Arkagas. Tom 1. Nad wszystkie mocarze świata - Marcin T. P. Łuczyński - ebook

Arkagas. Tom 1. Nad wszystkie mocarze świata ebook

Marcin T. P. Łuczyński

0,0

Opis

Poncki Piłat wydaje rozkaz, by brama Shushan, jedyne dostępne przejście prowadzące ze wzgórza świątynnego na Górę Oliwną, została tuż przed nocą paschalną zamknięta.

Biuro. Kiosk. Przystanek autobusowy.
Trzy zwyczajne miejsca. Trzy obce sobie osoby. Trzy przedziwne zjawiska.

Jeden Kraków. Jeden osobliwy plan. Jeden więzień w purpurowym płaszczu.
Bezlik pytań i wątpliwości w przebudzonym mieście.

Książka dla czytelników, którzy po lekturze "Kodu Leonarda da Vinci", "Mistrza i Małgorzaty" i "Spisku sykstyńskiego" dochodzą do wniosku, że jeszcze czegoś im w tej kolekcji brak do pełni szczęścia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Arkagas
Tom 1
Nad wszystkie mocarze świata
MARCIN T. P. ŁUCZYŃSKI

Redakcja: Ewa Białołęcka

Ilustracja okładkowa: Katarzyna Borkowska

ISBN: 978-83-960852-1-4

Copyright © Marcin T. P. Łuczyński, 2021

Wydanie 1

It's Ockham's Razor. The problem, Bernad, is that what you and I do is... complicated. We practice witchcraft. We speak the right words and we create life itself out of chaos. William of Ockham was a thirtheen's century monk. He can't help us now, Bernard. He would have us burned at the stake.

Westworld

Mojej żonie Marii. Za wszystko, co tylko

Człowieka można zdradzić i wydać wrogom na dwa sposoby: tak, żeby się dowiedział, kto go wsypał, albo tak, żeby się tego nie dowiedział. Albo rybki, albo akwarium.

Jeżeli jest ci najzupełniej obojętne, czy osoba zdradzona będzie wiedzieć, iż podeptałeś jej zaufanie, albo z jakiegoś powodu wręcz zależy ci na tym, żeby to wiedziała, bierzesz duży oddział zakapiorów z pochodniami, mieczami i włóczniami w dłoniach, idziesz na jego czele na Wzgórze Oliwne, odszukujesz kogo trzeba, stajesz przed nim, wyciągasz ramię i wskazujesz go palcem, mówiąc twardo i krótko: to on. Tak to się odbywa, gdy jawnie, bez maski na twarzy kroczysz na czele uzbrojonej grupy.

Nie ma wtedy żadnego sensu pieprzyć się w konspirację.

Jeżeli chcesz dokonać zdrady tak, żeby nikt się nie dowiedział o twoim udziale, bierzesz grupę karków, wysyłasz ich przodem, każesz im wmieszać się w tłum pielgrzymów i kupców koczujących na zboczu góry, i polecasz, by uważnie cię obserwowali, gdy wkrótce potem się tam zjawisz, przywitasz się ze wszystkimi obecnymi, a wystawianego im mężczyznę ze szczególnym szacunkiem ucałujesz w policzek. Nakazujesz, żeby dobrze się mu przyjrzeli, zapamiętali, jak wygląda, i w odpowiednim momencie wzięli go za fraki, ale tak z kwadrans czy dwa później, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń, że to ty go wskazałeś.

Każdy z tych wariantów z osobna ma sens. Gdy je pomieszać i spleść w jakąś przedziwną hybrydę, powstaje opowieść obrażająca ludzką inteligencję. Wystarczy przechylić głowę, by dostrzec, jak źle jest wymyślona.

Kto ma oczy, niechaj patrzy. Niektórzy, bodaj raz dostrzegłszy pozostawione fastrygi i prymitywnie zawęźlone supły, już nigdy nie zaznają spokoju.

Miejsce zerowe

1. Bravado

Jest wcześnie rano. Nie ma co gdybać, czy piąta trzydzieści, czy raczej szósta piętnaście. Może dziesięć minut później, może kwadrans wcześniej. Domniemana lokalizacja to osiedla na południu Krakowa, po zachodniej stronie miasta, bądź miejscowości położone za autostradową obwodnicą. Nie wiadomo dokładnie, więc można założyć, że opel insignia wypada, dajmy na to, z osiedla na Klinach. Na budziku ma z siedem, osiem dych, na zakrętach schodzi grzecznie do dozwolonej w zabudowanym pięćdziesiątki, do sety zaś porywa się na prostszych i zupełnie pustych odcinkach. Pokonuje ulicę Zawiłą, mknąc w kierunku Zakopiańskiej. Mija lasek, niewielki cmentarz, przelatuje pomiędzy domami jednorodzinnymi.

Wtedy zwalnia, bo trafia na pierwsze spiętrzenie ruchu. Turla się do skrzyżowania na półsprzęgle, na światłach zajmuje pas do lewoskrętu i gdy rozbłyska zielone, wbija się na jedną z najważniejszych krakowskich czteropasmówek. Robi się luźniej, więc kierowca dociska gaz i auto zasuwa szaleńczo lewym pasem. Natężenie ruchu o tej porze ciągle jeszcze pozwala na dość energiczną jazdę i w miarę swobodne, płynne wykonywanie przeskoków z jednego pasa na drugi. Taka hosanna nie potrwa długo. Miasto o tej porze już się rozbudza, drapie po jajach i wędruje do łazienki. A że leży nad rzeką i ma daleko mniej mostów niż ulic – musi się zatykać.

Po wszystkim kierowca zda relację policji, a ja krótkie streszczenie przeczytam w sieci, całą resztę dośpiewując sobie i zmyślając.

Śpieszy się. Niecierpliwie lata między jednym pasem a drugim, jak świnia z klocem. Czasem wcina się komuś tuż przed maskę, stosując szereg drobnych wymuszeń. Pewnie zawsze po czymś takim grzecznie dziękuje paroma mrugnięciami awaryjnych świateł. Kierująca autem kobieta na pewno się nie rozgląda. Co prawda na pamięć widoków znać nie może, bo kierowca skupiony na ruchu ulicznym nie rejestruje całej masy rzeczy, więc potem niejedno go dziwi, gdy się wreszcie może przyjrzeć idąc pieszo bądź podróżując komunikacją miejską, tym niemniej samą jazdę odbębnia tą trasą co najmniej dwa razy dziennie przez pięć dni w tygodniu, więc jej zachowanie jest przesiąknięte rutyną. Gdy się w dużym mieście znajdzie optymalną trasę, szybkość przemieszczania się zawsze wygra z potrzebą odmiany. Utraconego czasu nie sposób zatankować na żadnej stacji, więc liczy się tylko on, wszystko inne to nieistotne duperele. Kobieta chce jak najszybciej minąć skrzyżowanie Zakopianki z ulicami Brożka i Tischnera, i już Wadowicką pognać w kierunku Ronda Matecznego.

Dociera do świateł i zatrzymuje się tuż za, dajmy na to, granatowym suzuki.

Czeka jak rajdowiec. Jedynka wbita, sprzęgło wyciśnięte, pełna gotowość do natychmiastowego skoku. Siedzi niecierpliwie, prawym kciukiem przerzucając jedną stację radiową za drugą, bo albo reklamy, albo polityczne pyskówki, albo takie świetne dowcipy prowadzących, że z uszu krew gotowa pójść, albo muzyka taka, że tylko rzygać. Na podorędziu ma kubek z kawą, więc regularnie ładuje w siebie ciepłą kofeinę. Jest skupiona. W czasie jazdy myśli o jeździe. W czasie postojów o nadchodzącej pracy.

W końcu pojawia się zielone, suzuki, czy co to tam wtedy było, rusza sprzed jej maski, więc kobieta dociska gaz do dechy. Kątem oka dostrzega, że z prawej, ulicą Tischnera, dojeżdża do skrzyżowania ciężarówka.

Później powiedziała policji, że zupełnie nie wie, jak to się stało.

Wierzę. W ruchu ulicznym czasami się dzieją takie dziwne rzeczy. To tutaj olbrzymie bydlę jedzie dość szybko – zbyt szybko w każdym razie, no ale przyganiał kocioł garnkowi. Ulica Tischnera o tej porze powinna być zapchana równie mocno, jak pozostałe – i jest. Tyle że jakieś dwieście metrów od skrzyżowania, gdyż stoi tam unieruchomione przez awarię auto. Kierunkowskazy mrugają, maska podniesiona. Klasyk. Dwa rzędy aut muszą się w tym miejscu przeciskać przez jeden pas, metodą na zamek błyskawiczny. Prawo Bernoulliego jest nieubłagane, więc jak w każdym naczyniu z przewężeniem to, co przez nie przelatuje, ma wyższe ciśnienie. Kierowcy dostają białej gorączki z powodu przymusowego postoju i ślimaczego tempa. Właściwie każdy, kto się wreszcie przez to przewężenie przedrze w momencie, kiedy na horyzoncie widzi zielone, goni do skrzyżowania na łeb, na szyję. Kierowcy trąbią, dymią, rzucają mięsem, ale i tak lwia część pary uchodzi z nich przez prawą stopę cisnącą pedał gazu, gdy już w końcu można.

Kierowca ciężarówki też tak robi. Chce się załapać na „zieloną strzałkę”. To zawsze jest wyścig, bo automaty sterujące sygnalizacją tuż przed zmianą głównych świateł na zielone gaszą strzałkę warunkowego skrętu w prawo, i na dwie, trzy sekundy znowu wraca czerwone. Toteż kierowcy zapobiegliwie gnają. Niejeden, wiedząc, że zaraz i tak będzie normalne zielone, nie zatrzymuje się, by być na tip–top z przepisami. Jazda w dużym mieście nie jest po prostu przemieszczaniem się ulicami z punktu A do punktu B. Jest grą strategiczną, wymagającą rozumnego łamania reguł.

Who dares wins.[1]

Kobieta, można założyć, trzyma kierownicę zawodowo, obie dłonie ma lekko zaciśnięte, rozstawione w pozycji "za dziesięć druga". Mimo licznych nierówności rozjeżdżonego asfaltu opel idzie przed siebie jak czołg. Ona wie, że ciężarówka i tak musi się zatrzymać, by ustąpić jej pierwszeństwa.

