Amerykański sen. Gwałtowne przebudzenie - Paweł Zyzak - ebook

Amerykański sen. Gwałtowne przebudzenie ebook

Paweł Zyzak

2,0

Opis

Książka przedstawia wnikliwe oceny polityków amerykańskich. Odsłania, lekceważone przez polskich publicystów, korzenie radykalizmów kulturowo-religijnych pustoszących Amerykę - Black Lives Matters, scjentologii i sunnickiego islamu w Stanach Zjednoczonych. Paweł Zyzak brawurowo oprowadza nas po politycznym zapleczu kolejnych prezydentów USA, tłumaczy globalne gry administracji amerykańskiej, ukazuje powstanie systemu putinowskiego oraz mistyczne podstawy ideologii państwowej w Federacji Rosyjskiej zestawiając je z antypolskimi ekscesami elit nad Potomakiem.

Barack H. Obama

  • Polityka odprężenia z Koreą Północną
  • John „Rozbrojenie” Kerry
  • Dynastia Bushów
  • Porozumienie z Iranem
  • Chiński przegląd wojsk
  • Muzułmanie zdobywają władzę w USA

D. J. Trump

  • Inna Ameryka
  • Republikanie Bidena
  • Kogo wybiera wojsko
  • Katolicka fala
  • Kto spiskuje z wirusem?
  • Kontrowersje wokół wyborów prezydenckich w USA
  • Anatomia „trumpizmu”

Joseph R. Biden, Jr.

  • Impeachment II
  • Przed-wielkanocny nastrój na Kremlu
  • Jacy są Amerykańscy Żydzi?
  • Doktryna deeskalacji
  • Rosyjska strefa wpływów
  • Kalifat 2.0
  • Wpływ zwycięstwa Talibanu na krajobraz Azji Centralnej
  • Dyktat „mediów społecznościowych”?
  • Dlaczego Rosja nie pozwoli Ameryce wyjść z Europy

Autor, wieloletni stypendysta w Stanach Zjednoczonych miał okazję podejrzeć amerykańską kuchnię polityczną od środka. Dzięki swoim kontaktom i wglądowi w wiele niepublikowanych dokumentów, potrafi zadziwiająco trafnie prognozować rozwój wypadków w amerykańskiej polityce, a także przygotować prognozę burz nadciągających w polityce globalnej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 710

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki i strony tytułowejFahrenheit 451

Redakcja i korektaKrystyna Jagoszewska

Dyrektor wydawniczyMaciej Marchewicz

ISBN 9788380797215

Copyright © Paweł ZyzakCopyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2022

 

 

WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

KonwersjaEpubeum

Wstęp

Książka ta stanowi zbiór artykułów, które powstały na przestrzeni pełnej dekady, między 2011 a 2021 rokiem. Są wśród nich obszerne materiały o charakterze naukowym, jak i teksty zaliczające się pod względem stylu bardziej do zbioru publicystyki. Większość publikowana była na łamach polskiej prasy, pojedyncze wyjęte zostały z „szuflady”, nie były publikowane. Artykuły pochodzą z trzech epok – epok, które w naturalny sposób porządkują wnętrze publikacji. Są to mianowicie: okres rządów Baracka Obamy, czasy Donalda Trumpa, wreszcie okres niedawno rozpoczętej prezydentury Joe Bidena. Układ chronologiczny zbioru oddaje dynamikę polityczną i międzynarodową na konkretnych odcinkach czasowych, ukazując pełne spektrum problemów, jakimi żyła w danej chwili Ameryka i świat.

Uznałem, że układ tematyczny zaburzyłby tok rozumowania autora, czyli także bodźce, które wpływały na wyrażane opinie i dobór tematów. Czasami refleksje z jednego obszaru tematycznego determinowały podjęcie wątków z innego lub też miały swój dalszy ciąg w materiale tematycznie odrębnym. Przykładowo obszerne rozważania na temat pandemii Covid-19 koncentrują się zarówno na roli „zarazy” w historii ludzkości, na sytuacji polityczno-ekonomicznej we współczesnym świecie, ale i wchodzą mocno w obszar kampanii wyborczej w Stanach Zjednoczonych.

Zaprezentowany zbiór traktuje przede wszystkim o Stanach Zjednoczonych, o historii tegoż projektu państwowego, o dokonujących się przemianach społecznych, o współczesnej amerykańskiej scenie politycznej i najważniejszych stąpających po niej postaciach. Wszak gdy mowa jest o polityce zagranicznej USA, trudno wyznaczyć jakiekolwiek dlań granice, zarówno w wymiarze geograficznym, jak i ekonomicznym czy kulturowym. W niektórych materiałach Ameryka pojawia się symbolicznie, jako punkt odniesienia. Wartość tychże polega na tym, iż malują one dla nas tło dla polityk i doraźnych decyzji, znajdującej się w centrum naszego zainteresowania, waszyngtońskiej administracji. Wydarzenia i procesy dokonujące się w innych częściach światach, takie jak wzrost potęgi ChRL w rejonie Azji Południowo-Wschodniej, ekspansja Państwa Islamskiego na Bliskim Wschodzie czy agresja Federacji Rosyjskiej na Ukrainę w Europie Środkowej, miały, w danym punkcie czasu, wymierne przełożenie na przebieg debaty publicznej w USA, a więc i przebieg prezydenckich kampanii wyborczych w omawianej dekadzie.

Zaprezentowana czytelnikowi publicystyka naukowa, ekspercka i prasowa może być dlań cenna ze względu na jej walor analityczny. Żyjemy w czasach, w których granica między faktem i opinią zaciera się i przestaje być widoczna. Zgodnie z definicją, fakt to stwierdzenie, które podlega weryfikacji na podstawie obiektywnych dowodów. Opinia jest zaledwie zwerbalizowaniem własnych emocji, nastawienia czy osądu, i nie da się stwierdzić, czy polega ona na prawdzie czy jest fałszywa. Opinia jest czysto subiektywna. Niestety żyjemy w czasach opinii o faktach, czasach relatywizmu. Owo „niestety” jest właśnie moją opinią, wyrażoną zwięźle tęsknotą za światem, w którym dobrze przyjętym jest dyskutować nie z faktami, ale z inną opinią.

Książka niniejsza nie stanowi li tylko zlepka luźnych opinii, nacechowanych aktualnym fermentem politycznym, patetycznymi uniesieniami lub też pisanych pod dyktando linii redakcyjnej, partyjnej, czy innej. Nie można naturalnie zupełnie odgrodzić się od osobistych przekonań, w moim wypadku konserwatywnych. Bez wątpienia wpływają one na dobór przedmiotu lub podmiotu zainteresowania. Jeśli natomiast stanowią emanację zintegrowanego systemu moralnego człowieka nie gną się mocno wskutek podmuchów politycznych wiatrów lub „ulicznych” nastrojów, stanowiąc stabilny i transparentny punkt odniesienia dla analizy omawianych wydarzeń. Czytelnik przekona się o tym, gdy będzie śledził analizę zmian dokonujących się w Partii Republikańskiej, zwłaszcza od momentu, gdy do roli jej przywódcy począł aspirować Donald Trump.

Zaprezentowana na kartkach książki publicystyka powstawała w dwóch bardzo intensywnych dla mnie okresach. W pierwszym, mocno koncentrowałem się na pracy doktorskiej, która ukazała się drukiem w 2016 r. po tytułem: Efekt Domina. Czy Ameryka Obaliła Komunizm W Polsce? Badania nad zjawiskiem międzynarodowej pomocy dla organizacji opozycyjnych w PRL wymagały czasochłonnych, licznych podróży w poszukiwaniu archiwów i świadków oraz równie czasochłonnej lektury i analizy setek tysięcy stron dokumentów i książek. Potem przyszedł czas na absorbującą pracę nad spójnym i logicznym tekstem, której końcowym owocem była wspomniana publikacja licząca ostatecznie ponad 1700 stron.

Tuż po uzyskaniu tytułu doktorskiego wszedłem w orbitę administracji państwowej. Od 2018 r. uczestniczyłem w budowie rządowego Centrum Analiz Strategicznych (CAS), osadzonego w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, którego szef w teorii miał stać się głównym doradcą strategicznym rządu. Jednocześnie w ramach CAS i nowo powstałego, osiowego dla centrum Departamentu Studiów Strategicznych zajmowałem się tworzeniem komórki analitycznej zajmującej się długofalową analizą spraw międzynarodowych oraz bieżącym wsparciem dla polityki zagranicznej szefa rządu. Jeśli wcześniej publicystyka pozwała mi odpoczywać od pracy naukowej, teraz mogłem dzięki niej dystansować się do codziennej pracy analitycznej i urzędniczych powinności członka Korpusu Służby Cywilnej.

Komórka, którą ostatecznie uformowałem pod postacią Wydziału Studiów Międzynarodowych, poza tym, że zajmowała się solidarnie z innymi członami CAS oceną legislacji rządowej z obszaru spraw międzynarodowych, bezpieczeństwa narodowego i obronności, wytwarzała codzienne i tygodniowe briefingi na wzór amerykańskich Presidential Daily Briefings oraz setki materiałów eksperckich: analiz strategicznych, notatek alarmowych, prognostycznych i sygnalnych, a także wydziałowy biuletyn tematyczny. Występowałem tu w podwójnej roli redaktora i autora zupełnie jakbym pracował wciąż naukowo, dążąc do uzyskania możliwie wysoce zobiektywizowanej informacji. Obecna w publicystyce duża domieszka subiektywizmu pozwala, mnie przynajmniej, zachować swoistą równowagę intelektualną.

Najbardziej intensywny czas przypadł na finalizację doktoratu, a później aklimatyzację w realiach szeroko pojętej administracji państwowej. W tym drugim okresie sporo czasu poświęciłem na pracę koncepcyjną, która znalazła swe odzwierciedlenie potem m. in. w niepublikowanych obszernych raportach. Chcę pisząc to wytłumaczyć się z dość dużej wyrwy chronologicznej, jaką czytelnik dostrzeże w książce między grudniem 2015 r. a lutym 2017 r. Wprawdzie w okresie tym angażowałem się medialnie, dzieląc się swymi opiniami na różne tematy, popełniłem bodaj tylko jeden tekst wpisujący się w konwencję niniejszej publikacji.

Znajdzie w książce czytelnik liczne materiały wyjaśniające przyczyny różnych trendów w amerykańskiej polityce zagranicznej. Należą do takich np. tekst poświęcony próbom eksploatowania przez Waszyngton polityki odprężenia z Koreą Północną, materiał opisujący przypadek pojmania przez terrorystów szyickich w Libanie w pierwszej połowie l. 80 XX w. oficera CIA Williama Buckley’a czy też rzecz pt.: Dynastia Bushów, gdzie podjąłem wątek ścierania się historycznych grup interesu na amerykańskiej scenie politycznej. W zbiorze znajdują się materiały analizujące sylwetki polityków amerykańskich, m.in. dwóch republikanów z przeciwległych krańców partyjnego spektrum, czyli Johna Boehnera i Teda Cruze’a. Są w nim też obszerne artykuły dotykające problematyki radykalizmu kulturowo-religijnego. Warto wymieć dwa, jeden na temat osobliwej odmiany współczesnej gnozy, czyli wywodzącej się właśnie z Ameryki Scjentologii oraz drugi, dotyczący apokaliptycznego wariantu sunnickiego islamu, zatytułowany: W drodze do Dabiq. Zainteresują czytelnika na pewno materiały kremlinologiczne, szczególnie jeden z pierwszych artykułów dotyczący historycznych okoliczności powstania systemu putinowskiego w Federacji Rosyjskiej, oraz ostatni ukazujący mistyczne podstawy ideologii państwowej.

