Arsene Wenger. Generał i jego Kanonierzy - Cross John - ebook

Arsene Wenger. Generał i jego Kanonierzy ebook

Cross John

3,0

Opis

„Wążer? Łonga”? Kiedy przybywał na Wyspy Brytyjskie, dziennikarze nie wiedzieli nawet, jak poprawnie wymówić jego nazwisko. Ale wystarczyły dwa sezony, by zaczęto odmieniać je w mediach przez wszystkie przypadki.

Arsène Wenger zbudował w Londynie jedną z najlepszych drużyn świata. Trzy mistrzostwa Anglii, a zwłaszcza sezon 2003/04, w którym jego Kanonierzy nie ponieśli w Premier League żadnej porażki, zapewniły mu stałe miejsce w historii futbolu.

W swojej książce John Cross zabiera czytelnika prosto do szatni Arsenalu. Ustami Vieiry, Parloura, Henry’ego, Pirèsa, Campbella i wielu innych piłkarzy opowiada o metodach treningowych, sztuczkach motywacyjnych i pomysłach taktycznych francuskiego szkoleniowca.

Arsène Wenger. Generał i jego Kanonierzy to nie tylko najeżona anegdotami opowieść o 20 latach Francuza spędzonych na Highbury i Emirates Stadium. To świetny przewodnik dla każdego, kto marzy o karierze menedżera. Wielkiej karierze.

„Generał i jego Kanonierzy” to opowieść dla fanów Arsenalu, którzy chętnie wrócą do czasów największych sukcesów tego klubu, jak i dla wszystkich kibiców piłki nożnej, którzy chcą dowiedzieć się czegoś więcej o tym wybitnym szkoleniowcu. Tej pozycji nie można przegapić!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 532

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (4 oceny)
0
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piłka nożna jest ostoją nawet w najtrudniejszych okresach w życiu.

Futbolem zainteresował mnie tata, to on nauczył mnie kochać Arsenal i ten sport.

Gdy w maju 2004 roku Kanonierzy przegrywali w finale Pucharu Anglii 0:2 z Hull, niemal słyszałem szept ojca, który odszedł dwa dni wcześniej: „Nie możecie wygrać jeszcze ten jeden raz, specjalnie dla mnie?”.

Arsenal oczywiście zadośćuczynił jego życzeniu. W Arsènie Wengerze najbardziej magiczne jest to, że zrobił tak wiele rzeczy dla tak wielu ludzi.

Bez wsparcia mojej rodziny książka ta nigdy by nie powstała. Chciałbym ją zadedykować tacie. Bardzo brakuje mi naszych rozmów.

Wprowadzenie

Arsène’a  Wengera trudno nazwać zwyczajnym menedżerem, zresztą Francuz sam jest dumny z  faktu, że wyróżnia się na tle innych szkoleniowców.

Kolejny dowód swojej odrębności dał 1  września 2014  roku, gdy w  towarzystwie agenta Leona Angela poleciał do Rzymu na mecz charytatywny. Reszta piłkarskiego świata wisiała na telefonach albo obserwowała w  telewizji, jak rozwija się sytuacja w  ostatnim dniu okna transferowego, Wenger tymczasem udał się do Watykanu i  spotkał z  papieżem Franciszkiem.

Ivan Gazidis, dyrektor Arsenalu, desperacko usiłował sfinalizować transfer Danny’ego Welbecka z  Manchesteru United. Gazidis najpierw nie mógł dodzwonić się do swojego menedżera, a  kiedy wreszcie połączył się z  Angelem, usłyszał, że Wenger rozmawia właśnie z  papieżem. Pod koniec dnia wszystko zostało dopięte na ostatni guzik i  Wenger pozyskał Welbecka, na którym tak bardzo mu zależało. Cała ta sytuacja pokazuje jednak, że nie mamy tu do czynienia z  przeciętnym menedżerem zespołu piłkarskiego.

Wenger nie lubi się angażować w  transfery. Gdy ostatniego dnia okna transferowego w  2011  roku Arsenal ruszył na szalone hurtowe zakupy, Wenger przebywał akurat na jakiejś konwencji w  Genewie, co świetnie pokazuje, jakie są jego priorytety. Robi wszystko po swojemu, chce wygrywać w  jak najlepszym stylu, ignoruje wariactwa rynku transferowego, ale zawsze dba o  to, by on sam i  jego piłkarze byli jak najlepiej opłacani.

Wenger znalazł się w  Arsenalu, najbardziej angielskim ze wszystkich klubów piłkarskich, w  1996  roku. Był wtedy stosunkowo mało znany, szybko jednak zapracował sobie na opinię geniusza i  futbolowego rewolucjonisty. Przepiękny styl gry prezentowany przez jego drużyny, okraszony jego urokiem osobistym i  zaskakującym dowcipem, musiały uczynić go jednym z  najwybitniejszych menedżerów w  historii Premier League, a  przy okazji najbardziej utytułowanym szkoleniowcem w  długiej i  barwnej historii Arsenalu.

Gdy Wenger pojawił się w  klubie, w  lidze królował Manchester United, a  jego najgroźniejszym rywalem było Newcastle. Poprzedni sezon pod rządami Bruce’a  Riocha Arsenal zakończył na piątym miejscu. Największym osiągnięciem Wengera w  następnych 20  latach był powrót do regularnego zdobywania przez klub trofeów oraz właściwego poziomu gry. Nowy menedżer dopilnował, aby zespół już nigdy nie upadł tak nisko.

Za czasów Wengera w  Arsenalu pojawiła się nowa piłkarska jakość: styl gry rzadko dotąd spotykany w  historii tego klubu. Menedżer wprowadził nowe metody treningowe, nową dietę, zaoferował również klubowi swoją znajomość francuskiego rynku transferowego. Dzięki błyskotliwym ciętym ripostom regularnie pojawiał się w  prasowych nagłówkach, a  jego potyczki  – te piłkarskie i  te słowne  – z  sir Aleksem Fergusonem, szefem Manchesteru United, zapiszą się na kartach historii jako jedna z  największych rywalizacji w  angielskiej piłce.

W  chwili, w  której Arsenal bił rekordy i  świętował największe sukcesy w  dziejach klubu, Wenger otrzymał dwa ciosy, które stanowiły wielki sprawdzian jego kompetencji trenerskich oraz możliwości całego klubu.

W  2003  roku w  Chelsea doszło do rosyjskiej rewolucji. To właśnie wtedy w  londyńskim klubie zjawił się Roman Abramowicz wraz ze swoimi pieniędzmi. Także Manchester City pozyskał bogatych sponsorów i  zaczął liczyć się w  Premier League. W  Arsenalu wyglądało to nieco gorzej. Klub poważnie się zadłużył z  powodu przeprowadzki na Emirates Stadium. Wenger miał związane ręce, ale musiał walczyć i  walczył. Co roku Arsenal kończył ligę na miejscu gwarantującym grę w  Lidze Mistrzów i  rywalizował o  mistrzostwo kraju. W  2015  roku wreszcie udało się zakończyć ten trudny okres. Wenger po raz drugi z  rzędu wygrał Puchar Anglii, zostając tym samym pierwszym menedżerem po drugiej wojnie światowej, który aż sześciokrotnie sięgnął po to trofeum.

Wenger nadal nie lubi wydawać na transfery astronomicznych – jak sam je określa – kwot, trzeba jednak przyznać, że ściągając do klubu dwóch piłkarzy najwyższej światowej klasy  – Mesuta Özila i  Alexisa Sáncheza  – zmienił sposób gry i  dynamikę Arsenalu, a  także ambicje zespołu.

W  ostatnim okresie meczem, w  którym Wengerowi udało się połączyć wszystkie elementy układanki, był finał Pucharu Anglii w  2015  roku, kiedy to jego zawodnicy pokonali Aston Villę 4:0. Arsenal pokazał pełnię swoich możliwości, co przełożyło się na tempo gry, jej siłę i  dynamikę. Wcześniej piłkarze zmagali się z  presją oczekiwań, wymagającą i  spowalniającą grę murawą na Wembley, a  także tym, że w  starciach z  Wigan, Hull i  Reading byli uznawani za faworytów. W  pojedynku z  Aston Villą Arsenal wreszcie pokazał jednak to, na co pracował Wenger.

Özil śmigał po całym boisku, Sánchez błyszczał w  meczu o  poważną stawkę, Santi Cazorla reżyserował grę, a  szybkość Theo Walcotta sprawiła, że obrona Aston Villi znalazła się na skraju wytrzymałości. Arsenal nie wygrał tego meczu tak po prostu, lecz zrobił to w  pięknym stylu, co dla Wengera jest bardzo ważne. W  piłce nożnej od zawsze debatuje się nad tym, czy styl, w  jakim się zwycięża, ma znaczenie  – czy nie liczy się wyłącznie triumf. Pragmatycy pokroju José Mourinho czy Rafy Beníteza ponad wszystko przedkładają sam wynik. Wydaje się, że interesuje ich tylko to, aby wznieść puchar. Wenger tymczasem twierdzi, że zwycięstwo to nie wszystko. W  maju 2015  roku wyjaśnił, dlaczego uważa, że równie duże znaczenie ma styl gry:

Nie zapominajmy, że wygrywać i  przegrywać można w  różny sposób. Moim zdaniem wielkie kluby mają obowiązek zwyciężać w  wielkim stylu. Uważam, że nasz sport bardzo rozwinął się pod względem fizycznym i  taktycznym, nie wolno nam jednak zapominać o  wartościach przekazywanych z  pokolenia na pokolenie. Jedna z  nich głosi, że emocje między piłkarzami na murawie a  kibicami na trybunach są zawsze autentyczne.

Lubię sobie wyobrażać, że facet budzący się rano po ciężkim tygodniu pracy w  pewnej chwili doznaje olśnienia: »Och, to dziś idę obejrzeć mój zespół«. Lubię sobie wyobrażać, że ta myśl go uszczęśliwia, że liczy na doświadczenie czegoś wyjątkowego. Nie możemy mu tego zagwarantować, musimy się natomiast postarać… To niesamowite, jaki wpływ wywiera się na życie innych ludzi.

Wydaje się, że właśnie to udało się osiągnąć Wengerowi w  2015  roku. W  okresie jego pracy w  Arsenalu było sporo wzlotów i  trochę upadków. Podwójne triumfy w  Premier League i  Pucharze Anglii w  latach 1998  i  2002, a  później historyczny sezon 2003/04, w  którym Arsenal sięgnął po tytuł bez choćby jednej porażki  – to przykłady najlepszych momentów z  tego okresu.

Potem jednak, w  czasach przenosin na Emirates Stadium, Wenger stał się w  równej mierze księgowym, co menedżerem. Nastąpiły lata rozczarowań i  frustracji, on jednak przez cały czas miał w  głowie wizję bardziej słonecznych dni, takich jak to zwycięskie słoneczne majowe popołudnie. Takie myśli dodawały mu energii w  ciężkich czasach.

Jego filozofia może niektórych frustrować. Zdarza się, że Wenger denerwuje denerwuje i  złości własnych piłkarzy. Koncentruje się jednak na ataku i  zwycięża, rzadko podchodząc do spotkania z  nastawieniem defensywnym. Gdy Arsenal przegrywa, takie decyzje wydają się niemądre i  naiwne, za co menedżer jest słusznie krytykowany. Kiedy jednak klub triumfuje, Wenger zbiera pochwały. A  gdy Kanonierzy wygrywają w  pięknym stylu, ich trenera nazywa się geniuszem.

