprosiłem też Ewę, żeby pomogła Anicie, a Beatę o pomaganie im dwóm. Dzięki pomocy pięknych kobiet wsiadłem wreszcie do pociągu jadącego z Jastarni do Gdyni, a potem dalej do Sopotu w województwie Pomorskim.

Rozdział 2

Kiedyś wybrałem się na wycieczkę do Paryża. Szykowałem się do wyjazdu przez dwa tygodnie. Paryż, wiadomo, stolica Europy, więc trzeba było być gotowym na przeżycie szoku, odebranie piorunujących ciosów w splot duszy i ciała, gotowym na porażenie wszystkich zmysłów, zwłaszcza tych najważniejszych. Przygotowałem sobie Rozmówki polsko-francuskie i Podręcznik mowy znaków Indian północnoamerykańskich na wypadek gdyby zabrakło mi tchu, zabrakło języka w gębie, czy na wypadek gdyby mnie zatkało z wrażenia. Dzielące nasze światy różnice kulturowe i cywilizacyjne postanowiłem zasypać studiowaniem Multimedialnej Encyklopedii Tradycji i Kultury Paryża w najnowszym wydaniu. Za legalną wersję w języku francuskim zapłaciłem pół wypłaty Pańci, plus dwa bilety na koncert C-dur.

Całą podróż spędziłem w trzech ślicznych pociągach. Kocham podróżowanie pociągami. Wystarczy, że wsiądę do pociągu, a od razu przypomina mi się fabuła co najmniej kilku książek o podróżach: słynne Morderstwo w Orient Ekspresie — Agathy Christie, Lalka — Bolesława Prusa, Anna Karenina — Lwa Tołstoja, Paryski ekspres — Georgesa Simenona. Siadam na swoim miejscu i rozglądam się za bohaterami literackimi opisanymi w tych powieściach. Żaden podróżny nie powinien wtedy czuć się bezpiecznie. Niektóre z opisanych postaci to przecież ofiary zbrodni, samobójstwa, lub też szaleństwa.

Ku memu zaskoczeniu, razem ze mną jechało pociągiem całkiem sporo osób. Więcej było mężczyzn niż kobiet, było też kilkoro dzieciaków. Odjazd wyznaczono na godzinę czternastą. Byłem na peronie już chwilę wcześniej. Gdy wsiadłem, to okazało się, że Warszawa Centralna nie jest stacją początkową, a to oznaczało, że pociąg wyjeżdżał z Dworca Wschodniego. Tam wsiedli pierwsi podróżni, a tu gdzie ja wsiadałem, wagon był już prawie pełny. Trzeba się było z tym pogodzić. Gdyby nie było rezerwacji, to mogłoby się zdarzyć, że trzeba spędzić całą podróż na korytarzu. Miałem już kilka takich podróży za sobą, więc byłem szczęśliwy z posiadania miejsca siedzącego.

Kilku facetów z całą pewnością podróżowało służbowo. Widać to było po ich ubiorach, a także po bagażu. Tacy zazwyczaj jadą samotnie. Chociaż nie… Jeden jechał prawdopodobnie z sekretarką bądź asystentką. Ona mu wszystko organizowała, wiedziała gdzie są jakie papiery, gdzie rezerwacje. Wiedziała wszystko. Siedzieli blisko, więc słyszałem jak mu tłumaczyła. Facet od czasu do czasu kładł dłoń na jej udzie, a ona wtedy nerwowo się rozglądała i szeptała do niego coś w rodzaju: nie tutaj! On uśmiechał się zadowolony i cofał dłoń ze świadomością, że potem to sobie odbije.

Inny manager też jechał z młodą kobietą, ale zachowywali się zupełnie inaczej, to znaczy bardziej naturalnie i wstrzemięźliwie. Można się było domyślać, że albo już się znudził jej wdziękami, albo też dawno mu dała do zrozumienia, że nie dla psa kiełbasa. Rozmawiali ze sobą na wszelakie tematy, komentowali innych pasażerów, planowali zajęcia po przyjeździe. Ona była śliczną blondyneczką z rudą grzywką, małym noskiem, niebieskimi oczętami i małymi, wąskimi wargami, za którymi od czasu do czasu pokazywały się nieskazitelnie białe zęby. Pięknie się uśmiechała. Czasami spoglądała na mnie i wtedy widziałem w jej lewym oku dziwny błysk czegoś tajemniczego, a jednocześnie z całą pewnością rozkosznego. Była cudowna. Niezwykle zgrabna i pociągająca. Niesłychanie urodziwa. Miała na imię Albina. On mówił do niej Albi.

Gdy tylko na nią spoglądałem, to zaraz wpadałem w euforię, a potem tonąłem w marzeniach. Ja już tak mam. Zawsze wolę przeżywać to, co sobie wyobrażam, albo to, nad czym mogę mieć kontrolę, i nad czym mogę panować. Bynajmniej do czasu, aż totalnie nie odpłynę w wymarzone światy. Nie znoszę żyć i emocjonować się szarą codziennością zwykłego i zazwyczaj nudnego dnia. Każdy nudny dzień to strata czasu. Ileż można by zrobić dobrego. Tymczasem każdy wieczór uświadamia mi boleśnie, że wciąż niczego nie dokonałem.

Widziałem więc piękną Albi po drugiej stronie przejścia. Przy oknie. Ona też lubiła siedzieć przy oknie, aby móc oprzeć czołem o chłodną szybę i patrzeć na mijane pejzaże, wioski, małe miasteczka, pola uprawne lub pastwiska ze skubiącymi trawę zwierzętami.

Gdy mija się ciemny las to zaraz do głowy przychodzą myśli o wilkach spragnionych surowego mięsa oraz niewinnej dziewczynce idącej leśną ścieżką przez bardzo urokliwy brzozowy zagajnik ku chatce babci kochanej z koszykiem domowych wiktuałów, które mamusia przygotowała, bo babcia zachorowała ostatnimi dniami, bardzo źle się czuła, pewnie miała podwyższoną temperaturę, więc sok z malin bardzo się przyda, a i herbata z kwiatów lipy też niczemu nie zaszkodzi. Tylko pomóc w walce z chorobą może. Domowe sposoby na wszelakie dolegliwości zawsze były najlepsze. Chociaż lekarstwa z apteki też czasami się brało, zwłaszcza, gdy doktor nalegał, albo wręcz groził skargą do władz na opieszałość w leczeniu dzieci, co mogło skutkować poważnymi konsekwencjami, z odebraniem praw rodzicielskich włącznie.