Artykuły dotyczące pandemii Covid-19 stanowią wielobarwny przekrój przez płaszczyzny historii cywilizacji i medycyny, geografii i procesów społecznych. Relacje i analizy dotyczące kampanii wyborczych w Ameryce pozwolą czytelnikowi zwrócić być może uwagę na fakty, w tym wydarzenia i towarzyszące im oceny, na które dotąd nie zwrócił uwagi. Spora ilość materiałów dotykających sylwetki Donalda Trumpa i jego polityki, wynika z faktu, iż był on postacią barwną, lecz przede wszystkim, w swoistą egzemplifikacją przemian społeczno-kulturowych dokonujących się w amerykańskich społeczeństwie, a także silnej polaryzacji politycznej za Wielką Wodą. We wszystkich bodaj tekstach znajdzie czytelnik, mniej lub bardziej obszerne, odniesienia do historii, wszak artykuły pisał historyk. Obok tego natknie się na wiele podobnież autorskich przemyśleń zahaczających o kwestie egzystencjalne i filozoficzno-etyczne, z którymi będzie się mógł w duchu zgodzić bądź je odrzucić. Jeden z materiałów wieńczących zbiór dotyka jakże aktualnej problematyki wolności słowa w tzw. mediach społecznościowych.

Jako, że charakter mojej pracy w ostatnich latach zawierał silny odczyn prognostyczny, nie brakuje na kartkach książki ostrożnych prób przewidywania rozwoju wydarzeń, przede wszystkim w amerykańskiej polityce. Będzie więc okazja do zweryfikowania ocen autora. Starsze artykuły, aż prosiły się o kilka słów świeżego komentarza. Wydarzenia opisywane w tych ostatnich skrystalizowały się bądź doczekały dalszego ciągu. Tu także pojawia się okazja do dokonania oceny zwrotnej, czyli autora. Zatem w niektórych przypadkach pokusiłem się o taki właśnie współczesny komentarz.

Zdecydowana większość materiałów skondensowanych w prezentowanym zbiorze pochodzi z gazety „Obywatelskiej”. W 2010 r. podczas jednego z paneli dyskusyjnych, w których uczestniczyli związani z prawicą historycy, politycy i dziennikarze poznałem Kornela Morawieckiego, postać historyczną, doktora nauk fizycznych. Kilka lat później były dysydent zaprosił mnie do współpracy redakcyjnej w nowo powstającym tytule prasowym. Wspominam o tym, bo bez osobistego magnetyzmu tego człowieka, bez inspiracji i dopingu ze strony jego ówczesnych współpracowników i przyjaciół, książka ta nie miałaby z czego powstać. Takiego i tego Kornela Morawieckiego zresztą ja zapamiętałem. Nie posła, marszałka seniora i ojca polskiego premiera, otoczonego zastępami panegirystów i dziwnych czasami doradców. Ale starszego ciepłego i skromnego człowieka, politycznego outsidera z poczuciem misji i silnie rozwiniętą empatią społeczną, który dzwonił do mnie regularnie i pytał: „Synuś, napiszesz coś?”. „Oczywiście Panie Kornelu”.

Mam nadzieję, że niniejsza książka, mimo iż stanowi pewien kolaż różnych wątków, a czasem i stylów, zyska sobie choćby umiarkowane uznanie czytelnika.

Bielsko-Biała, 7.10.2021

Rozdział IAdministracja Baracka H. Obamy

Kowboj z Ohio

Gazeta Polska, styczeń 2011

Od stycznia w amerykańskiej Izbie Reprezentantów nowym Speaker of the House jest John Boehner. Obserwując Boehnera po raz pierwszy, zauroczony jego środkowoamerykańskim akcentem, naturalną mimiką i gestykulacją, współgrającymi z celnością wygłaszanego przemówienia, powiedziałem znajomemu, że Boehner będzie prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Na pierwszy rzut oka taki bieg wypadków może się wydać mało realistyczny. W historii Stanów Zjednoczonych tylko raz jeden, były Speaker of the House, demokrata z Tennessee James K. Polk, został prezydentem kraju. Było to w połowie XIX w., malowniczych czasach kowbojów pędzących stada bydła przez prerie „dzikiego Zachodu”. W tzw. „wielkiej polityce” rozpoczynał się właśnie zbrojny konflikt Stanów Zjednoczonych z Meksykiem o Teksas. Siła ekspansji Ameryki kierowała się w kierunku północnym, na położony przy Oceanie Spokojnym Oregon. Jeszcze przed wybuchem Wojny Secesyjnej, przez targ dobity przez Polka z Brytyjczykami, Oregon dołączył do wielkiej rodziny stanów.

Pozornie moglibyśmy przyjąć, że od 1789 r., od wpisania urzędu Speakera do konstytucji, tylko Polk miał ambicję sięgnąć po jeszcze wyższy szczebel kariery politycznej. Ale tylko pozornie. Funkcja „marszałka” – Speaker of the House, dawała i daje ogromną władzę trzeciej osoby w państwie. Speaker w linii sukcesji stoi tuż po wiceprezydencie. Lecz bynajmniej, władza taka ani nie onieśmiela, ani nie syci.

Krótkie spojrzenie wstecz

Jednakowoż próby wskoczenia z trzeciego na pierwszy fotel występowały częściej. W najlepszym wypadku kończyły się na objęciu posady wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. W marcu 1933 r. John Garner przestał pełnić funkcję „marszałka”, aby zostać zastępcą prezydenta Franklina Delano Roosevelta. Zanim jednak stanął za plecami Roosevelta, zmierzył się z nim w prawyborach Partii Demokratycznej. Jedenaście lat wcześniej demokrata James Clark wystartował w prawyborach do najwyższego urzędu w państwie, sprawując w tym czasie urząd Speakera. Podobnie zresztą, jak w 1896 r. Thomas Brackett Reed z GOP (Grand Old Party – Partia Republikańska).

Łatwiej współczesnym wyobrazić sobie prezydenckie aspiracje szefów większości senackiej (Senat Majority Leader). Tę akurat funkcję, obie główne partie polityczne wprowadziły do praktyki w pierwszej połowie lat 20. 11-tym Liderem większości senackiej był przecież prezydent Lyndon Johnson, następca zabitego w 1963 r. Johna Fitzgeralda Keneddy’ego. Bob Dole, kontrkandydat Billa Clintona z 1996 r. był 15-tym. Z Clintonem naturalnie przegrał wyborczy bój.

Szef większości w Senacie Stanów Zjednoczonych posiada dużą władzę, wszakże, gwoli ciekawostki, nie uprawnia go ona do przewodniczenia obradom. Na czele Senatu stoi przewodniczący pro tempore, następna po Speakerze osoba w sukcesji władzy po prezydencie. Czysto ceremonialną funkcję przewodniczącego pełni, w zastępstwie za faktyczną głowę izby – wiceprezydenta, najstarszy członek izby.

Kto po Obamie

Prawda, że Boehner (czyt. Bejner) w ciągu swej kariery politycznej udowodnił, że najlepiej czuje się w grze zespołowej, stojąc na czele drużyny. Gdyby jednak Republikanie nie znaleźli dostatecznie silnego faworyta, zdolnego zarówno zwyciężyć w prawyborach, jak i w decydującej elekcji w 2012 r., mogliby oddelegować na kolejną misję Boehnera.

Widząc, że Obama jest przede wszystkim kreacją medialną, wspieraną przez silne medialne lobbies, Republikanie popełniliby błąd lekceważąc go w wyborach prezydenckich. Nawet jeśli niektóre sondaże wskazują, że zwycięstwo nad nim będzie stosunkowo łatwe. Sondaże wskazują również, iż stanowisko elektoratu GOP nie jest do końca przewidywalne, gdyby prawybory wygrała na przykład Sarah Palin. Według badania przeprowadzonego dla Washington Post, kandydatura byłej gubernator Alaski mocno polaryzuje wyborców Republikanów. Na takiej polaryzacji zyskałby demokrata.

Boehner, podobnie jak Palin kojarzony jest z silnym przywiązaniem do wartości konserwatywnych, ale inaczej niż była gubernator, cieszy się niekwestionowanym szacunkiem czołowych polityków obu partii. Jego kandydatura mogłaby być w stanie przyciągnąć nawet część elektoratu Demokratów.

Katolik pro i katolik anty

Co wiemy zatem o drodze życiowej Johna Boehnera? Najlepiej rozpocząć od kontrastu, zestawiając Boehnera z poprzednią Speaker of the House, Nancy Pelosi. Porównanie to o tyle jest ciekawe, że poglądy na kwestie polityczne i moralne, sytuują obojga po przeciwnych biegunach sceny politycznej. Zarówno republikanin, jak i demokratka deklarują się katolikami, ale i owo, jedno z nielicznych podobieństw, nosi w sobie wewnętrzną sprzeczność. Boehner i Pelosi odwrotnie podchodzą do nauki Kościoła.

W lutym 2009 r. arcybiskup San Francisco George Niederauer oraz sam Benedykt XVI zawezwali Pelosi, aby wytłumaczyła im, jakim to sposobem interpretacja nauki Kościoła zaprowadziła ją do wniosku, iż Kościół nie jest przeciwny aborcji. Rewelacją taką Pelosi podzieliła się m. in. z gospodarzem programu Meet the Press, Tomem Brokawem. Arcybiskup, który opiekuje się diecezją, w której mieszka Pelosi, niewątpliwie wiedział, ze popiera ona ustawy pro-aborcyjne w nazwie, np. głusjąc za finansowaniem przez dystrykty – amerykańskie powiaty, praktyki proaborcyjnej. Pelosi zasłynęła kiedyś, i sława ta niesie się do dziś dnia, dialogiem z dziennikarką, która zapytała ją, kiedy Jezus Chrystus otrzymał prawo do życia: w momencie poczęcia czy po urodzeniu? Odpowiedź Pelosi, wychowanki katolickiej szkoły dla dziewcząt, to znakomity wytrych włożony do rąk grzesznika złapany na łamaniu przykazań: „Kiedykolwiek to było, skłaniam głowę, gdy mówimy o tym w kościele, i tam właśnie chciałabym o tym mówić”.

Konserwatysta z krwi i kości

Boehner jest bezkompromisowym przeciwnikiem aborcji. Szczególnie aborcji poprzez tzw. „częściowe urodzenie”, czyli w wyniku wywołania przez lekarza akcji porodowej i zmiażdżenia płodu w drugim trymestrze ciąży, której zakazanie było jednym z większych osiągnięć republikanów. Prawo to weszło w życie w 2003 r. Boehner sprzyja też zakazowi klonowania oraz daleko idącym badaniom nad ludzkim zarodkiem.

W 1999 r. sprzeciwił się instalacji w Waszyngtonie punktów wydawania jednorazowych igieł narkomanom i stosowaniu marihuany w celach medycznych. W tym samym roku głosował przeciwko adopcji dzieci przez pary homoseksualistów, a 10 lat później przeciwko zaostrzeniu kampanii wymierzonej w tzw. przestępstwa „nienawiści do gejów”.

