Apokalipsa ludzi pracy - Valter Hugo Mãe - ebook + książka

Apokalipsa ludzi pracy ebook

Valter Hugo Mãe

4,3

Opis

Bohaterowie tej opowieści – pracownicy pochodzący z przeciwległych sobie krańców Europy – żyją zawieszeni między historią a niepewną przyszłością, próbując odnaleźć się w teraźniejszości zarówno wtedy, gdy wypełnia ją praca, jak i wówczas, gdy jej brakuje.

Powieść Apokalipsa ludzi pracy to książka cierpka, pełna katastroficznych wizji oraz głęboko zakorzeniona w poczuciu ciasnoty i małości, schyłku i wyczerpania, samotności i niemocy. Podejmując próbę uchwycenia trosk prekariuszy oraz tożsamości Portugalczyków, valter hugo mãe stroni od stygmatyzowania, a obrazy finansowych, społecznych czy osobistych klęsk stają się możliwe do zniesienia dzięki grotesce i humorowi; nawet jeśli ostatecznie dochodzi się do wniosku, że śmiech jest nie na miejscu.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (11 ocen)
6
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PANI-Z-TRASY88

Nie oderwiesz się od lektury

Tak rzadko można przeczytać piękną książkę o osobach z klasy robotniczej. Jest dowcipna, pełna czarnego humoru, a jednocześnie wrażliwa na problemy swoich bohaterów. świetna powieść.
00
chron_dziob

Całkiem niezła

Ma swoje momenty i czyta się szybko, ale często trąci pretensjonalnością.
00

Popularność




Seria Z Kraju i ze Świata
Redaktor prowadzący: Karol Poręba
Redakcja: Kamil Bogusiewicz
Korekta: Michał Trusewicz, Izabela Poręba
Redakcja techniczna: Agata Kempczyńska
Projekt okładki i stron tytułowych: Wojtek Janikowski na podstawie koncepcji Przemka Dębowskiego
Zdjęcie wykorzystane na okładce: Liberation Of Halle Prison, Halle 1945 Photo by John Florea / The LIFE Picture Collection via Getty Images
Opracowanie typograficzne, łamanie : manufaktura | manufaktu-ar.com
Przygotowanie wydania elektronicznego: eLitera s.c.
Tytuł oryginału o apocalipse dos trabalhadores
© 2015, Valter Hugo Mãe e Porto Editora
Copyright © for the Polish edition by Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 2019
Copyright © for the Polish translation by Michał Lipszyc
Posłowie: Copyright © by Weronika Murek
Nieupoważnione powielanie lub wykorzystywanie utworu stanowi naruszenie praw autorskich.
Wydanie pierwsze elektroniczne
Wrocław 2022
ISBN 978-83-66267-90-9
Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Wydawnictwo Ossolineum
ul. Szewska 37
50-139 Wrocław
www.wydawnictwo.ossolineum.pl

bóg to nasza pomoc domowa

adília lopes

dla nélia paulo

w nocy maria da graça śniła, że pod bramą nieba sprzedaje się pamiątki z ziemskiego życia. zgromadzeni tam ludzie pokrzykiwali z werwą i próbowali zwrócić na siebie jej uwagę, wymachiwali rękami jak kramarze zachwalający świeże ryby, tłoczyli się wokół jej duszy i oferowali za grosze wszystko, co tylko mogło złagodzić u zmarłych wielkie poczucie utraty. ostatni szarlatani, pomyślała, wręcz zawstydzona tym, że po śmierci wciąż musi myśleć i że może nie byłoby źle mieć możliwość wniesienia ze sobą do raju jakiegoś przedmiotu, zmaterializowanego obrazu czegoś, co służyłoby za dowód minionego życia lub skrajnej tęsknoty. prosiła, aby ją przepuścili, powtarzała z uporem, że się spieszy, choć właściwie nie miała pojęcia, co robić, i na nic nie potrafiła się zdecydować. sunęła dalej, zbita z tropu i świadoma, iż musi wystrzegać się pokus dokonywania zakupów, grożących tym, że przejdzie do wieczności przyłapana na akcie posiadania. targana zrozumiałym lękiem, zdenerwowaniem i ekscytacją kogoś, kto jest absolutnym nowicjuszem w nieznanym dla siebie miejscu, czepiała się nadziei, że święty piotr może ją oświeci i że jednak będzie mogła, z jedną nogą w środku, a drugą jeszcze na zewnątrz, kupić sobie requiem mozarta, reprodukcję fresków goi lub francuskie wydanie w cieniu zakwitających dziewcząt.

wbrew temu, czego się spodziewała, brama do nieba była bardzo niewielka, musiałaby się mocno pochylić, aby ją przekroczyć, a w tłumie chętnych do wejścia panował dramatyczny chaos, który wywoływał akty przemocy i co chwila wzbijające się w powietrze kłęby kurzu. maria da graça, wciąż umykając sprzedawcom, starała się wybadać, którą stroną placu najbezpieczniej będzie zbliżyć się do wejścia. nie było łatwo pokonać te sto metrów, tak aby z nikim się nie zderzyć ani, co gorsza, nie zostać wziętym za jednego z chuliganów; przecież wówczas zmuszono by ją do pozostania na zewnątrz, skazując tym samym na wieczną wściekłość.

w nieskończoność raczej się tu nie pętają, myślała, na pewno trafiają potem do piekła, dokąd ciągnie się ich za uszy jak gagatków, którzy coś przeskrobali. może przejeżdża tędy taki furgon, co ma ich wyłapywać jak bezpańskie psy. z niego wychodzą mężczyźni tropiący ludzi pogrążonych w tym impasie i skaczą na nich z wielkimi siatkami, które krępują im ruchy. i plac przez pewien czas jest czysty.