Nie ma najmniejszych wątpliwości, że w  minionych dwóch dekadach Wenger zrewolucjonizował Arsenal, odmienił oblicze angielskiej piłki i  zapracował sobie na miano jednej z  największych indywidualności w  Premier League. Wzbudza silne emocje opinii publicznej, ale taki już los menedżera. To zawód, w  którym nie wybacza się błędów  – czasem nawet kibice własnego klubu nie potrafią docenić pracy szkoleniowca.

To jednak tylko podkreśla, dlaczego kariera Arsène’a  Wengera w  angielskiej piłce od samego początku była tak fascynująca. Od zarania nie brakowało w  niej dramatów, rozrywki, sukcesów i  rozczarowań.

Ta książka stanowi próbę dotarcia do sedna jego osiągnięć oraz oceny stosowanych przez niego metod. Na podstawie szczegółowych relacji piłkarzy, opinii kadry szkoleniowo-administracyjnej i  członków kierownictwa klubu, a  także materiałów dziennikarskich powstających na przestrzeni wielu lat, rysuje się niesamowita historia Wengera na tle inspirowanej przez niego piłkarskiej rewolucji.

Rozdział 1 Czy to imię to przypadek?

Aby zrozumieć, jak wielką pracę wykonał Arsène Wenger, należy najpierw wiedzieć, w jakiego rodzaju klubie znalazł się w 1996 roku. Dopiero wtedy można docenić skalę jego osiągnięć oraz transformację, którą udało mu się przeprowadzić.

W 1996 roku Arsenal był zespołem opierającym się zmianom, choć trzęsły nim liczne skandale – od łapówek, przez nadużywanie alkoholu, aż po rewoltę w szatni. Klub pielęgnował bogatą tradycję, a o jego przeszłości przypominały wszystkim słynne marmurowe korytarze na Highbury. Niewykluczone, że były też symbolem czynników, które uniemożliwiały Arsenalowi rozwój. Stadion mieścił 38 tysięcy kibiców, nie mógł być jednak rozbudowywany, ponieważ obiekty znajdujące się na jego terenie zostały oficjalnie uznane za zabytkowe. Z kolei w sali posiedzeń zarządu, do którego od zawsze należeli absolwenci Eton College, każdy kolejny dzień zaczynano od cygar i porto. Klub ten powszechnie nazywano Bankiem Anglii. Określenie to przylgnęło do Arsenalu w latach 30. z uwagi na ówczesnych bogatych właścicieli, którzy bili rekordy transferowe i hojne płacili swoim zawodnikom. Etykietka zachowała popularność jeszcze w latach 90., choć już nie przez szastanie pieniędzmi, a ze względu na stateczne brytyjskie tradycje, z którymi kojarzono klub.

W tamtych czasach ciągle jeszcze mało kto miał odwagę zatrudnić menedżera z zagranicy. Niektórych pewnie zaskoczy informacja, że pierwszy szkoleniowiec spoza Wielkiej Brytanii w najwyższej klasie rozgrywkowej pojawił się dopiero w 1990 roku, gdy zespół Aston Villi objął dr Jozef Vengloš. Słowacki menedżer utrzymał się na stanowisku przez rok. Jego nominację rozpatrywano w kategoriach wyjątku od reguły, śmiałej decyzji, która okazała się nietrafiona. Być może po części wyjaśnia to, dlaczego Arsenal nie skorzystał z możliwości zatrudnienia Wengera już w 1995 roku.

Klub poszukiwał nowego menedżera po jednym z najbardziej burzliwych okresów w swojej historii. George Graham, piłkarz Arsenalu, który w 1971 roku wywalczył dublet, w lutym 1995 roku został zwolniony po skandalu korupcyjnym. Pojawiły się wówczas zarzuty, że pobierał na boku prowizje od transferów. Graham dwa razy triumfował w lidze, wygrał kilka pucharów i sprawił, że Arsenal znów zaczął odnosić sukcesy. Swoją dziewięcioletnią karierę na ławce szkoleniowej tego klubu zakończył jednak skandalem i z mocno osłabionym zespołem – w szatni zaczęło górować ego poszczególnych piłkarzy, a drużyna prezentowała nudny styl gry, o którym fani często śpiewali „Jeden zero dla Arsenalu”.

Kibice jednak stopniowo tracili serce do ostrożnego podejścia Grahama, co dowodzi, że same zwycięstwa nie wystarczą. Arsenal potrzebował zmiany, nowego kierunku, nadziei. David Dein, ówczesny wiceprezes zarządu klubu, usilnie budował swój wizerunek odmieńca i rewolucjonisty. Miał też spore wpływy w kuluarach europejskiego futbolu. Przebieg pierwszego spotkania Wengera i Deina – którzy do dziś pozostają sobie bardzo bliscy – najlepiej świadczy o tradycji Arsenalu. W tamtym momencie żaden z nich nie wiedział jeszcze, że 2 lutego 1989 roku stanie się przełomowym dniem w historii Arsenal Football Club.

Wenger, który prowadził wówczas Monaco, przyjechał do Anglii obejrzeć mecz, ponieważ w lidze francuskiej trwała akurat przerwa w rozgrywkach. Po spotkaniu w Turcji zatrzymał się przejazdem w Londynie. Agent Dennis Roach załatwił mu wejściówki do loży honorowej, skąd Wenger oglądał zwycięstwo Arsenalu 2:0 nad Tottenhamem w derby północnego Londynu. Ostatecznie Arsenal sięgnął w tamtym sezonie po tytuł mistrzowski. Co ciekawe, z tamtego meczu Wenger zapamiętał głównie rude włosy rezerwowego Arsenalu, Perry’ego Grovesa. Groves może być dumny, że zrobił tak duże wrażenie na Wengerze, nawet jeśli tylko za sprawą koloru swojej fryzury. Dein wspomina tamten dzień następująco:

[Arsène] był w Londynie przejazdem i zatrzymał się na starym stadionie Highbury, by obejrzeć mecz. Mieliśmy tam pomieszczenie dla członków zarządu, z którego w dniu meczu korzystali wyłącznie dyrektorzy i ich uprzywilejowani goście, tuż obok znajdowała się natomiast sala koktajlowa, gdzie zasiadali zwykle menedżerowie, skauci i inni przedstawiciele piłkarskiego światka.

W tamtych czasach kobiety miały mocno ograniczony dostęp do pomieszczenia dla członków zarządu (choć wkrótce się to zmieniło!), więc moja żona i jedna z jej przyjaciółek znajdowały się w sali koktajlowej. Jakoś zdołała przekazać mi wiadomość, że jest tam też trener Monaco. W przerwie przedstawiłem się temu eleganckiemu mężczyźnie, ubranemu w długi płaszcz i okulary wyglądające na najtańszą parę refundowaną przez publiczną służbę zdrowia. W ogóle nie przypominał typowego menedżera drużyny piłkarskiej.

Zapytałem, jak długo zamierza zostać w Londynie, a on odparł, że tylko na jedną noc. Następnie zapytałem, czy ma jakieś plany na wieczór. W odpowiedzi usłyszałem, że ich nie ma. Jednym z moich ulubionych powiedzonek jest tak zwane motto żółwia: „Żeby cokolwiek osiągnąć, trzeba najpierw wychylić łeb ze skorupy”. Zaproponowałem mu zatem, aby w towarzystwie mojej żony i mnie wybrał się na kolację do domu mojego znajomego. Jego odpowiedź zmieniła nasze życie, sądzę też, że zmieniła życia wszystkich kibiców Arsenalu. „Owszem, bardzo chętnie”.

Wenger przenocował w ich domu w Totteridge, a wcześniej pojechał z nimi na niewielkie przyjęcie organizowane przez Alana Whiteheada, znajomego Deina. W latach 70. Whitehead był perkusistą popowej grupy Marmalade. Wieczór spędzili przy szwedzkim stole i luźnych pogawędkach, a zakończyli go grą w kalambury. Dein opowiada dalej:

Wtedy jeszcze Arsène niezbyt płynnie mówił po angielsku, świetnie się zatem złożyło, bo kalambury polegają przecież na pokazywaniu. Po kilku chwilach zebrał się na odwagę i postanowił pokazać nam Sen nocy letniej. Pomyślałem sobie wtedy, że nie mam do czynienia ze zwyczajnym trenerem – to nie jest były piłkarz, który rzucił szkołę w wieku 16 lat. Arsène władał czterema językami, ukończył Uniwersytet w Strasburgu i miał dyplom z ekonomii.

Przez cały ten wieczór jedna myśl nie dawała mi spokoju: „Arsène do Arsenalu!”. To nasze przeznaczenie, najwyraźniej tak chce los, to musi się wydarzyć. Oczywiście w tamtym momencie naszym menedżerem był George Graham, który miał za chwile poprowadzić nas do zwycięstwa w lidze po niezapomnianym meczu na Anfield. Arsène i ja zostaliśmy dobrymi znajomymi i od czasu do czasu latałem do Monaco, żeby obejrzeć mecz tamtejszego klubu. Obserwowałem, jak porozumiewał się z piłkarzami, dziennikarzami, kibicami i szefostwem drużyny. Nie wiedział, że w ten sposób starał się o pracę w Arsenalu.

Tamto pamiętne spotkanie okazało się przełomem. W kolejnych latach panowie zacieśnili więzi. Dein wysyłał Wengerowi nagrania wideo z meczów Arsenalu, a potem razem, po przyjacielsku, analizowali postawę zespołu. Gdy w 1995 roku zwolniło się stanowisko menedżera, zdaniem Deina kandydat do jego objęcia był tylko jeden. Dein miał wówczas spory wpływ na decyzje transferowe i codzienne funkcjonowanie klubu, ale pozostali członkowie zarządu zignorowali jego rady.

Peter Hill-Wood, prezes klubu, spotkał się z Wengerem w swojej ulubionej włoskiej restauracji Ziani’s, niedaleko londyńskiej King’s Road. Hill-Wood wspomina, że Francuz zrobił na nim spore wrażenie, ale problem stanowiło to, że jest obcokrajowcem. „Prawdę powiedziawszy, bałem się wtedy zatrudnić menedżera z zagranicy – stwierdził Hill-Wood. – Mieliśmy w zespole paru trudnych zawodników, kilku z nich borykało się z problemami osobistymi. Nie byłem pewien, czy się odnajdzie w takich okolicznościach. Z miejsca mi się spodobał, ale budził też we mnie niepokój. Wydaje mi się, że część moich kolegów też nie była pewna, czy jesteśmy gotowi na trenera z Francji. Uznaliśmy, że nie jesteśmy. Mieliśmy wtedy naprawdę dość trudny zespół. Dzisiaj wiem, że popełniliśmy błąd”.

Hill-Wood musiał później przyznać publicznie, że Bruce Rioch, który przyszedł do Arsenalu z Boltonu, „nie stanął na wysokości zadania”. Co ciekawe, piłkarze mieli wobec Riocha dość mieszane uczucia. Dennis Bergkamp, pozyskany przez Arsenal właśnie pod rządami Riocha, wypowiadał się o nim bardzo ciepło. Na wieść o odejściu trenera wyraził nawet smutek. Martin Keown z kolei podkreśla, że dzięki Riochowi zaczął rozwijać się piłkarsko.

Rioch miał jednak na pieńku z zawodnikami odgrywającymi największą rolę w zespole. Piłkarze się z niego śmiali, zwłaszcza z tego, że nigdy nie nosił paska do spodni. Takie drobiazgi często stają się przedmiotem drwin piłkarzy i gdyby tylko o to chodziło, Rioch miałby się zapewne świetnie. Największy konflikt osobowości występował jednak między menedżerem a Ianem Wrightem, ulubieńcem kibiców i najlepszym strzelcem Arsenalu. W pewnym momencie ich relacje stały się tak fatalne, że zawodnik poprosił o zgodę na zmianę klubu. Miał dość tego, że albo był wystawiany na lewym skrzydle, albo grzał ławę.