Nancy Pelosi pozycjonowała się w tym czasie z goła odmiennie. Gdy kalifornijski Sąd Najwyższy obalił tzw. Proposition 22, zakazującą na mocy wyników referendum z 2000 r. małżeństw ludzi tej samej płci, wyrażała zadowolenie z tej „historycznej decyzji” gremium bynajmniej nie pochodzącego z wyborów powszechnych, ale wybieranego przez gubernatora. Gdy w 2008 r. Kalifornijczycy przekornie, ponownie zdefiniowali małżeństwo, jako parę ludzi płci przeciwnej, okazała publicznie niezadowolenie. W odwrotności do swego sukcesora, Pelosi popiera tzw. marihuana laws, w tym legalizację marihuany medycznej.

Księżniczka i American Dream

Była Speaker urodziła się w wielkiej polityce. Dzięki swemu rodowodowi została później pierwszą kobietą sprawującą funkcję przewodniczącego Izby Reprezentantów, i także pierwszą osobą włoskiego pochodzenia na tym urzędzie. Przyszła na świat, jako najmłodsze z sześciorga dzieci Thomasa D’Alesandro Juniora, demokratycznego kongresmena ze stanu Maryland. Ojciec i brat Thomas sprawowali w swej karierze urząd majora Baltimore. W 1963 r. Nancy D’Alesandro wyszła za mąż za milionera z San Francisco, Paula Pelosi. Z tej to przyczyny, a może bardziej ze względu na sposób bycia, w konserwatywnych kręgach przezwano ją „księżniczką”. Opinię taką zdawała się wyrażać do niedawna duża część Amerykanów. W marcu 2010 r. stacja CBS News ogłosiła, że Pelosi cieszy się pozytywną opinią jedynie 11 procent wyborców. W USA monarsza aura przyciąga wprawdzie zainteresowanie szerszej publiki, lecz niekoniecznie powszechną sympatię…

Życie John Boehnera przedstawia model typowego amerykańskiego self-made mana. Gdy Nancy Pelosi w wieku 8 lat zastanawiała się, który odcień różu na tornistrze szkolnym będzie właściwy, młody John maszerował do pracy, pomagać w rodzinnym businessie w Cincinnati, w południowo-zachodniej części stanu Ohio. Rodzina Boehnera może wykazać się irlandzko-niemieckim pochodzeniem. On sam urodził się w wyjątkowo licznym pokoleniu. Łazienkę w dwupokojowym mieszkaniu dzielił z jedenaściorgiem braci i sióstr1. Nie miał innego wyjścia – na wyższe wykształcenie musiał zapracować sam.

Biznesmen i polityk

W 1968 r. Boehner zaciągnął się do marynarki wojennej, lecz po 8-tygodniowym szkoleniu odesłano go do cywila. Powodem był zły stan kręgosłupa. Boehner ukończył Xavier Univeristy w Cincinnati. Zachwyt po ukończeniu uniwersytetu był podwójny. Oprócz wykształcenia zyskał miano pierwszego Boehnera, który ukończył college. Bezzwłocznie zatrudnił się w Nucite Sales, małej firmie zajmującej się sprzedażą opakowań. Pracował w niej aż do 1990 r., a odchodził z Nucite Sales jako jej prezes.

Nim jednak w 1991 r. po raz pierwszy został członkiem Izby Reprezentantów, przez pięć lat, począwszy od 1985 r. pełnił funkcję deputowanego w izbie mniejszej stanu Ohio. W Kongresie Stanów Zjednoczonych zastąpił oskarżonego o kontakty seksualne z nieletnią, republikanina Donalda Lukensa. W rok formalnego rozpadu ZSRS, rozpoczął więc pierwszą z dziesięciu układających się w ciąg kadencji.

Słaby ale silny kręgosłup

Doświadczenia z dzieciństwa, szacunek dla ciężkiej pracy i żarliwa wiara katolicka, stanowią istotną część jego tożsamości. Nie psychiczne brzemię i źródło kompleksu, ale silny filar zawrotnej kariery politycznej. Dumę ze swych rodzinnych stron i przekonań Boehner zademonstrował 2 listopada 2010 r., przemawiając podczas triumfalnego wieczoru wyborczego, gdy było już pewne, że republikanie po dwóch latach rządów Obamy odzyskali izbę niższą. Nie kryjąc łez, drżącym głosem opowiadał o swoim dzieciństwie:

„Zaczynałem myjąc podłogi, podając do stołu, zajmując się barem w tawernie mojego ojca. Ukończyłem szkołę dzięki pracom dorywczym, pracując na nocnych zmianach. Otworzyłem moje serce i duszę na mały business. I kiedy zobaczyłem, jak obce dla Waszyngtonu stały się najwyższe wartości wielkiego narodu, wysunąłem moje nazwisko i wystartowałem do Kongresu”.

Z kolei 5 stycznia 2011 r., odbierając w sali Izby Reprezentantów od Nancy Pelosi tradycyjny wielki młotek Speakera, i przemawiając następnie do zgromadzonych przed nim polityków wraz z rodzinami, posługiwał się kościelnymi analogiami:

„W wierze katolickiej wchodzimy w okres służby przez posypanie głowy popiołem. Przypomina nam to o tym, że nasze życie jest kruche, a czas na Ziemi ulotny. Z posypanymi popiołem głowami, stawiliśmy się tutaj ze słowami pokory: »Pamiętaj, z prochu powstałeś w proch się obrócisz«. Obywatele dali nam lekcję pokory. Odświeżyli nam naszą pamięć, jak bardzo doraźny jest przywilej służby. (…) Przyjmuję ten młotek radośnie i z wdzięcznością, świadom, że jestem tylko dozorcą, w końcu parlament jest własnością narodu”.

Gang Siedmiu i drużyna Newta

Zanim jednak Boehner usiadł w fotelu Speakera, upłynęło 20 lat ciężkich parlamentarnych bojów. 20 lat triumfalnych wzlotów i bolesnych upadków, ciężkiej pracy i walki o przetrwanie. Wchodząc do izby, z marszu został członkiem tzw. „Gangu Siedmiu”, złożonego z parlamentarzystów republikańskich i demokratycznych. „Świeżakom” postawiono zadanie ścigania przestępstw wśród „wybrańców narodu”. „Gang” ujawnił wiele nielegalnych praktyk, takich jak nie spłacanie rachunków w kongresowej restauracji i w salonie fryzjerskim, czy też zgoła praktyk kryminalnych: handel narkotykami i nielegalne wykorzystywanie znaczków z Poczty Kongresowej.

Z wyrobionym już nazwiskiem Boehner trafił pod skrzydła Newta Gingricha, który formował zespół, mający przyczynić się do wielkiego republikańskiego come backu. Od 1994 r. Boehner pracował nad dokumentem w swej ostatniej fazie opublikowanym pod nazwą Contract with America. Wykorzystując pomysł Rooselvelta, drużyna Gingricha poprosiła Amerykanów o 100 dni na załatwienie najpilniejszych reform politycznych.

Wydawać się to może nierzeczywistym, ale w 1995 r. Republikanie po raz pierwszy od 40 lat zdobyli w Izbie Reprezentantów większość, a wraz z nią stanowisko Speakera. Został nim właśnie Gingrich. Co oczywiste, wraz z nim awansował też Boehner. Jako szef konferencji Republikanów w izbie (House Republican Conference), kongresmen z Ohio uplasował się na czwartym miejscu w hierarchii ważności polityków GOP, zaraz po Gingrichu, nowym szefie większości oraz Majority Whip – amerykańskim odpowiedniku „rzecznika dyscypliny”.

Upadek

Swe stanowisko i pozycję Boehner utracił w 1999 r. Wraz ze spadkiem popularności GOP, nieznacznie skurczyła się partyjna reprezentacja w Izbie Reprezentantów. Wciąż jednak pozostali większością. Realizacja „kontraktu”, swoistej rewolucji konserwatywnej, okazała się niemożliwa pod czujnym okiem demokratycznego prezydenta Clintona. Ambitny Gingrich stał się łatwym celem ataków medialnych, przed nastaniem potęgi FOX na przełomie lat 90. i 2000., w przeważającej części liberalnych. Boehner, jako były protegowany Gingricha musiał odejść, mimo, iż już wcześniej demonstrował brak entuzjazmu dla postawy lidera. Obwiniany o porażkę wyborczą Speaker of the House, przestał być Speakerem i musiał oddać fotel Johnowi Hastertowi.

Nie był to pierwszy dotkliwy cios, który Boehner musiał przyjąć w swojej karierze parlamentarnej. W 1995 r. partyjni koledzy zarzucili mu nieetyczne zachowanie. Przyszły Speaker przekazał dotacje od potentatów tytoniowych do rąk członków izby, czym wzbudził duże kontrowersje, i za co natychmiast przeprosił. Chcąc rozproszyć nieprzyjemne skojarzenia, odrodził się jako przeciwnik dwuznacznego kontrybuowania. W 1999 r. głosował w Kongresie przeciwko donacjom kampanijnym ze strony obcokrajowców i podmiotów zagranicznych. W 2001 r. i 2002 r. przeciwko tzw. soft money, nielimitowanym donacjom od np. korporacji2. W 2005 r. powiedział „aye” za zakazem przyjmowania podarunków od lobbystów i za publikowaniem w Internecie ich imiennego wykazu.

Powrót do I ligi

Boehner wrócił do dużej gry dopiero w okresie prezydentury George’a Busha. W 2001 r. został przewodniczącym Komitetu Edukacji i Zatrudnienia w izbie niższej. Był to okres w karierze Boehnera, z którego, jak twierdzi, jest wyjątkowo dumny. Zyskał poczucie, że w jakimś stopniu spłacił swój dług wobec Opatrzności, która uczyniła jego los lepszym od losu wielu innych dzieci. W trakcie sprawowania urzędu był autorem dwóch ustaw: Pension Protection Act i No Child Left Behind Act. Obie zatwierdzały wzrost nakładów na szkolnictwo i większy dostęp do edukacji dla skromnie uposażonej młodzieży i dzieci, podwyższając szanse rozwoju dla szczególnie uzdolnionych.

W 2006 r. Boehner znów awansował – z powrotem do ścisłego kierownictwa partii, uplasowanego de facto w Kongresie. Na niecały rok został szefem większości „sejmowej”, w zastępstwie za Toma DeLay’a, oskarżanego – o ironio – m. in. o pranie brudnych pieniędzy przeznaczonych na kampanię wyborczą. Monstrualna kompromitacja, jaką było postawienie takich właśnie zarzutów jednemu z czołowych republikanów, przyczyniła się do porażki partii w następnych wyborach. Tydzień temu [10 stycznia 2011 r. – P. Z.] DeLay po wieloletnim procesie, który kosztował go 10 mln dolarów, został skazany na 3 lata więzienia. Po utracie większości przez GOP na przełomie 2006 i 2007 r., konferencja deputowanych wybrała Boehnera na lidera mniejszości w Izbie Reprezentantów.

Na czele nowej rewolucji

Przez następne kilka lat John Boehner dał się poznać, jako bezwzględny krytyk prezydenta Baracka Obamy. Nic w tym szczególnego, wszak obaj reprezentują wykluczające się wzajem światopoglądy. Boehner to twardy zwolennik cięć budżetowych, łatwiejszego dostępu do broni, otoczenia symboli narodowych szczególną opieką prawną, zaostrzenia kar dla młodocianych przestępców, a ostatnio przeciwnik bezczeszczenia symboli religijnych. W listopadzie zeszłego roku, występując jako Speaker-elekt, interweniował w sprawie inscenizacji w Smithsonian’s National Portrait Gallery, w której kolejny nieustraszony artysta wykorzystał do swego dzieła krzyż z biegającymi po nim mrówkami.