maria da graça szła dalej, przywierając do muru tak ściśle, jak tylko było to możliwe, przekonana, że skoro odebrał jej życie tak straszliwy los, będzie godna wszelkiego wybaczenia i zostanie wpuszczona do nieba. tak właśnie się przedstawiła, maria da graça, byłam sprzątaczką, zgadza się, pomocą domową. tak jakby kobietą była tylko czasami, w szczególne dni. ale co to znaczy, spytał święty piotr. a ona odpowiedziała, zabił mnie pan ferreira, który mnie od dawna krzywdził, ja się już nawet domyślałam, że to się stanie. święty piotr się wygiął, głowa do tyłu, brzuch do przodu, zarechotał i stwierdził, droga pani, teraz to bez znaczenia, wszyscy zmarli są równi, nie mają zawodu i na nic im to wszystko, czego się tam wyuczyli. a może wydaje się pani, że tu są jakieś pokoje do sprzątania. maria da graça nalegała, no ale ja umarłam wbrew woli, przez tego starucha, ja tam mogłam jeszcze zarabiać na życie, bo ja nie taka, co by się od czegoś migała. odźwierny niebios zbliżył ku niej twarz, przerwał swój rechot i uważnie wpatrując się w oczy, zapytał, a co ty takiego zrobiłaś, kobieto, aby na to zasłużyć, jak możesz oczekiwać przebaczenia, skoro trwałaś przy swoim prześladowcy, kiedy mogłaś uciekać. co on chciał przez to powiedzieć. miała wrażenie, że święty piotr zwyczajnie ją podpuszcza, wredota jedna. czy to możliwe, żeby wszystko wiedział o jej występkach. takie utrudnianie wejścia do nieba wydało się jej jednym wielkim świństwem. no i jak fatalnie się to wszystko prezentuje, te niekończące się zgiełkliwe kłótnie u bram. święty ściągał wargi, jak ktoś, kto zamierza zamilknąć na zawsze, i upodabniał się przez to do skały, głazu, który zamiast obrazować potęgę niewzruszonego piękna, potoczył się na sam środek tej wąskiej bramy, jakby pieczętował grób. jakie straszne jest to wchodzenie do raju, skoro we wszystkim przypomina śmierć. iść do nieba, myślała maria da graça, to to samo, co umierać. ta myśl wprawiła ją w zdumienie, jakby z natury rzeczy jedno nie mogło oznaczać drugiego. budziła się zlana potem, serce waliło jej jak szalone, a zalęknione usta chrypiały, ja nie taka, co by się od czegoś migała, nie taka, co by się od czegoś migała.

przeklęty pan ferreira, mamrotała później. za pół godziny powinna już stać pod drzwiami jego domu, prosić, by ją wpuszczono, a potem wspiąć się w mękach schodami na piąte piętro, targając na barkach wyczyszczone dzień wcześniej dywany. mario da graça, mówił przeklęty staruch, niech pani lepiej zabiera te dywany, powinna je pani czyścić u siebie. potrzebują mnóstwo słońca, aby wyschnąć, a sama pani widzi, jakie tutaj ciemności panują. ona zaś myślała, guzik widzę, bo tu nic nie widać, a jeśli coś powinnam, to raczej porządnie panu nawrzucać za krzywdy, jakie mi pan wyrządza. ale zmilczała i nie uśmiechnęła się, lecz jedynie odpowiedziała, dobrze, panie ferreira, mogę je zabrać. a później mogłaby też otworzyć okiennice, aby pojął hojne bogactwo tego mieszkania i to, że korzysta z niego zupełnie odwrotnie, niż by należało.

idąc, wciąż czuła oburzenie wywołane tymi superprzemądrzałymi odniesieniami ze snu, który nawiedził ją już niezliczoną ilość razy. złościło ją, że tak skwapliwie dawała się wciągać w te rozmowy, służące tylko do tego, aby ją ogłupić i upokorzyć. to jest książka o malarstwie goi, mówił ten mężczyzna, to geniusz, niech pani spojrzy. takich rzeczy już się dzisiaj nie robi i sam bóg nie mógł zdawać sobie sprawy, jakie cuda pojawią się na świecie wraz z narodzinami tego człowieka. wie pani, mario da graça, są ludzie, którzy potrafią zaskoczyć samego stwórcę, jestem o tym przekonany. rozpierając się w swoim starym fotelu obitym skórą, puszył się, jakby chciał jej pokazać, że dojście do takiego wniosku było niezwykle błyskotliwe; że on sam też potrafi zaskoczyć boga i się tym faktem radować. z pewnością, panie ferreira, odpowiadała. on wstawał, kładł jej ręce na ramionach, pochylał się trochę, aby się z nią zrównać, i ją całował. to nie jest kwestia pewności, mówił, bo pewności być tu nie może, ale oboje wiemy, gdzie nasze miejsce, bo na tym właśnie zasadza się społeczna struktura, i właśnie nasza świadomość własnego miejsca sprawia, że ta struktura się nie rozpada. przydała pani, mario da graça, kolorów temu domowi, już to pani mówiłem. po czym znowu pochylał się nad kobietą, zatykał jej usta swoimi ustami i zaczynał tropić językiem jej język, jakby polował na larwy. nie powinien pan, panie ferreira, dopiero co wczoraj się to zdarzyło, a ja mam potem koszmary w nocy, przerywała. ja z kolei sypiam przecudownie, odpowiadał. mościła się w jego ramionach z nadzieją, że może chodzi tylko o kilka pocałunków, o jedno dłuższe przytulenie, dzięki którym się uspokoi i zaraz każde z nich wróci do swojej pracy. a jakież to wszeteczne świństwa się pani śnią, pytał. no, że ciągle pokutuję, bo kobiecie takie rzeczy nie przystoją. mężczyźni, uważała, mają wszystko urządzone inaczej. mają lepszą robotę, więcej wolności, i nawet sumieniem się od nas odróżniają. dla kobiety sama rozwiązłość jest już bardzo luksusowym ryzykiem. jeżeli ktoś to odkryje, maria da graça już nigdy nie załatwi sobie żadnych podłóg do wycierania. pan ferreira znowu się uśmiechał i nacierał na nią jeszcze bardziej rozochocony, jakby jego podniecenie rosło wraz z rozbawieniem. niech pani nie będzie naiwna, mario da graça, gdyby odkryli, jak bardzo, by tak rzec, w sobie zagustowaliśmy, z pewnością zaczęliby się za panią uganiać, aż położyliby na pani łapska, tak samo jak ja to zrobiłem. maria da graça nie wiedziała, czy to była szczerość. czuła się jak łachudra, kiedy ten oblech twierdził stanowczo, że położył na niej łapy, bo po prostu nadarzyła się okazja. było tak, jakby łowiąc każde jego słowo, jedną ręką pucowała dom, a drugą imperialistyczne ego swego pracodawcy. niech pan słucha, panie ferreira, któregoś dnia mój augusto wszystko odkryje, przyjdzie tu i będzie pan z nim miał mało przyjemną rozmowę.

