Anioł Pitou - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Anioł Pitou ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

Anioł Pitou – powieść historyczna Aleksandra Dumasa (ojca), stanowiąca trzecią część słynnego cyklu ‘Pamiętniki lekarza’ (‘Mémoires d'un médecin’). Losy tytułowego bohatera, młodego wieśniaka, przeplatają się z wybuchem Wielkiej Rewolucji Francuskiej, w której bohater bierze czynnie udział. Ponadto kontynuowane są losy bohaterów z powieści ‘Józef Balsamo’ i ‘Naszyjnik królowej’. (Za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 731

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Aleksander Dumas (ojciec)

 

Anioł Pitoux

_____________________

 

CYKL: PAMIĘTNIKI LEKARZA CZ. III

 

przekład anonimowy

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Héliodore Pisan (1822–1890), Illustration d'Héliodore Pisan pour l'édition de 1880 de Ange Pitou, roman d'Alexandre Dumas père (1880), licencjapublic domain,

źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Dumas_-_Ange_Pitou,_1880,_page_40.jpg

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights.

 

Tekst wg edycji:

Aleksander Dumas (ojciec)

Anioł Pitoux

Podtytuł                Powieść

Warszawa 1928

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-826-6

 

 

 

TOM I

 

ROZDZIAŁ I. W KTÓRYM CZYTELNIK ZAZNAJOMI SIĘ Z BOHATEREM TEJ POWIEŚCI I MIEJSCOWOŚCIĄ JEGO URODZENIA

 

 Na granicy Pikardji i Soissonnais, na tej części terytorjum narodowego, które pod nazwą Isle de Françe, stanowiło stare dziedzictwo królów naszych, w pośrodku lasu rozciągającego się na przestrzeni tysiąca hektarów ziemi, wznosi się małe miasteczko Villers-Cotterets i ginie w cieniu wielkiego parku, założonego przez Franciszka I i Henryka II.

 Villers-Cotterets słynie z tego, iż ujrzał w niem światło dzienne Karol Albert Demoustier, który w chwili, gdy się opowiadanie nasze zaczyna, pisał „Listy do Emilji o mitologji” chciwie przez płeć piękną owej epoki rozrywane.

 Dodajmy, ku poetycznej sławie miasta (niechętni nazywają je mieściną, pomimo pałacu królewskiego i dwóch tysięcy czterechset mieszkańców), dodajmy, powiadam, dla dopełnienia poetycznej jego sławy, że położone jest o dwie mile od Leferté Milou, w którem urodził się Racine, a o osiem mil od Chateau-Thierry, gdzie Lafontaine przyszedł na świat boży, zaznaczmy nadto, że matka autora tragedji Britanicus i Athalie stąd także pochodziła, i powróćmy do królewskiego pałacu oraz dwóch tysięcy czterechset mieszkańców.

 Budowę pałacu rozpoczął Franciszek I a skończył Henryk II, którego cyfra, połączona z cyfrą Katarzyny Medycejskiej, widnieje dotąd na frontonie.

 Pałacyk ma także sławę swoją, służył bowiem za schronienie dla miłostek króla rycerza z panią d‘Estampes, i Ludwika Filipa Orleańskiego z piękną panią Montesson. Od śmierci tego ostatniego, stał pustką prawie, a nareszcie Filip Orleański, zwany później „Egalité”, przemienił go z rezydencji monarszej w zwyczajny domek myśliwski.

 Co do dwóch tysięcy czterechset mieszkańców składali się oni:

 1) Z kilku szlachciców, spędzających lato w pałacach okolicznych, a zimę w Paryżu, i za przykładem księcia mających tylko pied-a terre w miasteczku.

 2) Z dosyć znacznej liczby mieszczan, codziennie w pogody i niepogody, podążających z parasolami w ręku, na zwykły spacer poobiedni, o ćwierć mili od miasta do szerokiego kanału, oddzielającego park od lasu i nazywanego kanałem „Huha!”, zapewne z powodu wykrzykników, jakie widok jego wyrywał z piersi astmatycznych, zadowolonych, że bez nadzwyczajnego zmęczenia, aż tak daleką drogę odbyły.

 3) Z większości rzemieślników, pracujących cały tydzień i tylko w niedziele puszczających się na wycieczki — z jakich bogatsi współbracia codziennie korzystali — oraz

 4) Z garści biedaków, dla których niedziele nie istniały, i którzy napracowawszy się ciężko przez sześć dni powszednich, wymykali siódmego do lasu, po to tylko, aby sobie nazbierać leżaniny na opał.

 Naturalnie, gdyby sławetne Villers-Cotterets (Villerii-ad-Cotiam-Retix), miało nieszczęście być miastem na tyle ważnem w historji, iżby się archeologowie niem zajmowali, wiadomemby było na pewno, jak powstało i jak się rozwijało, jak z osady na wieś, ze wsi na miasto, się przedzierzgało, jak do szeregu lichych domków, rozrzuconych po obu stronach drogi wiodącej z Paryża do Soissons, przywabiało z powodu pięknego położenia coraz więcej mieszkańców, jak z tego znowu powodu powstawały coraz nowe ulice, jak wyrósł tak zwany rynek, zdobny dziś w ładne domy i w fontannę z poczwórnym zegarem słonecznym, jak wreszcie i kiedy — obok skromnego kościółka, położono fundamenty pod ten pokaźny zamek, to królewski, to książęcy, który dziś, smutną koleją losów, stanowi przytulisko włóczęgów i żebraków.

 W epoce, w której się opowiadanie niniejsze zaczyna, zamek o jakim mowa, nie był już wprawdzie rezydencją książęcą, ale nie był też jeszcze norą żebraczą — był już pustym prawie, ale mieszkali w nim i dozorowali go jeszcze: stróż, ekonom i rządca. Okna tak te, co na park — jak i te, co na na tak zwany plac zamkowy wychodziły, szczelnie pozamykane, nadawały bardziej jeszcze posępny obraz miejscowości — w jednem końcu której znajdował się mały domek, zasługujący na to, aby mu słów kilka poświęcić.

 Miał on przedewszystkiem tę szczególność, że mu widać było tylko plecy.

 Ale jak plecy bywają niekiedy najpokaźniejszą częścią osobnika, tak i plecy tego domku, były najpoważniejszą jego częścią.

 Domek należał do proboszcza, pełniącego jednocześnie obowiązki kapelana kościoła zamkowego, w którym co niedziela zawsze się msza święta odprawiała, i nadzorcy szkółki, przy której, dzięki jakimś łaskom nadzwyczajnym, istniały dwa stypendja — jedno dla kandydatów do szkoły w Plessis, drugie dla przechodzących do seminarjum w Soissons.

 Oba stypendja płacił dom Orleanów, pierwsze nosiło nazwę syna regenta, drugie ochrzczone było imieniem ojca księcia; oba były przedmiotem pożądliwości rodziców, a przyczyną ciężkich zgryzot dla tych, którzy, aby je zdobyć, musieli łamać sobie łepetyny nad najprzerozmaitszemi ćwiczeniami czwartkowemi.

 Otóż w pewien czwartek lipcowy, 1789 roku, w dzień zachmurzony przez burzę, ciągnącą od wschodu ku wschodowi, w chwili gdy na dzwonnicy, spicząstą dachówką pokrytej, wybiła godzina jedenasta, rozległo się naraz hura!... podobne do okrzyku całego pułku siepaczy, a zaraz potem, poprzez furtkę, pomiędzy akacjami prowadzącą do małego domku, wtłoczyła się gromada dzieci, które podzieliwszy się na placu na pięć czy sześć grup oddzielonych, dalejże zabawiać się w piłkę i gry inne.

 Jednocześnie z temi malcami, odzianemi po większej części w bluzy wytarte na łokciach i w majtki dziurawe na kolanach, z malcami, których mieszkańcy domów nazywali pauprami, znaleźli się na placu chłopcy inni, chłopcy mądrzy, jak powiadały kumoszki, chłopcy, mający stać się dumą rodziców swoich.

 Ci ostatni mieli na sobie bluzy całe i całe majtki, dzięki czemu byli przedmiotem nienawiści chłopców gorzej ubranych, i mniej pilnowanych.

 Z min ich widać było, że byliby chętnie pobaraszkowali z „pauprami”, ale karność zmuszała ich pospieszać do domów rodzicielskich, gdzie czekały na nich podwieczorki w formie kromek chleba z masłem lub konfiturami.

 Oprócz malców „pauprów” i chłopców „przyszłości”, była trzecia jeszcze grupa chłopców, którą nazwiemy grupą „próżniaków”.

 Ci, nigdy nie przychodzili razem z innymi na plac zabawy, nigdy równie z innymi nie pospieszali do domów, bo prawie zawsze w kozie wysiadywali.

 Gdy ich koledzy i towarzysze, podążali na piłkę lub do domów na przysmaki, oni ślęczeli w klasie nad wykończeniem nieodrobionych podczas lekcji zadań lub nad douczaniem się czegoś.

 Gdybyśmy też w tej chwili udali się pod dom szkolny, usłyszelibyśmy, jak w trakcie tego, gdy jeden z „próżniaków” schodził spiesznie ze schodów, ruszając ramionami, niby osioł grzbietem, gdy chce jeźdźca z siebie zrzucić, głos jakiś podniesiony wykrzykiwał zapamiętale:

 — A niedowiarku!... a potępieńcze!... a gadzino!... wynoś się gdzie pieprz rośnie: vade, vade! Byłem długo cierpliwy, mordowałem się trzy lata, ale tybyś cierpliwość samego Boga wyczerpał!... Wynoś się, niech cię moje oczy nie widzą!... Zabieraj sobie swoje wiewiórki, swoje żaby, jaszczurki, jedwabniki i chrabąszcze, i zmykaj do ciotki, jeżeli ją masz, do wuja, jeżeli posiadasz, do djabła wreszcie, jeżeli ci się podoba, bylem ja cię tylko nie oglądał.

 — Kochany panie Fortier!... odpowiedział głosik cienki, płaczący, przebacz mi pan z łaski swojej, ulituj się pan nade mną. Czy godzi się tak gniewać za jeden barbaryzm i za kilka solicyzmów, jak je pan nazywasz?...

 — Trzy barbaryzmy i siedem solicyzmów. Ośle jeden!... i to w zadaniu złożonem z dwudziestu pięciu wierszy!... wrzasnął pedagog rozzłoszczony.

 — Czwartek, to dzień dla mnie nieszczęśliwy — odparł pokornie głosik cienki, ale gdybym jutro dobrze napisał, czyby mi pan zechciał przebaczyć?... Niech mi pan odpowie, mój panie!...

 — Trzy lata powtarzasz mi to samo próżniaku!... Egzamin naznaczony został na pierwszego listopada, a ja dałem się uwieść prośbom twojej ciotki Anieli i podałem cię jako kandydata do stypendjum wakującego w Poisson. Ładnie będę wyglądał, gdy ci go odmówią, gdy o uczniu moim powiedzą, to osioł, ten Anioł Pitoux, toć to ten Angelus Pitovius asinus est!...

 Musimy objaśnić czytelnika, że Anioł Pitoux, którego pan Portier tak nieobiecująco określił po łacinie, będzie bohaterem powieści niniejszej.

 — O, mój dobry panie Fortier!... o mój nauczycielu kochany!... wołał zrozpaczony uczeń.