Kierowca ciężarówki trzyma wielką kierownicę dość niedbale, samochód jest ciężki, więc ciśnie mocno gaz, żeby go stosownie rozpędzić. Wie, że co prawda ci z lewej dostaną zaraz zielone albo może już je dostali, ale tam siedzą prawie na pewno nieogary, rozmaite powolne pierdy, które dopiero na zielonym wrzucają bieg i zaczynają jeden po drugim opuszczać skrzyżowanie, każdy tak wolno, jakby czekał na specjalne, drukowane na kredowym papierze zaproszenie. Kilka cennych sekund zawsze na tym stracą. Tych kilka sekund zwykle wystarcza. Czasem trzeba je połączyć z drobnym wymuszeniem, ale tak czy siak, zawsze się udaje. Nikt w osobówce nie chce podskoczyć wielkiej, ciężkiej, rozpędzonej kupie stali.

Nie tym razem.

Opel obrywa bardzo mocno i traci przyczepność. Na moment prawy bok auta unosi się nieznacznie, a tył zaczyna uciekać w lewo, pod wpływem uderzenia wymierzonego twardym, masywnym zderzakiem ciężarówki w prawy bok bagażnika. Niewiele brakuje, by opel uciekł spod tej mocarnej pięści, dosłownie centymetry – i przez to właśnie auto nie zostaje odrzucone w całości na lewo, jak przez spychacz, lecz wprawione w ruch rotacyjny.

Zaraz potem rozpoczyna się piekielnie trudny do wygrania wyścig, gdy rzeczy dzieją się na tyle szybko, że mózg nie nadąża ze świadomymi reakcjami, a decydują wyłącznie odruchy, działania tyleż automatyczne, co chaotyczne – i łut szczęścia. Kontrowanie kierownicą raz w lewo, raz w prawo, dość bezładne co prawda, wystarcza jednak, by auto ponownie opadło na cztery koła.

No ale kierownica to nie wszystko.

Liczy się również to, co pod nią. To, że ciśnie gaz do dechy, dociera do kobiety odrobinę za późno. Jeśli się szaleńczo obraca kierownicą, nie sposób się o nią jednocześnie zaprzeć, by ustabilizować rzucane siłą bezwładności ciało. Dlatego zupełnie bezwiednie kobieta zapiera się prawą nogą o pedał gazu. Zrozumienie, co to oznacza, przychodzi o ułamek sekundy za późno. Auto nie przestaje robić kołami, więc opadłszy z powrotem na asfalt i odzyskawszy przyczepność, skacze do przodu jak dobrze odkarmiony rumak dźgnięty w dupę czymś ostrym. Kierowca co prawda zwalnia nieszczęsny pedał gazu o mgnienie oczu później, ale już na zareagowanie hamulcem nie wystarcza czasu. Samochód idzie jak po napiętym sznurku i wjeżdża w przystanek. Centralnie, niczym kierowany laserem pocisk. Z hukiem, piskiem, trzaskiem i łomotem.

Prosto w ławeczkę i siedzącego na niej starszego pana.

*

Zdejm sandały z nóg, gdyż miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą.[2]

Odwiedziłem to miejsce kilka dni później, nocą. Przybyłem tam z duszą na ramieniu. Spodziewałem się dotknąć sekretu, który osiadł wokół jak szadź. Niemalże oczekiwałem, że będzie mi skrzypiał pod butami.

Przyjrzałem się dokładnie przystankowi. Wiata wtedy ciągle jeszcze nie została naprawiona. Była powyginana, potłuczone szyby uprzątnięto, usunięto szkło, odłamki plastiku i drewna, ale reszta konstrukcji niezmiennie przedstawiała dość żałosny widok. Po ławce zostały tylko drewniane kikuty. Wiedziałem, że rekonstrukcja zajmie kilka dni. Sprawdziłem to nawet z czystej ciekawości. Miasto rocznie wydaje około dwóch milionów złotych na rozmaite remonty i naprawy bezbronnych, nagminnie demolowanych przystankowych wiat. Postawienie nowej kosztuje jakieś dwadzieścia tysięcy papierów. Usuwanie zniszczeń to następne fundusze, bywa że niemałe, gdy ktoś wiatę spali. Każda musi zaczekać na swoją kolej. Naskórek miasta się goi z pewną inercją.

To przesądziło mój los, jak sądzę.

*

Świat blaknie. Przed oczami kobiety robi się ciemno. W ustach czuje gorzki posmak adrenaliny. Szok na chwilę spowalnia działanie, odcina sygnały. Wszystko nieruchomieje. Silnik gaśnie, spod maski zaczyna się unosić intensywny, biały dym. W okolicach chłodnicy coś cicho syczy. W uszach kobiety dudni krew, jej palce nadal zaciskają się na kierownicy, opuszki świecą bielą. Przerażony wzrok ma wbity w twarz mężczyzny. W jego szeroko rozwarte oczy, w usta raz po raz to rozchylane, jakby chciał coś powiedzieć, to zamykane, jakby nie istniały stosowne słowa.

Kobieta nie czuje nic, niczego nie słyszy. Może dudnienie w skroniach, może nie. Cholera wie. Jakiś czas później nie będzie umiała mi tego dobrze opowiedzieć, została jej w pamięci luźna sekwencja obrazów. Patrzy w oczy człowieka, którego wgniotła przodem auta w tylną ścianę przystanku, przy okazji druzgocąc wszystko wokół niego. Szyby gablot, poddane mocnym naprężeniom w momencie uderzenia, popękały i skruszyły się na drobniutkie kawałeczki. Kosz na śmieci został kompletnie zmiażdżony. Cała konstrukcja przystankowej wiaty odchyliła się do tyłu. Nie projektowano jej, by wytrzymała napór kilkuset kilogramów w porywach do ponad tony rozpędzonej stali.

Kobieta dostrzega każdy detal twarzy mężczyzny, każdą zmarszczkę i siwy włos. Widzi drżenie podbródka, grdykę wędrującą w dół i w górę, w rytm przełykanej z przerażenia śliny. Krople potu, uwolnione przez pory skóry na skroniach, ślimaczące się w dół, ku brodzie. Powoli, bardzo powoli dociera do niej, że on tam nadal stoi. Nie upada. Nie osuwa się bezwładnie jak kukiełka, której ktoś odciął sznurki. Nie wrzeszczy. Nie miota się z bólu. Nie pluje krwią. Nie drapie konwulsyjnie maski.

Stoi.

Kobieta wysiada z auta. Ruchy ma nienaturalnie sztywne. Całe ciało pozostaje spięte, gotowe do ucieczki z miejsca zagrożenia. Wykaraskawszy się zza kierownicy robi dwa kroki. Potem jeszcze jeden. Zamiera w bezruchu, wbijając spojrzenie w przód auta.

Gdy w niego wjechała, mężczyzna zdążył wstać, jakby na powitanie gościa, ale nie zrobił niczego więcej. Nie udało mu się postąpić w lewo czy w prawo ani nawet unieść przed siebie rąk w tym absurdalnym geście, który nijak by go nie ochronił ani nie zatrzymał rozpędzonego samochodu. Ot, starszy pan, co to się prostuje, jak na dźwięk dzwonka rozpoczynającego mszę, i wtedy rozpędzone auto uderza prosto w ławkę. Oraz w jego uda, kolana i podudzia. We wszystko, co znajduje się na wysokości masywnego, taranującego przodu.

Kobieta opiera się ciężko o lewy błotnik. Blacha jest pogięta i pomarszczona. Patrzy to na twarz mężczyzny, to na jego nogi, to na przód auta. Mruga, raz, drugi, trzeci, ale to, co właśnie widzi, za nic w świecie nie chce zniknąć. To nie iluzja.

Jeszcze długo stali tak oboje, jak dwa słupy soli. Podobno rozmawiali, ale w roztargnieniu i bez sensu. Nic panu nie jest? Nie. Niech się pan nie rusza, dobrze? Nic panu nie jest? Nie. Chyba nie. Czy gdzieś pana boli? Nie. Jezus Maria, co się stało? Spokojnie. Ja nie chciałam. Ja naprawdę nie chciałam. Nic pana nie boli? Nic. To może być szok. Może. A pani? Ja się czuję w porządku. Rany boskie, co tu się stało? Przepraszam, niech się pan nie rusza. Nic panu nie jest?

Tak zastała ich policja, któryś z patroli będących akurat w pobliżu. Pogrążonych w stuporze i mówiących bez sensu. Oględziny wykazały, że zderzak, plastikowy grill osłaniający wlot chłodnicy i frontowa część maski samochodu owinęły się wokół goleni, kolan i ud mężczyzny. Idealnie. Zupełnie jakby nie chodziło o uderzenie ciała blachą i tworzywami sztucznymi, lecz o wykonanie odlewu czymś ciekłym. Nie znaleziono ani śladu krwi. Po tym, jak już wezwani do wypadku strażacy odciągnęli auto, uwalniając mężczyznę, a lekarz go zbadał i wykonał prześwietlenie rentgenowskie, nie odnaleziono ani jednego złamania kości, ani bodaj otarcia skóry. Niczego.

Nogi mężczyzny pozostały absolutnie nienaruszone.

*

Wyjąłem telefon i próbując opanować lekkie drżenie dłoni zacząłem robić zdjęcia.

Gdy ten obłędny wypadek się wydarzył, pracowałem w kiosku tuż przy pętli tramwajowej zlokalizowanej naprzeciwko feralnego przystanku. Znajdowałem się wtedy kilkadziesiąt metrów stąd, schowany przed całym światem. Mogłem bez trudu wyjść na zewnątrz i przynajmniej z oddali popatrzeć na to, co się stało. W normalnych okolicznościach, wiedziony ciekawością, zapewne tak właśnie bym postąpił.

Byłem jednak niezdolny do jakiegokolwiek działania.

Uwaga człowieka bywa co prawda podzielna i potrafimy robić kilka rzeczy jednocześnie, ale dotyczy to raczej czynności rutynowych. Kiedy w krótkich odstępach czasu dzieją się grube dziwactwa, dajemy radę skupić się na jednym z nich, pozostałe zaledwie rejestrując. Coś trzeba wybrać.