a potem goya przeszedł przez to, co dobre, i przez to, co złe, i widnieje teraz na świętych ścianach domu bożego, ale pozostawił również świadectwo koszmaru, który może kryć się w naszej pospolitej powszedniości. był człowiekiem przytomnym. wiedział, że sztuka jest niezdolna do jakiejkolwiek przesady. sztuka jest niezdolna do przesady. czy pani rozumie, co mówię, mario da graça, pytał. ona lekko wzruszała ramionami i nie wiedziała, co powiedzieć, wszystko to wydawało jej się zbyt nadęte, żeby mogło mieć jakąkolwiek wartość dla jej prostego życia. myślała, że jest tam tylko po to, aby zarobić trochę pieniędzy, i że wszystko, czego jej trzeba, to trochę jedzenia i trochę ubrań. czuła, że na tych namiętnych teoriach zupy się nie ugotuje. tylko namiętność może dać człowiekowi taką energię, ciągnął, tylko namiętność, gdy przez chwilę upodabnia się do woli bożej, może zrodzić dzieło niewyobrażalne, to już sam fernando pessoa powiedział. maria da graça siedziała wylękniona i spoglądała na książkę, dostrzegając niewyraźne twarze postaci o minach ponurych i przeraźliwych. chciała się dowiedzieć, co on jeszcze namalował oprócz tych strasznie dołujących obrazków. oblechowi oczy połyskiwały z satysfakcji i przekonany, że wzbudził w uczennicy zainteresowanie, kartkował książkę, aby znowu podetknąć jej pod nos jakąś stronę, mówiąc, o, to, to coś absolutnie wspaniałego.

jego pocałunki były cierpkie, staruchowate i nerwowe, jakby udręczone przewlekłym postem i wyczekiwaniem. zdradzały pośpiech. i wcale jej się nie podobały. wolniej sprzątała kuchnię, rozbita jego ciągłą obecnością, która musiała znaczyć tylko to, że po robocie lub jeszcze w jej trakcie poczuje na sobie jego dłonie, żądające raz więcej, raz mniej. i przeciągała etap wycierania naczyń, szukając ratunku od swoich udręk w ulotnych bańkach mydlanych. maria da graça chciała sama sobie wybić z głowy myśl, że się w nim zakochała, ale jej głowa nie bardzo się z tym godziła. sądziła, że go nienawidzi, lecz myślała o tym obsesyjnie, jak ktoś, kto nie potrafi myśleć o niczym innym, a nawet gorzej – jak ktoś, kto nie chce myśleć o niczym innym. był stary, to prawda, znacznie starszy od niej, i nieszczególnie nadawał się do tego, aby go lubić, a jeszcze mniej do tego, aby go wychowywać. skoro miała męża, a on doskonale o tym wiedział, był zwykłym oportunistą, wykorzystując jej podległą pozycję służącej do tego, żeby się na nią wgramolić i podkreślać jej niewiedzę opowieściami o światowych cudach. maria da graça dobrze wiedziała, że jest mężczyzną pełnym poczucia wyższości i całkiem pozbawionym skrupułów, zawsze gotowym do podporządkowania jej swoim zachciankom i do wymagania od niej znacznie więcej, niż wypada pracodawcy. aby jakoś przetrwać w tej opartej na przemocy relacji, skupiała się na pieniądzach, które zarabiała. uważała życie za trudne, przy czym trudne – do pewnych granic rażącej przesady – znaczyło dla niej znośne.