 — Co?... Ja jestem nauczycielem twoim?... ryknął oburzony ojciec Fortier. Nie, nie, osiołku!... dzięki Bogu, nie jestem już nauczycielem twoim, nie jesteś już uczniem moim. Wypieram się jakobym znał cię kiedykolwiek, zabraniam ci mówić do mnie, zabraniam ci kłaniać mi się. Vade retro!... vade!...

 — Panie — błagał nieszczęśliwy Pitoux, mający, jak się zdawało, ważne powody ku temu, aby się nie poróżnić ze swoim nauczycielem — proszę, nie odmawiaj mi opieki swojej z powodu jednego nieudolnego ćwiczenia.

 — Co! — wykrzyknął ojciec Fortier, wściekle zirytowany prośbą tą ostatnią — filozofujesz, a nie umiesz zrobić zadania, domagasz się mojej opieki, gdy nie potrafisz odróżnić przypadku pierwszego od czwartego?...

 — Ojcze Fortier — odpowiedział na to uczeń — byłeś tak zawsze łaskaw na mnie, nie opuszczajże mnie i teraz; jeżeli szepniesz jedno słówko biskupowi, który egzaminuje...

 — Jakto?... Więc chcesz nieszczęśliwy, abym kłamstwo zadawał memu własnemu sumieniu?

 — Gdy chodzi o dobry uczynek, panie Fortier, to panu to Pan Bóg przebaczy...

 — Nigdy a nigdy!...

 — Zresztą kto to wie?... może egzaminatorzy nie będą surowsi dla mnie, niż dla Sebastjana Gilberta, mego brata mlecznego, który w roku zeszłym starał się o stypendjum paryskie.

 — A to idjotyczne doprawdy!... — powiedział ojciec Fortier, wychodząc na dziedziniec z dyscypliną w ręku, (Pitoux starał się trzymać od niego w przyzwoitej odległości) — a to rzetelnie idjotyczne, powtórzył, krzyżując ręce na piersiach i z pogardą na swego ucznia spoglądając. Oto nagroda za moje lekcje djalektyki!... Czy to tak pamiętasz, bydlaku jeden, aksjomat: Noli minora, loqui majora volens.

 Gilbert miał lat trzynaście, a ty masz siedemnaście, dla Gilberta byli pobłażliwi, jako dla dziecka — dla głupiego jak ty bizona, wcale względów nie będą mieli.

 — No... i Sebastjan, jest przytem synem pana Honorjusza Gilberta, który ma osiemnaście tysięcy renty w dobrym gruncie na równinie de Pilleleux — dodał płaczliwie uczeń.

 Ojciec Fortier wydął wargi, zmarszczył brwi i spojrzał groźnie na Pitoux.

 — To już mniej głupio powiedziane — mruknął po chwili milczenia... Jestto jednak przypuszczenie pozorne tylko, niczem dowodniej nie uzasadnione. Species non autem corpus.

 — O! gdybym ja miał ojca posiadającego dziesięć tysięcy franków renty!... — powtórzył Anioł Pitoux, którym, jak się zdawało, zauważył, że spostrzeżenie jego wywarło pewne na nauczycielu wrażenie.

 — Ba!... żebyś miał... ale nie masz... taki głupi jesteś, jak ów nicpoń, o którym Juvenal wspomina. Grzeszna to cytata, powiedziawszy to, przeżegnał się ojciec Fortier grzeszna, ale z tem wszystkiem trafna. Arcadius Juvenis. Założyłbym się, że ty i tego nie wiesz, co to znaczy Arcadius?...

 — Mieszkaniec Arkadji, rozumie się — odpowiedział Anioł Pitoux, prostując się z dumą.

 — No więc?...

 — Jakto, no więc?...

 — Arkadja, kpie, była ojczyzną osłów, a u starożytnych, tak jak i u nas teraz, asinus był synonimem stultus.

 — Nie chciałem tego tak zrozumieć — odparł Pitoux — nie śmiałbym przypuszczać, że taki jak pan człowiek poważny i uczony, może się zniżać aż do satyry...

 Ojciec Fortier spojrzał znowu z baczną uwaga na ucznia.

 — Na honor!... — zawołał ułagodzony nieco pochlebstwem — są chwile, w których ten nicpoń wydaje się mniej głupim, niż jest w rzeczywistości.

 — Więc, panie profesorze — zawołał Pitoux, który, jeżeli nie dosłyszał ostatnich słów nauczyciela, to przynajmniej wyczytał na jego twarzy zmianę na lepsze — przebacz mi pan, a zobaczysz, jak się pięknie popiszę jutro...

 — Dobrze... przystaję... — powiedział ojciec Fortier, zakładając dyscyplinę za pas na znak przymierza i podchodząc do Pitoux, który wobec widocznie pokojowej demonstracji, pozostał na swojem miejscu.

 — Dzięki ci, dzięki, panie!.. — zawołał.

 — Zaczekajno!... nie śpiesz się tak z podziękowaniem... przebaczę...ale pod jednym warunkiem...

 Pitoux spuścił głowę, a że był na łasce i niełasce papy Fortier, czekał, co tam nowego posłyszy.

 — Przebaczę ci, jeżeli odpowiesz dobrze na pytanie, jakie ci zadam...

 — Po łacinie?... — zapytał strwożony uczeń...

 — Tak... po łacinie... — odpowiedział nauczyciel.

 Pitoux westchnął.

 Podczas chwilowej pauzy, wesoła wrzawa uczniów, zabawiających się na placu zamkowym, przedostała się do uszu Anioła Pitoux.

 Westchnął zatem znowu — i daleko głębiej jeszcze niż poprzednio.

 Quid virtus, quid religio?... — rzucił mu papa Fortier.

 Słowa te, niby trąba archanioła wzywającego na sąd ostateczny, uderzyły biednego Pitoux, w oczach zrobiło mu się ciemno, a w mózgu tak się coś zakręciło, iż przypuszczał, że zmysły traci.

 Stał jak słup i nic nie odpowiadał.

 Papa Fortier zażył potężny niuch tabaki.

 Pitoux zrozumiał, że trzeba jest przerwać ciszę.

 — Nescio — rzekł w nadziei, że gdy się po łacinie przyzna do nieświadomości, będzie miał przebaczenie.

 — Nie wiesz, co znaczy cnota!... huknął papa Fortier, dusząc się ze złości, nie wiesz co znaczy religja?... hę?...

 — Wiem po francusku — odpowiedział Anioł — ale nie wiem po łacinie.

 — Zatem marsz do Arkadji!... Wszystko skończone z nami, nygusie!...

 Pitoux tak był przygnębiony, że stał jak przykuty do miejsca, że nie zrobił żadnego usiłowania, aby uciec, chociaż ojciec Fortier wydostał dyscyplinę z za pasa z taką powagą, jak generał w chwili ruszenia do ataku — pałasz z pochwy wydobywa.

 — Cóż się zatem ze mną stanie?... — jęknęło biedne dziecko, opuszczając ręce bezwładnie, co się stanie ze mną, gdy nie będę mógł wstąpić do seminarjum?...

 — A co mnie to obchodzić może, co się stanie z tobą asinusie przeklęty?... Co mnie to, jak mi Bóg miły, obchodzić może?...

 Papa Fortier był tak rozsierdzony, że przysięgał nie wiedząc o tem.

 — Zapominasz pan chyba, panie Fortier, że mojej ciotce zdaje się, iż już proboszczem jestem.

 — Dowie się zatem, że jesteś trutniem, nie zdolnym nawet na zakrystjana.

 — Na Boga, ojcze Fortier.

 — Mówię ci, ruszaj sobie „limina linguae”.

 — A no, to pójdę — rzekł Pitoux, jak człowiek, który powziął bolesne postanowienie. Czy pan pozwoli mi zabrać moją szufladkę — dodał, licząc, że może jeszcze zmięknie czułe serce nauczyciela.

 — Możesz — odrzekł Fortier — zabrać sobie tę szufladkę, ze wszystkiem co się tylko w niej znajduje.

 Pitoux poszedł na schody, do klasy, która była na pierwszem piętrze. Wszedł do pokoju, gdzie uczniowie, zebrani dokoła wielkiego stołu, udawali niezmiernie zajętych; otworzył kasetkę, zobaczył, czy nic w niej nie pozostawił i krokiem wolnym pociągnął na korytarz.

 Przy schodach stał ojciec Fortier z dyscypliną w ręku.

 Anioł Pitoux zgarbił się do samej ziemi prawie.

 Nie pomogło mu to wiele i otrzymał ostatnie pociągnięcie instrumentem, któremu pan profesor zawdzięczał najlepsze postępy najlepszych swoich uczniów, i który, jakkolwiek bardzo często względem Pitoux stosowany, tak mały na niego wywarł skutek.

 Pozostawmy Anioła Pitoux, ocierającego ostatnią łzę i podążającego do Pleux, dzielnicy miasta, w której ciotka jego mieszkała — i powiedzmy nieco o jego powierzchowności i przeszłości.

 

ROZDZIAŁ II. W KTÓRYM SIE POKAŻE, ŻE CIOTKA, TO NIE MATKA

 

 Ludwik Anioł Pitoux, zaczął osiemnasty rok życia. Był to chłopiec szczupły, wysoki, o rumianych policzkach, jasnych blond włosach i niebieskich oczach. Na ustach igrał mu uśmiech młodości, a z poza grubych warg, przezierały ładne ale duże zęby. Ręce miał szerokie, nogi wygięte pałąkowato, a kolana tak sterczące, że zawsze spodnie dziurawiły. Na wielkich stopach buty miał ze skóry wołowej, zrudziałe ze starości; na grzbiecie łachman jakiś ordynarny. Oto tak się przedstawiał nazewnątrz były uczeń pana Fortier.

 Potrzeba uzupełnić jego obraz krótką wzmianką o stronie moralnej.

 Anioł Pitoux osierociał bardzo wcześnie. Ojciec odumarł go niemowlęciem, matka, gdy zaczynał dwunasty rok życia. Matka pieściła jedynaka nadzwyczajnie i pozwalała mu na wszystko, rozwinął się więc fizycznie, ale nie rozwinął moralnie. Urodzony w prześlicznej wiosce Haramont, położonej o milę od miasta, pośród ogromnych lasów, stawiał w nich pierwsze kroki, i bojował z zamieszkałemi w nich zwierzętami. Mając lat dziesięć, był już świetnym ptasznikiem i zręcznym myśliwym, a jedno i drugie zdobył bez pracy, bez mozołów, zdobył instynktem, jakim natura obdarza ludzi, pośród gąszczów leśnych zamieszkałych. Znał dokładnie wszystkie legowiska zajęcy i królików, wiedział o wszystkich gniazdach ptasich bez wyjątku. Dzięki silnym ramionom i wygiętym nogom, pozwalającym mu obejmować pnie, nawet najgrubsze, wdrapywał się po gniazda, choćby najwyżej umieszczone z taką zwinnością i pewnością, że wzbudzał podziw we wszystkich towarzyszach. Naśladował też głosy ptaków tak wybornie, że stadami przylatywały do niego. Łowy na błotach, były czemś tak łatwem dla Pitoux, że nie zajmowałby się niemi wcale, gdyby nie spory dochód, jaki mu przynosiły. Nikt, tak jak on, nie umiał nakryć bagniska paprocią, nikt nie umiał zastawić dokładniej gałązek z lepem, nikt nie miał tak zręcznej ręki, ani tak bystrego oka, nikt nie potrafił takiego jak on przyrządzić lepu.