Dziewczynka szła tą ścieżką nie po raz pierwszy, wielokrotnie już babcię odwiedzała, więc była nieostrożna, myśląc raczej o kwiatkach rosnących w trawie obok ścieżki, niż o zachowywaniu ostrożności. Lekkomyślnie zwalniała kroku, przyglądała się omszałym pniom wielkich drzew, ptakom fruwającym wysoko na niebie. Było jeszcze dość chłodno o tej porze. Ten rok był niezwykle deszczowy, więc ciaśniej zawiązuje sznurki od kaptura przy czerwonej kurtce przeciwdeszczowej. Już nie mogła się doczekać, kiedy mama pozwoli założyć nową, śliczną kurteczkę, którą dostała zeszłego roku w prezencie od cioci Asi. Ta czerwona też jest jeszcze dobra, ale dziewczynka zaczynała już z niej wyrastać. Z tymi ubraniami to zawsze jest kłopot. Najpierw są zbyt duże, obszerne, z rękawami sięgającymi do kolan, a potem nagle się okazuje, że już robią się zbyt małe, obcisłe i krótkie. O ile wcześniej zamki się nie zepsują, szwy nie rozejdą, albo ktoś ich nie potnie żyletką z zazdrości, lub nie ukradnie ze szkolnej szatni.

Szła sobie ta dziewczynka ścieżką podśpiewując o babci mieszkającej samotnie w leśnej chatce. W pewnej chwili zobaczyła wóz i zaprzężonego do niego konia. Wóz ten stał na leśnej drodze, w miejscu gdzie dochodziła do niej ścieżka, która następnie biegła dalej pod niewielką górkę po drugiej stronie drogi. Koń znudzony grzebie kopytem w piasku. Wóz był pusty, to znaczy niczym nie był załadowany. Nie widać też było na nim woźnicy, który tym wozem zazwyczaj jeździł do lasu po drewno na opał. Dopiero po chwili, gdy dziewczynka podeszła nieco bliżej, zauważyła starszego mężczyznę stojącego nieopodal pod drzewem i opryskującego konar sosny strumieniem moczu.

— Dzień dobry — powiedziała grzecznie, tak jak ją uczyła mama.

Mężczyzna obejrzał się przez ramię w stronę dziewczynki. Strumień moczu zmalał jakby i zamiast na korę drzewa leciał teraz na piasek pod stopami mężczyzny, opryskując mu buty.

— Sika pan sobie po butach — zauważyła rezolutnie dziewczynka.

Mężczyzna natychmiast przestał oddawać mocz i mrucząc coś niewyraźnie pod sumiastymi wąsami zapiął rozporek, po czym obrócił się do dziewczynki. Jego spodnie najwyraźniej też zostały obsikane, o czym świadczyły wyraźne mokre plamy.

— Co ty tu robisz sama w lesie? — zapytał.

— Niosę mojej babci poczęstunek, ponieważ jest chora — odpowiedziała zgodnie z prawdą.

— Nie boisz się? — zapytał mężczyzna.

— A czego się tu bać, proszę pana. Wiele razy już tędy chodziłam i znam drogę na pamięć.

— No to podejdź tu bliżej do mnie — powiedział mężczyzna bardzo miłym głosem.

— Po co?

— Nie bój się, moja droga, podejdź, to coś ci pokażę — mówił mężczyzna robiąc dwa kroki w stronę dziewczynki.

— Nie trzeba, już widziałam — powiedziała dziewczynka i szybkim truchtem pobiegła ku swojej ścieżce omijając wóz i konia grzebiącego kopytem w piasku. — Mama kazała mi z daleka omijać wszystkich zboczeńców zaczepiających małe dziewczynki! — krzyknęła jeszcze na pożegnanie do mężczyzny, który z dziwnym wyrazem twarzy wciąż stał pośrodku drogi.

Za pagórkiem dziewczynka wróciła znowu do spokojnego spaceru i zachwycania się przyrodą. To biedne dziecko nie rozumiało na jakie niebezpieczeństwo się wystawia. Tego roku zimą w okolicznych lasach pojawiła się wataha wilków. Przybyły w te strony z odległych lasów, w których prowadzono intensywną wycinkę drzew, ponieważ nadleśnictwo starało się wypracować pokaźne zyski ze swojej działalności, sprzedając drewno do tartaków. Zbieranie szyszek, uzyskiwanie z nich nasion i sadzenie drzew było działalnością wysoce deficytową, a dewizowych klientów zainteresowanych polowaniami jakby ostatnimi laty było mniej. Ciężkie czasy nastały dla gajowych. Ciężkie nastały również dla wilków.

Wilki są bardzo inteligentnymi zwierzętami. Zostały obdarowane przez matkę naturę doskonałym zmysłem powonienia. Dzięki węchowi, wilki potrafiły zlokalizować padlinę z odległości kilkunastu kilometrów. Nierówności terenu nie stanowiły dla ich węchu żadnej przeszkody, wręcz przeciwnie, maskowały zwierzęta przed wzrokiem innych istot, zwłaszcza człowieka. Oczywistym jest, że padlina pachnie nieprzyjemnie, a jej odór czuć z daleka. Zapach człowieka jest dużo mniej intensywny. Wilki potrafią jednak wyczuć zapach ludzi z bardzo dużej odległości. Mały pagórek bynajmniej nie jest dla nich żadną przeszkodą.

Niewiele osób o tym wiedziało, ale wilki w tej okolicy zdążyły już zasmakować w tłustych kurach, jeszcze bardziej utuczonych kaczkach, a także w kilku gęsiach. Zjadły też dwa włóczące się po lesie psy, oraz jednego dorodnego barana, którego ciotka Matylda wiązała sznurkiem do palika wbitego w trawę, pośrodku niewielkiej łączki pod lasem, od zachodniej strony wioski. Wełna z tego barana miała być przeznaczona na zimowe skarpety dla licznych wnuków ciotki Matyldy. Leśniczy wiedział o wilkach, ale nie zamierzał niczego w tej sprawie robić, ponieważ wilki są pod ochroną.

Dziewczynka dalej szła sobie leśną ścieżką podśpiewując do melodii zasłyszanej w radiu, wymyśloną na poczekaniu piosenkę o chorej babci. Gdy brakowało jej sylab do taktu to przeciągała samogłoski.

— Idę sobie idę, do lasu ciemnego, bo babcia mooja chce soku zdrowego. Więc idę i idę, do lasu starego, bo mooja babcia chce sooku tego.

Do domku babci nie było wcale tak strasznie daleko, ale dzieci jak to dzieci, potrafią przedłużyć nawet krótką drogę do niebywałych rozmiarów. Czas natomiast płynął nieprzerwanie. Najpierw dziewczynkę zatrzymał kolczasty krzak, który zahaczył rękaw jej czerwonej kurtki. Musiała zdjąć kaptur by dokładnie się przyjrzeć kolcom, a potem pilniczkiem do paznokci usiłowała wyciągniętą nitkę wcisnąć na powrót w materiał. Nie udało się i nitka brzydko zwisała nadal. Później do bucika nasypało się piasku. Trzeba było przystanąć, oprzeć się o drzewo, zdjąć bucik, wysypać piasek, sprawdzić czy wyleciały wszystkie ziarenka, założyć bucik, no i na koniec zawiązać sznurowadło. To wymagało bardzo dużo pracy i bardzo dużo czasu, ale to przecież zrozumiałe.