wiele razy podejmowała decyzję, że już nie wróci do domu oblecha. niech sobie znajdzie kogoś innego, kogo to zainteresuje, w końcu nie podpisała żadnej umowy, że będzie przychodzić cztery razy w tygodniu, mogła więc spokojnie zrezygnować, kiedy tylko zechce. pan ferreira, strasznie ważny i pewny siebie, zostawiał jej kilka banknotów na talerzu przy wejściu do mieszkania i uważał to za wielką fortunę, nigdy nie podejrzewając, że ta kobieta mogłaby odejść. uważnie odliczał banknoty, żeby nie pomyślała sobie, że wynagradza ją za jakąś specjalną opiekę czy specjalne zabiegi i że w następnym miesiącu będzie oczekiwał tego samego. nie ma mowy. po dwu-, trzykrotnym przeliczeniu banknoty trafiały na talerz i czekały tam pod wykonanym z brązu przyciskiem do papieru w kształcie dłoni. kiedy maria da graça podnosiła go, wiedziała, że znajdzie najdokładniejszą ze wszystkich swoich wypłat. jeżeli przebiegała wzrokiem po banknotach przed schowaniem ich do kieszeni, to tylko dlatego, że miała nadzieję, że ten facet któregoś dnia zwariuje, co poskutkuje ogromną nadpłatą lub ogromną niedopłatą. przyglądanie się banknotom było sposobem pomiaru upływu czasu, oznaczało zyskanie jeszcze jednego miesiąca przed doniosłym zdarzeniem, jakim miał być wybuch jego obłędu, który, dobrze to wiedziała, z pewnością sprowadziłby na nią śmierć.

przechodząc z salonu do pokoju, nie przestawał się w nią wpatrywać. harowała ze zdwojoną gorliwością, byle tylko nie zechciał przyssać się do jej ust lub zażyczyć sobie, aby wstała z podłogi, by mógł ją obmacać. rozciągnięta na podłodze, między ławami i stołem, przywierała do parkietu tak mocno, jak potrafiła, żeby nawet przez chwilę nie uznał, że jest bezczynna, a więc ma czas na przerwę gimnastyczną. popołudnie mijało, a ona odzyskiwała spokój, przynajmniej dziś jest dzień, w którym zgarnę trochę kasy. on zaś myślał, chciałbym, aby wyszła stąd wykończona. zaspokojona do tego stopnia, że nie będzie mogła znieść męża. ta myśl pochłaniała go bez reszty. maria da graça, nieświadoma jego ambicji, wielokrotnie – w chwili, gdy już miała wychodzić – trafiała do łóżka pracodawcy, poświęcając mu czas i ciało, które później miała ponownie poświęcać mężowi. oblech pojękiwał i wmawiał sobie, że wiek wcale nie pozbawił go jurności. w samym środku stosunku podchwytywała jego spojrzenie, pragnąc mu powiedzieć wzrokiem, że on nic nie rozumie z tego, co się tu dzieje, i że ona nie zdoła go zadziwić, a tym bardziej boga, i że nigdy nie opanuje słownictwa, którym umiałaby wyjaśnić mu tę nienawistną miłość. wyczołgiwała się spod niego i poprawiała sukienkę, a on zapalał papierosa, zasmradzając powietrze dymem i odorem własnego ciała. usprawiedliwiała się, mówiąc, mąż już wrócił na ląd i muszę zrobić w domu pranie, jestem spóźniona. uśmiechał się w odpowiedzi i pytał, kiedy znowu wypływa, no, no, rybak w samym środku bragançy, taki mąż rzadko się trafia.

docierała do domu, śmierdząc potem wstydu. błyskawicznie obmywała się pod prysznicem, żeby poczuć się mniej winna miłości do innego mężczyzny, i zaczynała gotować. wkrótce pojawi się augusto, który z pewnością będzie chciał mieć wszystko na stole, przekonany także o tym, że jego zmęczenie i tak jest zawsze większe i godniejsze szacunku niż jej. po siedemnastu latach małżeństwa i wobec coraz gorszego zachowania męża, maria da graça postrzegała go już wyłącznie jako łajzę, od której nie była w stanie się uwolnić. podsuwała mu pod nos jajka, ryż, stygnącą zupę i opadała na krzesło, słuchając jego narzekań, że tylko łazi w tę i we w tę, a roboty nie ma. zaglądałem na place budowy, rzucił, coraz więcej tam ludzi ze wschodu, zdesperowanych i gotowych nosić ciężarówki na barkach, byle tylko przetrwać. ci ze wschodu, ciągnął, są tacy twardzi, że wszystkim nam zjebią życie. bo są sprytniejsi, silniejsi i bardziej zdesperowani. ona pierwsza brała się za zupę, opierała lewą rękę na kolanach, obciągała sukienkę, sporadycznie przesuwała dłoń na łono, trochę zbolałe, trochę zdezorientowane, ponad wszystko pragnąc się położyć i raz po raz wracając myślami do oblecha i do sposobu, w jaki się do niej przystawiał, by gnębić ją swoim pożądaniem.