John Boehner dał się poznać, jako krytyk, ale krytyk szanowany, krytyk z klasą i krytyk merytoryczny oraz, co podkreślają media, człowiek niezwykle pracowity. Gdy trzeba było, pochwalił nawet Obamę za zwiększenie w Afganistanie liczby wojsk i samolotów bezzałogowych typu drone. Zdaniem obserwatorów Boehner to przede wszystkim człowiek bystry. W rozmowie z Nationall Journal powiedział, iż „nauczył się, jednej lub dwóch rzeczy” – jak sprawować władzę i nie popełnić błędów, nie tylko Nancy Pelosi, ale także Newta Gingricha i jego współpracowników. Był przecież jednym z nich.

Choć do władzy wyniosła go „konserwatywna rewolucja”, od początku stara się ją logicznie zawiadywać. Kontrolować, ale nie ograniczać. W swej mowie inauguracyjnej, występując w roli Speakera wystrzegał się pewności siebie Newta Gingricha z 1995 r. Mówił o pokorze i zaprosił Demokratów do współpracy. W mediach zaroiło się od różnych artykułów na ten temat, ale prawie każdy nosił, mniej więcej, tytuł: Boehner nie będzie jak Gingrich.

Człowiek kolorowy

Co najmniej od dwóch lat Boehner stanowi dla mediów i administracji Obamy problem. Specjaliści od jednych i drugich liczyli, iż uda się Boehnera sprowokować i obśmiać, jak niegdyś Gingricha, słynącego z profesorskiej maniery. Ten jednak, jak dotad, okazał się być odporny na szczypanie argumentami ad personam. Gdy komicy David Letterman czy Stephen Collbert żartują z opalenizny republikanina, mówiąc o jego „pomarańczowej” twarzy, zwykle uśmiecha się pod nosem. Proszony o komentarz do słów Obamy, żartującego z jego opalenizny w „stylu George’a Hamiltona”, nazywającego go „kolorowym”, powiedział Stacji CNN: „Swoim przyjaciołom mówię: »Dokuczasz tylko tym, których kochasz«”. Opaleniznę Boehner tłumaczy długimi pobytami na otwartym świeżym powietrzu.

Od lipca 2010 r. Obama zaczął atakować Boehnera personalnie, czym radykalnie podniósł jego rozpoznawalność. Zdecydował się na bardzo ryzykowną taktykę. Tego typu postępowanie głowy państwa działa na ogół jak obosieczny miecz, z czego zdawali sobie dobrze sprawę poprzednicy Obamy. Boehner, pamiętając zapewne konflikt Gingricha i Clintona, recenzowany na niekorzyść tego pierwszego, pozostał niewzruszony. Nawet wtedy, gdy we wrześniu 2010 r. nazwisko „Boehner” pełniło rolę przecinka w mowie, którą Obama wygłosił w Cleveland. Przemówienie zbiegło się z artykułem w „New York Times”, pod tytułem: A G.O.P. Leader Tightly Bound to Lobbyists. Autor materiału przypominał domniemane związki Boehnera z wielkimi amerykańskimi lobbystami. Czujne media przypominały, że Boehner bardzo dużo pali… Bo faktycznie, słynie z zamiłowania do czerwonego wina i cygar. Biuro kongresmena wydało wówczas oświadczenie, że kongresmen swą niezależność udowodnił dotychczasową kartą głosowań.

Polityk z krwi i kości

Życiorys Johna Boehnera przypomina, że politycy, mimo swych wad mogą i powinni pozostać wierni własnym przekonaniom. Pewną wadą Boehnera jest brak śmiałych wypowiedzi na tematy polityki zagranicznej. Na przykład o naszym regionie Europy. Choć należy przypomnieć, że razem z resztą republikanów konsekwentnie bronił pomysłu tarczy antyrakietowej, sprzed tzw. „reorientacji”. Łatwo zbijano wówczas argumenty Boehnera, wykorzystując oświadczenie polskiego szefa MSZ z maja 2010 r., jakoby Polska „wolała nową wersję tarczy, bardziej niż starą” oraz zapewnienia Radosława Sikorskiego o wciąż „silnych stosunkach polsko-amerykańskich”.

Pogląd, że Boehner nie wygląda na pochłoniętego wizją zdobycia prezydentury może mu tylko pomóc. W obliczu ostrych polemik w łonie Partii Republikańskiej, jest zdolny zaradzić potencjalnemu rozłamowi – startowi w wyborach drugiego republikańskiego kandydata, przed czym jakiś czas temu ostrzegał Gingrich. Sam Gingrich o Boehnerze wypowiada się w samych superlatywach, prorokując, że będzie wspaniałym Speaker of the House. Różnili się kiedyś w zdaniach, ale klasa waść, klasa…

W Stanach Zjednoczonych obserwujemy teraz powtórkę z rewolucji konserwatywnej z 1995 r. Jej losy zależą w dużej mierze od człowieka, którego zalicza się do spadkobierców polityki Ronalda Reagana. Od tego, jak poprowadzi swoją formację, i czy pozostanie wierny postanowieniu, że nie można pozwolić, by partia pogrążyła się w atrofii, zależeć będzie wynik elekcji prezydenckiej w 2012 r. Obojętnie, czy kowboj w Ohio wystartuje, czy nie.

KOMENTARZ współczesny:

Można pokusić się o wniosek, że rewolucja tożsamościowa w GOP z każdym półmetkiem wyborczym wchodzi na kolejny etap. Johna Boehnera nie ma już w Kongresie, a nawet amerykańskiej polityce. Nie zanosi się, by do niej powrócił. Obecnie Boehner pisze memuary i oddaje się zarabianiu pieniędzy. Jedno i drugie właściwie przypomina tzw. „odcinanie kuponów” od kariery politycznej. Reagan wchodził do Izby Reprezentantów jako ideowy distruptor, wychodził z niej, uchodząc, w oczach ikon prawicowego komentatorskiego show businessu, za uosobienie establishmentu. Albo ewoluował Boehner, albo ewoluowała partia. Niewątpliwie to drugie. W czasach, gdy Boehner wchodził w latach 90. do tzw. „dużej polityki” opinia publiczna, zwłaszcza prawicowa, ostro karała swych posłów do Waszyngtonu, gdy następowało u nich rozszczepienie w warstwie języka, czyli politycznych deklaracji, warstwie parlamentarnego portfolio, warstwie życia osobistego, wreszcie wierności ortodoksji republikańskich wartości. Jako polityk pragmatyczny, wywodzący się z fiskalnej, reaganowskiej szkoły, Boehner przegrał ze zmianą pokoleniową w GOP, a ściślej z postępującym rozwarstwieniem GOP i rosnącym wskutek tego znaczeniem libertariańsko-populistycznego skrzydła partii, zgrupowanego w tzw. Freedom Caucus. W 2016 r. wejdzie owo skrzydło w ścisły sojusz z narodowo-populistycznym obozem Donalda Trumpa, rezygnując de facto ze swego pierwszego członu – libertariański. Wreszcie Boehner przegrał z oczekiwaniami elektoratu prawicowego, rozjuszonego porażkami republikanów w Kongresie, o czym mowa będzie w dalszej części książki.

Boehner nie odszedł od republikańskiej ortodoksji, czego najlepszym przykładem jest reforma podatkowa, którą przygotowywało otoczenie Boehnera, m. in. jego następca na fotelu Speakera od grudnia 2015 r., a przegłosował już nowy Kongres w okresie prezydentury Trumpa. Pozostał wierny swym pierwotnym poglądom. Nie we wszystkich jednak swych poglądach Boehner pozostał stały później. W jednym stał się bardziej nawet liberalny od prezydenta Joe Bidena, demokraty wybranego na ten urząd w A. D. 2020, w podejściu do tzw. miękkich narkotyków. W 1999 r. głosował za zakazem stosowania medycznej marihuany w Dystrykcie Kolumbia. Jeszcze w 2011 r. pisał do swego wyborcy, że jest „niezmiennie przeciwny legalizacji marihuany”. Na emeryturze wszakże pogląd Boehnera na konopie indyjskie zaliczył 180-stopniowy obrót. W kwietniu 2018 r. wszedł do zarządu Acreage Holdings zajmującej się uprawą, przetwórstwem i dystrybucją marihuany w USA…

Boehnera przekonali podobno do zmiany poglądu w tej kwestii weterani, cierpiący na chroniczny ból oraz PTSD, którym palenie konopi przynosi ulgę. Zatem aktualnie były polityk jest zwolennikiem legalizacji narkotyku. Jest to zdanie kontrowersyjne nie tylko w zestawieniu z generalnymi poglądami środowiska republikańskiego w USA, wyłączywszy może libertarian (oraz hipokrytów). Mimo, iż Ameryka jest wręcz zalana quasi-narkotykami pod postacią wszelakich opioidów i antydepresantów, federalne ustawodawstwo nie wypowiada się w kwestii marihuany, poza aspektem penalizacji. Prawo federalne, na podstawie Controlled Substances Act z 1970 r. zabrania posiadania jej i stosowania. W efekcie np. Pentagon i Departament ds. Weteranów nie prowadzą zaawansowanych badań nad skutecznością narkotyku.

Ewoluował w sprawie marihuany Boehner, ale w należy zaznaczyć, że ewoluowała też Ameryka. Aktualnie stosowanie marihuany medycznej jest dopuszczalne, za zgodą lekarza, w 36 stanach, w Dystrykcie Kolumbii oraz czterech z pięciu amerykańskich terytoriów zamorskich. Marihuana rekreacyjna została zalegalizowana w 17 stanach, Dystrykcie Kolumbii oraz, z terytoriów: na Marianach Północnych i Guam, zaś kolejne 13 stanów oraz Wyspy Dziewicze dokonały dekryminalizacji jej używania. Z drugiej strony wolno sądzić, że Boehnera przekonały ostatecznie dwa argumenty: finansowy oraz status niepoprawnego palacza cygar, odrzucającego wszelkie statystyki mówiące o powikłaniach m. in. nowotworowych będących konsekwencją zasysania dymu nikotynowego. Wspomniany Joe Biden, człowiek z prawego skrzydła również mocno ewoluującej w lewą stronę partii, stymulowany doświadczeniem swojego syna narkomana Huntera, pozostaje przeciwnikiem legalizacji narkotyku, choć jest zwolennikiem depenalizacji jego posiadania.

Konkludując John Boehner, przynajmniej dla autora tych, słów pozostaje punktem odniesienia dla zmian dokonujących się we współczesnej Ameryce.

Z cyklu polityki odprężenia – Korea Północna

Artykuł niepublikowany, 9.03.2012

Nadeszła burza śnieżna. Na kalderowym Niebiańskim Jeziorze, położonym nieopodal najwyższego szczytu w Korei Północnej, popękał lód. Pękał „tak głośno, jak gdyby zadrżały Niebo i Ziemia”. Nieopodal na górze Mount Paektu dostrzeżono tajemniczą poświatę. Oto narodził się „Drogi Przywódca”. Nazajutrz, gdy nagle śnieżyca ustała wyjaśniło się kto zacz. Potężna ręka wyryła w skale napis: „Mount Paektu, święta góra rewolucji. Kim Dzong Il”. W portowym mieście Hamhŭng zaobserwowano żurawia mandżurskiego stojącego na cokole Kim Ir Sena w postawie żałobnej. „Nawet żuraw zdaje się opłakiwać śmierć Kim Dzong Ila” – zauważyła północnokoreańska telewizja.