Wreszcie dziewczynka dotarła do domku babci. Przyjęła kilka gorących buziaków za przyniesione prezenty. Babcia poczęstowała ją nawet ciasteczkami z blaszanej puszki, która zawsze stała w kuchni na kredensie. Szczęśliwa dziewczynka postanowiła wracać do domu.

— Tylko idź prosto, nigdzie nie skręcaj, nie zatrzymuj się po drodze, bo robi się już późno. Pod żadnym pozorem z nikim obcym nie rozmawiaj — upominała ją babcia.

— Wiem babciu — uspokajała dziewczynka babcię.

— Załóż na głowę kapturek — prosiła babcia.

— Dobrze — odpowiedziała i założyła swój czerwony kaptur na głowę.

W drodze do domu jednak znowu były te wszystkie interesujące drzewa, kwiatki, ptaki wracające na noc do swoich gniazd uwitych w koronach drzew z gałązek i trawy. Dziewczynka wszystkim się interesowała. Przez chwilę nawet liczyła mijane drzewa, ale musiała z liczenia zrezygnować. Nie potrafiła zdecydować, które drzewa zaliczały się do tych mijanych po drodze, a które rosły zbyt daleko od ścieżki.

Rozdział 3

Pięć minut po piętnastej pociąg stał na krótkim postoju w Kutnie. Na peronie tłoczyli się wsiadający ludzie. Do mojego wagonu jednak nikt nie wszedł. Widocznie rozlokowali się w innych wagonach. Postanowiłem przejść do wagonu barowego i napić się herbaty. Podróż tym pociągiem miała trwać pięć godzin i czterdzieści trzy minuty. W Berlinie była zaplanowana przesiadka. No ale do Berlina było jeszcze daleko.

Udało mi się zająć miejsce przy stoliku obok baru. Zamówiłem herbatę i natychmiast ją otrzymałem. Widocznie bufetowy trzymał czajnik cały czas na gazie z turystycznej butli. Nie było to zbyt rozsądne zachowanie, bo woda utrzymywana w temperaturze wrzenia mocno paruje, ulatnia się w powietrzu, a w czajniku zostaje coraz bardziej szkodliwa zupa, czy też raczej wywar z kamienia i innych zanieczyszczeń znajdujących się w wodzie. Głupi bufetowy! Upiłem kilka łyków, odstawiłem szklankę i przyglądałem się innym pasażerom.

Kiedy wracałem z wagonu barowego na swoje miejsce, pociąg zatrzymał się na stacji w Koninie. Było dwadzieścia minut przed czwartą. Nie zauważyłem czy ktoś wsiadał, bo pociąg prawie natychmiast ruszył w dalszą drogę. W moim wagonie stan osobowy się nie zmienił. Albi czytała gazetę, a jej towarzysz ukrył twarz pod wiszącą na wieszaku kurtką i najprawdopodobniej drzemał.

Za mną jakaś dziewczynka podróżowała z dziadkiem. Co kilka minut nakazywała dziadkowi by podał jej z półki nad siedzeniami torbę, w której znajdowały się jej rzeczy. Dziadek zaproponował, by torba została na siedzeniu albo na półeczce przy oknie, ale dziewczynka upierała się, że torbę za każdym razem trzeba odstawić na półkę do góry, więc dziadek cierpliwie wciskał torbę na półkę, a po chwili znów był proszony o jej podanie.

Siedzącej obok kobiecie zrobiło się żal starszego człowieka i zaproponowała dziewczynce, że poczęstuje ją jabłkiem, aby zaoszczędzić dziadkowi ciągłego wstawania i zdejmowania torby.

— Dziękuję, bardzo chętnie — powiedziała dziewczynka. — Ja też mam jabłka, więc panią również poczęstuję. Dziadek, podaj torbę!

Tak, dziadek miał utrapienie z wnuczką.

W Poznaniu zatrzymaliśmy się tylko na pięć minut. Kolejarze załadowali do pociągu worki z przesyłkami pocztowymi. Gdy peronowy wózek został opróżniony z worków, potoczył się gdzieś do tyłu, a my za chwilę ruszyliśmy w dalszą podróż. Minęły dwie i pół godziny od wyjazdu z Warszawy. Do Berlina pozostało jeszcze ponad trzy i pół. Do Paryża natomiast ponad siedemnaście godzin.

No więc dziewczynka opatulona czerwoną kurtką wracała powolnym krokiem od babci mieszkającej w lesie do swojego domu, gdzie czekała już na nią zdenerwowana mama i młodszy braciszek, bawiący się podniszczonym już misiem. Tata był w pracy. Miał wrócić do domu dopiero późnym wieczorem, gdy na dworze będzie już zupełnie ciemno. Tego dnia tata dziewczynki dowiedział się od kolegów w pracy, że w okolicy pojawiło się stado wilków, które zaczyna sobie pozwalać na coraz zuchwalsze ataki. Wcześniej ginęły ludziom kury lub kaczki, ale ostatniej nocy pożarły barana ciotki Matyldy.

— Trzeba by coś z tym zrobić — mówili mężczyźni.

— Przecież bezpieczeństwo ludzi jest ważniejsze od ochrony wilków.

— Niech nadleśnictwo zamknie je w zagrodzie, albo przekaże do ogrodu zoologicznego. Tam jest miejsce dla wilków, a nie w pobliżu ludzkich domów.

— Nadleśnictwo wyłga się brakiem środków.

— Jak zwykle gdy trzeba coś robić, to oni będą debatować tak długo aż się wydarzy jakaś tragedia.

— No właśnie, wtedy będzie już za późno na działanie.

Niebo robiło się powoli coraz ciemniejsze, a w lesie pomiędzy drzewami mrok zapadał jeszcze szybciej. Zanim dziewczynka się zorientowała przestała widzieć ścieżkę prowadząca do domu. Widziała tylko drzewa i krzaki, które ją otaczały ze wszystkich stron. Wrony przestały już krakać. Zrobiło się jakoś nieprzyjemnie cicho. Wiatr szumiał w gałęziach drzew, konary skrzypiały, a od czasu do czasu słychać było jakieś piski gdzieś w oddali. Dziewczynka wystraszyła się ciemności i zaczęła płakać. Głos tego płaczu niósł się przez las razem z wiatrem. Niósł się też zapach potu zdenerwowanej dziewczynki.