Rioch odszedł z klubu tuż przed początkiem sezonu 1996/97. Zadecydowało o tym narastające napięcie w szatni oraz spór o środki finansowe na transfery. W ten oto sposób w ciągu 18 miesięcy Arsenal – klub słynący ze stabilności i przezorności – zwolnił menedżera w aurze skandalu, pozbył się jego następcy z powodu problemów w szatni i najwyraźniej zaczął rozważać przeciwstawienie się obowiązującym wówczas trendom, przymierzał się bowiem do zatrudnienia mało znanego w Anglii Francuza.

Wtedy nie było jeszcze mediów społecznościowych, więc na Wyspach nie znano zbyt dobrze zagranicznych szkoleniowców. Nikt zatem nie wstawiał się za kandydaturą Wengera… Nikt poza Deinem. Odkąd panowie poznali się w 1989 roku, Francuz odnotowywał w swojej karierze wzloty i upadki. Zaczął się nawet zastanawiać, czy w tym sporcie czeka go jeszcze jakaś przyszłość. Prowadził Monaco w latach 1987–1994, ale czuł się tam ciągle sfrustrowany, bo regularnie kończył ligę na drugim miejscu, zawsze ustępując drużynie Olympique Marsylia. Kolejnym źródłem jego rozczarowania był skandal z próbą ustawienia meczu. Wenger poczuł się oszukany przez Bernarda Tapiego, ówczesnego prezesa Olympique, który próbował korumpować piłkarzy drużyn przeciwnych, oficjeli oraz arbitrów. Piłkarze z Marsylii dotarli do finału Ligi Mistrzów w 1993 roku, gdzie mieli się zmierzyć z Milanem, a zaledwie kilka dni wcześniej musieli pokonać Valenciennes, aby zapewnić sobie zwycięstwo w lidze.

Wenger do dziś nie zapomniał o tej sprawie. Gdy w 2013 roku piłkarskim środowiskiem piłkarskim wstrząsnęły pogłoski o ustawianiu meczów w niższych klasach rozgrywkowych, Wenger zwołał konferencję prasową i w emocjonalnym wystąpieniu powrócił do tematu. Nie można powiedzieć, że był z tej okazji szczęśliwy, ale uważał, że powinien przedstawić swój punkt widzenia, by spróbować zapobiec takim sytuacjom w przyszłości.

„To był jeden z najtrudniejszych momentów w całym moim życiu” – stwierdził Francuz. Nic dziwnego. Wenger pragnął osiągnąć sukces z Monaco i najzwyczajniej w świecie czuł się skrzywdzony przez działaczy z Marsylii. Do dziś się zastanawia, jak potoczyłyby się losy tytułu, gdyby wszyscy mieli takie same szanse.

W Monaco grali wtedy Mark Hateley, Jürgen Klinsmann i Glenn Hoddle. Wenger pozyskał też George’a Weah i dzięki swoim umiejętnościom szkoleniowym zamierzał zrobić z Liberyjczyka jednego z najlepszych napastników na świecie. Gdy Weah zawiesił już buty na kołku i zajął się polityką, na jednej z konferencji prasowych Wengera pojawił się pewien liberyjski dziennikarz. Nerwowym tonem zapytał trenera, czy ten wie, że Weah startuje w wyborach. Wenger odpowiedział obszernie, szczegółowo analizując sytuację polityczną w Liberii. Dowiódł, że pozostaje lojalny wobec swoich piłkarzy nawet wówczas, gdy już dla niego nie grają.

Wenger wywarł również duże wrażenie na Klinsmannie, mistrzu świata, który w swojej piłkarskiej i trenerskiej karierze osiągnął bardzo wiele i zawsze podkreślał, jak dużo zawdzięcza współpracy z Wengerem w okresie swych występów w barwach Monaco. Klinsmann nie ukrywa podziwu dla swojego niegdysiejszego szkoleniowca:

Uważam, że są granice tego, czego piłkarz może się nauczyć od trenera. Ja miałem olbrzymie szczęście. Grałem dla Arsène’a, Trapattoniego, Beckenbauera, Ossiego Ardilesa, Gerry’ego Francisa i Césara Louisa Menottiego. Dzisiaj wiem, że miałem wielu znakomitych nauczycieli, którzy oprócz szczegółów piłkarskich przekazywali mi również wiedzę pozaboiskową. Wenger zyskał status legendy już w Monaco, które prowadził przez siedem lat. Potem na krótko poleciał do Japonii, a teraz jest tu [w Arsenalu]. Chciałbym podkreślić, że Arsène nie jest zwykłym trenerem, który pomaga zawodnikom wykorzystywać poszczególne elementy futbolowego rzemiosła – Wenger wie tak dużo o sprawach pozapiłkarskich, że jego piłkarze czują się, jakby słuchali wykładów na najlepszym uniwersytecie świata.

Mógłbym podać mnóstwo przykładów różnych drobiazgów, których się nigdy nie zapomina, ponieważ później po prostu się przydają. Arsène zawsze miał przed oczami dalekosiężną wizję rozwoju podopiecznych. W Monaco był niezwykle utalentowany zespół, doszliśmy do półfinału Ligi Mistrzów, gdzie ulegliśmy Milanowi. Nie wystawił na ten mecz kilku zawodników, którzy moim zdaniem powinni zagrać, żebyśmy w ogóle mieli szansę na zwycięstwo. Jednym z bardziej znanych piłkarzy w tej grupie był Youri Djorkaeff, wówczas jeszcze młody chłopak. Wenger stwierdził: „Nie, najpierw musi nauczyć się właściwego zachowania poza boiskiem”. Opłaciło się. Dzieciak wyciągnął wnioski i już kilka lat później zdobył tytuł mistrza świata na mundialu we Francji.

Zawsze rozumiałem, że Arsène myśli dalekowzrocznie. Owszem, wiedział, że potrzebuje również natychmiastowych wyników, nieustannie jednak chodziło mu o coś więcej – o to, gdzie dany zawodnik znajdzie się za dwa, cztery, sześć lat. On to już wiedział. Umiał to rozpoznać u Djorkaeffa, Thurama, Petita.

Wenger już od samego początku kariery trenerskiej był łebskim facetem. To jeden z powodów, dla których tak bardzo bolało go oszustwo, jakiego ofiarą padł na skutek skandalu korupcyjnego w Olympique Marsylia. Czterem piłkarzom Valenciennes zaproponowano 250 tysięcy franków francuskich na głowę (czyli po około 30 tysięcy funtów) w zamian za to, że „trochę mniej się przyłożą” do meczu z Olympique. Zawodnicy nagłośnili sprawę i całą piłkarską Francją wstrząsnął skandal. Nagle zaczęto kwestionować dotychczasowe sukcesy zespołu z Marsylii – w poprzednich sezonach Monaco dwukrotnie zajmowało drugie miejsce. Nigdy się już nie dowiemy, czy tamte tytuły Olympique nie zostały wywalczone poza boiskiem. Wenger wspomina to następująco:

Owszem, pojawiają się plotki, ale nie można tak po prostu wyjść do dziennikarzy i powiedzieć, że w tym albo w tamtym meczu było coś nie tak. Takie zarzuty trzeba umieć udowodnić. Można o czymś wiedzieć i być przekonanym, że to prawda, znacznie trudniej jest jednak obwieścić publicznie: „Popatrzcie, mam na to dowody”. Pojawiają się kolejne drobne incydenty, dodaje się dwa do dwóch i potem już wiadomo, że nie może być mowy o zbiegu okoliczności.

Wielka szkoda. To straszne, gdy człowiek traci wiarę, że jego rywale są uczciwi. Uważam, że powinniśmy wytoczyć najcięższe działa i raz na zawsze pozbyć się tej plagi z naszego sportu. Były czasy, w których europejskiej piłce brakowało czystości, i to z różnych powodów, wierzę jednak, że mamy je już za sobą.

Wiecie, jak to jest w tej pracy. Człowiek martwi się każdym drobiazgiem: kogo wystawić na następny mecz, jak się do niego przygotować, a po wyjściu na boisko okazuje się, że to wszystko na nic. To przepis na pewną katastrofę.

Nie zamierzałem rezygnować ze swojego zajęcia, bo nawet wtedy, gdy te straszne rzeczy działy się we Francji czy w rozgrywkach europejskich, wiedziałem, że prędzej czy później nasz sport się oczyści – że ostatecznie zatriumfuje miłość do piłki nożnej.

Skandal z Olympique był jednak początkiem pewnej nierozerwalnej więzi. Boro Primorac, ówczesny trener Valenciennes, postanowił postąpić zgodnie z własnymi zasadami. W 1994 roku zeznawał w tej sprawie jako świadek, za co spotkał go natychmiastowy ostracyzm ze strony francuskich działaczy piłkarskich. Francuska piłka nie życzyła sobie, aby publicznie prać jej brudy.

Wenger w następujący sposób wypowiadał się o Primoracu: „Świetnie się spisał, zwłaszcza że zwykle nie chodzi o to, czemu człowiek się przeciwstawia, lecz o to, jakie konsekwencje w związku z tym poniesie. Pewnego dnia opowiem wam tę historię i będziecie bardzo zaskoczeni”. Wenger uwielbia pozwalać sobie na takie drobne insynuacje. Później rzadko wraca do tematu, więc większość tych historii pozostaje niedokończona. Zaraz po aferze z Olympique wyjechał jednak do Japonii – i wziął ze sobą Primoraca.

Wenger ma za sobą dziwną karierę, zwłaszcza że dorastał w warunkach pod wieloma względami niekonwencjonalnych. Urodził się w październiku 1949 roku w Strasburgu. Jego rodzicami byli Alphonse i Louise Wenger. Strasburg to stolica i główne miasto Alzacji, regionu położonego we wschodniej Francji, w pobliżu granicy z Niemcami. To de facto most łączący oba kraje. Rodzina Wengerów prowadziła bistro i sklep z częściami zamiennymi do samochodów. Pomimo francuskiej narodowości dopiero w wieku siedmiu lat Arsène nauczył się płynnie posługiwać tym językiem. Nie oglądał meczów piłkarskich w ojczyźnie, był za to zabierany na drugą stronę granicy i zasiadał na trybunach w Niemczech. Ciepło wspomina, jak ludzie gromadzili się wokół czarno-białych odbiorników telewizyjnych. Pamięta, że jeszcze bardziej zakochał się w tym sporcie po legendarnym finale Pucharu Europy w 1960 roku, w którym Real Madryt pokonał Eintracht Frankfurt 7:3.

Jego pierwsze skojarzenia związane z angielską piłką pochodzą z okresu, kiedy zaczął śledzić spotkania Pucharu Anglii. „Gdy byłem jeszcze dzieciakiem, marzyłem o oglądaniu finałów Pucharu Anglii – wspomina Wenger. – To były jedne z tych rozgrywek, które emitowano wtedy w czarno-białej telewizji. […] W pamięci zapisało mi się nawet miejsce, gdzie siedziałem wtedy w szkole, bo za możliwość obejrzenia tych meczów musieliśmy płacić jednego franka. Uderzyła mnie wtedy biel piłki oraz idealnie wypielęgnowana murawa. Sam grałem w jakiejś wiosce, gdzie nawierzchnia była po prostu katastrofalna. W telewizji widziałem małą białą piłkę i trawę, która wydawała się właściwie nieskazitelna. Do tego piłkarze z idealnymi fryzurami i rozluźnieni szkoleniowcy, którzy żartowali sobie na ławce. Zawsze mnie to imponowało”.