 Nic też dziwnego, że w Haramont, w pośród wieśniaków, czerpiących z przyrody większą połowę dochodów, i mających instynktowną do cywilizacji nienawiść, zażywał Pitoux wielkiego uznania, dzięki czemu, matce jego, ani żartem na myśl nie przyszło, iż syn jej po fałszywej idzie drodze, iż wychowanie choćby najkosztowniejsze, mogło być lepszem kiedykolwiek.

 Gdy jednak poczciwa kobieta, powalona została na łoże boleści, gdy poczuła, że śmierć jej zagląda w oczy, zaczęła myśleć nad tem, że należałoby opiekę jakąś zapewnić sierocie.

 Przypomniała sobie, że przed dziesięciu laty, pewien młody człowiek, który nocą do drzwi jej zapukał i który oddał jej na wychowanie niemowlę, z dość okrągłą na wydatki sumką, powiedział był, iż większy dla maleństwa fundusz, złożył u notarjusza w Villers-Cotterets.

 O tajemniczym tym człowieku z początku nie wiedziała nic więcej nad to, że się Gilbert nazywał.

 Ale przed trzema laty, znowu go raz widziała. Miał wtedy około dwudziestu siedmiu lat, postawę cokolwiek sztywną, zdanie stanowcze i zimne obejście. Cała jednak ta powłoka lodowa stopniała zaraz, gdy mu tylko dziecię jego pokazała. Chłopczyna ładny był, zdrów i uśmiechnięty, ojciec więc uściskał serdecznie rękę poczciwej kobiety, i wyrzekł do niej te tylko słowa:

 — Możecie liczyć na mnie w każdej potrzebie.

 Potem wziął dziecko, zapytał o drogę do Ermenonville, zaszedł z synem na grób Jana-Jakóba-Rousseau‘a — i powrócił do Villets-Cotterets.

 Że miejscowość była zdrowa, a notarjusz nie mógł się dość nawychwalać szkoły ojca Fortier'a, Gilbert pozostawił swego malca u tego człowieka, zwłaszcza, że mu się powierzchowność jego niezmiernie podobała, wyglądał bowiem na filozofa, a filozofja w owej epoce, cieszyła się wielkiem wzięciem nawet pośród duchowieństwa.

 Załatwiwszy sprawę z dzieckiem, wyjechał do Paryża, ale adres ojcu Fortier pozostawił.

 Matka Pitoux wiedziała dobrze o tem wszystkiem a słowa: „Możecie liczyć na mnie w każdej potrzebie” przyszły jej na myśl w chwili niebezpieczeństwa.

 To widocznie miłosierdzie boskie przywiodło jej tę okoliczność na pamięć.

 Dobroczynna to widać Opatrzność, czuwała nad tem, aby biedny Pitoux nie został opuszczony na świecie.

 Kazała poprosić do siebie księdza plebana, bo sama pisać nie umiała i tegoż jeszcze dnia list został wyprawiony na ręce pana Fortier, a ten zaadresował go i wrzucił zaraz w skrzynkę pocztową.

 Wielki też czas był na to, bo nazajutrz biedna kobieta już ducha wyzionęła.

 Pitoux był za młody, aby odczuć ogrom nieszczęścia, jakie nań spadło.

 Popłakał trochę, nie dlatego, aby znaczenie śmierci rozumiał, ale dlatego tylko, że widział matkę zimną, bladą, zmienioną, że czuł instynktownie, iż mu jej zabrakło na zawsze, iż dom osierocony opustoszeje zupełnie. Co będzie dalej, co się stanie z nim jutro, tego nie rozumiał i wcale nie myślał o tem. Gdy odprowadził ciało na cmentarz, gdy trumnę ziemią przysypano, zasiadł na ukochanej mogile i ruszyć się z niej nie chciał, a na wszelkie przekładania sąsiadów odpowiadał, że nigdy się z matką nie rozstawał i nigdy jej nie opuści.

 Przesiedział tak na grobie resztę dnia i noc całą.

 Zastał go na nim nazajutrz zacno doktór, bo doktorem był ów przyszły opiekun Pitoux, który rozumiejąc całą doniosłość obietnicy, jaką kiedyś uczynił, przybył w niespełna czterdzieści osiem godzin po odebraniu listu, aby świętemu obowiązkowi zadość uczynić.

 Anioł Pitoux, młodziutkim był chłopczyną gdy pierwszy raz ujrzał doktora.

 Ale wrażenia w młodości otrzymane, nie zacierają się nigdy. Zresztą słyszał przecie tyle razy o tym człowieku w domu. On to oddał jego matce ową maleńką dziecinę, jemu zawdzięczała ona swój dobrobyt, jego Gilbertem nazywała, jego imię z uwielbieniem zawsze wymawiała. A kiedy zjawił się u nich po raz drugi, już jako doktór skończony, kiedy kazał matce liczyć zawsze na siebie, to matka tak była szczęśliwa i tak mu była za to wdzięczna, że biedny chłopiec czuł się także do wdzięczności obowiązanym — i lubo nie wiedział co mówi, wybąkał jednak kilka słów, że nigdy nie zapomni o tej łasce, o jakiej mu matka tak często powtarzała.

 Skoro tylko spostrzegł doktora wchodzącego przez bramę cmentarną i podążającego w jego stronę, poznał go zaraz, powstał i poszedł naprzeciw niego, przeczuł bowiem, że człowiekowi, który przybywał na wezwanie nieboszczki, nie mógł tak jak innym odpowiedzieć: „nie, nie pójdę”.

 Gdy Gilbert wziął go za rękę, aby wyprowadzić z cmentarza, sierota nie stawił żadnego oporu, odwrócił tylko głowę gdzie znajdowała się mogiła matki, i z cicha zapłakał.

 Elegancki kabrjolet czekał u wrót cmentarnych, doktór wsadził doń malca i — pozostawiwszy dom na opiece boskiej i ludzi poczciwych, pojechał do miasta, gdzie zatrzymał się w oberży „Dauphin”, najporządniejszej w Villers-Cotterets.

 Potem posłała zaraz po krawca, który stawił się w tej chwili z gotowemi ubraniami.

 Wybrał jedno z nich dla Pitoux i udał się z nim do dzielnicy, o której jużeśmy wspominali, do dzielnicy Pleux. W miarę jak się tam zbliżali, Pitoux zwalniał kroku, widocznie bowiem prowadzono go do jego ciotki Anieli. Tę ciotkę i zarazem matkę chrzestną, co mu tak poetyczne imię Anioła wybrała; widywał bardzo rzadko, ale zachował o niej straszne wspomnienie.

 Bo rzeczywiście ciotka Aniela, nie miała nic w sobie, coby pociągało dziecko, tak jak Pitoux pieszczone przez matkę.

 Ciotka Aniela była panną, a liczyła około lat sześćdziesięciu.

 Źle zrozumiana pobożność, wyrugowała z jej serca wszystkie słodkie a nawet ludzkie uczucia. Była to dewotka w gorszeni znaczeniu tego wyrazu, złośliwa i chciwa do najwyższego stopnia.

 Nie z samej tylko żyła jałmużny; sprzedawała nadto len, który przędła na kołowrotku, i zajmowała się wynajmowaniem krzeseł w kościele, na co miała pozwolenie kapituły. Małe sumki oszczędzane zmieniała na „ludwiki” i lokowała je niewidzialnie w poduszkach starego fotelu, na którym wysiadywała.

 Pieniądze te przepadały dla świata i nie miały ujrzeć jasności dziennych za życia starej panny.

 Doktór Gilbert podążał do mieszkania tej osoby, prowadząc ze sobą Pitoux.

 Panna Róża Aniela Pitoux — była w tej chwili w usposobieniu różowem.

 Podczas gdy w kościele w Haramont odprawiano modły przy zwłokach jej bratowej, w kościele w Villers-Cotterets udzielano licznych chrztów i ślubów, dzięki czemu, panna Róża Aniela zebrała za krzesła okrągłe sześć liwrów.

 Zmieniwszy sousy na sztukę trzyfrankową i dodawszy ją do poprzednio zebranego już grosza miała znowu ludwika.

 Ten „ludwik” nowy powędrował dopiero co do swych braci fotelowych, a dzień takiego zjednoczenia, był zawsze wielkiem świętem dla cioci Anieli.

 I oto akurat, gdy po otwarciu drzwi — zamykanych zawsze na czas podobnej operacji, defilowała dookoła cennego sprzętu, aby się przekonać, iż pozory zewnętrzne nie zdradzały wartości wewnętrznej — wszedł doktór z Pitoux.

 Scena wstępna mogłaby być uznana za scenę wzruszającą, gdyby nie to, że Gilbert zanadto był dobrym spostrzegaczem; — dla niego była to komedja jedynie.

 Ujrzawszy siostrzeńca, stara panna zaczęła rozwodzić o swej bratowej, którą niby serdecznie kochała, a nawet zaczęła udawać, że łzy ociera.

 Doktór, który ze swej strony zbadać chciał do głębi dewotkę przed powzięciem jakiego postanowienia, zaczął mówić o świętych obowiązkach ciotek względem siostrzeńców.

 Ale dostrzegł, że w miarę, jak teorje swoje rozwijał, twarz starej panny przybierała wyraz wielkiej chciwości.

 Lewą ręką podparła brodę, na palcach zaś prawej obrachowywała w myśli dochód z wynajmu krzeseł; wypadek zrządził, że ukończyła rachunki równocześnie z monologiem doktora, tak, iż mogła mu wnet odpowiedzieć. Odpowiedziała też, iż pomimo wielkiej miłości, jaką czuła dla siostry, pomimo współczucia, jakie w niej wzbudzał siostrzeniec, skromne dochody nie pozwalają ani myśleć o tem, aby jako ciotka i matka chrzestna — zajęła się sierotą ubogim.

 Doktór spodziewał się odmowy i nie zdziwił się nią wcale; wyznawca nowych idei, pomimo, że wyszedł dopiero pierwszy tom pracy Lavater‘a, zastosował już jego zasadę badania fizjognomji, do chudych i żółtych policzków panny Anieli.

 Badanie to doprowadziło go do przekonania, że małe, świecące oczki starej panny, długi jej nos i wąskie wargi, były uosobieniem chciwości, egoizmu i hypokryzji.

 Odmowna odpowiedź panny Róży Anieli Pitoux, jak już powiedzieliśmy powyżej, nie wzbudziła w nim najmniejszego zdziwienia.

 Chciał jednak, jako obserwator, przekonać się w jakim stopniu w starej dewotce panują trzy szkaradne wady.

 — Ale — powiedział, Anioł Pitoux jest biednym sierotą, jest synem brata pani, nie możesz pani zatem zostawić go na łasce losu.

 — Ba! a czy pan wiesz, panie Gilbert — odpowiedziała ciotka, że najskromniej licząc, ten chłopiec kosztowałby mnie sześć sous dziennie, gdyż zjadać musi przynajmniej funt chleba na dzień.

 Pitoux skrzywił się, zwykle zjadał on półtora funta na samo tylko śniadanie.

 — A gdzie mydło na pranie bielizny, którą, jak przypominam sobie, szkaradnie brudzi?

 — A pfe!... — rzekł doktór — a pfe, panno Anielo, pani, osoba tak pobożna, taka miłosierna, obliczasz tak skrupulatnie, gdy chodzi o siostrzeńca i chrześniaka.

 — Nie liczę wcale wydatku na naprawę jego ubiorów, wybuchnęła dewotka, która przypomniała sobie, że jej siostra Magdalena ciągle prawie przyszywała nowe do bluzy wyłogi, i nowe łaty do spodni Anioła Pitoux.