O poranku, parę minut wcześniej nim doszło do wypadku, siedziałem wygodnie rozparty w kiosku i spodziewałem się dnia identycznego jak poprzednie. Sporadycznie sprzedawałem przez okienko pierdoły, które teraz dystrybuuje się w kioskach: bilety tramwajowe, gazety, chusteczki higieniczne, karty telefoniczne, fajki, baterie, wodę mineralną, gumy do żucia, słodkości, krzyżówki, wybrane książki. Najrozmaitszy szajs. Wkrótce ruch zmalał praktycznie do zera. Kioski takie jak mój, zlokalizowane przy kluczowym punkcie przesiadkowym w tej dzielnicy, pracują w rytmie narzucanym przez przyrost użytkowników komunikacji zbiorowej. Największy ruch odnotowujemy między szóstą rano a jedenastą, a potem od piętnastej do plus–minus siedemnastej, osiemnastej. Podawałem towary, wydawałem resztę, grzecznie żegnałem jednych klientów, witałem następnych, tak mechanicznie i bezrefleksyjnie, jak doświadczony kierowca zmienia biegi i wrzuca kierunkowskazy. W myślach planowałem wieczorne posiedzenie w moim drugim domu, gdzie bez trudu mógłbym nocować, gdyby mi tylko pozwolono – w czytelni wojewódzkiej biblioteki przy ulicy Rajskiej. Potem zamierzyłem sobie długi powrót spacerem aż pod Jubilat, a może nawet do Ronda Grunwaldzkiego. Nigdy nie potrzebowałem się do tego zmuszać. Wystarczy pomieszkać ze dwa, trzy miesiące na sześciu metrach kwadratowych, mając dla siebie łóżko i mały regał w pokoju dzielonym z dwoma sublokatorami, ustawiać się w kolejce do łazienki, w lodówce mieć dla siebie jedną półkę, a w pracy siedzieć codziennie na dwóch metrach kwadratowych w żelaznej puszce – a będzie się szaleć na każdej rozległej przestrzeni. Często, gdy idę chodnikiem, rozkładam szeroko ramiona, jakbym kroczył przez pole dojrzałej pszenicy, która przepięknie wzeszła na powierzchni zdolnej pomieścić kilka kombajnów naraz.

Tej twarzy chyba nigdy nie zapomnę.

Całokształt robił trudne do wyparcia z pamięci wrażenie. Jego twarz, czarne jak węgiel oczy, nietuzinkowy tembr głosu. Zadał pytanie o możliwość zakupienia u mnie losu na loterię, uzupełniając je uwagą, że podobno szykuje się kumulacja. Gdy po paru sekundach udało mi się pokonać zdumienie wywołane jego wyglądem, wyjaśniłem uprzejmie, że losy Lotto rozprowadza się w kolekturach, najbliższa jest chyba w Tesco przy Kapelance, ale ja takowej nie prowadzę.

Zamiast podziękować za informację i sobie pójść, zapytał mnie, czy sam grywam. Zaprzeczyłem. Miałem już przygotowaną odpowiedź na pytanie „dlaczego nie?”, bo niejeden raz rozmawiałem na ten temat, ale nie zapytał. Niczego już nie powiedział. Nie uśmiechnął się. Nie podziękował ani się nie pożegnał. Po prostu na mnie patrzył przez kilka dłużących się sekund.

Zanim zdążyłem wydukać pytanie, czy mogę mu czymś jeszcze służyć, wsadził w okienko ramię, położył na gazetach niewielki kartonik, po czym odszedł.

Sięgnąłem po ten papierek zupełnie machinalnie – i zamarłem. Tysiące razy w przeszłości zastanawiałem się, co czuły rozmaite historyczne postacie w tych magicznych, wnikliwie studiowanych po upływie stuleci momentach, gdy Podejmowały Decyzję. Gdy stawały się świadkami bądź uczestnikami czegoś przełomowego, ocierając się o ten niezwykły element tkanki wszechświata jak policzkiem o nić babiego lata. Teraz już się tego domyślam.

Musieli się czuć tak, jak ja właśnie wtedy w tym małym kiosku, wśród zapachu świeżo zadrukowanego papieru.

Siedziałem na moim krześle niczym słup soli, trzymając w palcach karteczkę i doznając przedziwnej jasności myślenia. To była całkowicie niepojęta dla mnie łatwość osiągania stuprocentowej, niczym niezachwianej pewności. Jakbym nagle, wbrew wszelkim prawom natury był zdolny dokonywać pomiarów z zerowym błędem. Jakbym mógł bez zginania karku przejść przez Ucho Igielne. Jakbym pośród egipskich ciemności jako jedyny miał noktowizor na oczach.

Zajrzałem pod blachę karoserii i na mgnienie oka dostrzegłem maszynerię świata nawet nie rozumiejąc, na co patrzę.

Tkwiłem za szybą kiosku nieco otępiały, gapiąc się w zapisane w równym rządku liczby jak sroka w gnat, gdy rozległ się głuchy łomot, posłyszałem okrzyki ludzi, a ktoś stojący w pobliżu zawołał, że jakieś auto wjechało w przystanek. Odnotowałem to wszystko mimowolnie – i tyle.

Nie wierzę w działanie amuletów. Niczym się nie obwieszam. Nie mam szczęśliwej koszulki albo skitranej gdzieś w rogu portfela złotówki na rozmnożenie. Ale nie rozstaję się z tym kartonikiem od Momentu, od tamtego jasnego punktu w czasie, w którym z niewytłumaczalną determinacją postanowiłem tym razem postąpić wbrew typowym dla mnie odruchom, zaniechać pogardliwych parsknięć i pełnych wyższości cmoknięć książkowego mola, który o wszystkim już czytał, wszystko wie i nikt go nie przekona, że uczestnictwo w loterii warte jest jakichkolwiek pieniędzy. Wbrew szacunkom i szansom.

Miałem tę karteczkę w notesie schowanym w kieszeni spodni także dużo później, gdy przymierzałem się do wykonania zdjęć zniszczonego przystanku, wspominając po raz n plus pierwszy tamten dziwny dzień.

Czas do końca swojej zmiany przetrwałem z niecierpliwością, jakiej chyba jeszcze nigdy w życiu nie zaznałem. Nie chodziło o to, że zamierzałem zrobić użytek z widniejących na kartce numerów ot tak, na pałę się przekonać, co z tego będzie. Czułem osobliwą gorączkę, ponieważ już wtedy wiedziałem, że trafię. Nie „czułem”, nie „domyślałem się”, nie „przewidywałem”. Wiedziałem. Ta żelazna, nieludzka pewność była na swój sposób przerażająca. Nie iluzoryczna i ledwie uchwytna, lecz wyraźna i trwała niczym powidok po dłuższym patrzeniu na coś bardzo jasnego. Gdy osiągnąłem punkt maksimum mojego emocjonalnego rozdygotania, gdy zacząłem myśleć, że dłużej nie wytrzymam tego wrzenia i zwyczajnie przekręcę się z emocji – faraon zgodził się wypuścić lud Izraela.

Nadszedł fajrant.

Zostawiłem kiosk pod opieką zmienniczki i pomaszerowałem na pętlę łagiewnicką tuż obok. Żaden tramwaj się nie zjawił o tej porze, więc energicznie ruszyłem chodnikiem wzdłuż ulicy Brożka, w kierunku hipermarketu przy Kapelance. Parłem jak lodołamacz. Czerwone światła ignorowałem. Jeśli nic nie jechało, kroczyłem bez zatrzymania. Jeśli jechało – biegłem jak Forest Gump.

Na ruchome schody Tesco wpadłem zmachany i spocony. Kilkanaście sekund, jakie zajęła mi jazda, spędziłem na uspokajaniu oddechu i próbach okiełznania emocji. Ruchoma metalowa taśma wypluła mnie na piętrze i uciekła mi spod stóp. Długo stałem przed wejściem do kiosku z prasą, trzymając w kieszeni dłoń, w której ściskałem karteluszek. W końcu wszedłem, poprosiłem o kupon, z kieszeni kurtki wyjąłem sfatygowane pióro. Chwilę później ponownie stałem przed wejściem do kiosku, plecami do niego.

Dokonało się.

Następnego dnia nie śledziłem radia ani telewizji w gorączkowym poszukiwaniu właściwej audycji. Nie sprawdzałem niczego w sieci. Wiedziałem, kiedy zostaną ogłoszone wyniki losowania, ale nie potrzebowałem się z nimi zapoznawać. Serce miałem lekkie.

Po prostu wiedziałem, że już jestem na szczycie świata.

Dwa dni później pojechałem na ulicę Olszańską, do Oddziału Totalizatora Sportowego. W kolekturach nie wypłaca się takich koszmarnie wielkich pieniędzy. W autobusie przez cały czas trzymałem mój kupon w ręku, a rękę w kieszeni. Wcześniej owinąłem go w woreczek foliowy, bo wiedziałem, że będzie się pociła. Trzymałem go kurczowo, jak tonący brzytwę, przerażony, że mogę ten niewielki papierek zgubić albo stracić w jakikolwiek inny sposób.

Ten przejazd tramwajem był jak szachy ze śmiercią u Bergmana.

Kiedy po sprawdzeniu mojego kuponu urzędnik uśmiechnął się szeroko, pogratulował mi wygranej i zaczął przedstawiać plan dalszych procedur, wykładając na biurku poszczególne papiery i objaśniając, czego dotyczą formularze, które muszę teraz wypełnić – prawie nic z tego nie słyszałem. Jakbym go oglądał w telewizorze, któremu siadła fonia. Co chwilę musiałem prosić, żeby powtórzył. Robił to uprzejmie i bez zająknięcia, co znaczyło, że wielokrotnie miał do czynienia z ludźmi oszołomionymi wygraną.

Uiścili. Przelew przyszedł na mój osobisty rachunek. Znowu liczby, tym razem z wieloma zerami. Jeszcze nigdy nie widziałem na moim bankowym koncie tylu cyfr przed przecinkiem. I to bez minusa. Poczułem niesłychaną ulgę, jakby ktoś zdjął mi z ramion wagon węgla. Wyprowadziłem się bez żalu i bez łzawych pożegnań do samodzielnego, przestronnego apartamentu, kupiłem za gotówkę w komisie auto i nabyłem nowego laptopa. Pracę rzuciłem w diabły po prostu oznajmiając, że więcej się nie pojawię, co przy rotacji, jaka była w tej branży, chyba nikogo nie obeszło nawet na czubek paznokcia.

A potem przyszedł strach i nocne eskapady samochodem.

