Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 96
Data ważności licencji: 7/17/2031
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału ukraińskiego Арабески
Projekt okładki Kamil Rekosz
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © by Serhij Zhadan, 2024
All rights reserved by and controlled through Suhrkamp Verlag AG Berlin.
Każde nieautoryzowane przez właściciela praw autorskich: powielenie lub wykorzystanie całości lub fragmentów Książki w jakikolwiek sposób stanowi naruszenie praw autorskich. Zabrania się wykorzystania Książki lub jej fragmentów w celu szkolenia sztucznej inteligencji (AI).
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025
Copyright © for the Polish translation by Michał Petryk, 2025
Redakcja Tomasz Zając
Korekta Kamila Zimnicka / d2d.pl, Aleksandra Kalinowska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-143-9
Drugiego marca, w siódmy dzień wojny, zadzwonił Kola i poprosił, żeby wywieźć trupa.
Artem się nie zdziwił, ale zapytał: czyjego?
– Sąsiadka mamy – wyjaśnił Kola. – Od tygodnia nie wychodzi z mieszkania. Do ich klatki przyleciało, prawie nikt nie został w budynku. Jeden facet z parteru opiekuje się kotami, no i jest ta sąsiadka, babcia. Zadzwoniłem do faceta, mówi, że siódmy dzień jej nie widać, nie otwiera, nie słychać jej. A tam strzelają, policja nie pojedzie. Trzeba wywieźć, bo niedługo się ociepli i będzie czuć.
– A jeśli ona żyje? – zapytał Artem.
– Tym bardziej – trzeba wywieźć.
Pierwszego dnia, kiedy zaczęli ostrzeliwać miasto, Kola wyjechał dokądś z mamą. Nikomu nie mówił, gdzie mieszkali. Ale do wszystkich telefonował i rozdzielał zadania. Tam pojechać, tu kogoś znaleźć, komuś coś przywieźć. Sam wracać nie chciał – mama nie puszczała. Należały jej się za to podziękowania.
Był wieczór. Artem zadzwonił do Dechłego, razem z którym od tygodnia zajmowali się ewakuacją ludzi z oblężonego miasta.
– Trzeba jutro wywieźć babcię – powiedział.
– Dużo ma rzeczy? – zainteresował się Dechły.
– Wątpię.
– Chodząca? – dopytywał Dechły.
– Nie wiadomo.
– Złamania są?
– Masz zamiar się z nią żenić? – nie wytrzymał Artem.
Położył się na podłodze. Z jakiegoś powodu na podłodze czuł się bezpieczniej. Na górze ciemniały okna. I w całym budynku też ciemniały. Wieczorem w mieście nikt nie włączał światła. Zdawało mu się, że śpi w ładowni statku, z którego załoga przed tygodniem zeszła na ląd i nie wróciła. W tym czasie miasto leżało jak zwierzę ze złamanym kręgosłupem – chcesz pomóc, ale boisz się podejść. Przez cały tydzień mieszkańcy opuszczali miasto. Prawie nie było ludzi na ulicach, zrobiły się nagle wielkie, puste i delikatne. Jak po pogromie.
Spał źle, nic mu się nie śniło, a kiedy się obudził – nawet się ucieszył. O ósmej zadzwonił Dechły, powiedział, że stoi pod domem. Artem wyszedł z klatki, rozejrzał się po bezludnej ulicy. Wsiadł do mikrobusu, przywitał się, ruszyli. Kiedy jechali – przekazywali sobie nawzajem najnowsze wiadomości. Dobrych nie było, więc szybko zamilkli. Zostawili za sobą puste centrum, na skrzyżowaniach zauważyli kilka samochodów z wojskowymi, przeskoczyli przez most, przecięli prospekt, zajechali do zaplątanego osiedla domków jednorodzinnych, krążyli ulicami w stronę obwodnicy. W końcu się zatrzymali. Dalej za białą ścianą blokowisk było pole. Po lewej za płotami i topolami czerwieniło się kilka ceglanych chruszczowek. Kierowali się do jednej z nich.
Ominęli dziurę, powoli przetoczyli się przez uliczkę zasypaną tłuczoną cegłą, ominęli rozgrabiony kiosk, podjechali do pierwszego domu.
– Który to numer? – powiedział Artem chyba sam do siebie.
– Bóg wie.
– Musimy kogoś zapytać.
– Kogo?
Wysiedli, stanęli pod klatką, nasłuchiwali. Na klatce było tak cicho, jakby i z tamtej strony ktoś nasłuchiwał. Nie chciało się wchodzić do środka. Na dworze też było cicho, rano nie strzelali.