Niezwykłe, że już wtedy Wenger zwracał uwagę na mowę ciała i zachowanie menedżerów.

Pierwszym klubem, któremu kibicował Wenger, była najprawdopodobniej Borussia Mönchengladbach. To właśnie na mecze tego zespołu jeździł na drugą stronę granicy. Jego fascynację piłką dodatkowo potęgowały regularne pogawędki prowadzone w rodzinnym bistro, które dziś Wenger określa mianem pubu – to kolejny dowód na to, jak bardzo przyswoił sobie kulturę angielską. „Nie ma lepszej szkoły psychologii niż dorastanie w pubie, przebywanie tam w wieku pięciu czy sześciu lat. Spotykałem tam najróżniejszych ludzi i słyszałem, jak okrutni potrafią być dla siebie. Słuchałem, jak się do siebie zwracali, mówili na przykład: »Jesteś kłamcą«. Już od najmłodszych lat odbierałem praktyczne wykształcenie psychologiczne. Uczyłem się, co siedzi w ludzkich głowach”.

Wenger sam przyznaje, że jak na zawodowego piłkarza był raczej przeciętny. Jako chudy i wysoki obrońca mozolnie przebijał się w kolejnych amatorskich drużynach, potem występował w niższych klasach rozgrywkowych, aż osiągnął szczyt swoich możliwości sportowych, gdy zaczął grać w RC Strasbourg. Dopiero w wieku 29 lat zaliczył profesjonalny debiut. W barwach RC Strasbourg zagrał zaledwie 13 razy, wystąpił za to w Pucharze UEFA. Dwukrotnie wyszedł też na boisko w 1979 roku, gdy jego zespół wywalczył tytuł mistrzowski. Mimo wszystko dzisiaj mało kto wspomina jego karierę zawodniczą.

Wenger pamięta natomiast, że od zawsze chciał pracować w Anglii. „Po raz pierwszy trafiłem do Anglii, gdy miałem 29 lat. Zapisałem się na kurs językowy na University of Cambridge. W lidze trwała akurat przerwa letnia. Nie chciałem umierać bez znajomości angielskiego, bo zawsze marzyłem o międzynarodowym życiu i uważałem, że bez tego języka jest ono niemożliwe”.

Już wtedy fascynował się trenerką, co doprowadziło do tego, że objął drużynę młodzieżową. Później został asystentem trenera w Cannes, skąd przeniósł się do Nancy. Tam został zwolniony, nie przeszkodziło mu to jednak wpaść w oko działaczom z Monaco.

Wenger pamięta, że ten pierwszy okres był niesamowicie stresujący. Zdarzało się, że po meczach dopadały go wymioty, napięcie okazywało się po prostu za duże. „Karierę trenerską zaczynałem w wieku 33 lat. Momentami miałem wrażenie, że nie dam rady. Dosłownie robiło mi się niedobrze”. Ludzie, którzy go znają, mówią, że dzisiaj wprawdzie już nie wymiotuje, lecz po porażkach nadal wpada w bardzo zły nastrój.

Spore sukcesy odnoszone na początku kariery z zespołem Monaco zamieniły się w gorzkie rozczarowanie, więc pod koniec 1994 roku objął japońską drużynę Grampus Eight. Do Kraju Kwitnącej Wiśni zabrał Primoraca. Postawił przed sobą nowe wyzwanie, które miało dodać mu energii, okazało się jednak, że wysoko zawiesił sobie poprzeczkę.

Wenger nie kryje ciepłych uczuć wobec Japończyków, zawsze zagaduje ich podczas konferencji prasowych, pyta, z jakiej części kraju pochodzą. Pomimo tego do Nagoi wrócił dopiero latem 2014 roku, gdy Arsenal odwiedził miasto w czasie przygotowań do sezonu. Spotkał się wówczas po latach ze swoim tłumaczem, którego przydzielono mu w 1995 roku, gdy właściciel klubu zażądał rozmowy z Wengerem po nieudanym początkach jego pracy z zespołem. „Boro, pakuj walizki” – powiedział Arsène swojemu lojalnemu asystentowi.

Na spotkanie Wenger poszedł, oczekując najgorszego, wyszedł z niego jednak z silnym wotum zaufania. Ta postawa właściciela została nagrodzona jednym z największych pasm sukcesów w całej historii klubu: piłkarze zdobyli dwa puchary, zajęli drugie miejsce w lidze, a Francuz został wybrany trenerem roku.

Wenger zachował bardzo ciepłe wspomnienia ze swojego pobytu w Japonii, zwłaszcza że ta drastyczna zmiana pomogła mu nie myśleć o skandalu z ustawianiem meczów, który istotnie zaszkodził francuskiej piłce i dotkliwie nadwyrężył wiarę Francuza w futbol. Sam w następujący sposób opisuje to doświadczenie:

Miałem już wtedy za sobą dziesięć lat pracy z pierwszoligowym zespołem francuskim. Wszystko wydarzyło się w dość ważnym momencie mojego życia. Wydaje mi się, że zetknięcie z zupełnie inną kulturą bardzo mi pomogło. Świetnie się też złożyło, że Nagoja była wówczas bardzo młodym, ale już niezwykle profesjonalnie działającym klubem. Dla nas wszystkich był to zatem swego rodzaju początek i doskonałe doświadczenie.

Organizacja okazała się doskonała. Spotkałem tam ludzi, którzy dzień w dzień dawali z siebie wszystko, bo w Japonii właśnie tak to wygląda. Postanowiłem więc przenieść tę postawę do Europy. Moja praca dała mi możliwość poznania zupełnie innej kultury, co uważam za fantastyczne. W niewielu zawodach można wyjechać do Japonii i dalej robić to samo. Dla mnie to wyjątkowe przeżycie.

Pobyt w Japonii jakby odmłodził Wengera, wydaje się też, że w dość istotny sposób wpłynął na to, jakim człowiekiem jest dzisiaj. Tamtejsze doświadczenia i zachwyt kibiców pomogły mu zrozumieć, jak ważne jest, aby zanurzyć się w kulturze kraju, w którym się pracuje. Pod tym względem pobyt w Japonii przygotował go do przemiany w przybranego Anglika.

Nikt nie ma chyba wątpliwości, że pierwszy okres jego pracy w Arsenalu był swego rodzaju sprawdzianem. Wenger pod każdym względem różnił się od szkoleniowców, do których przywykli angielscy piłkarze. Tak samo było z zarządem.

Włodarze Arsenalu zrozumieli jednak swój błąd sprzed roku i podjęli drugą próbę zatrudnienia Francuza. Podobieństwo jego imienia i nazwy klubu nie mogło być przecież przypadkiem. Zachowali się trochę jak nałogowy hazardzista, który raz do roku przy okazji gonitwy Grand National stawia wszystko na jednego konia z uwagi na jego imię – przecież Arsène musiał być właściwym człowiekiem dla Arsenalu, prawda?

Oczywiście w Anglii niewielu o nim słyszało, i to mimo jego osiągnięć z zespołem Monaco. Dzisiaj w Londynie powszechnie opowiada się o tym, jak to na powitanie Francuza w „Evening Standard” ukazał się artykuł zatytułowany: Arsène? Jaki Arsène? Dziennikarze, którzy do dziś pracują w redakcji tej gazety, twierdzą jednak, że winą za tę najlepiej zapamiętaną część historii zatrudnienia Wengera należy obarczyć uliczny billboard.

18 września 1996 roku w „Evening Standard” ukazał się zabawny artykuł, który traktował o tym, jak wielką niewiadomą był wówczas Wenger, a jednocześnie o tym, jak hermetyczna była ówczesna angielska piłka. Autorzy artykułu pytali: „Jak należy wymawiać jego imię i nazwisko? Francuz prawdopodobnie zwracałby się do niego per Ar-senn Wą-żer. Niemiec? Pewnie mówiłby Ar-sehn Wen-ger. Stały bywalec trybuny North Bank, tynkarz Trevor Hale, miałby pewne trudności: »Ar-sejn Łon-ga, co nie?«”.

Prezes Hill-Wood, szacowny absolwent Eton i znany bankowiec, poleciał do Japonii przekonać Wengera i tam też dopiął swego.

Bardzo polubiłem Arsène’a już od naszego pierwszego spotkania. Był niezwykle inteligentny, świetnie się dogadywaliśmy i miał cudowne poczucie humoru.

Później pojechaliśmy do niego do Japonii i staraliśmy się go przekonać, żeby trochę wcześniej odszedł z Grampus Eight. Powiedział, że nie ma takiego zamiaru, a wtedy zapewniłem, że nie będę go do tego namawiał. Stwierdził jednak, że zaproponuje Japończykom pomoc w znalezieniu swojego zmiennika, aby zwolnili go z kontraktu odrobinę wcześniej. Tak też zrobił, przez co jakieś trzy czy cztery miesiące później był już u nas.

Wspomniałem mu, że mamy w drużynie kilku niezłych gagatków i zapytałem, czy byłby gotów się nimi zająć. Stwierdził, że nie przewiduje większych problemów. W Monaco prowadził Jürgena Klinsmanna i Glenna Hoddle’a i świetnie sobie z nimi radził, pomimo że nie mieli najłatwiejszych charakterów.

Nazywanie ówczesnych piłkarzy Arsenalu „gagatkami” było lekkim eufemizmem. Wenger zastał szatnię, w której się piło i w której rządziło ego trudnych do okiełznania zawodników. Warto podkreślić, że Arsenal miał wtedy chyba najbardziej znanych miłośników dawania w palnik w całej angielskiej piłce. Nazywano ich Klubem Wtorkowym, bo we wtorek po treningu ruszali w miasto i zdarzało się, że balowali do czwartku (jeśli mieli akurat wolną środę). Nowi piłkarze w zespole musieli przejść swoistą inicjację, a potem jakimś cudem odzyskać formę na sobotni mecz. Niedawno Tony Adams poinformował publicznie, że jest alkoholikiem, wcześniej do problemów z piciem i narkotykami przyznał się Paul Merson, który zapisał się nawet na odwyk. Szkodzących dobremu imieniu klubu incydentów związanych z imprezami z pewnością nie brakowało.

George Graham, poprzednik Wengera, nie uporał się z tym problemem. Ówcześni zawodnicy Arsenalu byli wielkimi, głośnymi i krzykliwymi facetami. Grahama szanowali, ale niektórzy piłkarze wyśmiewali już Riocha, teraz zaś oczekiwano od nich, że zaakceptują nikomu nieznanego Francuza.

John Hartson, ściągnięty jeszcze przez Grahama środkowy napastnik, który – jak sam twierdzi – lubił imprezy na mieście, przyznaje, że Wenger w niesamowity sposób odmienił postawę piłkarzy, przekonał do siebie kibiców i ustanowił nowe zasady.

Wszystko się zmieniło. George był świetnym menedżerem, jako zawodnik wywalczył dublet, odnosił sukcesy również jako szkoleniowiec. Wygrał dla Arsenalu tak wiele. Kibice stali za nim murem. Popołudniami jednak zawodnicy robili, co tylko chcieli. Kilka piw? Nie ma sprawy. Całodzienna popijawa? Proszę bardzo.