W Zbąszynku na peronie stało kilka osób. Można było odnieść wrażenie, że to grupa studentów wybiera się na ostatnią przed rozpoczęciem roku akademickiego wycieczkę. Byli w doskonałych nastrojach, śmiali się głośno, żartowali, któreś z nich opowiadało przyjaciołom dowcip za dowcipem. Nie mieli ze sobą żadnych bagaży, co nawet jak na studentów było nieco dziwne. Zazwyczaj nie rozstają się z plecakami, w których oprócz niezbędnego laptopa mają zawsze termo-kubek, kostki do gry, rozkładany scyzoryk z mnóstwem narzędzi, sznurek, śrubokręt, czasami też szczypce uniwersalne, czyli popularne kombinerki, oraz pełno innych, równie przydatnych przedmiotów.

Gdy nasz pociąg stanął przy peronie zaczęli biegać wzdłuż wagonów, zaglądać do okien i wykrzykiwać jakieś niezrozumiałe słowa. Konduktor nie dał im zbyt wiele czasu na tę zabawę. Zagwizdał, a pociąg począł ruszać w dalszą drogę. Studenci zostali na peronie. Pewnie oczekiwali przyjazdu znajomego, może nawet całej grupy znajomych, ale się okazało, że nie przyjechali.

Gdy tata dziewczynki wrócił z pracy do domu i nie zastał córki, która jeszcze nie wróciła od babci, to wściekł się i zapowiedział, że tym razem córka dostanie porządne lanie. Nie miał nawet ochoty na kolację, tylko natychmiast wyszedł z domu naprzeciw córce. Skierował się w stronę domku babci. Im dalej wchodził w las tym większa złość go ogarniała. Do domku babci wpadł niemal wywarzając drzwi. Babcia była bardzo zdziwiona niespodziewaną wizytą. Wnuczka wyszła od niej już dawno, więc z całą pewnością powinna być już bezpieczna w domu.

— Jasna cholera! –zaklął tata dziewczynki, po czym ruszył w drogę powrotną. — Już ja jej dam nocne spacery! Wybiję jej to z głowy na zawsze!

Złościł się, gdyż na wąskiej ścieżce niewidoczne w ciemności gałązki co chwilę uderzały go po twarzy. Gdzieś z dalekiej ciemności doleciało do niego wycie. Trudno było jednoznacznie określić czy było to wycie psa, czy też może wilka. Jeszcze bardziej zdenerwowany zaczął biec. Potknął się o sterczący z ziemi korzeń i upadł w kolczaste krzaki. Poczuł bolesne zadrapania na twarzy i karku. Na wargach poczuł słodki smak krwi. Wiatr poniósł te zapachy ze sobą, mieszając woń krwi z zapachem potu, złości i strachu. Wilki bardzo łatwo potrafiły rozróżnić te wszystkie zapachy. Dzięki temu wiedziały kto jest ofiarą przeznaczoną na kolację, zanim jeszcze zaatakowały.

W Świebodzinie pociąg zatrzymywał się tylko na jedną minutę. Pasażerowie wsiadający do pociągu mieli przez to bardzo mało czasu. Tym razem jednak na peronie pozostała tylko jedna osoba, która wysiadła z pociągu i zmierzała pewnie do domu. Dla niej podróż już się zakończyła. Schodziła z peronu po kilku schodkach, a kółka jej walizki stukały na każdym stopniu.

Postanowiłem uprzyjemnić sobie czas czytaniem książki, więc sięgnąłem do torby. Wnuczka znowu prosiła dziadka o zdjęcie torby z półki, co ten chętnie uczynił.

— Może by tak torbę postawić obok ciebie na siedzeniu, moja droga, bo miejsca jest przecież pod dostatkiem.

— Nie, dziadku, nie można, bo przecież ta półka jest tam specjalnie po to by trzymać na niej bagaże, prawda?

— Masz rację, najdroższa — przyznał dziadek i po chwili znowu upychał torbę na półce.

Wiedząc, że podróż będzie długo trwała zabrałem ze sobą nowe wydanie Rękopisu znalezionego w Saragossie Jana Potockiego na podstawie ostatniej wersji autorskiej z roku 1810. Czytałem już kiedyś tę książkę, ale po przeczytaniu recenzji nowego wydania w podskokach pobiegłem do księgarni i kupiłem ją. Już kilkanaście pierwszych stron przypomniało mi przyjemności płynące z lektury tego wspaniałego dzieła. Usiadłem wygodnie i zabrałem się do czytania. Mój ulubiony bohater miał spotkanie z czarownicami.

Od razu mi się przypomniały czarownice, które znam osobiście. Jest ich całkiem sporo. Niektóre niczym wampiry śpią cały dzień w trumnie, a nocami obmyślają i realizują różne straszne rzeczy. Gdy się czasami spotykamy to potem pluję przez ramię na wszystkie strony świata. Inne wstają z pieniem kura i biegają do śniadania. Z nimi też trzeba uważać, bo całkiem łatwo można się wmanewrować w jakieś dziwne marszobiegi z kijkami na czterdzieści dwa kilometry, wzorem starożytnych maratończyków. Jeszcze inne noszą na rękach czarne koty, które przy pierwszej okazji drapią mi twarz. Oprócz tego kicham przez dwa dni po spotkaniu z sierścią takiego zwierzątka. Sierść kota jest jednym z najsilniejszych alergenów. Pomimo, iż sam jestem kotem, to mam bardzo wrażliwą naturę i zawsze cierpię gdy spotkam czarnego kota, łaciatego psa i głupiego człowieka.

Rozdział 4

Gdy pociąg zatrzymał się w Rzepinie od książki oderwały mnie ukośne promienie słońca koloru dojrzałej mandarynki. Wpadały przez okna wagonu i lądowały dostojnie, chociaż z odrobiną ironii, a także mnóstwem samozadowolenia, na twarzach pasażerów przeistaczając ich w Indian wędrujących w poszukiwaniu nowej ziemi do osiedlenia, po wypędzeniu z plemiennych terenów przez białych osadników. Albi wyglądała w tej poświacie wręcz uroczo. Jej włosy zalśniły miedziano-złotym kolorem skarbów inkaskich. Jej policzki wydały mi się obsypane płatkami róży. Jej mały nosek, który pod wpływem słońca marszczyła wyglądał tak rozkosznie jak niemowlę kwilące radośnie po zasmakowaniu matczynego pokarmu. Jej oczy rzucały wkoło wesołe iskierki, a te krzyżowały się ze skośnymi promykami słonecznymi niczym nici w krośnie podczas tkania kolorowego płótna. Jej cała twarz stała się żywym obrazem, sceną teatru romantycznego, areną z walczącymi ze sobą zadowoleniem, rozleniwieniem, przyjemnością i psotą, niczym zawodnicy olimpijscy ścigający się po wieniec zwycięzcy.