 — Odmawia pani zatem przytułku u siebie siostrzeńcowi, odpycha pani sierotę od progów swego domu; zmusza go pani żebrać na progach obcych domów?...

 Panna Aniela zrozumiała, jakiby wstręt poczuli dla niej wszyscy, gdyby jej siostrzeniec naprawdę był zmuszonym do takiej ostateczności.

 — Nie — rzekła — nie odmawiam, podejmuję się zająć biednem dzieckiem.

 — A!... — wykrzyknął doktór, uradowany, że znalazł jakieś lepsze uczucie w sercu, które miał za zupełnie wygasłe.

 — Tak — ciągnęła dalej stara panna — wezmę go, zarekomenduję O. O. Augustjanom z Bourg-Fontaine jako braciszka — posługacza.

 Doktór był filozofem, a znaną jest wartość tego wyrazu: „filozof”, w owym czasie.

 W tejże chwili postanowił on wyrwać księżom Augustjanom neofitę i to z taką chciwością, z jaką Ojcowie radziby z pewnością wyrwać filozofom każdego adepta.

 — Nie... nie!... — zaczął zagłębiając rękę w wielkiej kieszeni — ponieważ jesteś pani, kochana panno Anielo, w tak trudnem położeniu, że musiałabyś z powodu braku funduszów, oddać siostrzeńca obcym, poszukam zatem kogo innego, któryby zajął się losem biednego sieroty, za sumę, jaką na ten cel przeznaczam. Sam opieki przyjąć nie mogę, bo muszę wracać do Ameryki. Przed wyjazdem umieszczę siostrzeńca u jakiego rzemieślnika na naukę. Pitoux sam wybierze sobie rzemiosło, do jakiego ma powołanie. Podczas mojej nieobecności wyrośnie, a po moim powrocie będzie już uzdolnionym w fachu, i wtedy zobaczę, co można będzie zrobić dla mego. — No dalej, moje dziecko, pożegnaj ciotkę — powiedział doktór i chodźmy.

 Jeszcze Gilbert nie dokończył, gdy Pitoux podbiegł do starej panny z wyciągniętemi ramionami, bo bardzo mu się spieszyło pocałować ją, pod warunkiem, że będzie to pocałunek ostatni, że będzie on znakiem rozstania się z nią na zawsze.

 Ale oświadczenie doktora „za sumę jaką na ten cel przeznaczam”, jego ruch ręką w stronę kieszeni, w której prawdopodobnie musiało się sporo znajdować grosza, rozgrzały chciwość dewotki.

 — A!... — zawołała — a czy pan wie, kochany panie Gilbert, o jednej jeszcze rzeczy?...

 — O czem?... — spytał doktór.

 — Ależ o tem, Boże kochany, że nikt nie może bardziej ode mnie kochać tego biednego dziecka!...

 I powiedziawszy to, panna Róża Aniela roztworzyła ramiona i chwyciła Pitoux w objęcia a jednocześnie złożyła na obu jego policzkach po kwaśnym pocałunku, po których biedny chłopiec zadrżał od stóp do głowy.

 — O bezwarunkowo — odrzekł doktór — wiem o tem dobrze, i dlatego też tylko przyprowadziłem go najpierw do pani, jako naturalnej jego opiekunki. Ale to, co mi pani powiedziała, przekonało mnie, że pomimo dobrych chęci, niemożliwym jest dla pani coś zrobić dla Anioła!... Widzę dobrze, żeś pani za uboga na to, aby nieść pomoc biedniejszym.

 — Ah! drogi panie Gilbert, czyż nie ma Boga w niebie, czyż nie żywi on wszystkich stworzeń swoich?...

 — Święta to prawda — odparł Gilbert — Bóg daje pożywienie ptakom, ale nie umieszcza sierot u rzemieślników. Małego Pitoux, widzi pani, trzeba nauczyć rzemiosła, to dla pani, przy jej szczupłych dochodach, byłoby poprostu nad siły...

 — Gdybyś pan jednak dał tę sumkę, panie doktorze?...

 — Jaką sumkę?...

 — Tę, o której pan wspomniał dopiero, sumkę, którą pan ma w kieszeni, dodała stara, wskazując palcem kieszeń garnituru doktora.

 — Dałbym ją z pewnością, droga panno Anielo, ale uprzedzam, że pod jednym tylko warunkiem.

 — Pod jakim?...

 — Że dziecko zdobędzie sobie jakieś stanowisko.

 — Ależ zdobędzie, zdobędzie... przysięgam na mój honor, na honor Anieli Pitoux — rzekła stara dewotka, trzymając ciągle oczy skierowane na kieszeń doktora.

 — Przyrzeka mi to pani?...

 — Przyrzekam.

 — Uroczyście?...

 — Ależ kochany panie Gilbert, klnę się panu na Boga.

 I panna Aniela wzniosła w górę wychudłą rękę.

 — A zatem — rzeki doktór, wydobywając wypchany woreczek, gotów jestem, jak pani widzi, dać pieniądze, tylko jaką dasz mi rękojmię za dziecko?

 — Przysięgam panu, panie Gilbert, przysięgam na ten krzyż Chrystusowy.

 — Nie przysięgajmy za dużo, kochana pani, ale lepiej napiszmy i podpiszmy to co ułożymy.

 — Podpiszę, panie Gilbert, podpiszę.

 — U notarjusza?...

 — A jakże.

 — No to chodźmy do papy Niquet.

 Notarjusz Niquet, którego z powodu dawnej z nim znajomości, tak przyjacielsko nazywaj doktór Gilbert, był najpoważniejszym notarjuszem w okolicy.

 Panna Aniela, znała go dobrze, nie protestowała więc przeciw wyborowi doktora i udała się z nim zaraz do kancelarji rejentalnej, gdzie spisano akt, na mocy którego Róża Aniela Pitoux, podejmowała się wyszukania dla Ludwika Anioła Pitoux, jakiegoś stosownego zajęcia — za co dostawała zaraz sumę dwieście liwrów.

 Umowa zawartą została na lat pięć, doktór złożył więc u notarjusza osiemset liwrów, bo dwieście uiścił z góry.

 Nazajutrz, uregulowawszy niektóre interesa i rachunki z kimś, do którego później powrócimy, opuścił Villers-Cotterets.

 Panna Pitoux zaś z dwóchset liwrów otrzymanych, schowała do fotela osiem błyszczących ludwików, osiem zaś liwrów pozostałe, schowała do fajansowego kubka, w którym przechowywała od lat trzydziestu czy czterdziestu, rozmaite monety drobne i z których powstawały owe sztuki złote grzebane w fotelu.

 

ROZDZIAŁ III. ANIOŁ PITOUX U CIOTKI

 

 Widzieliśmy już poprzednio, jak mało miał Anioł Pitoux ochoty do dłuższego u dobrej ciotki Anieli pobytu. Biedne dziecko, obdarzone instynktem doskonałym, przeczuwało ile ten pobyt wróży mu zmartwień, niepokojów i wstrętu.

 Nie zaraz po wyjeździe doktora Gilberta, oddała go ciotka do rzemiosła, nie to jednak było powodem złego usposobienia Pitoux, dla swej opiekunki.

 Notarjusz uczynił jej raz nawet w tym względzie delikatne przypomnienie, ale panna Aniela odpowiedziała, że Anioł jest jeszcze za młody, a szczególniej za delikatny, aby zmuszać go do robót, przechodzących może jego siły fizyczne.

 Notarjusz uznał w tem dobre serce panny Anieli i odłożył naukę do przyszłego roku.

 Chłopiec kończył dopiero rok dwunasty, nie było więc nic jeszcze tak pilnego.

 Zainstalowawszy się już u ciotki, która nad tem tylko przemyśliwała, jakąby z sieroty wyciągnąć korzyść, Pitoux zaczął znów pośród lasów wieść w Villers-Cotterets, takie samo życie, jakie w Haramont prowadził.

 Wycieczki topograficzne wskazały mu, że na drodze do Dampleux, Compiegne i do Vivieres, znajdowały się najlepsze błota, że kanton Bruyere-au-Loup, był najbogatszy w zwierzynę.

 Zdobywszy powyższe wskazówki, wziął się Pitoux do dzieła.

 Najbardziej potrzebne mu rzeczy nie potrzebowały żadnych nakładów, bo były to: lep i gałązki z lepem.

 Lep przyrządza! z kory ostrokrzewu, utłuczonej w moździerzu i rozcieńczonej wodą; co do gałązek, te były przecież na brzozach.

 Przygotował sobie tysiące tych gałązek, duży garnek lepu w najlepszym gatunku i pewnego pięknego poranku, wziąwszy u piekarza, na rachunek ciotki, cztero-funtowy bochenek chleba, wyruszył o wschodzie słońca, i po całodziennej nieobecności, powrócił dopiero wieczorem.

 Nie powziął podobnego postanowienia, bez zastanowienia się nad jego skutkami.

 Przeczuwał dobrze burzę.

 Nie był Sokratesem, ale znał tak dobrze charakter ciotki Anieli, jak sławny nauczyciel Alcybiadesa, usposobienie żony swej Ksantypy. I nie mylił się wcale w swoich przewidywaniach; ale liczył na to, że zażegna burzę, skoro pokaże dewotce owoce trudów swoich. Nie przewidywał tylko tego, gdzie piorun weń uderzy.

 Uderzył go, gdy tylko wchodził.

 Panna Aniela umieściła się za drzwiami i tu czekała na powrót siostrzeńca, a gdy ten postawił tylko nogę na progu, dostał takiego w kark kułaka, że bez żadnych innych objaśnień, poznał wybornie odrazu — kościstą rękę starej panny.

 Miał Pitoux kark bardzo twardy, pomimo jednak, że zaledwie poczuł szturchańca, udał, dla udobruchania ciotki, rozsierdzonej bardziej jeszcze bólem palców, jakiego się uderzeniem nabawiła, udał, że został tak silnie pchniętym, iż upadł aż na drugim końcu pokoju.

 Gdy jednak zauważył, że ciotunia porwawszy kądziel, zmierzała w jego stronę, wyciągnął śpiesznie z kieszeni talizman, sądząc, iż sobie nim okupi przebaczenie. Talizmanem tym, były dwa tuziny ptaków, tuzin maszek i sześć drozdów.

 Panna Aniela zrobiła wielkie oczy, gderała jeszcze dla formy, ale wzięła owoc łowów siostrzeńca i zbliżyła się z nim do lampy:

 — Co to takiego? — zapytała.

 — Ptaki, jak widzisz, kochana cioteczko Anielo — odpowiedział Pitoux.

 — A zdatne to jedzenia? — podchwyciła żywo stara panna, która jako dewotka, była naturalnie strasznie łakomą.

 — Czy zdatne do jedzenia! — powtórzył Pitoux. — Pewno, że zdatne, toćto maszki i drozdy przecież.

 — A gdzieżeś je ukradł?...

 — Nie ukradłem, ale poprostu złapałem.

 — Na bagnie.

 — Co to jest bagno?

 Pitoux spojrzał, mocno zdziwiony, na ciotkę. Nie mógł wierzyć, aby mogło być na świecie tak głupie stworzenie, któreby nie wiedziało — co to bagno.

 — Co to bagno? — powtórzył. — No bagno, to jest bagno.

 — Tak, ale ja nie wiem, co to takiego.