Wielki, Drogi i Szanowny Przywódca

17 grudnia 2011 r. odszedł komunistyczny przywódca Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej (KRLD). Trudno powiedzieć czy odszedł spokojnie, czy niespokojnie, i czy aby zgodnie z oficjalną diagnozą: „z fizycznego i psychicznego wyczerpania organizmu”.

Nie możemy być pewni przyczyny śmierci Kima seniora, choć wiemy od koreańskich uciekinierów, że ostatnią osobą, z którą Kim Ir Sen przed swym odejściem do raju komunistów widział, był Kim Dzong Il. Wiemy też, że przez cały rok Dżucze 83 – według kalendarza północnokoreańskiego rok 1994 r. – panowie często się kłócili.

„Drogi Przywódca” był coraz bardziej poirytowany oczekiwaniem na uroczyste przejęcie schedy po „Wielkim Przywódcy”, „Wielkiego Przywódcę” rozgniewały natomiast owoce cudu gospodarczego, nad którym czuwał jego syn. Upadek gospodarki Korei Północnej w końcu lat 80. przyczynił się do wielkiego głodu, który w latach 1994-1997 pochłonął co najmniej 2 miliony istnień ludzkich.

„Puszysty” wygląd Kim Dzong Una, jak i pozostałych Kimów w linii prostej, nadaje owemu ludobójstwu szczególnego kolorytu. Fizjonomia przeciętnego obywatela Korei Północnej razi kontrastem do tej obowiązującej na dworze, a ściślej w monarszej komnacie. Długość życia w KRLD jest o 11 lat krótsza od przeciętnej na Zachodzie. Podobnież średnia ta nie dotyczy ekipy rządzącej.

„Gdy kondukt pogrzebowy przejeżdżał przez miasto, w mroźny zimowy dzień, ludność okrywała płaszczami nieodśnieżone fragmenty ulic. Szanowny Przywódca Kim Dzong Un prosił ludność, aby z uwagi na niską temperaturę, opady śniegu i troskę o zdrowie tego nie robić. Miłość do zmarłego Przywódcy Kim Dzong Ila była jednak dla nich ważniejsza niż troska o własne zdrowie” – podaje na swej stronie ambasada KRLD w Polsce. Władze KRLD od dekad dowodzą, że płacz to zdrowie, a nawet rzecz życiodajna. I tym razem bowiem pojawiły się pogłoski, że ci, opłakujący śmierć quasi-monarchy, którzy nie płakali szczerze, trafią lub trafili już do obozów reedukacyjnych i koncentracyjnych.

Od 8 stycznia 28 letni Wielki Sukcesor Kima, jest jednym z triumwirów rządzących Koreą, obok premiera Choe Yŏng Rima oraz prezesa prezydium Najwyższego Zgromadzenia Ludowego, Kim Yŏng Nama. O jego dalszej karierze zdecyduje fakt, czy od 2009 r., odkąd występuje jako „infant”, przeszedł z zadowalającym wynikiem teoretyczny i praktyczny kurs bezwzględności, przebiegłości i sadyzmu.

Monarsze kształty nadane tyranii koreańskiej, podpowiadają, że nawet gdyby nie okazał się być „zwierzęciem politycznym” – będzie żył. Siłą woli ChRL i Rosji, oraz bezwoli USA, ostatnie się także reżim, nawet kosztem milionów istnień ludzkich. Więcej, anarchia zrodzona w tym rejonie świata na skutek kryzysu ekonomicznego, dyplomatycznego, itd., mająca swój związek z osłabieniem potęgi USA, jest w stanie raz na zawsze rozwiązać problem podziału Korei wzdłuż 38 równoleżnika. Wedle koncepcji kimirsenizmu.

Kryzys koreański

Od momentu, gdy reżim w Korei Północnej w latach 80. stał się zdesperowanym żebrakiem z pistoletem w dłoni, przetrwał dwa poważne kryzysy. Oba mogły, jeśli nie przynieść rozpad reżimu, to przynajmniej pośrednio dekapitować Drogiego Przywódcę.

Narastająca nędza i wewnętrzny kryzys określiły główny priorytet żebraka. Postanowił on zdobyć największy dostępny na kuli ziemskiej pistolet. KRLD pomimo zobowiązań względem sąsiadów i zawartego w 1985 r. Traktatu o Nierozprzestrzenianiu Broni Jądrowej konsekwentnie rozbudowywała infrastrukturę przemysłu jądrowego.

W 1991 r., prezydent George H. W. Bush ogłosił wycofanie wszystkich arsenałów taktycznej broni jądrowej ulokowanej w zagranicznych bazach USA, w tym około stu głowic z Korei Południowej. Obie Koree podpisały wówczas Wspólną Deklarację w sprawie Denuklearyzacji Półwyspu Koreańskiego. W 1992 r. KRLD ratyfikowała porozumienie z Międzynarodową Agencją Energii Atomowej (MAEA) w sprawie inspekcji w swoich zakładach jądrowych.

Jeszcze w 1992 r. administracja USA zmuszona była rozważać ewentualność zbombardowania za pomocą odrzutowców F-117 północnokoreańskiego sekretnego kompleksu służącego do utylizacji plutonu, położonego na północ od eksperymentalnego reaktora w Jongbion. Choć KRLD nie wykonała do tamtej pory testu nuklearnego, zrobione w 1990 r. zdjęcia satelitarne dowodziły, że reżim potrafi wywołać eksplozję atomową. W 1992 r. CIA szacowała, że Korea może posiadać jeden lub dwa pociski nuklearne. Świeżo zaprzysiężony prezydent William Clinton brał te informacje pod uwagę rozważając skutki wyprzedzającego ataku.

Wojenne prognozy Pentagonu mówiły o skutkach takiegoż, o milionie ofiar wśród ludności cywilnej oraz 52 tysiącach poległych i rannych żołnierzy amerykańskich. Źródła dyplomatyczne sugerowały, że zarówno koncentracja wojskowa, jak i ewakuacja ludności mogą spowodować wyprzedzający atak KRLD.

W 1993 r. Clinton pojawił się w strefie zdemilitaryzowanej i zagroził Północy, że użycie broni jądrowej będzie oznaczało „koniec kraju, jaki do tej pory znali”. W odpowiedzi KRLD zagroziła, że w razie konfliktu Seul zamieni się w „morze ognia”.

Po obu stronach 38 równoleżnika rozpoczęto przygotowania na wypadek działań wojennych. Korea Południowa wszczęła ćwiczenia obronne wśród ludności cywilnej. KRLD poszła jeszcze dalej. Ewakuowała największe ośrodki miejskie i obsadziła bunkry dowództwem wojskowym. Latem 1994 r. Clinton stanął przed dylematem na miarę „kubańskiego kryzysu rakietowego” z roku 1962.

„Jastrzębie” i „gołębie” w KRLD

Układ polityczny w obu Koreach nie ułatwiał Clintonowi podjęcia decyzji. W Korei Południowej w 1993 r. rządy rozpoczął pierwszy od dziesięcioleci cywilny i wywodzący się z opozycji prezydent, Kim Young Sam. Kim nie zmienił radykalnie kursu w polityce międzynarodowej, lecz zajął się walką z korupcją oraz rozliczaniem poprzedników: Chun Doo-hwana i Roh Tae-Woo, należących jeszcze do epoki dyktatora Park Chung-hee (rządził w latach 1963-1979).

Na Północy rządy sprawował Kim Ir Sen. Wbrew opinii, jaką cieszył się reżim, jednomyślność przywództwa przechodziła aktualnie kryzys. Hwang Jang Yŏp, który zbiegł później na Południe, ujawnił, że w dobie kryzysu dyplomatycznego Kim senior i Kim junior wręcz posprzeczali się, jak nań zareagować. Bardziej „jastrzębi” Kim Dzong Il parł do wojny. Kim Ir Sen mając w pamięci wojenne dzieje z lat 1950-1951 r. i ruinę, w jaką zamieniły komunistyczne państwo, odrzucił argumentację syna. Uznał, że Phenian nie jest przygotowany gospodarczo na konflikt zbrojny.

Czytelnikowi należy się kilka dodatkowych słów na temat Hwang Jang Yŏpa. Oto w 1997 r. z KRLD uciekł najwyższy do tej pory urzędnik. Ucieczkę tę dziennik „The Washington Post” przyrównał do reperkusji, jakie wynikłyby dla III Rzeszy w efekcie ucieczki Josepha Goebbelsa. Hwang był twórcą północnokoreańskiej ideologii samowystarczalności Dżucze; przez 11 lat był „marszałkiem” parlamentu KRLD. Był też jednym z najbliższych współpracowników Kim Ir Sena oraz wychowawcą jego syna. Po śmierci seniora w 1994 r., Kim Dzon Il wpierw odsunął Hwanga od siebie, a później od ważniejszych stanowisk, oskarżając wreszcie o skażenie poglądów chińskimi wpływami gospodarczymi. Uciekając, Hwang uratował swoje życie, poświęcając jednak żonę – wedle południowokoreańskich źródeł popełniła samobójstwo – dzieci oraz wnuki, które trafiły do obozów koncentracyjnych.

Negocjacyjny ambaras

Kryzys koreański jeszcze w 1994 r. udało się zażegnać. Do pertraktacji włączył się Jimmy Carter, były prezydent USA, który spotkał się z Kim Ir Senem. Skutkiem był powrót KRLD do stołu negocjacyjnego w Genewie, gdzie uchwalono tzw. Układ Ramowy pomiędzy USA i KRLD, jeden z najdziwniejszych dokumentów w historii dyplomacji. Przełom oznaczał początek ery détente w tym regionie świata. Poczucie upokorzenia, jakiego Zachód doznał zawierając ten układ, próbowano przykryć nadzieją na zakończeniem ciągnącego się od lat 50. konfliktu na półwyspie koreańskim.

W zamian za zamrożenie swego programu nuklearnego, KRLD otrzymała w praktyce wszystko czego w Szwajcarii zażądała. Umowa przewidywała, że koreańskie reaktory o sile 5, 50 i 200 megawatów – dwa ostatnie w trakcie budowy – umożliwiające budowę broni jądrowej, zostaną zastąpione przez dwa reaktory lekko-wodne o sile 1000 MW, warte prawie 5 miliardów dolarów. Za oba rarytasy zapłacić miały USA, Korea Południowa, Japonia i Unia Europejska. USA zgodziły się także zasilić reaktory, dostarczając 500 tys. ton HFO (heavy fuel oil), co miało podwoić produkcję energii w KRLD.

Mało tego, Clinton wyposażył ludowych Koreańczyków w pisemne zapewnienie, że USA nie rozważają ataku ani nie planują zniszczenia KRLD. Znalazł się więc o krok od zagwarantowania dynastii Kimów gwarancji nietykalności ze strony swego państwa. W ten oto sposób USA przyjęły po ChRL, która z kolei wypełniła próżnię po ZSRS, wdzięczną rolę patrona komunistycznego reżimu. USA zobowiązały się wyposażyć swego klienta w paliwo, w żywność oraz elektrownie, które w latach 80. obiecywał Kimowi ZSRS.