Tak się zachwyciłem tym widokiem, że o mało byłbym przeoczył, dwadzieścia minut później, postój we Frankfurcie. Słońce już świeciło z poziomu ziemi. Jego promienie biegły równolegle do gruntu i raziły oczy tak ostrymi strzałami, że nie można było nawet spojrzeć w stronę zachodu. Cała jedna strona świata została skąpana w czerwonym blasku. Ruszyliśmy po krótkim postoju, a owa fala czerwieni ruszyła za nami zalewając cały wagon swoim blaskiem, a podejrzewam, że pozostałe wagony również.

Gdy tata dziewczynki dotarł wreszcie do domu, gotów był pasem sprawić córce porządne lanie. Zastał jednak żonę samą w pokoju.

— No i gdzie się schowała ta niegrzeczna dziewczyna? — zapytał.

— Przecież ty ją przyprowadziłeś — rzekła żona.

— Nie przyprowadziłem, bo już jej tam nie było — powiedział.

Kobieta otworzyła szeroko usta, ale żaden dźwięk się z nich nie wydobył. Patrzyła na męża z rosnącym przerażeniem. Nagle zaszlochała głośno.

— Jak to jej nie było — mówiła łkając coraz bardziej histerycznie. — To gdzie jest? Co jej się stało? Mów wreszcie! Nie stój tak! Idź jej szukać!

Mężczyzna zrozumiał grozę sytuacji. Porwał z szafy latarkę i wybiegł z domu na poszukiwania córki. Kobieta natomiast rozpoczęła telefonowanie do wszystkich koleżanek dziewczynki w nadziei, że córka którąś z nich spotkała i do niej poszła. Dwie godziny później, gdy tata zdążył obejść kawał lasu i dwa razy zajrzeć do domku babci, a mama obdzwoniła wszystkie koleżanki i znajome, o zaginięciu dziewczynki powiadomiona została policja.

Policjanci bardzo szybko zorganizowali poszukiwania. Udało się zmobilizować do akcji poszukiwawczej strażaków, wojsko, straż miejską, dwie firmy ochroniarskie, wielu gospodarzy z wioski, a nawet kilkudziesięciu mieszkańców pobliskiego miasta. Szukano dziewczynki przez całą noc. Bezskutecznie. Ciemność uniemożliwiała znalezienie jakichkolwiek śladów dziecka.

W końcu dojechaliśmy do Berlina. Tam, zgodnie z precyzyjnym rozkładem jazdy miałem dwie godziny czasu na przesiadkę do innego pociągu. Kłopot był jednak w tym, że ten następny pociąg odjeżdżał z innego dworca, więc trzeba było pieszo przejść ze swoimi bagażami. Zgodnie z rozkładem, trasa piesza powinna zając tylko osiem minut, ale mnie zajęła dwadzieścia. Trochę błądziłem, na całe szczęście jednak znalazłem właściwy pociąg i w przewidzianym czasie zdążyłem się do niego załadować. Pot ciekł mi po grzbiecie. Pewnie czuć mnie było na kilometr. No, wilki to by mnie pewnie wyczuły z odległości dziesięciu kilometrów.

Przed dziesiątą odjeżdżał pociąg do Mannheimu. Na szczęście posiadał wagony sypialne. Podróż miała trwać prawie sześć godzin, więc można było się przespać. W przedziale konduktorskim oferowano słodycze oraz kawę lub herbatę. Poprosiłem więc o herbatę, wypiłem ją siedząc na swoim miejscu, potem położyłem się, przykryłem kocem i postanowiłem spać. Słychać było stukanie kół. Było tak rytmiczne jakby wagony miały pulsujące serce. Było też słychać skrzypienie metalu, dudnienie rozjazdów podczas zmiany torów, hałas podczas przejeżdżania mostów i wiaduktów. Od czasu do czasu pociąg zwalniał, a po chwili się rozpędzał. W sąsiednich przedziałach panowała jednak niezmącona cisza, więc usiłowałem zasnąć.

Rodzice dziewczynki całą noc nie spali. Ich rozpacz nie miała końca. Płakała również babcia, ciotka i dwie sąsiadki. Wujek chodził od jednej do drugiej pocieszając i roznosząc zaparzoną kawę, herbatę, tabletki na nerwy, oraz aspirynę na przeziębienie. Gdy zrobiło się widno wszyscy ponownie wyruszyli do lasu na poszukiwania dziewczynki. Matka i babcia nie mogły sobie wybaczyć, że wypuściły dziecko same do lasu. Ruszyli tyralierą, aby nie ominąć żadnego zagajnika, krzaku, pagórka. Szli nawołując dziewczynkę po imieniu. W końcu jedna z kobiet zauważyła pod starą sosną czerwoną kurtkę. Zawołała innych. Matka z głośnym płaczem podbiegła do tego miejsca. Ojciec dziewczynki dostał nerwowych drgawek i nie mógł zrobić kroku. Ludzie poczęli krzyczeć. Z oczu taty ciekły łzy, więc nic nie widział. Mama dziewczynki krzyknęła i zemdlała, zobaczywszy leżące na ziemi ciało swojego dziecka.

Konduktor, a właściwie to konwojent z wagonu sypialnego obudził mnie pół godziny przed dotarciem do Mannheim. Trzeba się było spakować, poskładać koc, skorzystać z toalety, obmyć zaspany pyszczek. Po przyjeździe na miejsce miałem dwie godziny czasu do odjazdu kolejnego pociągu, tym razem jadącego już prosto do Paryża. Na dworcu udało mi się wypić filiżankę mleka. W każdym kącie kręciły się tłumy podróżnych. Albi ze swoim towarzyszem gdzieś przepadła. Nie miałem odwagi zapytać wcześniej dokąd jadą. Pociąg podstawili dość wcześnie, więc spokojnie można było zająć miejsca.

Ten pociąg miał na składzie prawdziwy wagon restauracyjny, więc postanowiłem w nim zjeść porządne śniadanie. Ostatni odcinek podróży miał trwać około trzech godzin. W sam raz na spokojny posiłek. Gdy pociąg ruszył wszedłem do wagonu restauracyjnego zaraz po jego otwarciu. Zamówiłem jajecznicę z cebulką. Potem kanapki z salami, grzanki z marynowanym śledzikiem, śmietankę, bułkę z pasztetem z królika, bułkę z jajkiem na twardo, a na koniec gorące kakao. To była prawdziwa uczta. Potem przez pół godziny siedziałem przy stoliku bojąc się wstać. Gdy wróciłem na swoje miejsce, dojeżdżaliśmy już do Paryża.