augusto przewracał się z boku na bok na kanapie, bolał go brzuch. nie wiedział, że maria da graça codziennie dodaje mu do zupy kilka kropel wybielacza lub jakiegoś innego środka żrącego. ona tylko ściszała telewizor i od razu szła do łóżka. z oczyma utkwionymi w suficie przypominała sobie na wyrywki różne rzeczy. przyrzekała sobie, za każdym razem solenniej, że znajdzie czas, aby się spotkać z quitérią, która pewnie będzie ją odsądzać od czci i wiary, że nigdy o niczym jej nie mówi, no bo przecież są sąsiadkami, a zdarza się, że prawie cały tydzień się nie widzą. zawsze tak było, kiedy augusto wracał na ląd. a niech się zamuli letnim piwem i zaśnie w salonie, przekonany, że to powroty do bragançy tak szkodzą jego zdrowiu. biedaczka nie chciała go zabić, chciała tylko, żeby zapłacił choć trochę za pozbawienie jej wolności, bo małżeństwo z nim przypominało uwiązanie łańcuchem do ściany, i to ściany z wyblakłą farbą – durnej ściany zbudowanej z durnych poglądów. gdyby augusto umarł po kilku tygodniach jedzenia zupy z wybielaczem, byłaby to dla niej niespodzianka miła, ale i straszna, bo nie uważała się za morderczynię. raz po raz wyobrażała sobie akt mordu, lecz nie wyobrażała sobie już tego, że ją aresztują i wtrącają do jakichś kazamat. uważała siebie za taką samą kobietę jak inne, a skoro była jak pozostałe, cokolwiek by zrobiła, powinno być uznane za normalne w świetle okrutnego losu, jaki został jej przeznaczony. może te krople wybielacza były sposobem na to, aby nie uciec od augusta. na to, aby pozostawić go jeszcze przy sobie, równocześnie stopniowo go likwidując; redukując do połowy męskość, do której aspirował, bo ta połowa mężczyzny, którą i tak był z natury, już ją nieodwołalnie męczyła i frustrowała. quitéria ją ostrzegała, w ten sposób, dzień po dniu, łatwo zbierze się litr, a tak po mojemu, jak facet wychla litr wybielacza, to bez pudła wyciągnie kopytka. śmiały się z tego z pełną swobodą, zbrodniarki równie współwinne, co nieświadome. czerpały z tego bezmyślną radość, stworzoną z najbardziej ciągłej i trudnej materii życia. radość uszlachetniającą ich durne marzenia z okresu dojrzewania, także o tym, że idą do łóżka z facetem z miłości, a potem widzą, że ta miłość umiera. taki był koszt zaakceptowania męskiej niewrażliwości. na tym polegała zgoda na porzucenie albo samotność, które ustanowiła stwórcza wola boga. a później myślały, że nic z tego nie ma sensu, że też mogły być z kamienia. chodzić po świecie i patrzeć nań wolne od miłości, a nawet jakiegokolwiek zainteresowania. a quitéria mówiła, zamknij się, graça, odbiło ci przez tego oblecha, nie masz innej opcji jak poluzować z tymi sprawami poniżej pasa. a jeśli z tym też musiała poluzować, to znaczyło, że naprawdę wszystko w jej życiu tylko podcinało jej nogi. wszystko, nieprzerwanie – bez względu na to, w co się akurat angażowała, czy coś było na zawsze, czy trwało sekundę, czy było słodkie, czy gorzkie, kochane czy nienawidzone z głębi serca. miłość, która powstaje w taki sposób, skierowana do osoby znienawidzonej, jest najgorsza, mówiła jej quitéria, to jak walka z cieniem. maria da graça wlewała jedną kroplę wybielacza więcej do zupy augusta i sądziła, że uwalnia się od tych oburzających emocji. gubiła się wśród sznurów do suszenia prania, wytrzepując prześcieradła i wieszając kolejne dywaniki, kiedy samo jej ciało drżało jak dywanik na wietrze, dręczone przez straszliwą myśl, że zakochała się w staruchu, który nią gardzi i którym sama tak bardzo nauczyła się gardzić.

wczesnym rankiem, kiedy augusto wciąż był pogrążony w niespokojnym śnie, przewracając się z boku na bok i mamrocząc urywane bezsensowne słowa, maria da graça, nadal obarczona ciężarem własnych koszmarów, zwykła wstawać z łóżka, aby z odwieczną naiwnością poddać się szorstkiemu przebudzeniu.

mówiła o nim oblech, bo tak go zaczęła nazywać quitéria. co za stary zjeb, żeby się tak do ciebie przystawiać, jak twój mąż was przyłapie, ukatrupi gościa gołymi łapami. maria da graça poprosiła, aby ściszyła głos. augusto łaził po mieszkaniu, a one stały przy sznurach do suszenia prania na tyłach budynku, bardzo blisko otwartych okien od strony kuchni. przynajmniej dzieciaka mi nie zrobi, bo mam już tam wszystko suche jak pustynia. no ale jakąś francę możesz złapać, mówiła quitéria, jakąś francę możesz złapać od tego skurwysyna. maria da graça miała prawie czterdzieści lat i uważała się za osobę na tyle wiekową, że nic podobnego nie brała już pod uwagę. żyła jak ktoś, dla kogo przyszłość niewiele już znaczyła, i było jej z tym dobrze, w ogóle rzadko kiedy się nad tym zastanawiała. odbiło ci, kobieto, mówiła jej przyjaciółka, jesteś młoda koza i masz tam jeszcze kawał żyznej gleby, nie daj się wrobić, każ mu wkładać gumę, pilnuj go, idiotko. gestykulowała jak zwariowana, perorując i rozwieszając przy tym pranie zniesione tam w kopiastych miednicach. i co mi to da, odpowiadała maria da graça, stać mnie tylko na śmierć, życie jest dla mnie za drogie. jestem słaba, taka prawda, ale od niczego się nie migam. na pewno umrę ze starości, bo nie ma na ziemi choroby, która by ruszyła kogoś takiego jak ja.