Richard Perle, asystent Sekretarza Obrony w administracji Reagana, mówił o sytuacji stworzonej przez Układ Ramowy, jako o „związku szantażysty i tego, który finansuje szantażystę”. Condoleezza Rice, doradca ds. Bezpieczeństwa Narodowego w administracji Busha seniora, stwierdziła: „[…] Złe reżimy nigdy się nie zreformują i […] z takimi reżimami należy się skonfrontować, a nie je rozpieszczać”.

W rzeczy samej, polityka duetu Clinton-Carter spowodowała, że zamiast pomóc obalić krwawy reżim, supermocarstwo przedłużyło jego egzystencję. W 1998 r. Hwang Jang Yŏp oświadczył Seligowi Harrisonowi z dziennika „The Washington Post”, że Układ Ramowy był zbędny, ponieważ KRLD „nie dysponowała technologią lub środkami finansowymi, aby ukończyć reaktory 50 – oraz 200-megawatowy”.

I być może doszłoby do szczytu Kim Ir Sen – Kim Young Sam w lipcu 1994 r., który być może spowodowałby przełom, gdyby na początku miesiąca Wielki Przywódca nie wyzionął ducha. Stery władzy przejął jego syn, kilka tygodni wcześniej opowiadający się za konfliktem zbrojnym. Teraz to Kim Dzong Il przyjął taktykę brutalnego egzekwowania zapewnień Amerykanów; szantażu oraz zwodzenia przedstawicieli MAEA, mających wedle Umowy Ramowej, w zamian za przekazane KRLD dobra, otrzymać nieskrępowany dostęp do infrastruktury jądrowej.

Zakładnicy i ci co im płacą

Amerykański Kongres, zdominowany przez republikanów, poddał Układ Ramowy gruntownej krytyce. Senator John McCain potępił umowę, jako współczesny appeasement. Wobec oporu obu izb, Departament Stanu zmuszony był sfinansować dostawy paliwa dla KRLD z pieniędzy pozaparlamentarnych oraz ze środków międzynarodowych instytucji.

W 1999 r. KRLD oburzona opóźnieniami w dostawach surowców oraz w budowie elektrowni, żądając zniesienia sankcji ekonomicznych i nawiązania pełnych stosunków dyplomatycznych z USA, zagroziła wznowieniem badań nad bronią atomową. Wkrótce wszakże zmienił się kierunek politycznych wiatrów w Waszyngtonie.

W 2002 r. wysłannik nowej administracji George’a Busha juniora do stolicy KRLD, asystent Sekretarza Stanu James Kelly, przedstawił tam dowody świadczące, iż Kim nieprzerwanie realizuje tajny program wzbogacania uranu. Koreańczycy pochwalili się, że już teraz dysponują głowicami, które mogą sprzedać wrogom Ameryki. Nastawał zmierzch polityki détente wobec KRLD. Symbolicznie zakończyły ją słynne słowa Busha, wypowiedziane w 2002 r., w których zaliczył KRLD, razem z Iranem i Irakiem, do państw „osi zła”. Twardą politykę Busha wobec Korei poparł także… Jimmy Carter.

Amerykański blitzkrieg w Afganistanie i błyskawiczne obalenie rządów talibów, sprawna inwazja w Iraku rozpoczęta wiosną 2003 r. oraz ukorzenie się libijskiego rządcy Maummara al-Kaddafiego w 6 dni po schwytaniu Saddama Husseina, napędziło władzom KRLD prawdziwego stracha. Kelly w początkach 2003 r. udał się do Pekinu i oznajmił tamtejszym komunistom, że USA rozważają wyprzedzający atak na KRLD. Wedle zachodnich źródeł dyplomatycznych, prezydent Hu Jintao, polecił dowódcom Armii Ludowo-Wyzwoleńczej zbadać możliwość inwazji na KRLD i obalenia Kima. Generałowie ponoć wykonali unik, skarżąc się na niedomagania floty powietrznej. W każdym razie Pekin, również pod wrażeniem zwycięstw Busha, odciął KRLD od dostaw ropy naftowej i kanałami dyplomatycznym zmusił do poddania się arbitrażowi.

W kontaktach z KRLD Ameryce udało się nareszcie wyjść z sytuacji osamotnionego zakładnika. W sierpniu 2003 r. w Pekinie rozpoczęła się pierwsza sesja sześciostronnych rokowań dotyczących północnokoreańskiego programu jądrowego, tym razem w pełnym gronie, z udziałem obu Korei, USA, ChRL, Japonii i Rosji. KRLD przyznała się do porwania 13 obywateli Japonii i, licząc na pakiet finansowy od Japończyków, zaoferowała przeprosiny. Bezowocnie. Jednocześnie ekipa Busha nie przestawała dociskać Kima, oskarżając go o nielegalny handel bronią, przemyt narkotyków i pranie brudnych pieniędzy.

Polityka Wschodzącego Słońca

W skutek zaangażowania Ameryki na Bliskim Wschodzie i wraz z narastaniem krytycyzmu amerykańskiej opinii publicznej wobec wojen na Bliskim Wschodzie, wzrosła buta północnokoreańskich negocjatorów. Rozmowy sześciostronne przerywały prowokacje KRLD, takie jak ogłoszenie przez agencję prasową KCNA pierwszej udanej próby atomowej w październiku 2006 r. Powrót do stołu rozmów następował zwykle w trzech, cyklicznych, fazach: 1) potępienie KRLD przez USA lub Radę Bezpieczeństwa ONZ; 2) przerwanie dostaw pomocy humanitarnej; 3) wznowieniu dostaw pomocy.

USA, poza krótkim okresem między 2002 a 2003 r., nie wyciągnęły maksymalnych korzyści ze swej stanowczej postawy względem KRLD. Przeszkodziła temu reorientacja polityki zagranicznej w Korei Południowej, dokonana przez Kim De Dzunga, gwoli ciekawostki pierwszego katolika na stanowisku prezydenta. Obejmując w 1998 r. urząd prezydenta, Kim De Dzung wieńczył zwycięstwem swą, budzącą uznanie karierę polityka i niezłomnego działacza opozycji demokratycznej, porywanego, torturowanego i sekowanego w okresie rządów wojskowych.

Kim od dawna głosił potrzebę ocieplenia stosunków z reżimem komunistycznym z Północy. Zamierzał tego dokonać za pomocą tzw. Polityki Wschodzącego Słońca. Koncepcja Kim De Dzunga, polegająca na korumpowaniu i rozpieszczaniu KRLD dużymi sumami pieniędzy oraz dostawami sprzętu i żywności, nawiązywała do koncepcji détente. Dobrze oczytany w literaturze Wschodu i Zachodu Kim zapożyczył dlań nazwę z bajki Ezopa o Wietrze Północy oraz Słońcu, które rywalizowały ze sobą o to, kto jest silniejszy. Zwycięzcą miał zostać ten, kto zmusi człowieka do zdjęcia płaszcza. Im mocniej wiał Wiatr, tym bardziej człowiek się zakrywał. Słońce natomiast człowieka rozgrzało i ten, nie mając już wyjścia zrzucił wierzchnie odzienie.

Na polecenia Kim De Dzunga, południowokoreańskie służby otoczyły kordonem Hwang Jang Yŏpa, nawołującego USA do poprowadzenia koalicji, która zmiecie reżim Kimów. Same dostały polecenie przerwania zaczepnych akcji wywiadowczych wymierzonych w KRLD. Koreańskie korporacje wysłały na konta przywódcy KRLD setki milionów dolarów. Uciekinierzy trafiający do południowokoreańskiej ambasady w Pekinie, trafiali następnie w ręce Chińczyków, którzy odsyłali ich do KRLD.

Wszystko po to, aby ogłosić sukces w postaci szczytu przywódców obu Korei, który odbył się w 2000 r. Nie brakowało złośliwych komentarzy. Wypominano prezydentowi, że sukcesów ezopowej polityki zaliczyć można jedynie rozwój turystyki do KRLD oraz Pokojową Nagrodę Nobla. Otrzymał ją w grudniu 2000 r., ale na dwa lata wcześniej od samego Jimmiego Cartera, kontynuatora polityki détente w latach 70.

Sytuacja po zachodzie słońca

Polityka Wschodzącego Słońca zakończyła się fiaskiem. Korumpujący KRLD urzędnicy, skorumpowali się sami. Koreańskie détente spowodowało, że KRLD upiekło się po raz wtóry. Reżim zwiększył swój arsenał rakietowy, wyłudzając szantażem olbrzymią pomoc humanitarną, którą następnie pożywił armię. Nie marnując czasu, Północ zacieśniła stosunki z totalizującą się Rosją. Kim Dzong Il odwiedził w 2001 r. Władimira Putina, zaś w 2011 r. Dmitrija Miedwiediewa. Przywódcy KRLD opuszczali granice swego państwa tylko w szczególnych okolicznościach.

Polityka Wschodzącego Słońca trwała do 2008 r. Kim De Dzung ustąpił w 2002 r., ale zastąpił go kontynuator tej myśli. Roh Moo-hyun, bo o nim mowa, zwyciężył dzięki anty-amerykanizmowi młodszych koreańskich wyborców. Podsyciło go losowe nieszczęście. Amerykański pojazd opancerzony potrącił przypadkowo 13-letnią dziewczynkę. Rozpętała się ogólnonarodowa debata, m. in. o tym, której jurysdykcji sądowej powinien podlegać kierowca.

W 2008 r. w wyborach prezydenckich zwyciężył konserwatywny polityk Lee Myung-bak, były biznesmen i burmistrz Seulu. Lee Myung-bak odrzucił w polityce zagranicznej politykę détente. Świadectwem nowego poziomu stosunków były wielkie manewry wojskowe w listopadzie 2010 r., przygotowane wspólnie z USA w odpowiedzi na atak bombowy KRLD na południowokoreańską wyspę Yeonpyeong na Morzu Żółtym. Z pierwszą wizytą dyplomatyczną Lee przybył do Waszyngtonu. Krok ten został pozytywnie odebrany przez ustępującego prezydenta Busha, utrzymującego dość chłodne relacje z poprzednikiem Lee.

Koreański prezydent zawiązał także bliską znajomość z Barackiem Obamą, ale na znajomości musiało się skończyć. Administracja Obamy nie prowadzi zdecydowanej i czytelnej polityki w tej części świata. Jeżeli Lee utrzyma się przy władzy, być może na stanowisku równoległym w USA znajdzie się polityk, chętny zadusić ekonomicznie i dyplomatycznie ostatnie narodowosocjalistyczne państwo świata. Być może będzie nim ubiegający się o urząd prezydenta Mitt Romney, jeśli jego z kolei doradcą będzie człowiek pokroju Johna McCaina. McCain poparł Romneya w wyścigu o nominację Partii Republikańskiej.

Współpraca Korei z USA musi iść w parze ze wzmocnieniem pracy kontrwywiadowczej służb południowokoreańskich. Polityka szantażu KRLD, ułatwiała głęboką infiltrację władz i służb południowokoreańskich przez komunistyczną agenturę, opłacaną za czasów Polityki Wschodzącego Słońca z południowokoreańskich pieniędzy. Co oczywiste, na ową armię agentów, w tym tysięcy szpiegów uśpionych, którzy przeniknęli do społeczeństwa południowokoreańskiego w ciągu kilku dekad, może liczyć reżim KRLD na wypadek wojny.