2. Przystanek

Miasto nocą jest spektakularne. Po niemalże pustych ulicach nie tyle się jedzie, co płynie. Przekonałem się o tym już wielokrotnie, bo od dnia, kiedy w moim życiu dokonał się przewrót, niewiele sypiam. Wystarczają mi dwie krótkie drzemki, każda trwająca jakieś trzy godziny. W pierwszą zapadam o zmierzchu, by obudzić się wraz z nadejściem nocy. Drugą ucinam sobie, gdy nastaje brzask, zmęczony po całej nocy, i przerywam ją około dziewiątej. Omijam zgiełk dnia codziennego, te momenty wielkiego spiętrzenia życia, kiedy miasto tętni i pulsuje.

Tego samego dnia, kiedy się wyprowadziłem ze starego mieszkania, kupiłem naprędce samochód. Czarny mitsubishi lancer. Przez lata napatrzyłem się na przeróżne samochody. Mijały mnie, gdy maszerowałem chodnikami napawając się wolną przestrzenią wokół. A czasem to ja je mijałem, gdy tkwiły nieruchome w korkach. Ten jeden konkretny sedan uznałem za idealny, dochodząc do wniosku, że nie ma obecnie na ulicach pojazdu, który miałby piękniejszą linię. Nie miało dla mnie znaczenia, że to wcale nie była najwyższa półka, jeśli chodzi o ceny czy standard wyposażenia wnętrza, bo akurat ten jest dość marny. Mnie wystarcza. Nie potrzebuję zbyt wiele.

Moje chęci nie dorównały jeszcze moim możliwościom.

Prawem jazdy dysponuję od osiemnastego roku życia, ale nie siedziałem za kółkiem od tak dawna, że już nie pamiętam, ile lat minęło. Uznałem, że trzeba zacząć spokojnie, łagodnie się rozruszać, a to najlepiej wyjdzie nocą, gdy miasto jest puste, nie ma korków, kierowcy nie będą na mnie trąbić, a większość świateł na skrzyżowaniach mruga na żółto. Zrobiłem jeden taki kurs, potem drugi – i coś mi się w głowie przestawiło. Każdego poranka przed zaśnięciem oporządzam auto w myjni bezdotykowej, solidnie zlewam szyby wodą z woskiem i czyszczę deskę rozdzielczą z kurzu. Po drugim przebudzeniu tankuję auto pod korek, włączam leciutki zimny nawiew na twarz i zaczynam krążyć oświetlonymi ulicami. Układam miasto do snu, a potem bacznie je obserwuję.

Szukam piersi unoszącej się w oddechu.

Za dnia nie robię niczego konkretnego. Można spokojnie powiedzieć, że snuję się jak cień po mieście. Przysiadam w kawiarniach, żeby wypić wielki kubek kawy z karmelem, odwiedzam księgarnie, czytam przy którymś z licznych, wystawionych na rynku stolikach. Zjadam rozmaite obiady, raz wykwintne w restauracjach, to znowu proste w barach czy pizzeriach. Potężna paleta rzeczy znalazła się w moim zasięgu praktycznie z dnia na dzień, więc trochę zajmie, zanim ustalę, co naprawdę lubię. Odwiedzam muzea, czasem by obejrzeć ekspozycję, czasem by po prostu posiedzieć w starych, olśniewająco pięknych wnętrzach. Odczuwam wszelkie możliwe zalety wielkiej wolności, jaka na mnie spadła, czy może raczej wybuchła mi w rękach. Odpoczywam od życia i staram się rozgryźć jeden dylemat, który nie daje mi spokoju.

Czuję się, jakbym bezustannie zahaczał nosem o pajęczą nić.

Dotyk nie kłamie, odczuwa się obecność przeszkody, ale nie sposób jej dostrzec. Mniej więcej taki właśnie subtelny mechanizm nie pozwala mi na uczucie beztroski. Niepokój unosi się wokół mnie jak kurz w powietrzu. Jestem dorosły, trochę już poznałem ten świat, zmagałem się z nim w bardzo nierównym boju przez większość życia. Wiem, jak działają zębatki i bloczki, którymi jest opuszczany na scenę deus ex machina. Mam świadomość, że występują na nim rozmaite przypadki, zbiegi okoliczności, mniej lub bardziej brzemienne w skutki koincydencje. Ale od cudów to był taki facet, co chodził boso po jeziorze.[3]

Tyle to rozumiem nawet ja – człowiek znikąd.

Tak mniej więcej znalazłem się w miejscu, gdzie stało się COŚ. Kiedy minęła euforia spowodowana moją wielką wygraną, gdy już przeszło oszołomienie skalą i spektrum możliwości, jakie dzięki niej stanęły przede mną otworem, gdy w końcu zacząłem odczuwać rozmaite dziwne, mgliste obawy, a bliżej nieokreślony niepokój zaczął mi trwale towarzyszyć każdego dnia, przypomniałem sobie to, co moja pamięć na czas jakiś wyparła: że pojawienie się zwycięskich numerów dosłownie w zasięgu mojej ręki nie było jedynym osobliwym zdarzeniem tamtego dnia.

Przedpołudniami zacząłem bywać z laptopem na Rynku, by siedząc w kawiarni przy kawie i kanapkach oddawać się poszukiwaniom. Trwało to kilka dni. Grzebałem w portalach informacyjnych i – o zgrozo – plotkarskich, właziłem na fora dyskusyjne, przeczesywałem Twittera. Musiałem ocierać się o nieprzebrane ilości zapisów zupełnie mi obojętnych, chłonąć toksyczne dawki rzeczy idiotycznych ponad ludzką wytrzymałość, przebijać się przez gruby informacyjny szum.

W końcu uznałem, że nie zaszkodzi wizyta na miejscu.

Podczas moich nocnych przejażdżek mogłem zrobić sobie mały postój na przystanku, który przykuwał uwagę ludzi i był na wielu ustach. Planowałem po prostu się rozejrzeć, sprawdzić, jak to teraz wygląda, porobić parę zdjęć dla porządku, bo nie spodziewałem się tu zastać niczego niezwykłego. Niczego ponad to, co zostało już na rozmaite sposoby wyeksponowane w sieci. Zwyczajny, niepozorny autobusowy przystanek. Niebieskie rury wpuszczone w chodnik, jedna jakiś metr od drugiej. Prosta ławeczka z siedziskiem z trzech gładko oszlifowanych desek. Dwie duże szklane gabloty na reklamy i jedna mniejsza, przeznaczona na ekspozycję rozkładów jazdy kilku linii. Do tego kosz na śmieci zamontowany na słupie z przodu. Nad głową lekko łukowaty daszek z pleksiglasu. Parafrazując klasyka: przystanek wypełniony dokładnie przystankowym sensem.

Oględziny miejsca zakończyłem gwałtownie, po niespełna trzydziestu sekundach, rozdygotany.

Zdążyłem zrobić w trakcie fotografowania dosłownie kilka kroków. To był jeden z tych przypadków, kiedy coś się dostrzega i natychmiast wiadomo, że właśnie tego się szukało. Trzymałem telefon, próbując mu zapewnić stabilność pozwalającą wykonać zdjęcia o odpowiedniej ostrości, powoli obchodziłem przystanek łukiem i w trakcie kadrowania gabloty zamontowanej od strony ulicy Wadowickiej, jedynej, której szyba przetrwała i była niestłuczona, w cieniu rzucanym przez moją sylwetkę zobaczyłem coś, co sprawiło, że mimo chłodu nocy zrobiło mi się gorąco.

Policzono mnie, zważono i być może znaleziono za lekkim.

Przez kilka długich sekund bałem się drgnąć. Nie był to strach przed zwróceniem głodnej uwagi rekina, lecz obawa, że spłoszę motyla. Rozejrzałem się w końcu. Ulice i chodniki były kompletnie puste. Żadnego obserwatora na horyzoncie, żadnej bestii, ani śladu wzbierającego potopu lub tektonicznych pęknięć. Byłem sam.

Użyto białego markera i na tle ciemnego plakatu reklamowego kształty dało się rozróżnić bez trudu. Łuki, proste kreski. Litery. I bardzo starannie wykonany rysunek. Znałem tę rycinę bardzo dobrze. Kojarzyć musiał ją każdy, kto choć raz widział „Dziewiąte wrota”. Prowadząca do bramy zamku droga, a na niej jeździec na koniu z prawą ręką uniesioną tak, by wyprostowany palec wskazujący spoczął na ustach w geście uciszania. Pod rysunkiem krótki napis.

Dwa wyrazy.

Moja lewa dłoń odruchowo powędrowała w kierunku szyby, ale w porę ją cofnąłem. Przestraszyłem się, że czar pryśnie, że naruszę jakiś stan ustalony i przez moją ingerencję coś się posypie. Moje palce zawisły w powietrzu. Patrzyłem w skupieniu na rząd liter.

Punkty z nieco gęściej nałożonym tuszem, w których mazak zmieniał kierunek, zawracał, przytrzymany przy szybie o ułamki sekund dłużej. Charakterystyczne brzuszki liter "a" i "o". Litera "i" bez kropki. "Er zet" skreślone jednym, ciągłym ruchem. „Białe Morza”. Tylko dwa wyrazy. Proste, nieskomplikowane, zrozumiałe. Żadnej łaciny czy suahili. Nienaruszone zupełnie z niezrozumiałych przyczyn szkło, a na nim czytelne, schludne pismo.

Włosy mi się zjeżyły.

Strach wziął się znikąd, znienacka i bez sensu. Wbudowany w człowieka, by działał jak prosta dźwignia uruchamiająca wszystkie awaryjne mechanizmy, które mają go jak najszybciej po jak najkrótszej drodze zaprowadzić do jego bezpiecznej jaskini. Dive! Dive! Dive![4] Błyskawicznie pobiegłem do auta, wsiadłem, zapiąłem pas, pacnąłem kciukiem przycisk zamka centralnego, blokując drzwi, jakbym się zamykał w samobieżnej twierdzy. Odpaliłem silnik i ruszyłem ostro Wadowicką. Nawiew schładzał mi twarz. Próbowałem prowadzić w skupieniu, uważając na ruch uliczny, chociaż nie było łatwo, bo umysł wyrywał się do maglowania tej jednej, natrętnej jak telemarketer myśli. Takiej mianowicie, że dobrze znałem to pismo, poznałbym je absolutnie wszędzie.