Za czasów George’a pili wszyscy. Wtedy bardzo mi to odpowiadało! W dniu, w którym podpisałem kontrakt z Arsenalem, Merse wychodził właśnie z odwyku w szpitalu Priory. Myślałem, że ominęła mnie cała zabawa, szybko się jednak okazało, że pili tam wszyscy. Merse wziął się w garść i zapanował nad sobą, codziennie widywaliśmy go z terapeutą. Tony starał się zmienić swoje życie, ogólnie jednak kiedy się tam zjawiłem, zastałem jedną wielka imprezę. Zawsze znajdowali się chętni na popołudniowy wypad na miasto. Klasyczna stara szkoła.

Wenger wytłumaczył piłkarzom, że nie tak idzie się przez życie i nie tak dochodzi się do czegoś w karierze. Wystarczyło spojrzeć na Bouldy’ego, Raya Parloura, a zwłaszcza na Tony’ego Adamsa – wiele wskazywało na to, że w wieku 32 lat będzie już po nich. Intensywnie trenowali, ale równie intensywnie imprezowali. Wenger nie zamierzał godzić się na podobne wybryki.

Zatrudnienie Wengera było niezwykle ryzykownym posunięciem zarządu i jednocześnie wielkim dowodem zaufania dla tego szkoleniowca. Co więcej, początkowo cała sprawa się przeciągała, ponieważ od dnia, w którym poinformowano, że klub podpisał z Francuzem kontrakt, do rozpoczęcia przez niego pracy z zespołem minęły niemal dwa tygodnie.

Wenger wprowadził się do domu w Totteridge, zielonej dzielnicy w północnym Londynie. Pamięta swoją pierwszą podróż na Highbury. Pojechał tam metrem, w którym nikt go nie rozpoznał. Wtedy jeszcze nawet wśród kibiców Arsenalu niewielu wiedziało, kim jest i jak wygląda.

„Wiecie co? Jako menedżer Arsenalu jechałem raz metrem – stwierdził Wenger. – Gdy zjawiłem się w Londynie, Pat Rice powiedział, że mam jechać do Potters Bar, a stamtąd metrem na Highbury. Tak też zrobiłem. Wtedy jeszcze nikt mnie nie znał. Po prostu siedziałem sobie w wagonie. To było w pierwszym tygodniu mojej pracy. Potem sytuacja szybko uległa zmianie”.

Dla porządku trzeba podkreślić, że w Potters Bar nie ma stacji metra. Można tam wsiąść do zwykłego pociągu, a kawałek dalej przesiąść się do londyńskiego metra. Cockfosters przypomina małą wioskę. Znajduje się tam kilka kawiarni, w których można spotkać młodych piłkarzy Arsenalu. Działa tam również jedna z największych agencji piłkarskich, w okolicy mieszka wielu pracowników klubu. Życie toczy się powoli, wręcz sennie, jest drogo, domy są duże – idealne miejsce dla piłkarzy i ich świty.

Większość zawodników po raz pierwszy miała kontakt z Wengerem w środę 25 września. Menedżer obserwował z trybun mecz Arsenalu w Pucharze UEFA, w którym londyńczycy mierzyli się z Borussią Mönchengladbach. W przerwie błyskawicznie zszedł do szatni, żeby dokonać kilku korekt taktycznych, a drugą połowę obejrzał już z ławki.

Tak to wspomina Nigel Winterburn: „Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Dzisiaj pamiętam głównie, że wszyscy dopytywali: »Jaki Arsène?«. Nie wiedzieliśmy, ani kim jest, ani czy się sprawdzi. Moje pierwsze wspomnienia pochodzą z tamtego spotkania w europejskich pucharach. Wiedzieliśmy, że będzie na meczu, ale miał go tylko oglądać i się nie angażować. Tymczasem zszedł do nas w przerwie i poprzestawiał zespół”.

Jego interwencja nie przyniosła zamierzonych skutków. Arsenal przegrał w dwumeczu 4:6 i odpadł z Pucharu UEFA. Wenger bez wątpienia się cieszy, że oficjalnie przejął drużynę dopiero kilka tygodni później. Co ciekawe, Tony Adams kilkakrotnie mówił o tym, że nie podobało mu się, iż Wenger pojawił się wtedy w szatni w przerwie meczu. Piłkarzowi nie przypadły do gustu wprowadzone przez nowego szkoleniowca zmiany taktyczne. Być może właśnie dlatego Adams z dystansem odnosił się do nowego menedżera, gdy ten już oficjalnie przejął pieczę nad zespołem.

Wenger tymczasem pracował już za kulisami – zaczął to robić, zanim jeszcze zakończył współpracę z Grampus Eight. Ściągnął Patricka Vieirę, chudego i długonogiego, ale twardego francuskiego pomocnika. Wcześniej piłkarz ten występował w rezerwach AC Milanu, więc udało się go pozyskać niemal za bezcen. Vieira szybko zaimponował umiejętnościami swoim nowym kolegom, którzy nagle coś zrozumieli: Wenger może i wygląda na nauczyciela geografii, ale z pewnością wie, co robi.

Najważniejsza była pierwsza rozmowa z piłkarzami. To właśnie wtedy wywiera się na nich początkowe wrażenie, które wpływa na późniejsze relacje. Wystarczy zawalić to spotkanie, by już nigdy nie odzyskać straconej pozycji.

Arsenal, po części dzięki wskazówkom i radom Wengera, dysponuje obecnie najnowocześniejszą infrastrukturą treningową. Kiedy jednak Francuz pojawił się w tym klubie, jego piłkarze trenowali na obiektach dzielonych z londyńskim University College.

Warunki były, delikatnie mówiąc, skromne. Gdy wchodziło się ze sporego parkingu, mijało się stołówkę, kilka szatni i niewiele więcej. Dalej trafiało się do głównego budynku, gdzie zaraz po prawej znajdował się stół zabiegowy. Jako młody reporter stosunkowo często stałem tam podenerwowany. Dostałem wejściówkę na teren, bo pracowałem dla lokalnej gazety i klubowej telewizji. Czekałem, aż pojawią się piłkarze. Było głośno, onieśmielająco i szorstko – nastrój typowy dla starej szkoły futbolu. Graham rządził tam żelazną pięścią i w ten sposób zapewniał sobie posłuch wśród piłkarzy. Gdy się pojawiał i przechodził w pobliżu, zapadała całkowita cisza. W tej atmosferze nie było miejsca na słabość ani na użalanie się nad sobą, na szczęście Wenger rozumiał, że musi od razu wywrzeć na chłopakach odpowiednie wrażenie.

Z szatni można było wyjść bezpośrednio na idealnie wypielęgnowane boiska. Wcześniej przechodziło się przez mały skrawek trawy, gdzie stały stare i skrzypiące drewniane ławki, dwa porcelanowe zlewy ze szczotkami do czyszczenia korków (juniorzy szorowali tam buty zawodnikom pierwszej drużyny) oraz niewielkie wzniesienie, na którym w przeszłości rozegrało się kilka największych dramatów w historii angielskiej piłki.

To właśnie tam Graham poinformował zawodników, że został zwolniony w związku ze skandalem korupcyjnym. Dla człowieka tak dumnego jak on było to niezwykle upokarzające doświadczenie. Zawodnicy zaniemówili, a menedżer po prostu im podziękował i się pożegnał. Także Merson i Adams wybrali to miejsce, aby przyznać się przed innymi do dręczących ich demonów.

Wróćmy jednak do słonecznego poranka we wrześniu 1996 roku. Piłkarze Arsenalu mieli właśnie wybiec na trening pod okiem Rice’a, asystenta trenera, gdy nagle Wenger ogłosił, że chce zwołać spotkanie zawodników i się im przedstawić. Oficjalnie był to jego pierwszy dzień pracy w Colney. Wenger ubrał się półformalnie, okulary dodawały mu powagi, a na rękawach marynarki miał skórzane łaty. Przybrał minę świadczącą o pewności siebie – zdecydowanie i wiara we własne możliwości miały okazać się kluczowe.

Tylko tego jednego dnia widziałem Wengera w czymś innym niż garnitur albo dres. Miał wtedy na sobie beżowe materiałowe spodnie, brązową koszulę i brązowe buty. Z pewnością wszystko kosztowało niemało, a mimo to menedżer wyglądał jak przeciętny przedstawiciel klasy średniej. Niestety Wengerowi przerwano. Zapomniał o umówionej wcześniej konferencji prasowej. Zadzwonił do niego PR-owiec, który mu o tym przypomniał. Wenger pojawił się na tej konferencji z niemal dwugodzinnym spóźnieniem. Wszyscy dziennikarze, którzy znają Wengera i przeprowadzają z nim wywiady, doskonale wiedzą, że należy się z czymś takim liczyć. Wtedy jednak nie chodziło o to, żeby przedstawiciele prasy trochę sobie poczekali – nowy menedżer autentycznie zapomniał o spotkaniu.

W 1996 roku Wenger swoim strojem nie wyróżniałby się w tłumie, ale w piłkarskim światku wyglądał niecodziennie. Francuz rozpoczął swoje pierwsze wystąpienie w szatni Arsenalu ubrany właśnie w ten sposób. Mówił zdecydowanie i jasno. Zrobił duże wrażenie na piłkarzach. W owym czasie doskonale posługiwał się już angielskim, bez wątpienia dzięki wieloletnim kontaktom z Deinem, a mimo to w jego głosie dawało się rozpoznać charakterystyczny akcent, który powodował, że chłopakom z tyłu momentami trudno było powstrzymać się od śmiechu. Kilku zaczęło nawet naśladować pod nosem inspektora Clouseau.

Wenger opowiadał o tym, że chciałby zaprowadzić w klubie „kulturę zmiany”. Powiedział, że chce „grać atrakcyjny futbol, wygrywać w dobrym stylu”. Zapewnił, że zamierza wykorzystać wszystkie atuty tej drużyny – zespołowego ducha, poczucie wspólnoty i siłę – aby na ich podstawie znów mogli zacząć osiągać sukcesy. Poinformował także, że zamierza zmienić metody treningowe, aby stali się lepszymi piłkarzami. Wspomniał również, że popracuje nad ich dietą.

To pierwsze przemówienie trwało około 15 minut. Piłkarze, którzy go wtedy słuchali, zapamiętali wrażenie, jakie na nich zrobił – zwłaszcza gdy zapewnił, że zamierza dostosowywać treningi do indywidualnych potrzeb zawodników i że wszyscy dostaną szansę. Ewidentnie miał coś do powiedzenia, więc piłkarze słuchali. Obiecał, że będzie wobec nich uczciwy, a jeśli mu zaufają, pomoże im osiągać sukcesy.

Niektórzy żartowali, że Wenger bardziej przypomina nauczyciela niż menedżera. Najwyraźniej nie wszystkich do siebie przekonał, bo gdy przestał mówić, wielu zawodników się śmiało. Nie byli przekonani, czy jest wystarczająco doświadczony, by pracować w Arsenalu.

Tego dnia w szatni znajdował się John Hartson. Oto jego relacja: „Arsène był i pozostaje człowiekiem innej klasy. Ma wszystko. Może spokojnie wystąpić przed pięciusetosobowym tłumem w hotelu Savoy na oficjalnej gali, a zaraz potem przemówić do rozsądku piłkarzom o rozdętym ego. Zaimponował nam tym, jak dobrze się przygotował. Mieliśmy poczucie, że wszystkich nas zna. W pierwszej chwili myśleliśmy sobie: »Co ten profesorek może wiedzieć o piłce?«. Tymczasem on już świetnie znał każdego z nas”.

Tamten dzień wspomina również pomocnik Stephen Hughes:

Chłopaki wysiadały na parkingu ze swoich samochodów i zachodziły w głowę: „Kim jest ten koleś?”. Doskonale pamiętam też, że mówił nam, co będziemy robić danego dnia na treningu. U George’a i Bruce’a było tak, że mieliśmy wyjść na rozgrzewkę, potem obiec boiska, a później zaczynaliśmy trening. Wenger tymczasem od razu mówił: „Dzisiaj zrobimy to i to, a potem zajmiemy się tamtym”.