 Ponieważ Pitoux bardzo był względny na wszelkie nieświadomości, objaśnił zatem:.

 — Bagno, jest to błoto w lesie, dokoła którego obsadza się gałązki z lepem; gdy ptaki pić przychodzą, na to się łapią i kwita.

 — Na co się łapią?

 — Na lep.

 — Aha! rzekła ciotka Aniela — teraz to rozumiem, ale skądżeś wziął pieniędzy na to?

 — Pieniędzy? — zawołał zdziwiony Pitoux, że go posądzano o posiadanie mamony — pieniędzy ciotko Anielo?

 — Tak.

 — Nikt mi nie dawał żadnych pieniędzy...

 — Za co żeś kupił lepu?

 — Sam go zrobiłem.

 — A gałązki?

 — Także sam zrobiłem...

 — A zatem te ptaki...

 — Co takiego, te ptaki?

 — Nic cię nie kosztują?

 — Oprócz fatygi nachylania się po nich...

 — Często można chodzić na te bagna?

 — Codzień chociażby.

 — No to dobrze.

 — Można, ale nie trzeba...

 — Nie trzeba... czego?

 — Chodzić tam codziennie.

 — Z jakiej przyczyny?

 — Bo to rujnuje.

 — Rujnuje? kogo rujnuje?...

 — Bagno. Rozumie ciotka przecie, że ptaki, które się już raz złapało...

 — To co?

 — To już się tam nie znajdują.

 — Prawda — powiedziała ciotka.

 Po raz pierwszy dopiero, jak był u niej, przyznawała mu ciotka rację, to też Pitoux został zachwycony.

 — Ale — powiedział — w tych dniach, w których nie chodzi się na bagniska, można się udać gdzieindziej. W dnie, w które nie łapie się ptaków, można złapać co innego.

 — Co takiego?

 — Króliki.

 — Króliki?

 — Mięso się z nich zjada, a skórki sprzedaje. Każda skórka warta jest dwa sous.

 Ciotka Aniela spojrzała z zachwytem na siostrzeńca; nigdy nie sądziła, ażeby tak był oszczędny.

 Teraz dopiero ukazał się jej Pitoux w świetle właściwem.

 — Czy jabym sprzedawała te skórki?...

 — Pewno — odpowiedział Pitoux; moja matka zawsze je sprzedawała.

 Dziecku ani na myśl nie przyszło, że mógłby żądać czego więcej za produkcje jakich dostarczały jego łowy, nad część swoją przy jedzeniu.

 — Kiedyż pójdziesz łapać króliki? — zapytała panna Aniela.

 — Jak będę miał sidła.

 — Zrób je sobie!

 Pitoux wstrząsnął głową.

 — Przecież sam sobie zrobiłeś lep i gałązki.

 — Lep i gałązki, to prawda; ale drutu robić nie umiem Potrzeba mi drutu mosiężnego; ten kupuje się już gotowy u kupca.

 — A ileż na to potrzeba?

 — O! za cztery sous — odrzekł Pitoux, mógłbym zrobić dwa tuziny.

 — A mając dwa tuziny, ile możesz złapać królików?

 — To zależy; cztery, pięć, sześć może, a zresztą te same sidła mogą służyć na kilka razy, jeżeli ich leśniczy nie znajdzie...

 — Masz pięć sous — odrzekła ciotka Aniela — idź kup drutu u pana Dambrun, i jutro wybierz się na króliki.

 — Jutro pójdę sidła zastawić — powiedział Pitoux — ale dopiero pojutrze zobaczę, czy się co złapało.

 — Dobrze, niech i tak będzie.

 Drut mosiężny był tańszy w mieście, niż w osadzie, bo mieszkańcy z Haramont nabywali go w Villers-Cotterets.

 Za cztery sous dostał Pitoux dwadzieścia pięć kawałków, pozostałe sous zwrócił ciotce. Ta rzetelność wzruszyła starą pannę. Przez chwilę miała już zamiar podarować siostrzeńcowi pieniądz, z którego nie zrobił użytku, ale na nieszczęście była to moneta spłaszczona młotkiem, tak, iż mogła za dwa sous uchodzić.

 Nie chcąc pozbywać się sztuki, mogącej przynieść sto procent, schowała ją do kieszeni Pitoux zauważył te ruchy, ale sobie wcale z nich sprawy nie zdawał.

 Ani mu nigdy w myśli nie powstało, iżby ciotka mogła mu sous ofiarować.

 Zabrał się do urządzania sideł.

 Nazajutrz, zażądał worka od panny Anieli.

 — Na co? — zapytała stara panna.

 — Potrzebny mi — odparł zawsze tajemniczy Pitoux.

 Panna Aniela dostarczyła żądany worek i włożyła weń zapas chleba i sera na śniadanie dla siostrzeńca i obiad, poczem Pitoux wyszedł zaraz w stronę Bruyere-aux-Loup.

 Ciotka Aniela tymczasem oskubała maszki, przeznaczone dla siebie na śniadanie i obiad, potem dwa drozdy zaniosła ojcu Fortier, cztery pozostałe sprzedała oberżyście z Boule-d‘Or, który zapłacił po trzy sous za sztukę i obiecał po tej samej cenie brać wszystkie, jakie mu będzie przynosiła.

 Pani Róża-Aniela powróciła do domu rozpromieniona.

 Błogosławieństwo niebios zstąpiło w dom jej razem z Pitoux.

 — A! — rzekła, zajadając maszki tłuste, jak ortolany, a delikatne jak figojadki — wielka to prawda, że dobry uczynek nigdy nie przechodzi bez nagrody.

 Wieczorem Anioł powrócił; a miał na plecach worek porządnie wypchany.

 Tym razem ciotka Aniela nie oczekiwała go za drzwiami, ale na progu, nie przywitała kułakiem, lecz grymasem, przypominającym cokolwiek uśmiech.

 — Jestem! — zawołał Pitoux, wchodząc do pokoju z miną zdradzającą zadowolone sumienie, że się dzień spędziło pożytecznie.

 — Jesteś i to z dobrym workiem — rzekła ciotka Aniela.

 — A tak... — potwierdził Pitoux.

 — Cóż masz w tym worku? — spytała stara panna, wyciągając pożądliwie rękę.

 — Buczynę — odpowiedział Pitoux.

 — Buczynę?...

 — Rozumiesz przecie moja ciotko, że gdyby ojciec La Jeunesse, stróż z Bruyere-aux-Loups, widział mnie kręcącego się w jego dzielnicy bez worka, zapytałby mnie napewno: Czego ty tu chcesz, mały włóczęgo? Nie dodaję nawet, że zacząłby mnie napewno o coś podejrzewać. Tymczasem, gdyby chciał wiedzieć co tam robię, mając worek, odpowiedziałbym mu, że przyszedłem po buczynę, a to nie jest przecie wzbronione?

 — A więc! Skoro to nie jest wzbronionem, toby ci nic nie powiedział.

 — Nie miałby żadnej dobrej racji.

 — A więc... zamiast zastawiać sidła, zbierałeś przez cały dzień buczynę, próżniaku! — wrzasnęła ciotka Aniela, której zdawało się, że już przepadły króliki.

 — Przeciwnie, rozstawiałem sidła, zbierając buczynę, tak, iż La Jeunesse widział mnie ciągle przy robocie.

 — I nic nie powiedział?

 — Owszem, kazał się pokłonić ciotce. Dzielny to człowiek, ten ojciec La Jeunesse?

 — Ale cóż króliki? — zapytała znowu ciotka Aniela, której nic od tej myśli oderwać nie było w stanie.

 — Króliki? Księżyc wschodzi o północy, o pierwszej więc pójdę zobaczyć, czy się złapały.

 — Gdzie?

 — Do lasu?

 — Jakto, o pierwszej w nocy pójdziesz do lasu?

 — A jakże.

 — Nie boisz się?

 — Czegóż miałbym się bać do licha?...

 Ciotkę Anielę zachwyciła odwaga Pitoux, tak, jak zdziwiła ją jego przebiegłość.

 Pitoux, dziecko natury, nie znal żadnego z tych niebezpieczeństw urojonych, jakich boją się dzieci miasta.

 Po północy wysunął się i poszedł wzdłuż muru cmentarnego.

 Niewinne dziecko, które nigdy niczem nie obraziło świadomie ani Boga, ani ludzi, nie więcej bało się umarłych, niż żywych.

 Pitoux obawiał się w tej chwili jednej tylko osoby, obawiał się ojca La Jeunesse; to też przezornie okrążył dom jego.

 Zobaczywszy, że drzwi i okna pozamykane i pogaszone światła, Pitoux upewnił się, że stróż nie był na służbie. I zaczął udawać tak dobrze szczekanie psa, że Rouflot, legawiec ojca La Jeunesse, oszukany świetnem naśladownictwem, odpowiedział mu pełnym głosem, wietrząc wokoło drzwi.

 Od tej chwili Pitoux zupełnie był spokojnym.

 Skoro Rouflot był w domu, ojciec La Jeunesse musiał się także tam znajdować.

 Ojciec La Jeunesse i Rouflot — tak byli nierozłączeni, iż gdy się ujrzało jednego, można było być pewnym, że drugi wnet się ukaże.

 Pitoux zupełnie uspokojony, skierował się ku Bruyere-aux-Loups.

 Sidła zrobiły co należało; dwa króliki złapały się i zadusiły.

 Pitoux włożył je w kieszeń swego na wyrost ubrania, i powrócił do ciotki.

 Stara panna leżała już w łóżku, ale chciwość zasnąć jej nie pozwalała; jak Pierrette w bajce Lafontaine‘a, tak i ona obrachowywała zyski, jakie mieć może ze sprzedaży po cztery skóry królicze tygodniowo; te rachunki tak ją właśnie rozmarzyły, że oka zmrużyć nie była w stanie. Posłyszawszy, że Pitoux wrócił, wstrząsnęła się nerwowo i zapytała, co przyniósł?

 — Jedną parę! ciotko Anielo, ale to nie moja wina; króliki ojca La Jeunesse są widocznie bardzo sprytne.

 Ta jedna para przeszła jednak oczekiwania ciotki Anieli.

 Trzęsąc się z radości, wzięła biedne zwierzątka, obejrzała ich skóry i wyniosła do spiżarni, która nigdy nie przechowywała takich zapasów, a i do chwili, gdy Pitoux przyszła myśl szczęśliwa.

 Potem słodkim głosem namówiła chłopca ażeby się położył, co zmęczone dziecko zaraz zrobiło, nie dopominając się o wieczerzę i rosnąc znowu z tego powodu w opinji ciotki.

 We dwa dni, Pitoux przedsięwziął nową wyprawę i złowił aż trzy króliki.

 Dwa z nich zostały zaniesione do oberży, pod Boule-d‘Or, trzeci na probostwo..

 Ciotka bardzo dbała o ojca Fortier, a ten przez wdzięczność polecał ją pobożnym duszom parafji.

 Rzeczy szły dalej w tym samym porządku przez trzy, czy cztery miesiące.

 Ciotka Aniela była zachwycona, Pitoux uważał, ze ma żywot dosyć znośny.

 Rzeczywiście nie miał tylko dawanej miłości macierzyńskiej, ale zresztą było mu w Villers-Cotterets — prawie takie samo jak w Haramont.

 Okoliczność atoli pewna, której jednak można się było spodziewać, „stłukła naczynie z mlekiem” ciotce Anieli, a siostrzeńcowi przeszkodziła w wycieczkach.

 Nadszedł oto list od doktora Gilberta z New-Yorku.