Kto kieruje Orbánem

Obywatelska, 21.01.2014

Z pasją śledzę reakcje środowisk opiniotwórczych na symptomy zacieśniającej się współpracy węgiersko-rosyjskiej. Jak wiadomo, premier Viktor Orbán i prezydent Władimir Putin sfinalizowali rozmowy na temat budowy dwóch nowych reaktorów w węgierskiej elektrowni atomowej, położonej w miejscowości Paks. W efekcie zawartej umowy Budapeszt otrzyma wsparcie kredytowe opiewające na sumę prawie $14 mld.

Kulisy transakcji

Intencje Putina są z grubsza jasne. Wykorzystuje bierność i nieudolność Waszyngtonu oraz Brukseli w polityce zagranicznej, poszerzając wpływy rosyjskie we wschodniej i centralnej części Europy. Były oficer KGB sypie pieniędzmi na prawo i lewo. To przyrzeka Ukrainie $15-miliardową pożyczkę i zniżki cen gazu, to pożycza Białorusi „skromne” $2 mld. Wydeptaną przez Putina ścieżką podąża m. in. Rosatom, wykonawca kontraktu w Paks, który stawia kolejne reaktory, poczynając od Bangladeszu i Iranu, teraz już po kraje UE.

Intencje Orbána również nie wydają się być tajemnicą. Próbuje on reformować swój kraj, nie chcąc go przy tym uzależnić od bliższego sąsiada. W przypadku Węgier nie jest to Rosja, a finansjera światowa, która w latach 90. opanowała tam system bankowy i kredytowy, a ostatnio próbowała rzucić rząd Fidesz-u na kolana.

Trauma wydaje się kierować Orbánem, który podał „czarną polewkę” darczyńcom z FMW. Na pewno też zbliżające się, kwietniowe wybory parlamentarne. Elektrownia jądrowa już teraz wytwarza 40% państwowej energii elektrycznej, a w przyszłości, poza nowymi megawatami, dostarczy 10 tysięcy dodatkowych miejsc pracy.

Nieprzyjaciele Orbána o Orbánie

Zachodnie media, nieprzychylne rządzącym na Węgrzech elitom, zareagowały złośliwymi komentarzami, trafnie zresztą wypominając Orbánowi ewolucję jego poglądów. W 2007 r., będąc jeszcze w opozycji, zarzucał on postkomunistycznej władzy, że chce uzależnić Węgry od Rosji, czyniąc kraj „najszczęśliwszym barakiem Gazpromu”. To oczywiście nawiązanie do epoki sprzed 1989 r., bowiem Węgrzy, jak i my, przekonani są, że to oni byli najszczęśliwszym barakiem w „bloku”. Mówił też wtedy Orbán „o powrocie do rosyjskiej sfery wpływów”, o ekonomicznej formie „okupacji”, itd., itd.

W Polsce prorosyjskie media i politycy szydzą z „prawicy”, że ta nie takiego sojusznika sobie malowała. Śmieją się od 2012 r., kiedy rząd Orbána zadeklarował swe poparcie dla budowy gazociągu South Stream. Jesienią zeszłego roku „Gazeta Wyborcza” torturowała nas listem Orbána do Wałęsy, który uznał swego adresata za „wspaniały model do naśladowania uosabiający człowieczeństwo, empatię oraz umiłowanie wolności”, „sumieniem Europy” nie pozwalającym na żadną niesprawiedliwość czy ograniczenie wolności”, itd.

Marnotrawny bratanek

Stosunek części rodzimych prawicowych komentatorów do Orbána normalny nie jest. Zrazu zdominowała go platoniczna i nieodwzajemniona miłość oraz poszukiwanie „polskiego Orbána”, „polskiego Fideszu” czy wreszcie „węgierskiej rewolucji”.

Nie chcę pisać o trywializmach, w rodzaju: mamy inne niż Węgrzy, położenie geopolityczne, inne doświadczenia, większy i bardziej liczebny kraj. Rozczarowanie fanów Orbána, czasem zakochanych w nim do nieprzytomności, może być cucące lub przeciwnie. Biograf Orbána właśnie napisał: „To ryzykowne dla Węgier, […] to nie jest dobre dla Europy Środkowej, której wizję z premierem Węgier podzielałem. Viktor Orbán popełnił strategiczny błąd. Przykro mi to pisać, ale muszę być uczciwy wobec siebie”.

Po co iść tak daleko? Błąd może się okazać błędem zaledwie taktycznym albo żadnym, a wówczas trzeba będzie przeprosić samego siebie za niesprawiedliwe insynuacje. Może się też okazać Orban zdrajcą „naszego wroga”.

Romantyzm i pozytywizm

W Polsce kwitło swego czasu uwielbienie dla byłego prezydenta Gruzji, Micheil’a Saakaszwilego. Ten uznawany był kiedyś za ucznia Eduarda Szewardnadzego. Zdradził byłego szefa MSZ Związku Sowieckiego i zajął jego miejsce na stanowisku prezydenta Gruzji. Zdradził bolszewika – wybaczalne. Szczera sympatia do Polski, nie wyklucza się dla Saakaszwilego z przyjaźnią z białoruskim dyktatorem Aleksandrem Łukaszenką, z kolei kolegą Władimira Putina. I jak, był Micheil zdrajcą Zachodu?

My Polacy uwielbiamy muzykę: „za wolność naszą i waszą”. Wsparliśmy rewolucje „pomarańczową”, „róż” i tę nad Dunajem. Warto sobie przypomnieć, że od 1848 r. trochę czasu już minęło. Mamy jako taką państwowość i względny na nią wpływ, a z czym to się wiąże podpowiedzą choćby rozterki Józefa Piłsudskiego. Po prostu, nie wiadomo, z kim polskiemu „Orbánowi” będzie w przyszłości po drodze. Oby nie było zawodu.

Te rozważania nie mają nic wspólnego z głośnym ostatnio „czeskim” podejściem do naszych dziejów, negującym sens buntów narodowych, ani z lewackim relatywizmem negującym sens wszystkiego. To próba pogodzenia pragmatyki politycznej z wartościami, metod z ideami, przy wyostrzeniu różnic pomiędzy jednym i drugim.

Labirynt

Na koniec jeszcze jeden przykład. Pojawił się taki oto jakby-apel znanego dziennikarza, który tak oto zapraszał w mediach na imprezę na ukraińskim Majdanie:

„W Polsce niektóre media podające się za prawicowe [sic!] jak i te, które oficjalnie wspierają reżim, postanowiły tę informację przemilczeć. Nie ważne, czy ktoś nazywa się katolickim, liberalnym, czy lewicowym. Dzisiaj podział jest inny: na wasali Moskwy i tych, którzy chcą wolności [sic!]. Będą Państwo mogli się łatwo przekonać kto jest naprawdę kim [sic!] patrząc na relację z Majdanu i Hybryd”.

„Toż to towiańszczyzna” – powiedziałaby Zofia Szymanowska, że sięgnę znowu do Mickiewicza. Niestety „towiańszczyzna” to labirynt składający się wyłącznie ze ślepych zaułków, a polityk powinien mieć co najmniej jedną drogę ucieczki. To jest właściwe dobre pytanie do przyszłego Orbána, czy ją ma?

Ukraińskie proroctwo

Obywatelska, 7.03.2014

„Te igrzyska koncentrują się wyłącznie wokół jednego człowieka. – podsumował imprezę w Soczi na jej wstępie Garri Kasparow – W Berlinie to był Hitler. W Soczi jest to Putin. Chodzi o kult jednostki. On chce, żeby było o nim głośno, chciałby wpisać się w historię. To cyrk jednego człowieka”.

„Każdy, kto myśli, że jest to przesada, zapomina o jednym bardzo ważnym czynniku. Hitler w 1936 roku był postrzegany jako szanowany i mający legitymację do rządzenia polityk” – dodał cytowany przez „The Guardian” rosyjski szachista i polityk.

Słowa te zrazu wywołały dwojakiego typu reakcje. Nie zaskoczyły wielu Polaków, przejętych aktywnością Putina choćby w sprawie katastrofy smoleńskiej. Inni uznali to porównanie za przerysowanie, powodowane ekscentryzmem lub emocjami. Warto odnotować jeszcze jeden typ komentarzy, które określa następująca parafraza: czemu Żyd czepia się Putina.

Hitler na poważnie

Owszem, żydowskie pochodzenie Kasparowa nie podlega dyskusji. Nie można wszakże nie zauważyć również, że z Putina taki „czysty” Rosjanin, jak z Hitlera „aryjczyk”. To zaś do konkluzji Kasparowa bardziej nas zbliża, aniżeli oddala…

Rozumiem merytoryczną stronę poglądu zwolenników „ostatniej nadziei Słowian”. Wywodzi się ona z niechęci, jaką wielu darzy finansistów pochodzenia żydowskiego, pochodzących na ogół z Niemiec i krajów anglosaskich. Postrzeganie wszakże Putina jako przeciwwagi tychże interesów jest zwodnicze, podobnie zresztą jak łudzenie się, iż neoficka religijność i postsowiecki „konserwatyzm” Włodzimierza czynią zeń tamę dla zachodniej „zgnilizny moralnej”. ZSRS, którego Putin próbuje być odtwórcą, gnił, aż zgnił materialnie, lecz przede wszystkim moralnie. Z kolei sam przywódca to człowiek niezwykle popularny wśród elit biznesowo-finansowych żydowskiego pochodzenia oraz środowisk ortodoksyjnych Żydów w Rosji, lecz również wielka gwiazda w Izraelu, szczególnie pośród niemałej rosyjskojęzycznej społeczności, a także w bardziej konserwatywnych kręgach żydowskich na Zachodzie.

Zasadnicze cele Putina nie leżą ani w Nowym Jorku, ani w Europie Zachodniej. Wymarzył on sobie budowę neo-sowieckiego imperium, którego strefy wpływów rozlewają się na Europę Środkowo-Wschodnią, na Bałkany i na dawne obszary kolonialne Azji i Afryki, gdzie ZSRS, monstrualne państwo kolonialne, prowadziło niegdyś politykę anty-kolonializmu… W polityce określa się kogoś takiego mianem „cynika”, zaś w Piśmie Świętym mianem „fałszywego proroka”.

Hitler wtargnął na Zachód, ale od początku jego celem była kolonizacji Wschodu. Też blefował, też szantażował pacyfistycznie nastrojony Zachód, też zbrojnie ujmował się za mniejszością niemiecką u sąsiadów. W końcu się zagalopował, i zamiast wojny lokalnej, wywołał światową.

Nie ma precedensu

Wyobraźnia międzynarodowej opinii publicznej obudziła się wreszcie, gdy po Soczi, przyszedł czas na współczesny Anschluss. Zbudził się również sam Zbigniew Brzeziński. Były doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta USA nazwał Putina współczesnym Hitlerem. Pierwszy raz uczynił to w 2008 r., komentując rosyjski najazd na Gruzję. Brzeziński, jako przedstawiciel ponadpaństwowych lobbies, zdaje się intepretować putinowskie zagrożenie z ich przede wszystkim perspektywy, nie zaś z perspektywy ukraińskiego zjadacza chleba.