Taksówką dotarłem z dworca do hotelu. Zarezerwowany pokój był bardzo ładny. Wziąłem delikatny prysznic po podróży, a potem położyłem się do łóżka aby odespać zaległą noc. Tym razem zasnąłem od razu. Obudziłem się sporo po porze obiadu, ale w restauracji nie robili problemów. Po posiłku udałem się na spacer. Już od następnego dnia miałem zaplanowane muzea, wystawy, pomniki i zabytkowe budynki. Pierwszy dzień był przeznaczony do zaaklimatyzowania się w nowym miejscu.

Okazało się, że dziewczynka zabłądziła w lesie, odeszła spory kawał drogi od znajomej ścieżki, a potem przerażona i zmęczona zasnęła na ziemi pod drzewem. Tym razem wilki nic jej nie zrobiły, bo były obżarte tłustym mięsem barana ciotki Matyldy, więc nadal leżały z gęstym zagajniku i trawiły. Radości nie było końca. Tatuś darował córce nawet lanie, które obiecał.

Rozdział 5

Innym razem udało mi się popłynąć statkiem białej żeglugi na drugą stronę Zatoki Gdańskiej. A było to tak:

Kamila świętowała imieniny w wigilię dwusetnego dnia roku. Następnego dnia wypadał piątek, tradycyjny dzień bezmięsny pedantycznie przestrzegany w rodzinie Kamili, dlatego byłem bardzo szczęśliwy z tego terminu uroczystości. Gdyby to wypadało dzień później to najprawdopodobniej nie zdobyłbym się na długą i wyczerpującą wyprawę z ulicy Krótkiej aż do ogrodu krasnali, zwłaszcza że Martyna miała wrócić z krótkiego wypadu do Oliwy. Obiecała mi pyszne wątróbki drobiowe pod niezmiennym warunkiem bycia grzecznym. Mnie, starego konia, prosi o bycie grzecznym.

Ciekawe co by się stało gdybym tak raz jeden nie dotrzymał danej obietnicy. Pewnie by się o tym wcale nie dowiedziała, bo ja z natury jestem raczej grzeczny, cichy i spokojny, chociaż zawsze też lubię chodzić swoimi ścieżkami. Jakiś drobny wyskok w bok raz na kilka miesięcy wcale nie oznacza niegrzeczności ani tym bardziej utraty zaufania. Od jakiegoś czasu ostrzyłem sobie pazurki właśnie na Kamilę.

Tego roku pogoda była bardzo kapryśna. Jeszcze w kwietniu świat wyglądał jak realizacja koszmarnego snu o powrocie epoki lodowcowej. Gdzieś na głęboko ukrytym dnie duszy zaczynały już powoli budzić się krwiożercze instynkty rodem chyba od jakiegoś tygrysa szablozębego, albo innej bestii prehistorycznego świata pozbawionego kultury, poezji, a nawet rozmów z księżycem w bezchmurną noc. Mogłoby się wydawać, że już nie tylko zegar, ale również kalendarz zaczął się cofać, jakby te wszystkie lata dobrobytu miały popaść w zapomnienie.

Na szczęście potem przyszedł bardzo upalny czerwiec. Wszystkie złe emocje wyparowały wraz z kałużami. Psychoterapeuci mają rację twierdząc, że słońce jest najlepszym lekarstwem na bardzo wiele chorób. Zwłaszcza chorób psychicznych i tych o podłożu nerwowym. Najwyraźniej nasze wrażliwe organizmy nie pragną powrotu epoki lodowcowej.

Początek lipca dał się we znaki ulewnymi deszczami, zimnym wiatrem, oraz ponurym widokiem burych chmur nad głową. Ci bardziej pesymistycznie nastawieni mawiali, że lato tego roku już było. Inni wyśmiewali teorie naukowców o ocieplaniu się klimatu. Pomimo rozpoczęcia się lata wiele pensjonatów i prywatnych kwater wciąż stało pustych czekając na wynajęcie. Po ulicach wałęsali się nieliczni ludzie, opatuleni w kurtki lub swetry, chowający się pod parasolami.

Lato jednak zawitało ponownie. Kiedy wyszedłem na ulicę Bałtycką zobaczyłem na niej wielki tłum ludzi śpieszących w różne strony. Jedni szli z ręcznikami, parawanami i leżakami w kierunku plaży, inni z niej wracali. Można było wywnioskować, że wraz z poprawą pogody, powrotem lata i słońca zapełniły się owe wszystkie pokoje na wynajem. Promienie słoneczne wlewały nadzieję w serca właścicieli kwater, rozjaśniały twarze hotelarzy, błyskały radością w oku sklepikarza, wywoływały piękne uśmiechy na twarzach właścicieli smażalni ryb i placków ziemniaczanych. Nawet koty okazywały entuzjazm na widok rosnącej ilości jedzenia wysypującego się ze śmietników.

Będąc poprzednio na gościnie u Kamili słyszałem jak Tomas planował wyjazd do Łeby. Tam są wielkie wydmy piasku, prawdziwe góry, z których można się turlać w dół, albo wspinać powoli na szczyt grzęznąc niemal po kolana. Te wydmy lubią wędrować z miejsca na miejsce, przesuwając się dzięki pomocy wiejącego wiatru, który przenosi ziarenka jedno po drugim. W tym przypadku przysłowie o ziarnku do ziarnka ma zastosowanie w stu procentach. Dzięki temu zjawisku po wejściu na szczyt wydmy za każdym razem czekają na turystów inne widoki: a to zasypało kilka kolejnych drzew, a to znowu z drugiej strony wyłoniły się spod piasku obumarłe kikuty.

W laptopie Martyny widziałem, że Tomas z rodziną tego roku zrealizował swoje plany. Sylwia zrobiła sobie pamiątkowe zdjęcie z Wilmą, postacią z bajki animowanej. Ojciec rodziny stanął obok figury Freda. Wiadomo. Lukas i Blanka też strzelili sobie fotki z bajkowymi odpowiednikami. Brakowało mi tylko do kompletu kamiennego samochodu. Przy okazji zobaczyłem również fotkę z obiadu „U Bobasów”. Aż mi ślinka pociekła na ten widok. Postanowiłem tam zajrzeć przy okazji, aby zerknąć na menu.

Idąc Bałtycką przypadkowo zerknąłem na kołyszące się pośladki pulchnej blondyny. Tuż obok kołyszącego się księżyca kołysała się do taktu kroków siatka z butelką wina, prawdopodobnie węgierskiego, o ile mnie wzrok nie mylił, oraz z kilkoma parówkami, zapewne na zagrychę. Coś mnie połaskotało w sercu na tak piękny widok. Kobieta, wino i parówki w jednym stały domu i do jednego, najwyraźniej, zmierzały grajdołu. Ochoczo ruszyłem za nimi.