To było moje, pieprzone, odręczne pismo.

3. Kamienne łzy

Mężczyzna w płaszczu z kapturem siedział na betonowej ławce, trzymając w ręku włączoną latarkę. Był środek nocy, lało jak z cebra, wokół niego szumiał i szeleścił las, a niemal doskonała, nieprzenikniona dla oka ciemność osaczała go zewsząd. Za jakieś siedem minut musiał z tego miejsca zniknąć. Rozstawione przez niego uprzednio i uruchomione urządzenia monitorujące dawały jednoznaczne sygnały.

Nadchodzili.

Z punktu widzenia odczuwanego stresu nie ma żadnego znaczenia, czy w ciemności pomiędzy drzewami naprawdę czai się jakieś niebezpieczeństwo. Najmniejszego. Prawda jest nieistotna tam, gdzie działa wyobraźnia – w mroku szczególnie twórcza. To ona usypia rozum i budzi demony, przez co wejście do lasu w środku nocy zawsze wymaga odwagi.

Odwagi szczególnej wymaga wejście tam nocą, gdy dodatkowo pada rzęsisty deszcz. Myśl o wejściu pomiędzy drzewa porastające wzgórze w zimną, kwietniową noc w trakcie burzy dla znakomitej większości ludzi jest odpychająca i niedorzeczna. Tak działają prawidłowości rządzące światem na przekór dowolnemu sprzeciwowi. One sprawiły, że szanse na to, iż ktokolwiek przypadkowo przypałęta się do tego miejsca, zmalały niemalże do zera. W najbliższym czasie na planszy nie powinien pojawić się żaden nieproszony pionek. Nie będzie przypadkowych ofiar.

Wszystko dzięki temu, że burza nadeszła punktualnie.

Ponury mężczyzna w kapturze przez kilka poprzednich miesięcy cierpliwie zarzucał sieci. Znalazł odpowiednich ludzi, nawiązał z nimi kontakt, zdobył ich zaufanie i zyskał ich sympatię, potem wzniecił w nich ciekawość, a wreszcie rozpalił chęć podjęcia wyzwania. Teraz, kiedy unosił twarz i pozwalał, by ciężkie krople spadały mu na policzki, nos i brodę, czuł, że czas napina się jak struna, a cały plan składa w jedną, spójną całość niczym zmontowany według instrukcji mebel. Nadszedł długo przezeń wyczekiwany dzień. Ci dwaj powinni właśnie rozpoczynać powolny marsz pod górę.

Gra z prawdopodobieństwem ruszyła.

Wybrał to miejsce bardzo starannie, studiując niejedną mapę i wykonaną na zamówienie makietę. Nie pasowało idealnie. Wcale o to nie chodziło. Trudno znaleźć miejsce, które byłoby doskonałą, topograficzną kopią tamtego przeklętego miasta. Inne odległości, inne ułożenie względem stron świata, ukształtowanie terenu, wysokość – odstępstw od pierwowzoru było bardzo dużo. Nie stanowiło to problemu. Miejsce dobrze korespondowało ze wszystkim, co miało się wydarzyć i to w zupełności mu wystarczało.

Ciemny, bardzo sfatygowany płaszcz z kapturem chronił mężczyznę przed deszczem. Czoło i nos miał mokre. Po palcach leniwie spływały krople. W lesie panowała ciemność, jednak dobrze wiedział, co ma tuż przed sobą, bo wcześniej wielokrotnie odwiedził to miejsce za dnia. Siedział na kamiennej ławeczce naprzeciw sześciennego, betonowego postumentu, ogrodzonego ze wszystkich stron.

Snop światła trzymanej w ręku latarki kierował na jej twarz i patrzył.

Miała słowiańskie rysy. Była piękna zimną, nieoczywistą urodą. Większość jej wizerunków artyści tworzyli polegając na wyobraźni pobudzonej przez modelki z czasów im współczesnych, pochodzących z tych samych co oni krain, kultur i ras. Dlatego żadna z jej podobizn na deskach i płótnach, które można oglądać dzisiaj, nie przypomina tamtej niezwykłej osoby. Także ten posąg, jak wszystkie inne, był tylko metaforą, lokalnym wcieleniem tamtej prostej i zwyczajnej wtedy, a tajemniczej i nieprzeniknionej dziś persony. Ale uczucia i wrażenia to język uniwersalny, który nigdy nie potrzebował alfabetu, by być zrozumiałym. Jak smutek i rezygnacja, wyraz twarzy charakterystyczny dla ludzi, którym właśnie opadały ręce. Dla tych, którzy widzą, jak wszystko wokół nich kruszy się i rozpada. Sekret schowany w kącikach ust i oczu. Miała wszystko, czego trzeba, by przykuć wzrok i przyprawić o dreszcze.

Był przekonany, że to właśnie ona trzyma klucze do zagadki, która nie dawała mu spokoju od tak dawna.

W swoim bardzo długim życiu widział już wszystko. Odwiedził krainy, gdzie padało się na twarz w hołdzie u racic odlanej ze złota jałówki, miejsca, gdzie głowy posągów wystawały ponad piaski pustyni, wśród ruin miast spalonych ogniem spadłym z nieba, i dzierżawy, gdzie stały idole o czterech twarzach i rosły święte gaje z drzewami o pniach oblanych miodem i obsypanych kwieciem. Chadzał traktami brukowanymi kamieniem i drogami wyłożonymi drewnem, ku górom, w których nie przestawał padać deszcz, i do mórz o plażach ozdabianych bursztynem, przez gęste knieje i skroś głębokich rzek. Pamiętał żółtawy kolor kości pozostałych po prorokach przegnanych precz, leżących w jaskiniach, gdzie dokonali żywota z rozpalonymi czołami i oczyma utkwionymi w otchłań. Pamiętał drżenie głosu ludzi stęsknionych za złotym przybytkiem, których lamentów słuchał, patrząc na dachy domów, bramy i wieże, kupieckie wielbłądy i wojskowe konie, ciasne ulice, kamienne studnie, święte sadzawki i gaje rosnące za pierścieniem murów.

Pamiętał wiele, ale zupełnie przegapił kilka brzemiennych w skutki, wiosennych dni.

Tej nocy, po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, musiał się zmierzyć z rzeczą nową i zupełnie nieprzewidywalną, wobec której wszystkie jego doświadczenia życiowe były kompletnie bezużyteczne. Machina już ruszyła. Mechanizm działał, jego skuteczność została przetestowana przed jedenastoma dniami. Oprócz skuteczności poznał też ograniczenie jego precyzji. Utwierdził się w przekonaniu, że skutki posługiwania się nim mogą być trudne do przewidzenia, toteż planowane przezeń posunięcie jest nieodzowne. Znalazł dwóch nieświadomych niczego ludzi, których użyje. Nie będzie musiał robić sam tego, co się wiązało z największym ryzykiem. Odczuł dużą ulgę.

Nie miał żadnych skrupułów.

Ułożył latarkę na ławce, tuż obok prawego uda. To był solidny, profesjonalny szperacz, z dość dużym lustrem i mocną żarówką, wyposażony w specjalny stabilizator, pozwalający ustawić reflektorek tak, by snop światła bił pod dowolnym kątem w wybranym kierunku. Teraz oświetlał popiersie posągu.

Mężczyzna wstał i ruszył powoli alejką, wędrując pod górę. Wiedział, że już niedługo, gdy ci dwaj wreszcie nadejdą i stukną zapadki, snop światła będzie wydobywał z mroku zupełnie inny kamień. Za jego plecami twarz Miriam jaśniała jaskrawo, korpus jej ciała tonął w nieprzeniknionej ciemności.

Zdałoby się, że lewitowała.

4. Studnia dusz

Rysunek i napis. Odpowiedź miałem w zasięgu ręki, jak każdy dzisiaj. Wystarczyło kilkanaście lekkich uderzeń palca w telefon, by dowiedzieć się, co znaczy określenie „Białe Morza”. Chociaż nie kojarzyłem tej konkretnej nazwy, samo miejsce znałem bardzo dobrze. Ale nie odważyłem się tam jechać od razu. Było ciemno, ale za dnia też bym się na to nie zdecydował.

Miałem pietra. Takiego cztery na sześć.

Natychmiast po wejściu do mojego apartamentu rzuciłem się do komputera, bez ściągania butów czy kurtki. Podpiąłem telefon do laptopa, przekopiowałem na niego zdjęcia i wyświetliłem. Przejrzałem wszystkie raz, drugi, trzeci. Tam i z powrotem, w tę i we w tę. Zacząłem chodzić po pokoju, robiąc przerwy tylko na trącenie myszki, gdy włączał się wygaszacz.

Moje pismo. Moja ręka, moje palce, moje drżące mięśnie, mój oddech, skurcze mojego serca. Mój charakter, mój temperament, mój nastrój chwili. Wszystko zaklęte na szkle, jak magnetyczne dipole w zastygłej lawie. Opierałem się rękoma o blat, jak oficer sztabowy nad wojskowymi mapami. Nie wierzyłem w to, co widziałem. Rozumiałem, co czuł Demokryt mówiąc, że wolałby znaleźć jedno proste wyjaśnienie przyczynowe niż zdobyć tron Persów.

Trwało to przez resztę nocy. Zamiast jeździć po mieście, wędrowałem po salonie. Mrok usuwał wszelki szum tła. Tkwiłem wśród ścian, patrząc na rycinę z jeźdźcem i średniowiecznym zamkiem.

Każdy od czasu do czasu widzi usmarowane mury, bo wśród nas żyje legion najróżniejszych władców spraya, malujących gdzie tylko popadnie przeważnie tandetne bzdury poprzetykane od czasu do czasu czymś ocierającym się o geniusz. Ale nikt nie zdradza w ten sposób poważnych sekretów. Wskazówek, jak dotrzeć do skarbu, nie pokazuje się urbi et orbi.[5] Nigdy, nikomu, nigdzie.

Mądra zasada mnicha Wilhelma z Ockham twierdzi, że nie należy mnożyć bytów ponad miarę, że ze wszystkich możliwych rozwiązań danego problemu prawdziwe jest to, które jest najprostsze. Próbowałem jego „brzytwą” chlastać wszystkie wyjaśnienia, jakie tylko przyszły mi do głowy, arbitralnie decydując, co jest, a co nie jest rozwiązaniem najprostszym.