 Filozof-podróżnik, po przybyciu do Ameryki, nie zapomniał o dziecku, którem się postanowił opiekować i napisał do papy Niquet z zapytaniem, czy polecenia jego zostały wypełnione; jeżeli nie, to żądał przypomnienia pannie Pitoux umowy, a w razie jej oporu natychmiastowego zerwania kontraktu.

 Położenie stało się groźne. Notarjusz rozumiał odpowiedzialność swoją, udał się zatem z listem doktora do ciotki Anieli Pitoux, i postanowił działać energicznie.

 Nie było żadnego punktu wyjścia. Wszystkie opowiadania o wątłym stanie zdrowia Pitoux, zostały wniwecz obrócone.

 Pitoux był wysokim i szczupłym, ale drzewa w lesie także były wysokie i szczupłe, co im jednak nie przeszkadzało cieszyć się zdrowiem doskonałem.

 Panna Aniela prosiła o tydzień zwłoki, aby mogła wybrać stosowne jakie dla siostrzeńca zajęcie.

 Pitoux tak samo był smutny jak ciotka.

 Zajęcie, jakiem się dotąd trudnił, wydawało mu się doskonałe, nie pragnął żadnego innego.

 Przez cały ten tydzień nie było mowy ani o bagnach, ani o zwierzynie; zresztą była to zima, a w zimie ptaki mogą pić wszędzie, bo wszędzie mają dosyć śniegu.

 Pitoux nie śmiał zastawiać sideł. Śnieg zdradza ślady stóp, a wielkie jego stopy dałyby możność ojcu La Jeunesse dowiedzenia się w przeciągu dwudziestu czterech godzin, gdzie ukrywa się złodziej tępiący mu zwierzynę.

 Przez ten tydzień, starej pannie odrosły pazurki.

 Pitoux odnalazł w niej znowu dawną ciotkę Anielę, która go zawsze tak wielkiego nabawiała strachu, a która chwilowo, z powodu dobrych interesów, jakie robiła, głaskała sierotę aksamitnemi łapkami.

 W miarę, jak zbliżał się termin fatalny, humor dewotki stawał się coraz bardziej zgryźliwym.

 Z tego powodu Pitoux piątego już dnia zażądał, aby mu obrano koniecznie fach jakikolwiek.

 I podał nagle wzburzonej głowie dewotki myśl, która jej wracała od sześciu dni zmącony spokój.

 Była to myśl poproszenia ojca Fortier o przyjęcie Pitoux do swej szkoły, bezpłatnie, i o postaranie się dla niego o stypendjum seminaryjskie imienia Jego Wysokości księcia orleańskiego.

 Byłaby to nauka, któraby nic nie kosztowała panią Anielę. a pan Fortier, nie licząc już drozdów, kosów i królików, miał przecież pewne obowiązki dla siostrzeńca kobiety, która się zajmowała wynajmem krzeseł w kościele jego zarządowi powierzonym. Anioł Pitoux, obok korzyści, jakie już przynosił ciotuni w chwili obecnej, mógłby się stać wtedy dojniejszą jeszcze dla niej krówką. Nadzieje nie zawiodły starej panny. Proboszcz Fortier, przyjął chłopca bez żadnego wynagrodzenia.

 Dzielny to był człowiek ten proboszcz i zupełnie bezinteresowny, wiedzę swoję rozdawał chętnie biednym umysłowo, groszem swoim dzielił się chętnie z biednymi materjalnie; ale był nieubłagalny pod jednym względem: solecyzmy go złościły, barbaryzmy doprowadzały do wściekłości.

 Na tym punkcie nie umiał panować nad sobą, nie znał w tym razie ani przyjaciół, ani nieprzyjaciół, ani ubogich, ani bogatych, ani uczniów płacących, ani niepłacących; karał każdego z nich, kto na to zasłużył, a że rękę miał ciężką, razy zadawał bolesne.

 Rodzice wiedzieli dobrze o tej słabości pana Fortier i wiedzieli, że gdy synów swoich u niego umieścili, trzeba im było zdać się zupełnie na niego, bo na wszelkie skargi odpowiadał proboszcz zdaniem, które kazał wyrżnąć na linji swojej i na rączce od dyscypliny:

 „Kto bardzo kocha, ten bije mocno”.

 Za staraniem otóż pani Róży Anieli Pitoux, Anioł Pitoux został przyjęty w poczet uczniów ojca Fortier.

 Stara panna bardzo była z tego dumna, siostrzeniec mniej zadowolenia okazywał, przepadała bowiem swoboda i niezależność, z których korzystał dotąd.

 Ciotka zawiadomiła pana Niquet, że nietylko uczyniła zadość obowiązkowi, ale więcej daleko zrobiła.

 Doktór żądał tylko, aby Pitoux miał jakieś stosowne zajęcie, ciotka zapewniała mu wyższą edukację. I gdzież miał tę edykację pobierać? W tejże samej szkole, w której Sebastjan Gilbert płacił za swą naukę i wychowanie po pięćdziesiąt liwrów.

 Anioł Pitoux uczył się i wychowywał darmo; no, ale z tem nie było potrzeby przechwalać się przed doktorem Gilbertem, zresztą znają wszyscy bezstronność i bezinteresowność ojca Fortier. Starał się on naśladować boskiego mistrza swojego, który otwierając ramiona mówił: „Pozwólcie dzieciom iść do mnie”.

 Tylko, że ojcowskie ręce Fortiera nie były tak łaskawe — w jednej nosił on zawsze początkowe zasady łaciny, w drugiej pęk rózeg, nie pocieszał też płaczących dzieci, ale przywoływał je przed siebie przestraszone, a odprawiał na miejsce zbeczane.

 Anioł Pitoux wszedł pierwszy raz do klasy z pudłem pod pachą, z rogowym kałamarzem w ręku i kilkoma piórami za uchem.

 Pudło przeznaczone było na kajety i książki. Kałamarz był podarkiem od kupca korzennego, pióra zdobyła w wigilję panna Aniela od pana Niquet.

 Anioł Pitoux powitany został przez kolegów, jak zwykle bywa u dzieci, a trafia się często i u starszych, to jest wyśmianiem.

 Cała klasa wysilała się na to, aby go wyszydzić.

 Dwóch uczniów z powodu jego jasnych blond włosów, a dwóch drugich i powodu jego kolan, o których jużeśmy wspominali, dostało się do kozy.

 Ci dwaj ostatni utrzymywali, że nogi Pitoux podobne są do lin studziennych, na których porobiono węzły.

 Porównanie to obiegło stół dokoła, zyskało ogólne uznanie i wesołość chłopców, ale obraziło ojca Fortier.

 Wychodząc też na południe, to jest po czterech godzinach lekcji, Pitoux lubo przez cały ten czas nie powiedział ani słowa, miał już w klasie sześciu nieprzyjaciół zdeklarowanych.

 Wrogowie ci jego ślubowali przy piecu, bo ten w klasie zastępuje ołtarz ojczyzny, że dwaj z nich powyrywają mu jego żółte włosy, dwaj drudzy podobijają niebieskie porcelanowe oczy, dwaj ostatni wyprostują sterczące kolana.

 Pitoux nie wiedział nic zgoła o tych układach.

 Wychodząc — zapytał jednego z sąsiadów, dlaczego sześciu kolegów zostawało, gdy wszyscy się wynosili?

 Sąsiad spojrzał się nań z ukosa; nazwał lizusem i oddalił się, nie chcąc wcale zawiązywać dłuższej rozmowy.

 Pitoux, nie mógł sobie zdać z tego sprawy jakim sposobem, nie wyrzekłszy ani jednego słowa podczas lekcji, został lizusem. Ale, że nasłuchał się w klasie — to od uczniów, to od ojca Fortier tyle niezrozumiałych rzeczy, więc i oskarżenie to zaliczył do liczby tych rzeczy, za wzniosłych dla jego rozumu.

 W domu, ciotka Aniela zapytała go, czego się nauczył.

 Odpowiedział, że się nauczył milczenia.

 Odpowiedź godną była Pitagorejczyka, tylko że ten ostatni byłby ją dał na migi.

 Po południu powrócił nowy uczeń do klasy bez wstrętu.

 Lekcja poranna poświęcona była krytyce powierzchowności jego, lekcje popołudniowe przeznaczył ojciec Fortier na zbadanie zdolności jego umysłowych.

 Po egzaminie, ojciec Fortier przyszedł do przekonania, że Pitoux miał wielkie zacięcie na to aby zostać Robinsonem Kruzoe, ale że bardzo słaba jest nadzieja, iżby został Fontenellem lub Boussuet'em.

 Podczas całego egzaminu, bardziej niż lekcja poranna uciążliwego dla przyszłego seminarzysty, uczniowie ukarani z jego przyczyny, wygrażali mu się pięściami.

 We wszystkich krajach, zarówno cywilizowanych, jak dzikich, znak ten uważany jest za groźbę; to też Pitoux miał się na ostrożności.

 Nie pomylił się wcale: skoro tylko wyszli z obrębu domu szkolnego, sześciu tych, co siedzieli w kozie oświadczyli, że mają z nim do załatwienia rachunek za te dwie godziny.

 Pitoux, zrozumiał, że idzie o pojedynek na pięści. Jakkolwiek nie studjował szóstego tomu Eneidy, w którym mowa jest o tem, jak młody Darjusz i stary Entelliusz uprawiali ten sport ku wielkiej uciesze Trojan — znał przecież dobrze ten rodzaj rozrywki, bo nie była ona wcale obca mieszkańcom jego wioski rodzinnej.

 Oświadczył więc, że gotów jest stanąć do walki z tym, któryby chciał z nim zacząć, że gotów stawić czoło wszystkim — jednemu za drugim.

 Oświadczenie to sprawiło wrażenie, zjednało odrazu nowicjuszowi pewien szacunek.

 Podał swoje warunki i zostały przyjęte. Plac walki otoczyło koło ciekawych, zapaśnicy, jeden zdjąwszy ubranie, a drugi kamizelkę, zbliżyli się ku sobie.

 Mówiliśmy już o rękach Pitoux. Te ręce, nieprzyjemne na wejrzenie, mniej jeszcze były przyjemne w dotknięciu.

 Pomimo, że boksowanie nie było jeszcze w użyciu we Francji, że Pitoux nie posiadał żadnych nawet elementarnych o tej sztuce wiadomości, natarł tak silnie na przeciwnika i tak go poczęstował w oko, iż w jednej chwili otoczyło się ono kołem sinem, tak geometrycznie zakreślonem, iż żaden matematyk nie potrafiłby go lepiej, nawet za pomocą cyrkla oznaczyć.

 Wystąpił drugi. Pitoux zmęczony był pierwszą walką, ale zato nowy pojedynkowicz był o wiele słabszy od pierwszego.

 To też rozprawa była daleko krótsza.

 Ten drugi dostał tak silnie pięścią w nos, że mu z niego krew dwoma strumieniami pociekła.

 Trzeci wróg postradał zęba, a był najmniej poturbowany.

 Inni dali za wygraną i nie stawali wcale do walki.

 Pitoux przeszedłszy pośród tłumu, który się przed nim rozstępował z szacunkiem należnym zwycięzcy, powrócił do domu ciotki.

 Nazajutrz trzej uczniowie, jeden z podbitem okiem, drugi z czerwonym nosem, trzeci ze spuchniętemi wargami, byli troskliwie przez ojca Fortier badani, ale żaden nie pisnął ani słowa, żaden się z niczem nie wygadał, i dopiero w kilka dni, pobocznie, od jednego ze świadków kłótni, dowiedział się proboszcz, że to Pitoux tak poznaczył swych kolegów.