Pamiętam nerwową atmosferę, bo nikt z nas nie wiedział, jak to wszystko przełoży się na nasze wyniki i co stanie się z naszym klubem. Pamiętam też, że zrobił na mnie wrażenie swoim angielskim. Wszystkie oczy zwrócone były na niego. Pewnie nigdy by się do tego nie przyznał, sądzę jednak, że on też odrobinę się denerwował. Siedziałem tam i myślałem: „Niesamowicie mówi po angielsku. W ogóle niezwykły koleś”.

W ciągu tygodnia zmieniło się niemal wszystko, w dużej mierze dzięki nowym metodom szkoleniowym Wengera. Zawodnicy szybko odczuli różnicę.

Pierwszy trening prowadzony przez Francuza tak bardzo różnił się od zajęć organizowanych przez Grahama i Riocha, że wielu piłkarzy do dziś świetnie go pamięta. „Co się tu, do cholery, wyprawia?” – myśleli sobie. Dotąd ćwiczyli stałe fragmenty gry, a potem na koniec mieli małe gierki. Teraz przyglądali się oniemiali, jak na ziemi pojawia się 30 mat. Dotąd rozciągali się na stojąco: sięgali rękami do palców stóp, by rozciągnąć tylną część ud, a potem naciągali nogę, aby rozciągnąć przednie mięśnie ud. Wenger tymczasem oczekiwał, że wszyscy piłkarze położą się na plecach, a potem uniosą kolana i zaczną nimi kręcić, co miało pomóc im rozciągnąć biodra.

Wenger wprowadził również plyometrykę. Porozstawiał poprzeczki podparte na dwóch pachołkach i kazał nad nimi przeskakiwać. Piłkarze wchodzili na ławki, robili wypady do przodu, biegali przez żerdzie. Zależało mu na tym, żeby zawodnicy się ruszali. Chciał zwiększyć ich szybkość i moc. Treningi wyglądały zupełnie inaczej. Były krótkie, intensywne, dokładne i wymierzone co do sekundy. Czasu ze stoperem w ręku pilnował sam menedżer. Często stał nad zawodnikami i kazał powtarzać ćwiczenia tym, którzy nie rozciągali się prawidłowo.

Jedną z najbarwniejszych postaci w tamtej drużynie był Ray Parlour. Oto jak wspomina on te pierwsze dni oraz nową jakość wniesioną przez Wengera:

Nie mieliśmy pojęcia, kim jest. Zachodziliśmy w głowę, czy ma jakiekolwiek szanse na sukces w naszym klubie. To była naprawdę ryzykowna decyzja. Ufaliśmy Davidowi Deinowi, bo kochał Arsenal, zawsze dbał o jego dobro i chodził na wszystkie mecze, nawet te grane przez najmłodszych chłopców z juniorów. To właśnie David Dein powiedział: „Z tym facetem zrobimy krok naprzód”.

Od razu uderzyło mnie, jak bardzo był skoncentrowany. Zawsze robił wrażenie niezwykle podekscytowanego możliwością pracy w lidze angielskiej. Wcześniej trenował zespoły we Francji i w Japonii, więc liga angielska stanowiła dla niego nowość. Cieszył się na myśl o walce z drużynami pokroju Manchesteru United. Wiedział, że odziedziczył solidną obronę z Davidem Seamanem i kilkoma innymi piłkarzami. Otrzymał też szansę współpracy z innymi wybitnymi piłkarzami jak Dennis Bergkamp.

Był całkowicie skupiony już od pierwszego dnia pracy, a na treningach okazał się po prostu fantastyczny. Wypruwaliśmy sobie żyły. Mieliśmy nie kombinować. Piłka po ziemi, podanie i do przodu. Nie chciałbym urazić innych angielskich szkoleniowców, wydaje mi się jednak, że u nas w kraju poświęcało się tej kwestii za mało uwagi. Dla nas to było jak objawienie, nagle zrozumieliśmy, w jakim kierunku mamy zmierzać. […] Wenger dał szansę każdemu. Stał tam ze stoperem w ręku i się przyglądał. Stoper zmienił wszystko – spowodował, że treningi zrobiły się ciekawe. Wenger obserwował dosłownie wszystko, co robiliśmy.

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że bardzo pomógł mi się rozwinąć piłkarsko. Pod jego okiem trenowałem znacznie więcej. Zajęcia były tak przyjemne, że zostawałem na boisku nawet po ich zakończeniu. Wszystko idealnie się złożyło. Znajdowaliśmy się w odpowiednim wieku i chcieliśmy robić jak najszybsze postępy, nawet jeśli motywowały nas różne rzeczy. Nagle dostaliśmy solidny fundament, na którym mogliśmy się oprzeć.

Ściągnął świetnych obcokrajowców, w tym Vieirę i Overmarsa. To byli piłkarze światowego formatu, od których wszyscy wiele się nauczyliśmy. Uwielbialiśmy tamte treningi. Czasem zaczynaliśmy ćwiczyć, zanim jeszcze pojawił się Arsène, o czym zresztą wiedział. Organizował rewelacyjne zajęcia, a przy tym dawał nam wiele swobody. Chciał, żebyśmy wyrażali się na boisku, ale bez zbędnego kombinowania. Powtarzał nam: „Słuchajcie, wszyscy wiecie, co macie robić. Ciężko pracowaliśmy na treningach, więc teraz po prostu wyjdźcie na murawę i grajcie”.

Doświadczony lewy obrońca Nigel Winterburn, jeden z członków słynnej obrony Arsenalu, jeszcze bardziej rozpływał się w zachwytach nad metodami treningowymi wprowadzonymi przez Wengera:

Treningi z Wengerem pokochałem już w pierwszym tygodniu. Były krótkie i intensywne. Na przykład w okresie przygotowawczym do sezonu wcześniej sporo biegaliśmy, a Arsène wprowadził ćwiczenia z piłką. Ustawiał nas na właściwych pozycjach, kazał nam biegać w górę i w dół boiska, a potem wykonać podanie do środkowego pomocnika. Ćwiczenie powtarzaliśmy pięć czy sześć razy, a potem był odpoczynek. Ja się regenerowałem, a on szedł pracować z prawym obrońcą. Potem ćwiczył z pomocnikami, a potem znów brał nas w obroty.

Owszem, biegaliśmy też bez piłki, ale zawsze na czas, ze stoperem w ręku. Starsi zawodnicy, tacy jak Steve Bould czy Lee Dixon, dostawali dodatkową sekundę na wykonanie ćwiczenia biegowego, a potem dodatkowe dwie, trzy sekundy na regenerację. To były naprawdę fascynujące zajęcia. Pracowaliśmy nad kondycją. Młodsi piłkarze, tacy jak Ray Parlour, dostawali mniej czasu i musieli ciężej pracować. Potem następowała plyometryczna część treningu. Skakaliśmy przez koła i nad poprzeczką. Nigdy wcześniej niczego takiego nie robiłem.

Kiedyś w okresie przygotowawczym stawiano u nas na intensywne biegi i duży wysiłek. Przez większość dni po dwa treningi skupione na bieganiu. Z Arsène’em natomiast mieliśmy lekkie przebieżki i spacery! Poszliśmy na lunch i uznaliśmy, że po południu da nam w kość, kiedy jednak wróciliśmy na boisko, znów zastaliśmy na nim piłki. Wykonywaliśmy ćwiczenia techniczne. Chodziło o to, aby po sześciu tygodniach przerwy stopniowo zwiększać natężenie pracy. Zupełnie inne podejście.

Chyba nie dało się przejść obojętnie obok jego nowych metod, intensywności treningów, skrajnej precyzji wszystkiego, czym zajmowaliśmy się na zajęciach. Mnie Arsène przekonał od razu, bo bardzo podobały mi się nowe treningi, ruch na boisku, praca na nim. Wszyscy mieliśmy się przemieszczać, razem, także z piłką. Treningi były naprawdę dynamiczne.

Muszę przyznać, że wcześniej nie zawsze przykładałem się do pracy na treningach. Kiedy pojawił się Arsène, nie byłem już najmłodszy. Na domiar złego pojawiły się plotki, że nowy menedżer postanowi wymienić całą obronę, zacząłem więc harować na zajęciach. Ich intensywność bardzo mi odpowiadała. Były krótkie i ostre. […] Wydaje mi się, że większości piłkarzy się to podobało, bo zaczęliśmy osiągać dobre wyniki i grać w atrakcyjnym stylu. Szczerze mówiąc, nie umiem sobie wyobrazić, że ktoś mógłby się z tego nie cieszyć.

Stephen Hughes stwierdził: „Początkowo uderzyło nas to, że wysyłał wszystkich na boisko, każdego z własną piłką. Dicko [Lee Dixon] zastanawiał się, o co w tym wszystkim chodzi. Biegaliśmy w poprzek boiska i robiliśmy zwód Cruyffa. Pamiętam, jak Tony Adams rzucił wtedy: »Nie robiłem Cruyffa już chyba z trzy lata!«. Ten zwód wykonywał nawet Boro [Primorac], z czego wszyscy podśmiewaliśmy się jak mali chłopcy”.

Wenger wprowadził także ćwiczenia z manekinami. Rozmieszczał je na boisku w jakimś konkretnym ustawieniu, na przykład 4-4-2, a potem kazał piłkarzom je omijać. O wykonywanie tych ćwiczeń najczęściej prosił pomocników, środkowych obrońców, skrzydłowych i środkowego napastnika. Podawali piłkę do środka, zagrywali ją szeroko pod linię, potem znowu podawali w głąb pola, skąd piłka ponownie wędrowała do skrzydłowego, a ten na koniec dośrodkowywał do napastnika. Całe to ćwiczenie może komuś wydać się dziwne, ale Wenger powtarzał je wielokrotnie. Zależało mu na tym, aby wypracować w głowach piłkarzy schemat. Gdyby w meczu znaleźli się w podobnej sytuacji, automatycznie wiedzieliby, gdzie szukać partnerów.

Wenger uważał, że w stylu zespołu, który objął po swoim poprzedniku, jest za mało luzu. Oczekiwał od swoich piłkarzy, że będą grać z większą swobodą, a jednocześnie że przyswoją gotowe schematy rozgrywania akcji. Starał się pracować nad ich techniką, kazał mniej biegać po linii i więcej przemieszczać się po boisku. Manekiny w tym pomagały.

Zależało mu też na tym, aby piłkarze lepiej dryblowali i umiejętniej panowali nad piłką. Ćwiczenia podań, ćwiczenia w małych trójkątach, zagrania na wolne pole – to wszystko miało nie tylko rozwijać ich technicznie, ale powodować także, że zaczną szybciej myśleć. Gracze mieli być przygotowani do większej ruchliwości – zarówno fizycznie, jak mentalnie. Minęły czasy gry długimi piłkami i podań w uliczkę. Na treningach Wenger poświęcał więcej uwagi posiadaniu piłki i grze wieloma krótkimi wymianami. Najważniejszą rolę odgrywali obrońcy, którzy zawsze mieli być gotowi, by przejąć piłkę zagraną przez bramkarza. Ten miał podać ją po ziemi lub lekko kopnąć, a nie wybijać daleko do przodu.