Odrzuciłem możliwość, że to ja wykonałem ten rysunek, a potem dopadła mnie amnezja i stąd cała moja konfuzja.

Odrzuciłem możliwość, że ja sam to wszystko napisałem na szybie przystanku będąc pod hipnozą albo lunatykując.

Odrzuciłem możliwość, że działałem pod wpływem magicznego uroku lub klątwy.

Odrzuciłem możliwość, że to wszystko jest wynikiem eksperymentu psychologicznego, leżę nieprzytomny w śpiączce, a otaczają mnie wytwory mojej wyobraźni, nad którą aktualnie nie mam żadnej kontroli.

Powodem tego odrzucenia była logika i zdrowy rozsądek. Lunatykowanie, dajmy na to. Nie sposób zostać lunatykiem tak po prostu, z dnia na dzień. To jest poważne schorzenie. Mózg, wbrew stereotypowym przekonaniom, podczas snu wcale nie odpoczywa, wręcz przeciwnie – pracuje jeszcze ciężej niż za dnia, tyle że zajmuje się czym innym i skany sieci neuronowych bardzo ładnie to pokazują. Większość organów podczas nocnej zmiany intensywnie robi to, co do nich należy. Poza mięśniami. Owszem, metabolizują, ich temperatura się podnosi, ale pozostają nieaktywne. Krótkie momenty, kiedy człowiek przewraca się w łóżku, to jedyne wyjątki. U lunatyków jest inaczej, ich mięśnie nie potrafią się wyłączyć. Gdybym miał tę przypadłość, już bardzo dawno temu ktoś by to zauważył.

I tak dalej, i tak dalej. Każdy z tych wariantów miał przeciwko sobie logiczne argumenty. Miał przeciwko sobie także sędziego, którego orzeczeniom ufam bezgranicznie, gdyż jeszcze nigdy mnie nie zawiódł swoim werdyktem i jest dla mnie najbardziej magicznym elementem człowieczeństwa. Zupełnie obłędny mechanizm. Intuicja.

Odrzucałem kolejne punkty na liście, ale niewiele to pomagało. Odpowiedź na pytanie, czy to wszystko działo się samo z siebie, czy też ktoś pociągnął za wajchę – nie chciała przyjść.

A potem nastał poranek, dzień następny.[6]

Zerwałem figę z drzewa. Nie było innego wyjścia. Odrzuciłem możliwość, by tę dziwaczną przynętę zignorować, odwrócić się od niej i odejść precz. Nie umiałbym tego zrobić. Mimo całej rezerwy i niesprecyzowanych obaw musiałem podążyć za tym osobliwym tropem. Moje życie zbyt długo było zawieszone i pełne tymczasowości, pozbawione celu i radosnej nadziei. Zbyt długo krążyłem nad lotniskiem, czekając na zgodę, by rozpocząć podejście do lądowania. Ludzie mnie wyprzedzali, śmiało prąc do przodu, niczym motorówki odchodzące od żaglowca unieruchomionego wśród morskiego sztilu. Miałem tego po dziurki w nosie.

Podjąwszy tę decyzję raz, a dobrze, przestałem krążyć po salonie i usiadłem przy komputerze. Było jeszcze ciemno, przeważnie o tej porze zaczynałem moją drzemkę. Poczytałem sobie o „Białych Morzach” i uznałem, że pora znowu wypłynąć na miejski, asfaltowy akwen. Spać mi się nie chciało, zjeść mogłem później. Złapałem w zęby zbożowego batona z czekoladą i szybko wyszedłem.

Gdy wysiadłem z auta już na miejscu, za plecami miałem dwa wielkie pawilony handlowe. Po mojej prawej znajdowała się niewielka autobusowa zajezdnia i parking samochodowy, kompletnie puste o tej porze dnia. Było szaro.

Na wprost przede mną, od lewej do prawej, wzdłuż ulicy Józefa Marcika biegł tor kolejowy. Tuż za nim znajdowało się nietypowe miejsce: wielka góra odpadów. Coś, co najpierw wydarto naturze, by potem spalić kwasem i porzucić resztki. Powstała, bo – jak twierdziła strona, na którą trafiłem w trakcie porannych poszukiwań – człowiek potrzebował szkła i papieru, mydła i środków piorących, zmiękczania wody, odżywiczania drewna i chemicznych syntez. Od 1906 roku przetwarzano tu sól kamienną i węglany wapnia, amoniak i koks. Poddawano je rozmaitym procesom, a każdy z nich miał fachową nazwę, która przeciętnemu człowiekowi w zasadzie niczego nie mówiła. Nasycanie, wypalanie, karbonizowanie, kalcynacja. Ale najistotniejsze, że w wyniku tych skomplikowanych czarów–marów powstawały odpady. Co prawda zaledwie maleńkie ziarenka spłukiwane przez wodę, ale jednak w ilościach ogromnych. Gorąca, pełna drobinek zawiesina.

Żeby wodę oczyścić i móc jej użyć ponownie albo przynajmniej gdzieś wylać bez szkody dla wód gruntowych, transportowano ją wagonikami i wpuszczano na 32 hektary płaskiego terenu. Tam owa ciecz po prostu stała, a grawitacja robiła swoje. Węglan wapnia osiadał na dnie, na wierzchu pozostawała czysta woda, którą w odpowiednim momencie zlewano. Wilgotny osad schnął na słońcu. Całą tę procedurę, opracowaną w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku przez belgijskiego chemika, przemysłowca i filantropa, Ernesta Solwaya, by móc produkować sodę kalcynowaną – powtarzano wielokrotnie. Latami. Dekadami. Przez ponad osiemdziesiąt lat. Odpady utworzyły przez ten czas trzy odstojniki, dziś już zrekultywowane, wysokie na prawie dwadzieścia metrów wyspy zieleni. W niczym już nie przypominały tamtych wilgotnych płaskowyżów, które zaczęto nazywać stosownie do ich koloru.

Białe Morza.

Na ich powierzchni znajdował się teraz dziki park. Gdy wysiadłem z auta, byłem przekonany, że czekają mnie jakieś dwie, trzy godziny poszukiwań. Kluczenia, wspinania się, łażenia po wertepach, wśród chaszczy i błota. Osiemdziesiąt siedem hektarów – wedle planu zagospodarowania przestrzennego taki teren zajmowały „Białe Morza” wraz z rozległymi przyległościami. Prawie osiem kilometrów kwadratowych. Sporo. A przecież nie szukałem czerwonego iksa wymalowanego na ziemi. Musiałem trafić na coś nienormalnego i zwracającego uwagę. Jakieś takie nietypowe coś z takim czymś bez takiego czegoś. Z taką myślą tu przybyłem, przekonany, że poszukiwania potrwają i że będę musiał tu wracać wielokrotnie.

Przywykłem do kombinowania i robienia rzeczy na raty. Do tej pory moje życie było w dużym stopniu improwizacją. Przyjechałem do Krakowa na studia. Wkrótce potem ojciec zmarł na zawał. Matka zgasła niedługo po nim, przeżyła go o niecałe pół roku. Musiałem rzucić uczelnię i znaleźć sobie pracę. Zostałem w mieście królów, bo w moim sennym miasteczku, które zaczęło się wyludniać już wtedy, gdy tam mieszkałem, miałem małe szanse na cokolwiek. Chcąc nie chcąc wylądowałem w grupie ludzi, którzy właściwie niczego nie mogą mieć od razu, tylko muszą się naciułać i nastarać.

Born in a dead man’s town the first kick I took was when I hit the ground.[7]

Poza tym zakochałem się w nowym miejscu. Postanowiłem na jakiś czas się przyczaić. Znienacka zostałem sam, zdany wyłącznie na własne siły. Wszystkie moje zajęcia zarobkowe były marnie płatne, w zasadzie pozwalały wyłącznie na biologiczną egzystencję, ale za to miałem mnóstwo czasu na czytanie i rozmyślania. Raz po raz zmieniałem zajęcie, systematycznie poprawiając swoją sytuację, ale zawsze tylko odrobinę. Jakbym wpadł nie w tę koleinę, co trzeba, z każdym metrem bieżącym pogłębiającą się coraz bardziej i utrudniającą zmianę kursu. Nim się obejrzałem, zleciało prawie pięć lat. Chociaż przed zdarzeniem z loterią wcale nie czułem się napięty jak struna i gotów do wystrzału, gdy tylko drgną opuszki palców, jednak gdy wracam do tego momentu pamięcią, wyglądało, jakbym uparcie na coś czekał.

Szybko okazało się, że moje obawy były płonne. Zrobiłem kilka kroków w kierunku ulicy Marcika, rozejrzałem się i mój wzrok natychmiast przyciągnęło jedno, konkretne miejsce. Widziałem je poprzednio na zdjęciach, tyle że były to fotografie robione z bliska. Nawet mi nie przyszło do głowy, by poszukać innych. Teraz, gdy patrzyłem z oddali także na panoramę jego tła, gdy nabrało rumieńców i głębi – nie miałem żadnych wątpliwości.

To był murowany pomost, resztki wiaduktu kolejki wąskotorowej, kiedyś transportującej odpady z fabryki. Z całej konstrukcji mostu zostało tylko jedno przęsło, filar i łuk, przylegające do zbocza płaskowyżu. Czoło pomostu skierowane było pod kątem prostym do współczesnego, czynnego torowiska. Marna, zmurszała i skorodowana resztka systemu transportowego służącego Zakładom Solvaya pozostała tu chyba tylko dlatego, że każda rozbiórka kosztuje, a ten dziwny, betonowy strzęp nie przeszkadzał jeżdżącym u jej podnóża pociągom. Porośnięta zielskiem, betonowa ostroga, dźgająca zbocze jednego z trzech dawnych fabrycznych osadników. Zrośnięta z krajobrazem, ale wciąż przyciągająca oko anomalia.

Ruszyłem energicznym krokiem. Ruch samochodowy był zerowy, wokół panowała otulona szarością poranka cisza i spokój. Poczułem lekkie mrowienie na karku. Wstrząsnął mną dreszcz. Ciało się rozgrzewało. Żwawo wskoczyłem na porośnięte krzakami pobocze, potem jednym susem pokonałem rów biegnący wzdłuż torowego nasypu, wykorzystując rozpęd, by od razu nań się wspiąć. Głowa w lewo, w prawo. Nic nie jechało.