— Co tam Kamila — mówiłem sobie w duchu — jeśli kocha to poczeka.

Blondyna zatrzymała się przed „Tawerną”, więc i ja się zatrzymałem. Już chciałem do niej zagadnąć jakimś grypsem wakacyjnym gdy nagle pojawił się barczysty dryblas z mordą boksera. Zawarczał coś w moją stronę, wziął laseczkę za rękę i poszli sobie. Trzeba mi było zawrócić. Upokorzony pomyślałem o mej ukochanej, może nie tak puszystej, ale za to bardziej czułej Kamili.

Gdy doszedłem do następnej ulicy, skręciłem w lewo i wlokłem się noga za nogą, rozpamiętując wciąż bolesną porażkę. Bolała przede wszystkim duma własna, rozdmuchane wygodami ego, przerośnięta po tłustych wątróbkach ambicja, honor lowelasa szwendającego się nocami po barach i dogadzającego wszelakim namiętnym lub drapieżnym kocicom. Aż mi się futerko na brzuchu zjeżyło z tych nerwów. Po plecach natomiast biegały mi wciąż bolesne dreszcze, skurcze, albo inne kleszcze.

Przechodząc obok baru, widziałem jak zataczający się pijak postawił butelkę z piwem na ziemi, i odszedłszy kilka kroków zaczął spryskiwać moczem ścianę domu. Raz dwa obaliłem butelkę. Zanim pijak się spostrzegł ocierałem już piankę z wąsów. On zawył jak zraniony jeleń, a ja jednym susem przeskoczyłem ulicę i wmieszałem się w tłum przechodniów.

Innym razem, gdy świeciło słońce i było bardzo ciepło, przyglądałem się na plaży trzem nagim dziewczętom. Pod wpływem słońca uwidaczniały im się piegi na buziach. Noski im bardziej czerwieniały. Piersi im jędrniały i niemal pod moim spojrzeniem puchły i rosły. Jakby im sylikon się rozszerzał od tego ciepła, ale włoski na rękach i nogach jaśniały, stawały się mniej widoczne. Mnie natomiast grzywka stała się jeszcze bardziej ruda, czupryna bardziej nastroszona, a ogonek twardszy jakby, sztywniejszy. A może tylko mi się to wydawało?

Martyna pokazywała mi czasem różne rzeczy. Kiedyś była to fotografia chłopaka malującego na ścianie budynku fresk z łodzią rybacką. Ta fotka brała udział w konkursie fotograficznym, a następnie znalazła się w pięknym kalendarzu z motywami morskimi. Gdy zobaczyłem kolejnego faceta pod murem, ozdabiającego ścianę szarym, mokrym freskiem o abstrakcyjnych kształtach pomyślałem, że ludzie zbyt często upodabniają się do zwierząt, znaczą teren, ogradzają domy, wyznaczają zakazy, a potem nie respektują żadnych norm. Są pod tym względem nadzwyczaj niekonsekwentni. Zbyt często łamanie zasad, przekraczanie ustaleń jest powodem do idiotycznej dumy. Samozadowolenie jest bardziej cenione od zadowolenia innych, od ich opinii. Myśląc o tym zatęskniłem do mojej przyjaciółki.

Tym czasem na ulicy gęstniał tłum ludzi. Najwyraźniej wszyscy plażowicze ruszyli w miasto z pragnieniem nażarcia się smażonych rybek w rozlokowanych przy głównej ulicy smażalniach. Wszędzie pachniało starym, spalonym tłuszczem. Kilka punktów gastronomicznych o ładnie brzmiących nazwach ominąłem szerokim łukiem. Marynistyczne terminy ładnie wyglądają w nazwach lokali i być może spełniają swoją funkcję marketingową, ale smaku potrawom to one nie dodają.

Przy jednym ze stolików obaliłem szklaneczkę kawy mrożonej ze śmietanką i lodami. Od razu rozpoznałem smak kawy rozpuszczalnej. Teraz wszyscy stosują te nowe przepisy z książek kucharskich dla zabieganych gospodyń domowych. Bita śmietana też nie była tak naprawdę ubijana tylko nałożona prosto z metalowego pojemnika pod ciśnieniem. Smak aluminium był wyraźnie odczuwalny i drażnił mój wrażliwy język. Zresztą mój nos też nie był w pełni usatysfakcjonowany, bo woda wprawdzie nie była chlorowana, ale czuć ją było kamieniem odkładającym się w rurach. Do odrobiny soli w tutejszej wodzie już dawno się przyzwyczaiłem.

Rozkoszując się kawą, pomimo jej drobnych niedostatków, musiałem przez cały czas słuchać głupiego kelnera, który wydzierał się na zapłakanego chłopczyka o wielkich oczach i bladych z przerażenia policzkach. Mama chłopca bez powodzenia usiłowała go uspokoić tłumacząc jednocześnie kelnerowi, że to był tylko zwykły wypadek, który mógł się zdarzyć każdemu. Również dorosłemu. A za kawę i szklankę to ona zapłaci i będzie po sprawie.

Gdyby był tam ze mną mój przyjaciel Bryś, to dałby popalić temu wrednemu kelnerowi. Każdego durnia można bardzo łatwo rozpoznać po tym jak traktuje małe dzieci, koty i psy. Psychopatyczni debile charakteryzują się nadmierną napastliwością na małe dzieci, które wciąż im przeszkadzają płaczem, niesfornym zachowaniem, upuszczaniem sztućców na podłogę, głośnymi rozmowami przy stoliku, przewracaniem wazonika z kwiatkiem i wyciąganiem serwetek z uchwytu. To ostatnie doprowadza kelnerów wręcz do szewskiej pasji. Ową pasję winno się już raczej nazywać kelnerską wścieklizną.

Ci głupi i niedouczeni prostacy nienawidzą wszystkich kotów. Nie ma dla nich znaczenia rodowód sięgający wielu pokoleń ani przydatność w zwalczaniu gryzoni, co ze względów sanitarno-epidemiologicznych powinno być ważne dla każdego pracownika restauracji, a więc również i dla kelnera. Powodzenie bowiem jego i dobrobyt, a także perspektywa dalszej pracy zależy bezpośrednio od powodzenia jego chlebodawcy. Cóż jednak wymagać od dupka w fartuszku? O ile się tylko da, trzeba go po prostu ignorować.

Wszyscy kelnerzy panicznie boją się psów, co wciąż się utrwala przy okazji każdego kolejnego rozdarcia nogawki spodni przez leżącego pod stolikiem zwierzaka, jakże często nazywanego najlepszym przyjacielem człowieka. Ha, ha, ha. Już to widzę. Ten człowiek zazwyczaj zakłada psu obrożę z kolcami, która przy każdym ruchu wbija mu te kolce w szyję. Równie często zakłada na buzię kaganiec, który uniemożliwia jedzenie. Ciekawe co by ci kochani opiekunowie powiedzieli gdyby tak im kagańce pozakładać. Pewnie by się bardzo z tego ucieszyli, byli dumni z wyróżnienia, a może by nawet pieśni o tym śpiewali. O ile byliby w stanie pysk otworzyć.