W czasie innego ćwiczenia piłkarze ustawiali się w okręgu, a jeden z nich wchodził do środka. Musiał przyjąć kopniętą bardzo mocno piłkę, opanować ją i podać dalej. Wszystko odbywało się na pełnej szybkości i pod uważnym okiem trenera. Zawodnicy czuli dużą presję, ale zaczęli lepiej panować nad futbolówką i rozwinęli się pod względem technicznym.

Wenger ćwiczył też z piłkarzami indywidualnie. Pieczę nad zespołem przejmowali wtedy Pat Rice i Boro Primorac, a menedżer pracował z wybranym zawodnikiem. Podczas jednego z treningów dwóch skrzydłowych nieustannie dośrodkowywało do napastnika Johna Hartsona, by ten mógł popracować nad wykończeniem akcji. Przez cały czas Wenger stał tuż obok i mówił mu, co ma poprawić, gdy próbuje zgubić obrońcę, albo jak się ustawić do dośrodkowania.

Nowy menedżer natychmiast wprowadził wiele usprawnień, nie przeszkodziło to jednak piłkarzom podśmiewać się, że jako zawodnik musiał być „strasznym cieniasem”. Z rzadka mieli okazję obserwować go, gdy w oczekiwaniu na rozpoczęcie treningu, próbował pokopać z nimi piłkę. Trzeba też wspomnieć, że piłkarzom zdarzało się kwestionować metody wprowadzone przez Wengera. Na samym początku jego pracy w klubie Tony Adams – którego nazywano Roddersem na cześć postaci z serialu Tylko głupcy i konie – poszedł nawet do szkoleniowca i poskarżył się, że jego zdaniem na treningach nie pracuje się wystarczająco ciężko nad kondycją.

Hughes zapamiętał odpowiedź Wengera: „Treningi zawsze kończyliśmy meczem ośmiu na ośmiu. Był pierwszym trenerem, który wprowadził krótkie i intensywne sesje treningowe. […] Zawsze powtarzał nam jednak: »Nie martwcie się. W drugiej połowie sezonu będziemy silniejsi«”.

Kolejne istotne zmiany dotyczyły diety piłkarzy. Wenger wyeliminował z niej keczup, a Ian Wright narzekał, że do wszystkiego dostają brokuły. Nigel Winterburn wspomina, że zmodyfikowany jadłospis – zdrowy, mdły i ścisły – dla wielu piłkarzy stanowił prawdziwy szok kulturowy:

Zaczęliśmy się zupełnie inaczej nawadniać: piliśmy wodę. Pojawił się nowy kucharz. Jedliśmy rybę i grillowanego lub gotowanego kurczaka, musieliśmy zrezygnować z wszystkich przypraw. W dniu meczu do 18:30 strefa przeznaczona dla zawodników była wolna od wszelkiego alkoholu. Dla Wengera to było bardzo ważne – rozpoczęcie regeneracji zaraz po meczu. Ja uwielbiałem zjeść czasem odrobinę czekolady, lecz Arsène dopilnował i tego. Najchętniej jeździł pociągami. Przechadzał się po wagonie i patrzył, co robimy. Człowiek musiał się upewnić, zanim zamówił zwykłą herbatę. „W porządku, możesz się napić herbaty, ale bez cukru!”.

Gdy czekaliśmy na peronie, a Wenger akurat nie patrzył, tłumnie biegliśmy do kiosku i zaopatrywaliśmy się w chipsy. Sądzę, że świetnie o tym wiedział, przy nim jednak zawsze zachowywaliśmy pozory.

Nowy reżim żywieniowy wspomina również John Hartson:

Zmienił wszystko. Na żywieniu to ja się za bardzo nie znam. Pochodzę z Luton, gdzie występowali piłkarze starej daty […] którzy nie przejmowali się takimi drobiazgami, jak dieta. Jedli stek z szynki, jajko, frytki i popijali to szklanką syropu owocowego. Arsène Wenger to wszystko zmienił. Jadaliśmy razem. Nikt nie wstawał od stołu, dopóki wszyscy nie skończyli. Pałaszowaliśmy wyłącznie drób i ryż. W piątkowe wieczory serwowano nam makaron. Pojawiały się steki, ryba, naprawdę dobre rzeczy, ale my byliśmy naprawdę rozpuszczeni.

Należało oczywiście zaufać piłkarzom, że będą się właściwie odżywiać w domu i na wyjazdach. Wenger szybko został zmuszony ustanowić nowe zasady, bo niektórzy nadużywali jego cierpliwości. Na wyjazdach zakazał korzystania z room service’u, a nawet prosił hotel o informowanie go, gdyby ktoś z zawodników usiłował zamówić coś do pokoju. Te pierwsze dni i nowe zasady Wengera wspomina Stephen Hughes:

Żaden z nas nie mógł się pogodzić ze szlabanem na keczup. Próbowaliśmy go jakoś przemycać. Wielki Johnny Hartson był naprawdę dobrym kumplem. Gdy na wyjeździe jedliśmy kolację, pukaliśmy do drzwi jego pokoju; zawsze miał trochę coli, jakąś kanapkę, a po dwóch godzinach wystawiał przed drzwi wszystkie talerze!

Nie trwało to długo. Pamiętam, jak Wenger zaczął tego pilnować. Zebrał nas wszystkich i powiedział, że koniec z room service’em. Nakazywał nawet pracownikom hotelu, aby nie serwowano nam żadnego dodatkowego jedzenia. Żądał, by informować go o każdej próbie zamówienia czegoś, a potem odciągał delikwenta na bok i pytał: „Dlaczego próbowałeś zamówić szklankę fanty?”.

W ośrodku treningowym Arsenalu Wenger zakazał podawania wody gazowanej, twierdził bowiem, że gaz utrudnia przepływ tlenu. Zabronił też dodawania mleka i cukru do herbaty i kawy, uznając to za „obrzydliwy angielski zwyczaj”. Kilka lat później delikatnie się w tej kwestii ugiął, kazał jednak piłkarzom upewniać się, że cukier dodawany do ich ciepłych napojów jest równomiernie rozprowadzony.

Po kilku latach pracy Wengera w klubie w ośrodku treningowym nagrywano wywiad z Solem Campbellem. Campbell najpierw się rozejrzał, czy nikt nie patrzy, a potem posłodził sobie kawę. Nabrał cukru na łyżeczkę, a następnie pieczołowicie wymieszał napój od lewej do prawej, aż cukier się rozpuścił i równomiernie rozprowadził.

Po chwili wyjaśnił, że Wenger powiedział: „Jeśli już musicie słodzić kawę, koniecznie zadbajcie o to, żeby cukier został równomiernie rozprowadzony w filiżance – będzie się wtedy równomiernie przyswajał”. Wenger uważa, że pozwala to uniknąć cukrowego haju i pomaga utrzymać energię na stabilnym poziomie.

Dieta ma dla Wengera bardzo duże znaczenie. To podejście, które wyniósł z pracy w Japonii. Do dziś podkreśla, jak ważne jest pilnowanie, co jedzą piłkarze. „Moim zdaniem wy, Anglicy, jecie za dużo cukru i mięsa, a za mało warzyw. Przez dwa lata mieszkałem w Japonii i nigdy nie poznałem lepszej diety. Tam dba się o zdrowie poprzez odpowiedni styl życia. Menu Japończyków opiera się głównie na gotowanych warzywach, rybie i ryżu. Żadnego tłuszczu czy cukru. Gdy się tam mieszka, od razu rzuca się w oczy, że w Japonii po prostu nie widać otyłych ludzi. W Wielkiej Brytanii sposób odżywiania to jakiś koszmar. Całymi dniami pijecie herbatę z mlekiem albo kawę z mlekiem, którą zagryzacie ciasteczkami. Gdyby tak stworzyć listę tego, czego nie powinien jeść sportowiec, wyszłaby z tego dieta typowego Brytyjczyka”.

W pierwszych dwóch tygodniach pracy w klubie Wenger ściągnął do ośrodka treningowego dietetyka, który zorganizował pogawędkę na temat właściwego odżywiania i rozdał piłkarzom ulotki z informacjami o tym, co należy jeść, a czego trzeba się wystrzegać. Wenger mocno stawiał na komunikację. Te pierwsze dni miały dla menedżera kluczowe znaczenie, musiał bowiem przeciągnąć na swoją stronę największych indywidualistów w zespole i sprawić, by się od niego nie odwrócili. Często zatem widywano go, jak spaceruje po boiskach treningowych w towarzystwie Tony’ego Adamsa i Paula Mersona, dwóch zawodników potrzebujących wówczas szczególnego wsparcia. Początkowo te „długie przechadzki” były niemal codziennością.

Kolejną wielką zmianą było wprowadzenie przedmeczowej rutyny w przypadku spotkań granych u siebie. Za czasów George’a Grahama zawodnicy zbierali się całą drużyną w South Herts Golf Club w Totteridge w północnym Londynie, a potem jechali stamtąd w konwoju na Highbury. Za Bruce’a Riocha piłkarze jedli w domu – najczęściej fasolkę albo jajka na śniadanie – a potem każdy z osobna ruszał na stadion, gdzie się spotykali.

Wenger nalegał, aby zespół spotykał się wcześniej (początkowo wszyscy zjeżdżali się do ośrodka treningowego, lecz później menedżer zamienił tę lokalizację na hotel, w którym piłkarze spotykali się już dzień przed meczem, nawet wtedy, gdy występowali u siebie). Wszyscy mieli się zdrowo odżywiać i spożyć ostatni posiłek co najmniej pięć godzin przed pierwszym gwizdkiem. Dostawali zatem purée ziemniaczane, warzywa i gotowany drób. Zdarzało się, że piłkarze usilnie starali się wepchnąć w siebie pełny posiłek o dziesiątej rano.

Za czasów menedżera Riocha zawodnicy uzupełniali poziom energii owocowymi żelkami dostępnymi w szatni. Wenger zmienił i to. Piłkarze zaczęli dostawać kreatynę, która dodaje wigoru i wzmacnia mięśnie. Przez lata suplement ten wywoływał sporo kontrowersji, choć obowiązujące przepisy dopuszczają jego przyjmowanie. Ostatecznie jednak Arsenal zaprzestał jego stosowania, ponieważ wywoływał problemy żołądkowe u zbyt wielu piłkarzy. Do tego doszedł suplement mający zwiększać poziom energii, który wyglądał jak cukier w kostkach. Piłkarze żartowali, że Gary Lewin, ich fizjoterapeuta, został dilerem, a oni wszyscy grają na prochach. Od razu wiedzieli, kto wychodzi w pierwszej jedenastce, ponieważ tylko piłkarze z podstawowego składu dostawali suplementy. Winterburn wspomina to następująco:

Nie było przymusu brania suplementów, nikt nie musiał tego robić. Muszę przyznać, że sam nigdy ich nie łykałem. Wszystko było jasne jak słońce, dostawaliśmy krótki opis działania każdego z tych specyfików. Ja miałem jednak swoje zdanie na ten temat, zresztą z moim żołądkiem i tak starałem się nie jeść za dużo przed meczami.

Jeśli mam być szczery, nowa dieta tak naprawdę nie zmieniła mojego podejścia do kwestii odżywiania. Jadłem to, co wszyscy, bo tak postępuje członek zespołu. Jeśli dostajemy takie jedzenie, to musimy to zaakceptować. Nie przepadałem za gotowanymi daniami w porze lunchu. Czasami, gdy Arsène’a nie było w pobliżu, pozwalałem sobie na kanapkę. Musiałem się upewnić, że tego nie widzi, musiałem się też kryć przed kucharzem, bo inaczej miałbym kłopoty!