 Ojciec Fortier odpowiedzialny był przed rodzicami zarówno za stan umysłowy, jak i za stan fizyczny powierzonych mu dzieci.

 Ojcowie poszkodowanych wystąpili do niego ze skargą. Potrzeba było dać im satysfakcję. Pitoux trzy dni z rzędu kozę odsiadywał.

 Pierwszego dnia pokutował za oko, drugiego, za nos, trzeciego za ząb.

 Koza nasunęła świetną myśl pannie Anieli. Oto za każdym razem, gdy ojciec Fortier zatrzyma Anioła w kozie, nie będzie mu dawać obiadu. To postanowienie miało na celu jedynie dobro chłopca, nie można było pozwalać, aby sobie nic z kary nie robił.

 Pitoux odsiadywał kozę przez trzy dni zrzędu i zadawalał się przez ten czas śniadaniem i wieczerzą.

 Że się, „zadawalał” może nie właściwieśmy powiedzieli, bo Pitoux nie był bynajmniej zachwycony tą przymusową djetą, ale trudno, z powodu ubóstwa języka trzeba się tem określeniem „zadawalać”.

 Ponieważ poddał się karze a nie zdradził, że działał tylko odpornie, że bronił się jedynie od napaści, pozyskał sobie ostatecznie ogólny szacunek. Prawdopodobnie, pomogły mu i te trzy uderzenia jakie zadał przeciwnikom.

 Odtąd stanowisko Pitoux w szkole takie było jak i wszystkich innych uczniów, z tą tylko różnicą, że gdy tamci jako tako radzili sobie z lekcjami, on zawsze za nie siadywał w kozie i to daleko dłużej, niż towarzysze.

 W tem miejscu trzeba wspomnieć o czemś, co w naturze jego leżało, a co było właściwością jego wychowania pierwotnego — a raczej tego, że żadnego wychowania nie otrzymał. Był to pociąg do zoologji.

 Słynne pudło, które ciotka Aniela mianem kasetki ochrzciła, dzięki swojej obszerności i rozmaitym wewnątrz przegródkom, stało się rodzajem arki Noego, zawierającej po parze najrozmaitszych stworzeń — pełzających i fruwających.

 Były tam jaszczurki i żmije, mrówkojady i chrabąszcze, były żaby i okazy inne. Chłopak tem więcej cenił te stworzenia im więcej kar na niego ściągały.

 Podczas spacerów tygodniowych wzbogacał zawsze te swoje zbiory.

 Teraz pragnął koniecznie posiąść salamandrę, które w Villers-Cotterets bardzo były rozpowszechnione z powodu, iż były herbem Franciszka I.

 Złapał ich wkrótce kilka.

 Jedno go tylko mocno zadziwiało, a że nie był w stanie zdać sobie z tego sprawy, uznał, że było to coś, co wiedzę jego przewyższało. Nie umiał cobie oto wytłumaczyć dlaczego zwykle w wodzie znajdował te płazy?

 Poeci utrzymywali przecie, że żyją one w ogniu. Okoliczność ta źle usposobiła Pitoux dla poetów.

 Gdy już miał salamandrę — oddął się poszukiwaniom kameleona, ale tym razem starania były daremne. Zabiegów — skutek pożądany nie wieńczył.

 Pitoux uznał, że kameleon albo nie istniał wcale, albo też nie istniał a przynajmniej nie żył w tym kraju.

 Ody doszedł do tego wniosku, zaniechał poszukiwań kameleona.

 Inną przyczyną, zatrzymującą Pitoux w kozie były przeklęte solecyzmy i barbaryzmy, rozsiane wśród jego ćwiczeń, niby chwasty wśród zboża.

 Co do niedziel i czwartków, to jest dni wolnych od nauk, spędzał je na bagnach, na łapaniu ptaków i zwierzyny, że jednak rósł ciągle, że był już pięć stóp i cztery cale wysoki a lat miał szesnaście, zdarzyło się pewne coś, które odciągało cokolwiek Pitoux od ulubionych jego zatrudnień.

 Na drodze do Bruyere-aux-Loups leży osada Pisseleu, bodaj czy nie ta sama nawet, od której wzięła nazwisko piękna Anna d‘Weilly, kochanka Franciszka I.

 Była w tej osadzie zagroda ojca Billota, a na progu tej zagrody zawsze wypadkowo, ale za każdym razem, ilekroć tylko przechodził Pitoux, wystawała śliczna dziewczyna, mogąca mieć lat siedemnaście do osiemnastu, świeża, żywa wesoła, imieniem Katarzyny na chrzcie świętym nazwana, najczęściej atoli po nazwisku ojca krótko „Billot” nazywana.

 Pitoux najpierw zaczął się jej kłaniać nieśmiało, potem pomału odważał się na uśmiech przy ukłonie, a jednego dnia ukłoniwszy się i uśmiechnąwszy, przystanął i zdobył się na powiedzenie:

 — Dzień dobry, panno Katarzyno!

 Uważał to za straszną śmiałość.

 Katarzyna była bardzo dobra dziewczyna, odpowiedziała więc chłopcu, jak staremu znajomemu, boć rzeczywiście znała go dobrze, skoro od lat dwóch widywała, jak koło nich przechodził przynajmniej raz na tydzień.

 Tylko, że Katarzyna widywała Pitoux, a Pitoux nie widywał Katarzyny. Bo Pitoux miał wtedy tylko lat czternaście, a Katarzyna już szesnaście.

 Teraz to co innego zaczęła cenić jego talent.

 Pitoux robił jej prezenta z najpiękniejszych ptaków i najtłuściejszych królików.

 Wynikło z tego, że Katarzyna zaczęła prawić Pitoux grzeczności, on zaś, który je słyszał tak rzadko, poddał się urokowi tej nowości, i zamiast chodzić jak dawniej do Bruyere-aux-Loups, zatrzymywał się w połowie drogi, a zamiast jak dawniej spędzać dzień na zbieraniu buczyny i zastawianiu sideł, krążył około chaty ojca Billot, aby bodaj na jednę chwilkę zobaczyć Katarzynę.

 Wskutek tego dochody ze skór króliczych znacznie upadły, drozdów i kosów prawie wcale nie bywało.

 Ciotka Aniela bardzo się uskarżała na to.

 Pitoux odpowiadał, że króliki stały się bardzo niedowierzające, że ptaki zmiarkowały podstęp — i w zagłębieniach liści lub pniach drzewnych zaspakajały pragnienie.

 Jedno tylko wobec tego sprytu królików i ptaków, pocieszało kochaną ciotkę Anielę, mianowicie to, że siostrzeniec otrzyma stypendjum, wstąpi do seminarjum i po trzech latach zostanie proboszczem.

 Najwyższe zaś i odwieczne pragnienie panny Anieli było: zostać gospodynią u księdza.

 Jak tylko Pitoux się wyświęci, pragnienie to zostanie ziszczonem, boć Pitoux, nie będzie mógł nie wziąć ciotki do siebie po tem wszystkiem co dla niego zrobiła.

 To tylko niepokoiło biedną starą pannę, że gdy ojcu Fortier o tych swoich marzeniach mówiła, odpowiadał jej spuszczając głowę:

 — Kochana panno Pitoux, jeźli siostrzeniec twój pragnie zostać księdzem, to niechajże mniej się poświęca historji naturalnej, a więcej, daleko więcej de viris illustribus, albo Selecta e profanis scriptoribus.

 — Co to znaczy?... — pytała panna Aniela.

 — To, że robi za wiele barbaryzmów i solecyzmów — odpowiadał ojciec Fortier.

 Odpowiedź ta nabawiała zawsze pannę Anielę przykrej niepewności.

 

ROZDZIAŁ IV. TRAKTUJĄCY O WPŁYWIE JAKI WYWRZEĆ MOGĄ NA ŻYCIE LUDZI, JEDEN BARBARYZM I SIEDEM SOLECYZMÓW

 

 Szczegóły podane powyżej, konieczne były dla najdomyślniejszych nawet czytelników. Pozwolą im one lepiej zrozumieć całą grozę położenia w jakiem znalazł się Pitoux, bardzo a bardzo zamyślony, osłupiały prawie.

 Ale po pewnym czasie rozjaśniło mu się w łepetynie i wykrzyknął kilka słów, zdradzających o czem tak dumał głęboko.

 — Jezus, Marja!... moja ciotka!...

 — Rzeczywiście, co powie panna Aniela na to zniweczenie wszystkich jej nadziei?

 Anioł jednak zamiary swej ciotki odgadywał tylko o tyle, o ile sprytne psy odgadują myśli panów po wyrazie twarzy. Instynkt, cennym jest przewodnikiem i nigdy nie myli.

 Wykrzyknik, który wyrwał się Aniołowi Pitoux, pomimo jego woli, był tylko zrozumieniem niezadowolenia starej panny, po otrzymaniu niepomyślnej wiadomości.

 Tym razem wielkość tego niezadowolenia dochodziła do rozmiarów dotąd niebywałych i skutki więc musiały być niebywałe.

 Oto pod jak strasznem wrażeniem przyszedł Pitoux do Pleux.

 Prawie cały kwadrans stracił na drogę, a jednak odległość nie była większa nad trzysta kroków.

 W tej chwili zegar miejski wybił godzinę pierwszą. Anioł Pitoux zauważył teraz dopiero, że rozmowa z ojcem Fortier i powolność z jaką szedł, opóźniły go o całą godzinę, że od pól godziny było już u ciotki Anieli po obiedzie.

 Jak już mówiliśmy o tem — niedawanie chłopcu obiadów miało być zbawiennym hamulcem na jego opieszałość i swawolę, a przedewszystkiem w dobry czy zły rok, pozwalało oszczędzić na sierocie z jakie sześćdziesiąt obiadów.

 Tym razem jednak nie skromny obiadek ciotki niepokoił spóźnionego ucznia. Pomimo, że śniadanie nie było sute, nie czuł, że ma pusty żołądek, bo miał za wielkie zmartwienie.

 Największą karą dla wypędzonego ucznia jest pobyt w pobliżu szkoły, rekreacja z której z musu korzystać trzeba, to, że trzeba patrzeć, jak koledzy przechodzą obok codziennie podążając z książkami do zajęć.

 Szkoła poprzednio nienawidzona, teraz staje się upragniona.

 Z tego powodu właśnie Pitoux, w miarę jak się zbliżał do domu ciotki, pobyt w niej wydawał się okropnym.

 Z tego powodu także, Pitoux po raz pierwszy w życiu, wyobrażał sobie, że szkoła jest rajem ziemskim, że z tego raju ojciec Fortier, anioł egzaminator, wygnał go przed chwilą dyscypliną niby mieczem ognistym.

 Pomimo, że szedł tak powoli, iż co dziesięć kroków urządzał przystanki coraz dłuższe w miarę przybliżania się, musiał przecie dojść raz do strasznego domu.

 Stanął też nareszcie na progu, trąc machinalnie rękę o szew ubrania.

 — O!...jestem bardzo chory, ciotko Anielo — rzekł, aby przeszkodzić wszelkim żartom i wyrzutom, a może, aby litość wzbudzić.

 — Wiem... wiem.... powiedziała panna Aniela, znam ja dobrze tę chorobę, możnaby ją zaraz uleczyć, gdyby tylko cofnąć zegar o półtorej godziny.