Szybko przebyłem torowisko, uważnie przekraczając przez szyny i starannie stawiając stopy na drewnianych pokładach. Nie ma nic głupszego niż skręcić kostkę podczas pościgu za tajemnicami. Potem drugi skok przez bliźniaczy rów i znów wspinaczka, tym razem dłuższa i bardziej uciążliwa. Trzeba było pokonać stromiznę zbocza, wdrapać się na ścieżkę i zejść nią ku niewielkiej, betonowej platformie.

Zatrzymałem się, dysząc lekko z wysiłku.

Przed sobą miałem betonowe przęsło, wysokie może na dziesięć metrów, szerokie na piętnaście – nie jestem zbyt dobry w szacowaniu takich rzeczy. Proste, surowe, tynk położono niestarannie, ciągle było na nim widać ślady po szalunkach z desek. Wokół leżały typowe dla miejsc odludnych śmieci: niezliczone papierosowe kiepy, potłuczone butelki, puszki po piwie, kolorowe torebki po chipsach i tak dalej.

Postąpiłem trzy kroki, wkraczając pod półkoliste sklepienie. Zadarłem głowę. W gardle mi zaschło, jakbym się najadł sproszkowanej kredy.

Nie był wspaniały. Raczej nie wykonał go nikt głęboki ani uduchowiony. Jakiś poszukujący i pełen boleści istnienia outsider, koniecznie chcący wyrazić COŚ, gotów sterczeć przed pustą ścianą choćby i tydzień, by wizualizować w wyobraźni i wreszcie dojść do kompozycji idealnej. W dodatku warsztat autora był taki sobie, ale nie miało to dla mnie znaczenia w tamtej konkretnej chwili.

To był fresk.

Dziwnie się czułem. Po raz pierwszy w życiu zaczynałem mieć realny pożytek z tego, że głowę wypełniały mi informacje kompletnie bezużyteczne w życiu codziennym – co jest absolutnie typowe dla nałogowego czytelnika. Nigdy nie potrafiłem sprzedać swojej erudycji, w sytuacjach towarzyskich też nieszczególnie się sprawdzała, bo człowiek szybko wychodził na gwałcącego przez ucho kompulsywnego gadułę, którego lepiej unikać. Za to teraz ta cała przebogata, chlupocząca mi w głowie "zawartość" była jak znalazł.

Patrzyłem zafascynowany.

Można go było wykonać na tynku filaru. Na pionowej ścianie malowałoby się bez większego wysiłku i gimnastyki. Ktoś jednak wolał sobie utrudnić pracę i umiejscowił dzieło na łuku sklepienia. Bez wątpienia musiał użyć jakiegoś małego rusztowania, prosty stołek na pewno by nie wystarczył. Musiał się namęczyć, sprowadzając cały niezbędny sprzęt do tego trudno dostępnego miejsca. Trudniejsza była też sama kompozycja całości, wymagająca uwzględniania perspektywicznych skrótów, odpowiedniego rozciągania linii i zniekształcania proporcji, żeby oglądana z dołu całość wyglądała naturalnie.

Twórca szpanował.

Przed oczami miałem wielką szachownicę, ustawioną ukośnie względem krawędzi muru, przedstawioną w żabiej perspektywie, która zmieniała regularne kwadraty pól planszy w biało–szare trapezy. Zamiast szachowych figur widać było trzy sylwetki.

W ognisku obrazu znalazła się postać dziecka. Niemowlęcia, jeśli idzie o twarz, nawet nie bardzo dało się rozstrzygnąć, czy to chłopiec czy dziewczynka. Niespecjalnie umiem szacować wiek. Zaryzykowałbym osąd, że dziecinka miała roczek, ale o pieniądze bym się nie założył. Dzięki starannej kompozycji kadru jego twarz stanowiła geometryczne centrum zarówno samego malunku, jak i powierzchni łuku. Gdyby przecinały go na krzyż gotyckie żebrowania, byłaby kluczem sklepienia. Przyjąłem, że to był chłopczyk, bo fresk przedstawiał go jako króla infanta, chociaż w sposób absurdalny i kompletnie nierealistyczny:

Został przez malarza ubrany w czerwony wams i takiegoż koloru spodnie. Na ramiona miał narzucony gronostajowy płaszczyk. W drobniutkich dłoniach trzymał insygnia władzy. Pełnowymiarowe i przez to zbyt duże dla każdego dziecka, a co dopiero dla niemowlęcia. Piąstki zaciskały się kurczowo na trzonku berła i na jabłku z krzyżykiem – roczne dziecko byłoby bez żadnych szans, żeby to ciężkie cholerstwo utrzymać, dlatego nie miało to sensu, choć niewątpliwie coś musiało oznaczać. Jasne jak słoma loczki spływały na czółko, na którym – w sposób skłamany na tej samej zasadzie, co w przypadku berła i jabłka w rączkach – spoczywała złota, ozdobiona klejnotami korona, przekrzywiona tak, że wyglądała jakby ktoś ją zawiesił na haku. Osesek patrzył wprost na mnie z przerażeniem w oczach. Usta ułożyły się mu w podkówkę, były lekko rozchylone i zwiastowały rychły szloch.

Nie dziwiłem mu się ani trochę.

Po jego prawej, nieco w głębi, na trzecim planie stał kat. Wcale nie wyglądał na małodobrego. Nie miał na głowie kaptura. Nie dzierżył topora, a uniesiony do zamaszystego cięcia miecz nie miał tępego sztychu. Mężczyzna był potężnej postury, długowłosy, z nagim torsem, w obcisłych, czarnych spodniach. Twarz skrywał pod skórzaną maską, przez której dwa wąskie otwory bił żółtawy blask groźnych oczu. Górował nad dzieckiem, nawet rzucał na nie cień.

Na pierwszym planie, po lewej stronie, na płaszczyźnie nieco przed chłopcem stał niewielki, drewniany mebel. Nie był to tron. Gównianie kojarzące się słowo "stolec" zdawało się tu najodpowiedniejsze. Siedział na nim łysy mężczyzna, szczupły, z ostrym, szpiczastym nosem, ukazany z prawego profilu. Plecami był zwrócony ku lewej części fresku. Jego lewe przedramię spoczywało na podłokietniku fotela, z dłonią ułożoną płasko. Prawe ramię, wyprostowane, mężczyzna unosił przed siebie. Dłoń tej ręki również układała się płasko, wszystkie palce były zebrane razem, kciuk lekko ugięty.

Mężczyzna wydawał polecenie ścięcia. Dzieciak musiał umrzeć.

Trzymałem głowę zadartą, czując już lekki ból karku. Nie odrywałem spojrzenia od malowidła. Wokół panowała zupełna cisza. Trapiący mnie od paru dni niepokój nasilił się, przeobraził po prostu w lęk. Poczułem, jak dostaję gęsiej skórki.

Nie miałem żadnej wiedzy na temat poszczególnych elementów przedstawionych na tym dziwnym obrazie, namalowanym w najbardziej idiotycznym miejscu ze wszystkich możliwych. Nie miałem pojęcia, czego dotyczy, o czym konkretnie opowiada. Wydawał się być jakąś alegorią, nie przedstawiał realnego wydarzenia. Natomiast przedstawiał realną twarz.

Jak już wspominałem, nigdy jej nie zapomnę.

Gdy po paru minutach przestałem się na nią gapić, zatopiony we wspomnieniach, zauważyłem coś jeszcze. Przepiękną kaligrafię, smukłą i elegancką. Napis widniał tuż po prawej stronie głowy mężczyzny z mieczem. Rząd cyfr, zgromadzonych w grupach po trzy. Pierwszą z nich wykonano farbą koloru srebrnego, drugą iluminowano złotem, trzecią na czarno, obramowując dodatkowo cyfry cieniutką białą kreską. Wiedziałem, czym są, jak tylko zobaczyłem początkowe cyfry: szóstkę, zero i ósemkę. Podejrzewam, że ich znaczenie odgadłaby bez trudu rzesza ludzi.

Patrzyłem na numer telefonu komórkowego.

5. Seder. Drzewo cedrowe

Szczupły mężczyzna o pociągłej, porytej dość głębokimi zmarszczkami twarzy, z łysiną na czubku porośniętej nieco przydługimi włosami głowie i kilkudniowym zaroście na zapadłych policzkach powoli i miarowo machał kijem miotły. Ubrany w dżinsy i prostą, żółtą koszulkę z krótkimi rękawami, ze znoszonymi i brudnymi sportowymi półbutami na stopach, dreptał wewnątrz niewielkiej, sięgającej mu nieco powyżej biodra, wyłożonej kamieniami niecki i starannie ją zamiatał.

– Wcześnie zacząłeś – dobiegło go z prawej. Spojrzał na zbliżające się doń dwie kobiety. Uśmiech rozjaśnił mu twarz. Młodsza, niższa, dwudziestokilkuletnia szła powoli, ledwie patrząc pod nogi, pochłonięta układaniem kostki Rubika, od czego ewidentnie nie mogła się oderwać nawet w ruchu. Miała na sobie czarne legginsy i takąż prostą koszulkę, mocno opiętą na niezbyt wydatnym biuście. Brązowe, proste, opadające na plecy włosy wyglądały jakby przeszły właśnie mozolne czesanie grzebieniem. Jedyną ozdobą szczupłych palców jej dłoni były starannie zadbane paznokcie. Obok niej kroczyła dostojnie kobieta dojrzała, choć nie wiekowa, wyższa o głowę i korpulentna. Włożyła sukienkę z fioletowej dzianiny sięgającą kostek i zabudowaną pod samą szyję, idealnie dopasowaną, zebraną w talii prostym, jaskrawo żółtym paskiem. Idąc stukała zdobiącymi prawy nadgarstek, prostymi bransoletkami z laki i gumy, tak samo żółtymi jak pasek i płaskie buty bez nosków nasunięte na niewielkie stopy. Jej czarne jak inkaust, ścięte krótko włosy lśniły w świetle dnia, podobnie jak usta pociągnięte fioletowym błyszczykiem.

– A jakoś tak wyszło – odpowiedział mężczyzna.

– Śniadanie jadłeś?

– Małe. Wystarczyło, żeby ruszyć z pracą. Mamy jej huk jeszcze.

– Jak ci idzie? – Kobieta zbliżyła się, schyliła i cmoknęła go w policzek. – Zmachałeś się już tak bardzo?