Suplementy albo się brało, albo nie. Sporo chłopaków je zażywało. Ale jak już wspominałem, proponowano nam je, bo mogły nam pomóc. Dla mnie liczy się jednak to, co zawodnik pokazuje przez 90 minut na boisku. Moim zdaniem nie ma znaczenia, czy ktoś je hamburgery. Jeśli z tygodnia na tydzień przydaje się zespołowi, to niech sobie je, co chce.

Stephen Hughes dodał:

Kilku chłopaków postanowiło spróbować tych suplementów. Często przebywałem w pobliżu Martina Keowna, pamiętam więc, jak powtarzał: „Hughesy, muszę z tym uważać, nie chcę być przecież zbyt silny”. Zażywał taki suplement i po trzech minutach stwierdzał: „Już czuję się lepiej”. Jestem pewien, że przynajmniej w części był to efekt psychologiczny.

Pamiętam, że przybrałem przez to trochę na wadze. Szef zaczął mnie wtedy wypytywać: „Hughesy, przyznaj się, kupujesz jedzenie na wynos?”. Odpowiedziałem mu, że nie i że to może przez kreatynę. „Bierzesz to? W takim razie ją odstaw”. Obserwował każdego przyjmującego suplementy piłkarza, wszystko analizował. Niektórym ta cała kreatyna odpowiadała.

Po zawodnikach od razu było widać różnicę. Wszyscy wydawali się sprawniejsi i bardziej zdecydowani. Lewin nie tylko rozprowadzał kreatynę. Odpowiadał też za rezerwowanie masaży, kolejnego istotnego elementu nowej filozofii Wengera. Nagle się okazało, że piłkarze ze starej szkoły też chcą być masowani. Ta forma regeneracji zdobywała coraz większą popularność, aż wreszcie Lewin zaczął oganiać się od piłkarzy. „Wiesz co, musisz poczekać z godzinkę, jest spora kolejka”.

Parlour następująco wspomina zmianę przedmeczowej rutyny oraz nową dietę: „W ośrodku treningowym całkowicie wyeliminowano cukier, do lunchu podawano tylko wodę. O 11:30 dostawaliśmy trzydaniowy posiłek, więc przed samym meczem byliśmy już lekko głodni. Gdybyśmy przed wyjściem na boisko spożywali cukier, poziom energii zacząłby nam skakać, a Wenger starał się tego unikać. W przerwie sam jednak chodził i rozdawał nam cukier w kostkach. Dostawaliśmy też wodę. Te kostki faktycznie dawały lekkiego kopa – nie wiem, co to było!”.

Hartson podkreśla, jak wielki wpływ wywierały te wszystkie zmiany na ówczesną angielską piłkę: „Wprowadził nie tylko odmienną dietę, ale zaczął też inaczej rozmawiać z zawodnikami, odmiennie ich traktować. Kazał nam się rozciągać przed meczem, po meczu, a także przed każdym treningiem i po nim. Angielska piłka zawdzięcza mu bardzo wiele, bo naprawdę wiele zmienił: treningi, przygotowania, sposób grania. To był niesamowity okres”.

Zawodnicy znacznie łatwiej godzą się na tego typu zmiany, gdy osiągają lepsze wyniki na boisku. Dzisiaj Wenger z rozbawieniem wspomina te trudne początki. Zapamiętał, że o wszystko musiał walczyć, a piłkarze, kibice i media odnosili się do niego sceptycznie. Tymczasem on, jak to menedżer, lubił udowadniać innym, że się mylą. „Ludzie pytali, kim jestem. Nikt mnie nie kojarzył. Wcześniej żaden zagraniczny menedżer nie odniósł w Anglii sukcesu. Znalazłem się zatem w sytuacji, w której nikt mnie nie znał, a na domiar złego przeciwko mnie przemawiała historia”.

„Było trochę zabawnych sytuacji. Zmieniłem pewne nawyki [piłkarzy], a to niełatwe w zespole, w którym średnia wieku wynosi 30 lat. Podczas pierwszego meczu zawodnicy skandowali: »Chcemy z powrotem nasze marsy!«. Zabawne sytuacje się zatem zdarzały. W przerwie pierwszego spotkania zwróciłem się do fizjoterapeuty, Gary’ego Lewina: »Co z nimi? Nikt nic nie mówi«, a w odpowiedzi usłyszałem: »Są głodni«. Przed meczem nie dostali bowiem czekolady. Zabawne”.

Pierwszy mecz pod wodzą Wengera Arsenal grał z Blackburn Rovers. Zespół mieszkał w hotelu w pobliżu Ewood Park. Wenger wezwał wszystkich piłkarzy, aby zebrali się w sali balowej. Przeżyli wstrząs, gdy nowy menedżer spróbował wprowadzić elementy jogi, pilatesu i inne ćwiczenia rozciągające. Był 1996 rok. Jeszcze co najmniej pięć lat gazety będą rozpisywać się o każdym piłkarzu, który ośmielił się przyznać, że w ramach rozciągania ćwiczy jogę. Zawodnicy różnie reagowali na tę nowinkę. Nie cierpiał jej zwłaszcza David Platt, Steve Bould natomiast wierzy, że te ćwiczenia przedłużyły mu zawodową karierę o dwa lata.

Tę pierwszą sesję rozciągania w hotelowej sali balowej wspomina Winterburn:

Wenger aplikował nam te ćwiczenia wszędzie, gdzie miał trochę miejsca. Gdy znalazł jakieś nieużywane pomieszczenie, od razu nas tam pakował. Nie liczyło się, do czego takie pomieszczenie służy. Czasami było tam mnóstwo miejsca, innym razem dosłownie się tłoczyliśmy i nie mieliśmy za dużej swobody ruchu. Jemu nie robiło różnicy, gdzie ćwiczymy. To był kolejny element rozgrzewki, którą bardzo lubił. Ćwiczyliśmy tak przed każdym spotkaniem, bez wyjątków.

W dniu meczu wstawaliśmy rano z łóżek i szliśmy na spacer. Potem wchodziliśmy do jakiejś sali, rozciągaliśmy się, trochę pilatesu, nogi zaparte o ścianę i takie tam. Zapewne chodziło o to, aby przywrócić ciału elastyczność po nocy. […] Wychodziłem z założenia, że mnie ani zespołowi na pewno to nie zaszkodzi, a może nawet pomóc, więc czemu nie. […] Przypuszczam, że chłopaki ćwiczą tak do dziś. Rano w dniu meczu mieliśmy wyznaczoną godzinę zbiórki. Spotykaliśmy się, szliśmy na przechadzkę – taki szybki, 10- lub 15-minutowy spacer – a potem wracaliśmy do hotelu, rozciągaliśmy się i szliśmy na przedmeczowy posiłek. W okresie gdy grałem w Arsenalu, wyglądało to niemal zawsze tak samo.

Hughes wspomina, że początkowo problemy z zaakceptowaniem tych nowinek mieli zwłaszcza piłkarze angielscy. „To całe rozciąganie zostało odebrane jako największe dziwactwo na świecie. Gdy pierwszy raz poszliśmy na te ćwiczenia, od razu mieliśmy zaprzeć się nogami o ścianę. Wszyscy Anglicy w naszym zespole głośno puszczali bąki i bekali, co trenerowi niezbyt się podobało. Jego zdaniem należało wtedy pracować nad odpowiednim nastawieniem mentalnym, potrzebowaliśmy jednak trochę czasu, by to zrozumieć… A potem to wszystko stało się już normą”.

Wenger chciał również wprowadzić rozciąganie o ósmej rano w tych dniach, w których mecze były rozgrywane wieczorem. Tony Adams, kapitan zespołu i nieoficjalny „szef związku zawodowego”, poszedł zaprotestować przeciw takiemu rozwiązaniu. Ostatecznie pomysł przekształcił się w przedmeczowy spacer.

Pierwszy mecz Wengera Arsenal zagrał 12 października 1996 roku w Blackburn. Zespół specjalnie się nie popisał. Na początku spotkania wynik otworzył Ian Wright, piłkarze Blackburn byli jednak ewidentnie lepsi i tylko z powodu pecha nadal przegrywali po pierwszej połowie. Zawodnicy Arsenalu schodzili do szatni, oczekując najgorszego. Spodziewali się, że Wenger rzuci im się do gardeł. Stało się coś dokładnie przeciwnego.

Jeden z piłkarzy znajdujących się wówczas w szatni twierdzi, że Wenger odezwał się dopiero po ośmiu minutach. Podobno nawet Rice nie wytrzymywał nerwowo tego milczenia szkoleniowca, z drugiej jednak strony okazało się, że Arsène uspokoił w ten sposób swoich zawodników. Arsenal wyszedł na drugą połowę, kilka minut później Wright strzelił na 2:0 i mecz zakończył się takim wynikiem. To był początek legendy nowego menedżera, jego historii, a także tego, co później zaczęto nazywać efektem Wengera.

Hartson, który wystąpił w tamtym meczu, wspomina:

To w sumie zabawne, bo on nigdy się za bardzo nie mieszał. Jeździł z nami autokarem, siedział między nami, a w szatni odnosiliśmy wrażenie, że raczej wściubia tam nos, niż przychodzi, by wygłaszać tyrady.

Dla mnie to był wspaniały mecz – zakasowałem wtedy Henninga Berga, facet uganiał się za mną po całym boisku. Pamiętam, że wygrałem pojedynek główkowy tuż przed pierwszą bramką, pamiętam też drugie trafienie Wrighta. Myślę, że ten pierwszy gol to jednak moja zasługa… Grałem naprawdę agresywnie. Miałem wtedy 21 lat. Wenger myślał pewnie, że jestem nieokrzesanym rudzielcem, ale to mu się chyba we mnie podobało. Przez całą karierę lubił wystawiać z przodu silnych napastników.

Po meczu zszedł do nas i powiedział, że zagraliśmy świetnie i że nie może się doczekać dalszej współpracy. A potem od poniedziałku faktycznie zaczęliśmy intensywnie pracować na treningach. To pierwsze spotkanie i późniejsze zajęcia dały mi sporo radości.

Do dziś Wengerowi zdarza się nie powiedzieć ani słowa nawet po najcięższej, najbardziej podkopującej morale zespołu porażce. Woli usiąść, przeanalizować sytuację, zebrać myśli, a potem porozmawiać z piłkarzami w ośrodku treningowym. Etykieta w szatni dużo dla niego znaczy, wiele uwagi poświęca temu, jak powinien zachowywać się menedżer, jak traktować piłkarzy, jak ich motywować i podnosić na duchu.

„Owszem, zdarza mi się użyć ostrzejszych słów w przerwie meczu, trzeba jednak umieć dostosować się do zespołu – stwierdził sam Wenger. – W Japonii musiałem bardzo uważać, bo to, co w angielskiej szatni uchodzi za normę, w japońskiej szatni mogłoby szokować”.

W minionych latach nie brakowało menedżerów, którym zdarzało się wybuchnąć w szatni. Pewnie najsłynniejszym incydentem tego rodzaju był przypadek sir Aleksa Fergusona; w przypływie wściekłości kopnął but, który trafił w głowę Davida Beckhama, co poskutkowało założeniem szwów. U Wengera takie rzeczy są nie do pomyślenia, nawet gdy ze złości wychodzi z siebie.

Arsène zaadaptował się do nowej dla siebie kultury angielskiej, a szatnia powoli przystosowała się do niego. Piłkarze dostrzegli wreszcie zmianę w podejściu menedżera. Niektóre zwyczaje zachował, a inne nieco zmodyfikował – pozwolił piłkarzom na głośną muzykę w szatni przed meczem, lecz w pozostałych elementach przygotowań poprzedzających spotkania kładzie nacisk na spokój i wyciszenie.