Ha, ha, ha.

Nie będę się rozwodzić nad niehumanitarnym wiązaniem psów na łańcuchach, nad tresowaniem ich przy pomocy kija, pałki, lub bata ani nad karmieniem zlewkami, lub brakiem karmienia. O tym wszystkim można by pisać długie elaboraty, raporty, wzruszające reportaże, lub krwawe donosy. Można by, ale z góry wiadomo, że niczego to nie zmieni. Jakby z przekory mówiono ostatnio w telewizji o strzelaniu do biegających luzem psów na terenie pewnej miejscowości, co już doprawdy jest szczytem hipokryzji społeczeństwa mieniącego się humanitarnym.

Po zaspokojeniu pragnienia chciałem pójść swoją drogą, gdy usłyszałem jak jeden kucharz mówił do drugiego, że wygląda jakby dopiero wstał z łóżka.

— Jasne — odpowiedział tamten — zawsze można powiedzieć, że ktoś wygląda tak jakby dopiero się obudził, albo że zachowuje się jakby wypił pół litra, albo też w końcu każdego można oskarżyć o gwałt, bo cieszy się tak, jakby dopiero skończył gwałcić nastolatkę.

— Ale dojebałeś do pieca — powiedział pierwszy z kucharzy. — Przecież żartowałem — dodał wyjaśniająco, a potem wsadził sobie słomkę do nosa i wciągał cukier albo sól rozsypaną na stoliku.

Wolałem nie przebywać zbyt długo w pobliżu kuchni, bo to zawsze wiąże się z ryzykiem oskarżenia o kradzież, więc poszedłem dalej.

Na ulicy Mariackiej zobaczyłem w szklanej szafce prześlicznego kota z bursztynu. Był miodowej maści, a gdzieniegdzie miał mlecznobiałe łaty, co nadawało mu doprawdy słodkiego wyglądu. Cała ulica Marysi aż pojaśniała od blasku, jaki się wokół niego roztaczał. Artysta nie zapomniał nawet o wąsach, które wykonał z cieniutkich srebrnych nitek. Wystarczyło spojrzeć temu kotu w oczy, a widziało się w nich ciepło słońca, miskę mleka i górę tłustej wątróbki. Aż mi dreszcze chodziły po plecach od tego patrzenia.

Potem zobaczyłem Czesława z Lidią. On trzymał Kasię na barana i śpiewał jej skoczną piosenkę, bo dziewczynka najwyraźniej znudziła się zwiedzaniem miasta i kaprysiła. Lidka natomiast z wielkim zainteresowaniem oglądała bursztynowe kolczyki. Ach te kobiety. Gdybym tylko mógł to kochałbym je wszystkie.

Za nimi wolnym krokiem sunęły Marta z Iwoną. Wyglądały na znudzone, i tylko od czasu do czasu zerkały na co większy kawałek bałtyckiego złota, tylko chwilami rozbłyskały im oczka na widok ślicznego pierścionka, a najwięcej uwagi poświęciły latarni morskiej z białego i złotego bursztynu, rozważając ile zgodziłby się za nią zapłacić Karol gdyby otrzymał wreszcie honorarium za ostatnią książkę.

Kamil natomiast zatrzymywał się przy każdej wystawie i podziwiał srebrzyste szable, błyszczące kielichy, miodowo-wiśniowe karabiny i pistolet ze srebrną lufą. Ten chłopiec z całą pewnością będzie oficerem.

Zatrzymałem się nad Motławą nie wiedząc, w którą pójść stronę. Ileż bym dał żeby ten leniwiec czas nie wlókł się tak paskudnie. Za dziewięć dni będzie się tu odbywać targowisko próżności, jarmark cudów, handel żywym towarem, sprzedawanie ubrań, wyprzedawanie resztek kolekcji, wciskanie kitu, nabijanie w butelkę, naciąganie skóry, grzebanie w portfelach i szukanie w kieszeniach. Dzieci będą biegały, bachory będą wrzeszczały, ojcowie będą pili piwo, a żony będą im ględziły, że są chciwi, pozbawieni romantyzmu, przyziemni, głupi, ordynarni, więc najlepiej zrobią jak już zamkną swoje mordy na trzy spusty i cztery kłódki.

Kilka najbliższych ulic zabudują straganami aż po ulicę Straganiarską, a nawet dalej. W kilku miejscach będą piekli kiełbaski. Zapach będzie się rozchodził po całym mieście. Wszystkie myszy z całego powiatu będą nocami przemykać obok rodowych sreber, białych kruków i obrazów dostojnych przodków w poszukiwaniu koszy z chlebem, albo śmierdzących serów. Spełnią się wszystkie proroctwa, wygłaszane po wielokroć przez natchnionych wieszczów o tym, że jedni będą spali na chlebach, a drudzy będą zbierali okruchy z podłogi.

Najprzyjemniejsza dla nosa i podniebienia strefa gastronomii znajduje się wtedy obok katedry. Z własnego doświadczenia mogę to solennie poświadczyć i zagwarantować jakość posiłków. Raz tylko naciąłem się na chlebie ze smalcem, który musiał być stary, albo był źle przechowywany, bo wymiotowałem przez cały wieczór jak stary pijaczyna.

Skręciłem w prawo, a zaraz potem wszedłem w ulicę Chlebnicką. Nie było tam aż tak wielkich tłumów, no i właśnie o to chodziło. Chociaż turyści tych miejsc wcale nie omijają, ale widocznie zwyczajnie miałem szczęście. Wstąpiłem do znanego mi posterunku policji. Serwują tam świeże mleko, a gdy się ma odrobinę szczęścia to można się załapać na śmietankę do kawy.

Wszyscy funkcjonariusze znają mnie doskonale, bo jestem u nich częstym gościem. Niektórzy z nich nazywają mnie recydywistą. Słowo to oznacza człowieka, który nie ma gdzie ani do kogo wracać po odbyciu kary, więc jedynym logicznym rozwiązaniem wchodzącym w grę pozostaje powrót do paczki. Zawsze jest tam na czym spać. Jest co do pyska włożyć, a można też w karty pograć z kolegami. Za kołnierz nie pada, po korzonkach nie wieje, buty nie przemakają na śniegu, czyli dla wielu ludzi odrzuconych przez bogate i samolubne społeczeństwo jest to doskonałe miejsce na spędzenie życia w miłym gronie.