 — Ależ!... Boże drogi — odpowiedział gorzko Pitoux — nie chce mi się wcale jeść.

 Ciotka Aniela zdziwiła się i prawie zaniepokoiła.

 Choroba niepokoi zarówno matki jak i macochy, dobre matki z powodu niebezpieczeństwa, na jakie naraża dziecko, macochy, z powodu kosztów, na jakie mogą być narażone.

 — A więc, cóż ci jest?... powiedz zapytała stara panna.

 Posłyszawszy te słowa, lubo wypowiedziane bez czułości, Anioł Pitoux zalał się łzami.

 — Ol... kochana ciotko!... spotkało mnie wielkie nieszczęście, zawołał.

 — Co za nieszczęście?... zapytała stara panna.

 — Ksiądz proboszcz wypędził mnie — wykrzyknął Anioł Pitoux, łkając.

 — Wypędził?... — powtórzyła, jakby niedobrze zrozumiawszy, panna Aniela.

 — Tak, moja ciotko!...

 — Skąd cię wypędził?...

 — Ze szkoły.

 Łkania Pitoux wzmogły się.

 — Ze szkoły?...

 — Tak, ciotko!...

 — A więc przepadły egzamina, konkursy, stypendjum, seminarjum?...

 Płacz Pitoux zmienił się w wycie.

 Panna Aniela spojrzała przenikliwie, jakby chciała wyczytać w głębi serca chłopaka, przyczynę klęski.

 — Założyłabym się, żeś znów opuszczał lekcje, żeś znów krążył koło chaty ojca Billota. Pfe!... przyszły proboszcz...

 Anioł wstrząsnął głową na znak przeczenia.

 — Kłamiesz!... zawołała stara panna, której złość wzmagała się w miarę tego, jak się upewniała, że położenie naprawdę jest groźne. Kłamiesz!... W niedzielę znowu widziano cię w alei z Billotówną.

 Właściwie panna Aniela kłamała w tej chwili, ale dewotki przekonane są, że mogą kłamać z tej racji, iż: „wolno jest uprawiać fałsz, gdy ma posłużyć do wykrycia prawdy”.

 — Nie widziano mnie w alei — odpowiedział Anioł — nie prawda, nie widziano mnie tam, bo spacerowaliśmy w okolicy oranżerji.

 — A!... nieszczęsny!... a widzisz, że byłeś z nią!...

 — Ależ moja ciotko — rzekł czerwieniąc się Anioł — nie o pannę Billot tu chodzi.

 — Nazywaj ją sobie panną, rozpustniku, nazywaj... Zawiadomię zaraz o tem spowiednika tej bezwstydnej dziewczyny.

 — Ależ moja ciotko, przysięgam ci, że panna Billot, nie jest wcale bezwstydną dziewczyną.

 — A!... bronisz jej, gdy sam potrzebujesz obrony. Dobrze, dobrze, rozumiecie się zatem. Coraz lepiej idzie... Do czego to nie dochodzi mój Boże!... szesnastoletnie dzieci!..

 — Moja ciotko, wcale nie jestem w żadnem porozumieniu z Katarzyną, zawsze mnie owszem wypędza!...

 — A, widzisz, że się zdradzasz, nazywasz ją po prostu Katarzyną. Rozumiem... wypędza cię hipokrytka... wtedy jak na nią patrzą.

 — Masz tobie — powiedział Pitoux, jakby naraz objaśniony — to prawda, nigdy o tem nie pomyślałem.

 — A widzisz!... — rzekła stara panna, korzystając z naiwnego wykrzyknika siostrzeńca, aby go przekonać, że jest w zmowie z Billotówną, no zostaw mnie to wszystko — dodała — ja to naprawię. Ojciec Fortier jest spowiednikiem bezwstydnicy, poproszę go, aby cię wsadził do kozy o chlebie i wodzie na dwa tygodnie, a co do panny Katarzyny, jeżeli jej potrzebny klasztor, aby ostygła w zapałach miłosnych, to ją poślemy do Saint-Remy.

 Stara panna wypowiedziała ostatnie zdanie z taką powagą i przekonaniem, że Pitoux zadrżał cały.

 — Moja ciotko — rzek! składając ręce — przysięgam ci, że się mylisz, jeżeli sądzisz, że panna Billot jest przyczyną mego nieszczęścia.

 — Nieczystość jest matką wszelkich występków!... przerwała sentencjonalnie ciotka Aniela.

 — Moja ciotko — powtarzam ci, że ksiądz proboszcz, nie wypędził mnie dlatego, żem jest nieczysty; wypędził mnie za to, że zrobiłem w ćwiczeniach kilka barbaryzmów i solecyzmów, i dlatego, że, jak utrzymuje, niema możności, abym otrzymał stypendjum do seminarjum.

 — Nie ma możności — powiedziałeś?... A więc nie dostaniesz stypendjum, nie będziesz proboszczem, nie będę u ciebie ochmistrzynią?...

 — Niestety, nie będziesz nią, moja ciotko!...

 — A cóż się z tobą stanie?... — zapytała przerażona stara panna.

 — Czy ja wiem. Tu Pitoux wzniósł oczy w górę i dodał — stanie się, co się Opatrzności podoba.

 — Opatrzności?... Aha, wiem co to znaczy — zawołała panna Aniela — widocznie nabili ci głowę nowemi ideami, nowemi zasadami filozofji.

 — Nie, nie... moja ciotko, nie można przejść na filozofję, dopóki się nie było na retoryce, a ja do niej nigdy dojść nie mogłem.

 — Żartuj sobie, żartuj. Ja wcale nie o tej mówię filozofji. Mówię o tych mędrkach nieszczęsnych — o filozofji pana Monet, o filozofji pana Jana Jakóba, o filozofji pana Diderot‘a, który napisał „Zakonnice”.

 Panna Aniela przeżegnała się trzykrotnie.

 — „Zakonnice” — zapytał Pitoux — co to jest moja ciotko?...

 — Czytałeś to nieszczęsny?...

 — Nie — przysięgam ci moja ciotko.

 — Dlaczego więc nie chcesz kościoła?...

 — Jakto nie chcę, moja ciotko, mylisz się właściwie to mnie kościół nie chciał.

 — Ależ to wąż doprawdy z tego dziecka. Zbija wszystko co ja mówię.

 — Nic nie zbijam, moja ciotko, tylko ci odpowiadam.

 — Zgubiony, zgubiony!... zawołała panna Aniela, padając na fotel z oznakami wielkiego przygnębienia.

 To, zgubiony!... nie znaczyło nic innego jak: — ja jestem zgubiona......

 Niebezpieczeństwo było wielkie. Ciotka Aniela powzięła więc natychmiast postanowienie: zerwała się, jak gdyby podniesiona przez sprężynę i pobiegła do ojca Fortier, aby go poprosić o objaśnienie, a nadewszystko, aby go przebłagać.

 Pitoux przeprowadził ją wzrokiem aż do progu, następnie, kiedy już znikła, wyjrzał za nią i zobaczył, że z niebywałą chyżością podążała w stronę Soissons. Nie wątpił o zamiarach panny Anieli, przekonany był, że udawała się do nauczyciela.

 Miał więc przynajmniej kwadrans zapewnionego spokoju.

 Pomyślał, że potrzeba jest zużytkować ten czas, zesłany mu przez Opatrzność.

 Pozbierał resztki z obiadu ciotki, nakarmił jaszczurki, złapał kilka much dla żab i mrówek; następnie otworzył dzieżę i szafę, i zajął się nakarmieniem samego siebie, bo wraz z samotnością powrócił mu apetyt.

 Potem powrócił na próg, aby nie być zaskoczonym przez niespodziany powrót ciotki.

 Panna Aniela nazywała się drugą matką Anioła.

 — Podczas gdy wystawał na czatach, piękna młoda dziewczyna ukazała się w uliczce, prowadzącej przez Pleux ku Saissons i Ormet.

 Siedziała na grzbiecie konia, obładowanego dwoma koszykami: jeden z nich napełniony był kurczętami, drugi gołębiami. Była to Katarzyna. Spostrzegłszy Pitoux‘a na progu domu ciotki Anieli, zatrzymała się.

 Chłopak zaczerwienił się po same uszy i otworzywszy usta, patrzył, a raczej zachwycał się, bo panna Billot była dla niego ideałem piękna ludzkiego.

 Katarzyna ukłoniła się Aniołowi i pojechała w swoją drogę.

 Pitoux odpowiedział ukłonem na ukłon, trzęsąc się z radości.

 Krótka ta scena trwała jednakże dosyć długo, aby biedny uczeń zapatrzony w piękną dzieweczkę, nie spostrzegł ciotki, powracającej od ojca Fortiera — i dał się chwycić za rękę pobladłej ze złości.

 Zbudzony z rozkosznego marzenia dotknięciem panny Anieli, obrócił się, spojrzał w twarz ciotki, a później na swoją rękę, zbrojną w kawał chleba grubo posmarowany świeżem masłem i nałożony serem.

 Dewotka wydała okrzyk oburzenia, a Pitoux przestrachu. Stara panna podniosła wychudłą rękę, Anioł zwiesił głowę; Aniela porwała za drąg od szczotki; Pitoux upuścił chleb i drapnął, nie powiedziawszy ani słowa.

 Dwa serca, serce ciotki i siostrzeńca, doskonale się odrazu zrozumiały — pojęły że wszystko pomiędzy niemi skończone.

 Panna Aniela weszła do pokoju i zamknęła drzwi za sobą na dwa spusty.

 Pitoux, na którym skrzypnięcie klucza zrobiło wrażenie dalszego ciągu burzy, podwoił szybkość biegu.

 Scena miała skutek, którego nie przewidywała panna Aniela, a Pitoux także się nie spodziewał.

 

ROZDZIAŁ V. DZIERŻAWCA FILOZOF

 

 Pitoux uciekał jakby go wszyscy djabli z piekła pędzili i w jednej chwili był już za miastem.

 Skręcając około cmentarza, o mało nie wpadł na konia.

 — O Boże! — odezwał się słodki, dobrze mu znany głosik — gdzie pan tak biegnie, panie Anioł? O mało, że mi się koń nie rozbiegał z przestrachu, jakiegoś go pan nabawił.

 — A, panno Katarzyno, — zawołał Pitoux, odpowiadając na myśl własną, nie zaś na zapytanie młodej dziewczyny. — A! panno Katarzyno, co za nieszczęście, mój Boże, co za nieszczęście!

 — Jezus, Marja! przestraszasz mnie pan — powiedziała dziewczyna, zatrzymując się na środku drogi. — Cóż to się stało, panie Anioł?

 — To się stało, panno Katarzyno, — odpowiedział Pitoux, jakby odsłaniając tajemnicę wielkiej niesprawiedliwości — stało się, że już księdzem nie zostanę.

 Zamiast atoli okazania mu współczucia, panna Billot parsknęła śmiechem.

 — Nie zostaniesz pan księdzem? — spytała.

 — Nie, odpowiedział przestraszony Pitoux — jest to, jak się zdaje, niepodobieństwem.

 — Zostaniesz pan zatem żołnierzem — rzekła Katarzyna.

 — Żołnierzem?

 — Rozumie się. Byłoby wierutnem głupstwem, rozpaczać z powodu tak małej rzeczy. Myślałam doprawdy, że masz mnie pan zawiadomić o nagłej śmierci swojej ciotki.

 — Baaa... — powiedział z