– Ano… – Mężczyzna pokiwał głową, odkładając na moment miotłę i odchylając się mocno do tyłu, by rozprostować i rozluźnić plecy. Rozejrzał się. Stali pod czterospadowym, drewnianym dachem zamocowanym na starannie wyciętych z bali i obrobionych dłutami filarach, posadowionych wewnątrz wykutych z kamienia, mocno wkopanych w glebę kotwach. Obie kobiety stały na krawędzi wyłożonej ciężkimi głazami okrągłej niecki, głębokiej na jakiś metr, szerokiej na trzy. Powierzchnię znajdującą się wokół jej brzegu pokrywały równe, płaskie kamienie o krawędziach obrobionych tak starannie, że ich naturalne krzywizny przylegały do siebie na tyle blisko, by powstała estetycznie wyglądająca posadzka. – Ale nieźle mi idzie. Co grubsze wybrałem stąd łopatą, teraz już tylko sam kurz zgarniam. Niedługo będzie można dokończyć szmatami.

Spojrzał w górę na kobiety.

– Wy już jadłyście? Jesteście gotowe na pracowity dzień?

– Jeszcze nie. Zaraz coś tam sobie zrobimy.

– Sara, pracujesz umysłem na zapas?

– Owszem. – Zagadnięta uśmiechnęła się do mężczyzny, po czym wróciła do energicznego manewrowania kostką. – To mnie budzi.

– To dobrze. – Ten pokiwał głową. – Co prawda to nie jest nasz pierwszy raz, ale tym razem przedsięwzięcie jest dużo większe, więc dla formalności powtórzę – oświadczył, opierając się plecami o kamienną krzywiznę ściany. – Dzisiaj kończę sprzątać mykwę i zaczynam nosić wodę. Myślę, że zejdzie mi na to większość dnia. Niestety, muszę tu nanieść tyle, żeby dało się zanurzyć ciało mężczyzny.

– Po co? – zdziwiła się kobieta, poprawiając bransoletki na nadgarstku. – Na początku była mowa tylko o umywaniu nóg.

– Podobno chodzi jeszcze o taki obrzęd, jak ten, którego głośny pustelnik dokonuje nad Jordanem. Trzeba całe ciało zanurzyć. Z tego, co zrozumiałem, nie wszyscy w tej grupie są już chrześcijanami.

– Aha. A muszą nimi zostać?

– Blanda, pytaj się mnie, a ja ciebie.

– Rozumiem.

– Na was w takim razie leżą kuchenne sprawy. – Mężczyzna otarł czoło przedramieniem, a potem przedramię o dżinsy. – Na początek w każdym razie, bo jeśli mnie noszenie wody wykończy, zmienimy się i ja trochę podziałam z krojeniem owoców czy tarciem chrzanu. Wy musicie przygotować słoną wodę – sól zdobyłem, leży na stole w kuchni. Ja posiekam potem owoce i orzechy, więc tylko je przygotujcie, zbierzcie też jajka z kurników. Wina są już przygotowane. – Spojrzał na obie kobiety. Starsza kiwała głową, jakby odhaczała w pamięci kolejne punkty wyliczanki. – Trzeba naciąć ziół i kwiatów, wazony mamy, kielichy też, wszystkie pięć. Dwa pożyczyłem od arcykapłana. Powierzchnia obrusów jest wystarczająca, mierzyłem. Baran wybrany. Z nim jednym musimy zaczekać do samego końca. Resztę jak najszybciej. Chrzan zetrę, wy potnijcie sałatę, rzodkiewkę, seler, pietruchę, no i cebulę, bo ja zbyt mocno przy niej ryczę. Nie wiem, czemu nie przy chrzanie. Naczynie na wodę jest, talerze sederowe też zdobyłem.

– Ile? – zapytała Blanda, patrząc nań znacząco.

– Szesnaście – odpowiedział. Pokiwała głową.

– Nas troje, dla nich trzynaście. Czyli jednak będą wszyscy – ni to stwierdziła, ni to spytała. – Dziwne.

– Wczoraj powiedzieli, że dadzą mi dzisiaj znać, gdyby się miało cokolwiek zmienić. Nikogo nie było póki co, więc zakładam, że ustalenia się nie zmieniły i działamy według poprzedniego planu.

– Kajfa chce jeszcze uratować to, co zaplanował?

– Na to wygląda.

– Nie rozumiem, po co. Po tym aresztowaniu to chyba nie ma już sensu, nie? Czar prysł. Gdyby się jeszcze odbyło dyskretnie, nie na oczach tłumów…

– Podejrzewam, że to ma być jakiś gest. Nie wiem, o co chodzi. Pamiętaj, że jestem tylko zarządcą jego domu. Mówi mi, że mam ugościć na naszym Pesach[8] trzynastu obcych ludzi tak, żeby nikt ich nie widział i nie zadawał zbędnych pytań – to tak robię. Co ja mam do gadania?

– Qracchusie, dobrze wiesz, że on cię nie traktuje w ten sposób.

– Może i nie, ale wolę z tym nie przesadzać. – Znów przetarł czoło przedramieniem. – Może to próba jakiegoś porozumienia. Nie chcę tu gdybać, to sprawa dość delikatna.

– I nadal aktualna? Naprawdę?

Rozłożył ręce.

– Może to już tylko jakieś pożegnalne coś, wypuszczą tego proroka na moment, w jakimś geście dobrej woli. Nie wiem, czego dokładnie Kajfa się jeszcze spodziewa. Zwłaszcza że teraz to będzie ryzykowny ruch.

– Prędzej wstydliwy. Przecież ten człowiek to teraz pośmiewisko.

– Grunt, że nie kazano nam urządzać tej wieczerzy w jakiejś ciasnej, zatęchłej szopie.

– Sara, ty co myślisz?

– W lochu siedzi – odpowiedziała zapytana, nie przerywając układania kostki. – Nigdzie stamtąd nie wyjdzie. Tu nie chodzi o niego.

Mężczyzna uśmiechnął się, kiwając głową.

– Coś jest warte urządzenia wieczerzy sederowej. Nie wiem, nie będę zmyślał na poczekaniu.

– Zdążymy? Dla takiej grupy nigdy tego nie robiliśmy. Jesteśmy zawsze tylko we troje.

Qracchus pokiwał głową.

– Tak sądzę. Najwyżej szukanie chamecu[9] zaczniemy trochę później, może tuż przed zmrokiem. Świece są gotowe, łyżki też, mam trochę piór związanych, do zamiatania okruchów w zupełności wystarczy. Naczynia skoszerujemy dzisiaj wieczorem, żeby sobie całą środę poleżały nieużywane. Sam piec i garnki dopiero jutro. Jak skończymy poszukiwania, zostanie tylko wrzątek przygotować i wszystkie misy w nim wymoczyć. Zrobimy to może rano, zaraz po spaleniu chamecu.

– Tato, nie dasz sobie rady z tą wodą. Kilkadziesiąt wiader tu wejdzie. Nie zdążymy. Pomogę ci z tym od razu.

– Nie, nie. Zacznę sam i zobaczymy, jak mi będzie szło. Wtedy zdecydujemy. Jedzenie ważniejsze. Wodę można do samego końca znosić.

– Wszystko na dobrej drodze – stwierdziła Blanda. – Tylko gość honorowy w lochu.

– Podobno teść Kajfy go przesłuchuje. Słyszałem od Josefa, że Antypas też chciał go zobaczyć.

– Będą go wszyscy podziwiać jak cętkowane zwierzę na łańcuchu.

– Postawią go w końcu przed sądem. Josef tyle tylko uzyskał u Kajfy, że nie wydali wyroku z marszu, bo w Małym Sanhedrynie[10] było burzliwie. Na razie Kajfa wszystko zatrzymał, ale tylko na chwilę.

– Jak to Josef zrobił? Łapówkami?

– Tego nie wiem – Qracchus wzruszył ramionami. – Powiedział na zgromadzeniu, że nie ma powodów do pośpiechu, bo nie widać zupełnie, żeby z powodu awantury na dziedzińcu powstało jakieś wielkie poruszenie. Ludzie dużo gadali, ale więcej nic się nie stało. Przekonał tych napadniętych handlarzy, że im zrekompensuje straty i jeszcze coś na osłodę dorzuci, bo paru oberwało rzemieniem przez twarz. Byle oświadczyli, że nie żywią urazy za to, co się stało. Im na pewno grubo posmarował, w to nie wątpię.

– To jakiś jego krewny?

– Nic o tym nie wiem.

– To dlaczego kapłan Świątyni tak się troszczy o galilejskiego włóczęgę i nieroba?

– On tylko teraz żyje z żebrania, odkąd naucza. Parę lat. Ale ma wyuczony zawód.

– Poważnie?

– Cieśla i kamieniarz. Po ojcu.

– Aha. Myślisz, że Kajfa robi to tutaj też na prośbę Josefa?

Mężczyzna pokręcił energicznie głową.

– Nie. Coś sam kombinuje.

– Same tajemnice.

– Owszem.

– Chyba trzeba się brać do pracy – mruknęła Blanda, kierując spojrzenie w stronę widocznego w dali kamiennego, romańskiego kościoła, otoczonego otynkowanym, pomalowanym na biało murem.

– Tam jest dość silna opozycja – dodał Qracchus, jakby grając na zwłokę. – Wśród kapłanów. Domagają się dla tego proroka kary nie jak za rozbój, tylko za sprofanowanie świątyni. Trochę naciągane, przepychanki w tłumie w trakcie świąt to normalna rzecz. Zawsze coś się tam dzieje. Na dodatek rzecz się rozegrała poza ścisłym centrum przybytku, na ogólnie dostępnym placu. Ale szyją mu takie buty. Pewnie w końcu uszyją.

– Kamieniami – mruknęła Sara znad zawzięcie układanej kostki.

– Kajfa kazał nam kontynuować przygotowania – zauważyła Blanda. – Chyba tylko dlatego ten człowiek jeszcze żyje.

Qracchus sięgnął po miotłę i wrócił do sprzątania.

– Dajmy temu spokój na razie – rzucił przez ramię. – Sara, jakby ci coś przyszło do głowy, od razu mi powiedz. Od paru dni usiłuję to rozgryźć, jeszcze trochę i mi łeb rozsadzi.

– Dobrze, tato, pomyślę o tym.

– Przy okazji pokombinuj, dlaczego płaczę przy krojeniu cebuli, a przy tarciu chrzanu już nie.