oblech ma bardzo małego fiutka, zwierzała się jedna drugiej. wsadza ci go, a ty nic nie czujesz. ej, nie mów tak głośno. nie żebym nic nie czuła, bo on się tam w środku kiwa, ale za bardzo nie rośnie, wiesz, opowiadała maria da graça. w takim razie to musi być palec, dlatego jest twardy, bo w tym wieku wszystko inne ma się już miękkie, nabijała się quitéria. palce raczej umiem rozpoznać, kretynko. facet rozmiarem nie grzeszy, ale ochotę to ma jak zwierzak. śmiały się obie przez chwilę i zapomniały nawet, że w istocie marię da graça czekał po tym romansie, który na dobrą sprawę wcale nie był romansem, straszliwy koniec. wszystkich czeka koniec, myślały sobie, z nami będzie podobnie i na nic tu skargi i żale. a on miał bardzo małego fiutka, który czasem robił wrażenie, jakby zatrzymywał się tuż przed wejściem i bez skutku usiłował drążyć dalej, pozostając wieczną obietnicą i nigdy nie doprowadzając do samego aktu. nie miała mu tego za złe, czekała spokojnie, aż skończy, podmywała się, czując, że w ten sposób mniej zdradza męża, i odganiając perwersyjne myśli o tym, że właściwie jest zwykłą szmatą. i naprawdę wydaje ci się, że umrzesz ze starości, zagaiła quitéria. oczywiście, odpowiadała przyjaciółka. a na długo przed tym, jak umrę, zapomną o mnie. wiesz, ludzie, którzy zostają zapomniani za życia, stają się nawet silniejsi. jeżeli nic się im nie przytrafi. zostają i zostają, aż nic więcej im nie zostaje. quitéria kręciła głową i powtarzała, któregoś dnia ten staruch cię zabije. słuchaj, co ci mówię, babo, jesteś zbyt młoda, aby mylić gwałt z miłością.

maria da graça przysiadała na parę minut i cieszyła się ciepłym wieczorem. druga zaś zawsze chciała wiedzieć więcej o dziwnych snach, które miała przyjaciółka, i o tym, co jej powiedział augusto po tym, jak pokłócili się w sobotę. a ta zaczęła od końca. tego augusta to już w ogóle nie mogę znieść, ani jego widoku, ani smrodu, tylko czekam, aż znowu wypłynie. tyle statków tonie, a z tym coś nie wychodzi. oparły się o ścianę budynku, spoglądając na sznury ugięte pod ciężarem prania i myśląc o tym, ile godzin zajęło im wypranie i rozwieszenie takiej ilości bielizny. przez chwilę panowała cisza.

potem quitéria się roześmiała. mamy przejebane, powiedziała. wszystkie mamy przejebane z tymi facetami. maria da graça pogrążała się w sobie, myśląc, że gdyby oblech chociaż się w niej zakochał, mogłaby stąd wyjechać, byłaby wykorzystywana wedle rozbuchanych kaprysów jego krocza, ale przynajmniej stałaby się prawdziwą panią, otoczoną szacownymi antykami i humanistycznym zadęciem, tymi wszystkimi rzeczami przywodzącymi na myśl muzea, książki i wielkoświatową inteligencję. na pewno nadal pozostałaby mocno durnowata, ale dostatecznie sprytna, aby nie zmarnować tej nowej sytuacji. byłaby równie posłuszna, jak dotąd, brałaby na siebie jego erotyczne szturmy i w swoim jadłospisie miałaby mniej jaj i zup, a więcej świeżego mięsa, starannie dobranych ryb, pieczołowicie dawkowanych i skomplikowanych mieszanek przypraw, które małpowałaby z przepisów z zagranicznych pism. quitéria widziała jej nieobecny wzrok i wszystko rozumiała. nie ma sensu myśleć o tych sprawach, stara, rzuciła, tak naprawdę mamy tu przejebane, bo jesteśmy nie tylko sprzątaczkami, lecz także dziwkami. dobre i to, że przynajmniej nikt inny o tym drugim nie wie.

quitérii podobały się młodsze chłopaki i wynajdywała ich sobie, nie bardzo dbając o detale. robiła im laskę jak ktoś, komu strasznie chce się pić, kiedy na całym świecie brak wody. no co, tłumaczyła przyjaciółce, robię to dla siebie. i nie obchodzi mnie, że to trwa tylko przez kilka dni i nocy, bo bez tych spraw i bez faceta to zwyczajnie zdychamy. maria da graça nie bardzo przejmowała się słowami przyjaciółki i za nic w świecie nie chciała sobie wyobrażać, ilu chłopaków przewija się przez jej dom. teraz to są chłopacy ze wschodu, którzy też mają małe fiutki, ale za to są wysocy i tacy piękni, ciągnęła tamta. sama powinnaś spróbować i przestać się obwiniać, bo augusto to mega łajza, nie zasługuje nawet na te jaja, co mu je kury znoszą, a jeśli wreszcie się postarasz, żeby mu przyprawić rogi, to i tak zrobisz dla niego więcej, niż mu się należy. a poza tym, to właśnie u młodych jest zdrowie i energia, musisz przestać myśleć, że jesteś stara, kobieto, dopóki się naprawdę nie zestarzejesz i nie będziesz mogła myśleć inaczej. sama nie wiesz, co mówisz, odpowiedziała maria da graça, albo chcesz mnie uchronić przed tą hańbą, jaką jest rozkładanie nóg dla starucha, albo chcesz, żebym się uganiała za małolatami. a tym ze wschodu augusto tak zazdrości, że gdyby zobaczył, jak z którymś rozmawiam, zrobiłby ze mnie marmoladę. zostaw mnie w spokoju. wystarczy mi już to, co mam, i obym tego nie straciła, bo tak jest najlepiej. obym tego nie straciła.

quitéria uważała, że jej przyjaciółka jeszcze wiele mogłaby zyskać na harówce w domu pana ferreiry. powtarzała jej, że jest teraz inteligentniejsza i ma znacznie więcej kultury niż dawniej, skoro umie jej wyjaśnić, że requiem to muzyka pogrzebowa. słuchanie takich rzeczy w domu jest chore i obleśne, to tak, jakby ktoś chciał głośno obwieszczać śmierć. on cię jeszcze zabije, kobieto, jeszcze cię zabije, niech go szlag. ale jakie to zabawne, że nawet dla zmarłych, którzy i tak nic nie będą słyszeć, wielcy geniusze skomponowali niezapomniane dzieła.