– Patrz. – Dechły skinął głową.
W oddali stał mężczyzna. Czterdziestoparolatek. W sportowej kurtce, narciarskiej czapce, okularach. Stał, patrzył, milczał. Obok, pod drzewem, siedział pies, owczarek.
– To numer pięć?! – krzyknął do niego Artem.
Mężczyzna milczał.
– Dlaczego on milczy? – zapytał cicho Artem Dechłego.
– Boi się.
– Kogo?
– Mnie – wyjaśnił Dechły i ruszył przed siebie.
Artem poszedł za nim.
Podeszli do mężczyzny. Ten wciąż milczał. Chował dłonie w kieszeniach kurtki, patrzył w bok. Jego spojrzenie było nieobecne, jakby niczego nie widział albo właśnie widział, ale po prostu to, co zobaczył, mu się nie podobało. Pies patrzył na wszystkich trzech z obrzydzeniem.
– Mieszkasz tu? – spytał Dechły.
Mężczyzna kiwnął głową i poprawił okulary.
– Numer pięć – to tam?
Mężczyzna znów kiwnął.
– Dlaczego milczałeś? – Dechły zaczął się nakręcać.
– Mieszka pan tu? – zapytał Artem.
– Tak, w tej klatce. – Mężczyzna, jak się okazało, mógł mówić.
– Kolę pan zna?
– Znam – potwierdził mężczyzna. – Urodziłem się tu, w tej klatce. I wróciłem tu po rozwodzie. Sam mieszkam teraz.
– To dobrze – odpowiedział Artem. – W sensie: dobrze, że zna pan Kolę. On poprosił, żeby odwiedzić babcię. W tej klatce. Mówi, że nie wychodzi ostatnimi dniami. Zna ją pan?
– Znam.
– Nie wychodzi? – upewnił się Dechły.
– Nie wychodzi – nie zaprzeczał mężczyzna.
– Niech pan prowadzi – powiedział krótko Artem i puścił mężczyznę przodem.
Na klatce było wilgotno i pusto jak w wiejskim sklepie. Na każdym półpiętrze stały stare krzesła.
– Babcia odpoczywa? – zapytał Artem mężczyznę.
– Tak. Codziennie wychodziła. Pomagałem, kiedy mogłem. Ja w ogóle prawie nie mam czasu. Praca.
Wszyscy zamilkli. Weszli na czwarte piętro. Drzwi były obite brązowym skajem, całe pocięte, jakby ktoś pokroił je nożem kuchennym. Zadzwonili. Później długo stukali. Nasłuchiwali w ciszy. Tak czy inaczej, trzeba było wyważyć.
– Ona ma kogoś? – zapytał Artem. – Dzieci, wnuki?
– Wnuka ma – odpowiedział mężczyzna. – W Rosji.
– Wyłamuj. – Artem się odsunął, przepuszczając Dechłego.
Dechły kopnął, drzwi ustąpiły. Weszli do środka, stanęli w przedpokoju. Artem zrozumiał, że wszyscy trzej odruchowo węszą. Pachniało książkami. Starymi książkami. A stare książki pachną nie lepiej niż starzy ludzie. Szczególnie nieczytane. Pachną biedą i brakiem miłości. Przeszli do pokoju. Zobaczyli kanapę nakrytą pledem, czarny martwy telewizor i regały z literaturą.
– Była bibliotekarką? – zapytał Dechły.
– Nauczycielką – poprawił mężczyzna. – Dużo czytała. Ja też lubię czytać.
– Zuch – powiedział na to Dechły i poszedł do mniejszego pokoju.
Babcia leżała na swoim łóżku. Ubrana w ciepły dres, wełniane skarpety. Plecy obwiązane chustką. Chyba zrobiło jej się zimno przed śmiercią.
Rysy twarzy miała zaostrzone, jakby wyrysowane ołówkiem, dziura otwartych ust ciemniała jak namalowana węglem na szarym papierze. Spinka wypadła z siwych włosów na poduszkę. Ręce były spokojnie wyciągnięte wzdłuż ciała. W ogóle wyglądała spokojnie. Tak jakby zmarzła, uspokoiła się i umarła.
Artem pomyślał, że w mieszkaniach, gdzie leżą martwi, zawsze jest dość miejsca, zawsze jest przestronnie. Może dlatego, że nikt tam się nie krząta, nie szaleje, nie żyje normalnym życiem, w którym więcej zamieszania niż logiki. Przypomniał też sobie, jak umarła jego mama – jeszcze całkiem młoda, ale smutna i zrezygnowana. I jak jego, pierwszoklasistę, zabrali z lekcji. Była wczesna jesień, kobiety prowadziły go ulicą za rękę i płakały na pokaz. A on się wyrywał, nie chciał, żeby traktowały go jak malucha. I mamę mu pokazywano jak maluchowi, mówiąc: popatrz – to ona, ta martwa, niepodobna do siebie kobieta z czarnymi cieniami pod oczami, ubrana w coś ciemnego i świątecznego, w czym chodziła najwyżej na wesele – to twoja mama, patrz na nią, zapamiętaj ją taką. Właśnie to pamiętał najlepiej – poczucie wstydu za dorosłych, którzy nie mogli być uczciwi i szczerzy, którzy wszystko zmieniają w błazenadę i słabe przedstawienie, którzy stali wokół niego, nie dając mu możliwości, żeby nie patrzeć, odwrócić się i wyjść. A najbardziej chciało mu się wtedy właśnie wyjść i pójść do siebie do pokoju – siedzieć i o niczym nie myśleć. Nie myśleć o szkole, w której jutro znów będą się nad nim znęcać, nie myśleć o tacie, którego już nie widział pół roku i który dzisiaj też, najpewniej, nie przyjdzie, nie myśleć o przeraźliwych zapachach z kuchni, gdzie gotuje się kolacja dla kobiet, które przyszły zająć się zmarłą. Trzeba było stać i zapamiętywać martwą mamę, patrzeć na zmęczone myciem naczyń i podłóg kobiece dłonie, rzucać spojrzenia na zasłonięte czarnym materiałem lustro, w którym nie mogły się odbić ani jego rozpacz, ani suche oczy, ani jego pragnienie, by jak najszybciej dorosnąć, być dorosłym, mieć klucz i zamknąć się od środka we własnym domu.
– Ja też mam bibliotekę – przemówił w tym czasie mężczyzna, zwracając się nie tyle do Artema z Dechłym, ile do zmarłej. – Mam dobrą bibliotekę.
– W którym roku się urodziła? – przerwał mu Dechły.
– Czterdziestym piątym.
– Dziecko wojny – powiedział Dechły.
– Dziecko wojny – zgodził się mężczyzna.
Dziecko wojny – powtórzył w myślach Artem. Urodziła się podczas wojny, umarła podczas wojny. W międzyczasie zgromadziła bibliotekę. Uczyła czegoś swoich uczniów, o czymś rozmawiała z sąsiadami. Kochała wnuka. Zasnęła w dresie i się nie obudziła.
– Sprawdź, czy w szafie są dokumenty – polecił Dechłemu. – Trzeba to normalnie załatwić.
Dechły otworzył górne drzwiczki szafy i rzeczywiście była tam siatka z dokumentami i fotografiami.
– Dokumenty zabierzemy ze sobą – powiedział Artem. – Przekażemy później Koli. A mieszkaniem proszę się zaopiekować – zwrócił się do mężczyzny.
Ten się sprzeciwił:
– Mam pracę.
– To nic takiego – nie słuchał go Artem. – Niech pan idzie, pies czeka.
Przynieśli z dużego pokoju pled, rozłożyli go na podłodze, przełożyli na niego babcię i wynieśli na ulicę. Załadowali do mikrobusu, zatrąbili mężczyźnie na pożegnanie.
Za kierownicą tym razem usiadł Artem. Ostrożnie jechał przez dziury, wsłuchując się w poranną ciszę. Dechły siedział obok, wyciągał z siatki zdjęcia, oglądał je nieuważnie, chował z powrotem. Przy jednym się zatrzymał. Artem też rzucił okiem. Dziewczynka na zdjęciu była bardzo młoda i bardzo biedna. Prościutka sukienka, którą trudno by nawet nazwać odświętną. Niepozorne pantofle. Stała gdzieś na dworze, z tyłu niewyraźna ceglana ściana, okno, uchylona brama. Nic więcej – żadnych znaków czasu, żadnych szczegółów, nie było czego się złapać poza nią samą, poza jej spojrzeniem.
Zdjęcie było mgliste, wypłowiałe, tak jakby stała we wczesnym zmierzchu. Stała i patrzyła z przeszłości w przyszłość. W przyszłości było długie życie, po równo wypełnione dobrem i złem. W przyszłości była cała nieprzeczytana literatura. W przyszłości była śmierć.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I