co jakiś czas quitéria uczestniczyła w pogrzebach, zatrudniana przez firmy pogrzebowe, kiedy te chciały skompletować grupę płaczek, aby zapewnić godziwy kondukt zmarłym, którzy nie mieli już żadnych bliskich wśród żyjących. dostawała około pięćdziesięciu euro od pogrzebu i kosztowało ją to znacznie mniej wysiłku niż szorowanie podłóg czy prasowanie ubrań. wracała wzbogacona o mnóstwo nowych opowieści, po tym, jak wpatrywała się przez długi czas w denata i gawędziła z księdzem i zakrystianem, kim był zmarły i czym się zajmował. najgorsze, że słyszę to potem w koszmarach, opowiadała maria da graça przyjaciółce, budzę się przerażona i nie mogę już słuchać muzyki smyczkowej ani żadnej innej, bo te melodie same rozbrzmiewają mi w głowie, aż zaczyna od tego pękać, jakby cały pogrzeb się tam odbywał. quitéria wstała, bowiem nadeszła dla niej pora, by wrócić do środka, i odparła, że najważniejsze, aby nie chodziło jej po głowie zabójstwo, bo wszystkich zmarłych widzimy poprzez własne lęki i niepokoje, ale czuć się odpowiedzialnym za to, że ktoś zmarł, to już na pewno może spaprać człowiekowi życie. nie bądź głupia, quitéria, myślisz, że kiedykolwiek byłabym zdolna zabić augusta, spytała. koleżanka nie odpowiedziała. ja nie z takich, co by kogoś miały zabijać, upierała się maria da graça, nadaję się raczej do tego, żeby sama umrzeć, a jeśli jeszcze nie umarłam, to już ci wyjaśniłam, dlaczego – wciąż pałętam się tutaj, bo nawet śmierć o mnie zapomniała. quitéria umilkła, wniosła puste miednice do środka, po czym zapadła w głęboki sen, aby o wszystkim zapomnieć, bez przerw ani koszmarów, zgoła odwrotnie, niż to się działo z jej przyjaciółką.

kiedy augusto ruszał w morze, łapiąc najpierw autobus do porto, a potem do póvoa de varzim, aby popłynąć następnie statkiem do mauretanii i pojawić się z powrotem dopiero po sześciu miesiącach, maria da graça prosiła pana ferreirę o wolne przedpołudnie, tak by mogła zjawić się u niego dopiero w porze obiadowej. stała na środku dworca i patrzyła, jak augusto wsiada do jednego z autobusów i wybiera okno, które najbardziej mu pasowało do tego kretyńskiego pożegnania. ach, te widoki, myślała, będziesz podziwiał wszystkie widoki od tego dworca aż do miejsc tak dalekich od mojej osoby, radując się w duszy tak bardzo, jak bardzo nie masz odwagi tego okazać. on sam denerwował się wtedy jak chłopak idący do wojska, przepełniony lękiem i ciekawością, z biletem w dłoniach złożonych na udach i z lekkim dreszczem w kroczu. augusto wracał na statek bez wątpienia jak ktoś, kto wraca na swoje miejsce, a żegnał się z marią da graça ze wzruszeniem nie dlatego, że zostawia ją na tak długo samą, lecz raczej ze współczucia, bo czekając na niego przez sześć miesięcy, nie będzie miała tak dobrego życia, na jakie on się właśnie bajkowo szykował. ona unosiła rękę na pożegnanie i myślała, ty skurwielu, wyjeżdżasz sobie cały szczęśliwy, wiem, że wyjeżdżasz szczęśliwy, a ja tu zostaję, żeby czekać uwięziona w tym drętwym domu. wyobrażała sobie, że któregoś dnia wsiada do autobusu do porto – gdzie była tylko dwa razy w życiu – aby wyszorować tam tyle podłóg, że starczy jej na pokój w nędznym pensjonacie i będzie mogła tam zostać, wśród wielu tysięcy osób, po prostu jako jedna więcej, wolna od zaściankowości bragançy, która nie dawała jej przestrzeni nawet na rozpostarcie ramion. wyobrażała to sobie i na tym poprzestawała. były to myśli ulotne, jakby jedynie projektowała swoje losy na wzór domniemanych przygód augusta w granicach tego, do czego potrafiła się odnieść wyobraźnią.

stary przyjął ją z nieskrywanym entuzjazmem. tracił możliwość odesłania jej do męża zbrukanej, ale za to zyskiwał swobodę posiadania jej bez ryzyka i bez ograniczeń czasowych. wsunął jej dłoń między uda, kiedy tylko weszła. kobieta natychmiast skamieniała, podczas gdy on wygadywał jakieś świństewka, na które reagowała tak samo tępą miną, z jaką przyjmowała wyjaśnienia dotyczące goi lub mozarta. panie ferreira, jeszcze bym migusiem obiad ugotowała, rzuciła. a on odpowiedział, och, tak, pożryjmy wszystko, co tylko będzie, straszliwie wygłodniałem, mario da graça.

w pewnym sensie była jego żoną, bo kiedy augusto znikał, oblech miał ją całkowicie do swojej dyspozycji. w sytuacjach intymnych jedno miało drugie tylko dla siebie i właśnie dlatego roiła sobie o małżeństwie jako urzędowym uzasadnieniu jej obecności w tym domu w najbardziej zaszczytnym wydaniu, w roli prawdziwej damy, którą nigdy nie była. upichciła coś naprędce, szybciej niż zwykle, i niewykluczone, że dodała za dużo soli, może trochę za dużo pieprzu lub oliwy, dokładnie tyle, ile trzeba, aby można jej było zarzucić, że jego zachowanie wybija ją z równowagi, ale nie jak u kogoś, kto się żali, lecz raczej jak u kogoś, kto się dąsa, czekając, aż partner wreszcie powie, co dla niego znaczy to, co się między nimi dzieje. oblech jednak jadł zupełnie na to wszystko obojętny. raz po raz wsadzał sobie widelec do ust, przełykał i nie wyczuwał w smaku żadnej przesady. a ona była świadoma, że gotowanie to przypisana jej z natury rzeczy dziedzina sztuki, ale wcale przy tym nie uważała, że sztuka jest niezdolna do przesady. poprosił, aby podgłośniła muzykę. w całym mieszkaniu rozgrzmiały dźwięki orkiestry, a maria da graça pomyślała, że jest głupia, skoro spodziewała się, że siedemdziesięciosześcioletni mężczyzna zechce się wiązać z kobietą, która i tak już mu wszystko oddała za garść euro miesięcznie; że żywiła nadzieję, iż mężczyzna doskonale wykształcony, ze świetną pozycją, będzie chciał ożenić się ze sprzątaczką tak brzydką i nieciekawą jak ona. pomyślała o nim, że jest świnią. musi być świnią, skoro potrafił wykorzystać ją z pełnym przeświadczeniem, że nigdy nie poniesie z tego powodu żadnej odpowiedzialności.

w salonie, w kącie obok wyjścia na balkon, była klapa, którą maria da graça często musiała podnosić. pod nią znajdowały się strome schody wiodące do pomieszczenia oddzielonego od reszty domu i pełniącego funkcję składziku. ku utrapieniu marii to właśnie tam oblech życzył sobie przechowywać pościel, ręczniki i stare firany, które przed gwiazdką znowu rozwieszała. schodziła po tych schodach ostrożnie, często solidnie obładowana, z trudem utrzymując równowagę, po czym tkwiła tam przez pewien czas w słabym świetle, próbując zrobić z tej wilgotnej komórki miejsce stosowne do przechowywania tekstyliów. on sam nie schodził na dół już od dawna, ale sterczał nad wejściem i raz po raz rzucał wrzaskliwe pytania jak ktoś, kto znajduje się z drugiej strony gór. ona mamrotała coś w odpowiedzi, po czym wracała po schodach do mieszkalnej części domu. mówiła, że ten składzik dobry jest najwyżej dla pleśni i że to zły pomysł trzymać tam pościel czy w ogóle cokolwiek. on uskarżał się, że w mieszkaniu nie ma dość miejsca, co było kompletną bujdą lub durną wymówką, i zamykał dyskusję, przypominając, jaka to dla niego radość, że to pomieszczenie ma jakieś zastosowanie i że maria da graça codziennie tam schodzi. w przeciwnym razie byłoby bowiem niczym pusta studnia pod jego stopami, jakby negatyw salonu pełnego rozmaitych energii, które tam u dołu przybierają postać ginących cieni. i dorzucał, że dobrze wiedzieć, iż to pomieszczenie ma własne przedmioty i własną energię, że nie odgrywa roli negatywu salonu, nie chcę w domu martwych przestrzeni, nie gustuję w miejscach pozbawionych funkcji, wydają mi się przeładowane samymi sobą, tak jakby żyły i były w stanie narzucać nam własne decyzje.

maria da graça ściszyła muzykę i od razu za to przeprosiła, wyjaśniając, że trudno jej pastować podłogę salonu, kiedy ci wszyscy ludzie grają równocześnie. zgodził się zmienić płytę na suity wiolonczelowe bacha i stwierdził, że bach po śmierci z pewnością wytłumaczył bogu, czym jest muzyka, i że uczył się jej wraz z nim, gdy był dzieckiem. maria da graça otworzyła okna i wpuściła do środka świeże powietrze z ulicy, przekonana, że jeśli ktoś na zewnątrz słyszy dobywające się z tego mieszkania jęki i zawodzenia, na pewno sobie myśli, że jacyś nienormalni ludzie słuchają smutnej muzyki zamiast szukać sposobu, aby się radować.

trzymała w dłoniach mały szklany flakonik ze świętą ziemią z jerozolimy. wytrzeszczyła oczy. sprzedawca twierdził, że jest prawdziwa i świetnie działa na duszę. niezdecydowana wpatrywała się we flakonik i potrząsała nim lekko. mężczyzna niecierpliwił się i robił wszystko, aby doszło do transakcji. właściwie maria da graça po raz pierwszy miała wrażenie, że widzi, jak święty piotr obserwuje jej działania. bez wątpienia ją szpieguje. kobieta zastanawiała się. to prawda, że święta ziemia z jerozolimy, miejsca, którego nigdy nie widziała, pociągała ją i byłaby na zawsze symbolem boskiej chwały, z drugiej strony, kiedy maria już znajdzie się w raju, cała ziemia pod nią będzie święta, jako żywa ziemia wiecznie podtrzymująca stwórcę. gdy w końcu postanowiła odmówić, sprzedawca zaczął krzyczeć. zrobiła dwa kroki i obudziła się. ciągle panował upał, choć był już początek października, i co nieco się zapociła, a wyskakując z łóżka i ruszając do łazienki z silnym poczuciem obrzydzenia, czuła się jak po seksie z panem ferreirą. czuła się brudna, dokładnie tak jak wtedy, gdy stary, tracąc kontrolę nad sytuacją, wytryskiwał między jej udami.