Swe intencje maskuje pozornie naukowymi prognozami geopolitycznymi. W marcu 2008 r., niespełna pół roku przed wojną Rosji z Gruzją o Osetię i Abchazję oraz równe 6 lat przed wtargnięciem Rosjan na Krym, Brzeziński przekonywał: „Nie sądzę, by Kosowo mogło stać się precedensem dla Abchazji, Południowej Osetii lub [Górskiego] Karabachu”. Stało się takowym, natomiast – gwoli uściślenia – Górski Karabach jest terytorium, w sensie prawa międzynarodowego, de facto okupowanym przez Armenię.

Brzeziński osłaniał wówczas m. in. politykę polskiego rządu, który gorzał, by jak najprędzej uznać niepodległość nowego bytu państwowego. „Polska uważa, że niepodległość Kosowa jest wyjątkowym przypadkiem, który nie może stanowić precedensu” – stwierdził wtedy Radosław „Radek” Sikorski. Decyzję o uznaniu niepodległości Kosowa spowolnił prezydent Lech Kaczyński.

Putin przewidział wszystko

„Fałszywy prorok” może mieć, jak było widać, również oblicze uznanego „doradcy”, albo sławnego ministra. Ale „fałszywy prorok” może też być dziennikarzem. Wysłuchałem niedawno audycji „Maxa” Kolonko na temat wydarzeń na Ukrainie. Ujrzałem na ekranie monitora byłego telewizyjnego prezentera-reportażystę przekonującego teraz widzów o swoich zdolnościach parapsychicznych.

Putin, według „Maxa” to strateg, znający się na polityce, tak jak Kasparow na szachach: „Putin jest mistrzem w rozgrywaniu tych rzeczy”. Otóż dobił targu politycznego z Janukowyczem po to, by wywołać na Ukrainie zamieszki. Putin równocześnie dozbroił „banderowców”, a potem „chciał” przyjazdu szefów MSZ „trójkąta weimarskiego”. W przyszłości natomiast obszary z mniejszością rosyjską samoistnie odłączą się od Ukrainy bądź, w drugim wariancie, „ukraińscy nacjonaliści dobiją resztki Polaków we Lwowie, a potem sięgną po Rosjan”…

Bo skąd taka przenikliwość jeśli nie stoją za nią siły uniwersum spirytystycznego. „Max” przedstawia Putina podobnie, jak prasa światowa recenzowała Hitlera w latach 30.: jako boskiego niemal stratega i obrońcę krzywdzonych Niemców, który samotnie próbował zaprowadzić sprawiedliwy pokój – Pax Germana. Dziś historycy wiedzą, że był to polityczny improwizator, szantażysta i hazardzista. Z każdym miesiącem, napawając się łatwymi sukcesami, bezkarny dzięki appeasementowi i otoczony chórami pochlebców, stawał się coraz bardziej pyszny, chciwy, a zarazem irracjonalny. Już pierwsze niepowodzenie, w narzuceniu swej woli Polsce, obudziły w nim szaleńcze pokłady nienawiści, mściwości i woli niszczenia.

Nie potrafię przewidzieć, jak potoczy się historia Putina, nie jestem prorokiem. Niemniej przekonanie, że bezkarny i bezwzględny dyktator pozostaje psychicznie stabilny wobec każdego następnego prestiżowego zwycięstwa na skalę lokalną i globalną, jest tylko pobożnym życzeniem. Lekcja historii mówić coś innego.

Oblicza agresora

Historia i Dyplomacja, 22.03.2014 (GO?)

W sobotę moją uwagę przykuła dyskusja na kanale Fox News. W studiu telewizji gościł demokrata Robert Menendez, przewodniczący senackiej Komisji Spraw Zagranicznych. Menendez, potomek kubańskich emigrantów, zwykle znajduje wspólny język z republikańską mniejszością w Senacie. Jednak w sprawie, o której dyskutował tym razem z senatorem Bobem Corkerem, nie potrafił.

Rozmowa dotyczyła „pakietu pomocy” dla Ukrainy, czyli ustawy gwarantującej nowym jej władzom kredyt w wysokości 1 mld. dolarów oraz wprowadzającej sankcje na rosyjskiego najeźdźcę. Pakiet, w tej formule, poparli zarówno demokraci, jak i republikanie. Izba Reprezentantów zadbała nawet o odpowiednie opakowanie, uchwalając niemal jednomyślnie rezolucję potępiająca władze na Kremlu. 13 marca senacka Komisja Spraw Zagranicznych stosunkiem 14 do 3 głosów uchwaliła swoją wersję pakietu pomocowego dla Ukrainy, ale w pakiecie znalazł się dodatkowy prezent, ale nie dla głównego adresata.

W tym miejscu zaczęły się schody. Administracja Obamy postanowiła zmyślnie połączyć „pakiet” z… kontrowersyjną reformą tzw. systemu kwotowego (tzw. quota system) Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW)3. Owe „kwoty” przeliczane na „głosy” zapewniają USA przemożny wpływ na działalność pożyczkową funduszu. Jednakże większość republikanów nie sympatyzuje z tego rodzaju „wpływami”. Sceptycznie podchodzą do globalnych instytucji, takich jak MFW, wyjętych spod społecznej kontroli, podejmujących często decyzje nie licujące z interesami Amerykanów.

Obama od roku napierał na Kongres, by ten pozwolił mu przesunąć 63 mld. dolarów na główne konto MFW, wzmacniając tym samy potencjał funduszu. Zobowiązał się do tego w 2010 r. na zjeździe G-20. Wykorzystując wrzenie na Ukrainie postanowił zaszachować, a raczej zaszantażować republikanów, głośno domagających się twardej rozprawy z Putinem, oraz wymóc na nich rzeczoną „reformę”.

Neoliberałowie

Manendez przekonywał widzów FOX News, że „reforma MFW, jeśli chce się pomóc Ukrainie, jest konieczna”. Wtóruje mu Departament Skarbu zapewniając, że reforma „podkreśli solidarność międzynarodowego wsparcia” dla Kijowa. Ukraina, dzięki „reformie”, będzie mogła zapożyczyć się na kwotę nawet o 60% większą, niż obecnie.

Można sobie wyobrazić, jaką stworzy to możność pośredniego i bezpośredniego reformowania ukraińskich finansów, służby zdrowia, obronności, itd. Ale wyobraźnia niekoniecznie jest sprzymierzeńcem MFW, albowiem stymulują ją wciąż negatywne przykłady ratowanych przez fundusz: komunistycznej Rumunii czy świeższy, Argentyny. Niepokoją również słowa Jesepha Stiglitza, laureata Nagrody Nobla i byłego wiceszefa Banku Światowego, mówiącego o niepokojącym dogmatyzmie środowisk skupionych wokół funduszu; środowiska oderwanego od twardych realiów i społecznych niuansów, pozbawionego empatii.

Dokonania tzw. neoliberałów, sprawiły, że super-prawicowy Orban, jak i super-lewicowy Janukowycz woleli zwiać w objęcia kredytowe nieobliczalnej Rosji, aniżeli na dłużej zagościć w waszyngtońskich pieleszach.

Sygnatariusze

Kiedy nad Ukrainą począł krążyć wygłodniały ptak – bohater mitu o Prometeuszu, i sytuacja ofiary z każdą chwilą stawała się bardziej dramatyczna, w USA medialna nawałnica krytyki spadła na… republikanów. Obarczano ich odpowiedzialnością za spowalnianie pakietu pomocy dla Ukrainy. Przyszedł czas na nacisk ze strony finansowych ośrodków wpływu. Zebrał się tzw. „Business Roundtable”, skupiający szefów największych amerykańskich firm. Najwięksi CEOs poparli projekt „reformy” IMF i wezwali republikanów do jego poparcia.

Na ręce przywódców partii kongresowych trafił list, podpisany przez czołowe „autorytety” polityczne i finansowe. Wśród sygnatariuszy znaleźli się Henry Kissinger, Zbigniew Brzeziński oraz James Baker, były sekretarza stanu, współautor transformacji ustrojowej m. in. w Polsce, w czasach, gdy jeszcze jeden sygnatariusz listu, Larry Summers, potem Sekretarz Skarbu, wspierał w krajach byłego „bloku” implementację założeń neoliberalnej tzw. terapii szokowej. Wymienić koniecznie trzeba dwóch szczególnych sygnatariuszy, współautorów kryzysu finansowego z roku 2008, Hanka Paulsona, ówczesnego Sekretarza Skarbu, który zainicjował ów godząc się na upadek banku Lehman Brothers oraz jego następcy Tima Geithnera, przedtem prezesa najważniejszego, bo nowojorskiego Banku Rezerw Federalnych.

Autorzy listu wspólnie zareklamowali MFW, jako „zasadnicze narzędzie zabiegania o interesy USA”. W sukurs przyszedł im John McCain, mimo swego antykomunizmu znajdujący się jednak na lewym skrzydle Partii Republikańskiej. Zarzucił kolegom ze swojej drużyny, że nie mają prawa mienić się „reaganitami”. Ronald Reagan natychmiast odpowiedziałby na rosyjską agresję – skonstatował. W ten oto sposób sprawa Ukrainy połączyła najbardziej wpływowych ludzi w USA…

Przechodząc do konkluzji. Ważniejsze nawet od tego, co dzieje się w zmęczonej głowie Putina, jest to, jak ukraińskie władze poradzą sobie z międzynarodową „pomocą” oraz kto, i na jakich warunkach będzie im tejże w przyszłości udzielał. A jeszcze ważniejsze, jak będzie wyglądał układ geopolityczny za dwa lata, kiedy Obama, polityk, pod którego nosem rozochociły się rosyjskie elity, odejdzie. Moskwa jest i była silna słabością vide bezmyślnością Zachodu.

O dwóch naturach

Obywatelska, 30.03.2014

W każdym z nas drzemią dwie natury, kreatora wypadków oraz obserwatora i badacza. Wektor pierwszej skierowany jest w przyszłość, ponieważ każdy czyn wywołuje zmianę, prowokującą następny czyn, i tak bez końca. Natura druga opiera się na refleksji, a jej wektor skierowany jest do wnętrza człowieka.

Media amerykańskie i zachodnioeuropejskie przedstawiają Putina jako polityka konserwatywnego. Stosują przy tym pewne uproszczenia, wynikające zwykle z braku znajomości historii i specyfiki Europy Środkowowschodniej. Konserwatywnego, albowiem otacza się symboliką cerkiewną i narodową. Rosja pod jego rządami ponoć stała się przyjazna dla biznesu oraz zwalcza bezwzględnie wpływy środowisk „gejowskich” i ekologicznych. Przynajmniej u siebie, bo tradycja sowiecka nakazuje finansować zachodnich antyglobalistów, pacyfistów i kontrkulturowców.

Wiemy, że owa „prawicowość” establishmentu kremlowskiego stanowi pozór, spod którego wyzierają obłoki imperialnej tożsamości: cerkiew bowiem znajduje się na usługach kremlowskich władców, za narodową symboliką – rosyjska duma, której motorem jest ekspansja oraz bizantyjskie poczucie dziejowej misji.

Saakaszwili i kosmopolityzm

Jeśli mowa o naturach, w Anne Applebaum drzemie na pewno natura badacza. Jej owocem są książki Gułag czy Za żelazną kurtyną. Ujarzmienie Europy Wschodniej 1944-1956. Jest i natura kreatora, której wypadkową są teksty publikowane w liberalnym „The Washington Post”, a być może także wybory polityczne męża-ministra.

W jednym z ostatnich artykułów Applebaum przytoczyła rozmowę, którą przeprowadziła z pewnym gruzińskim prawnikiem, sympatykiem aktualnej władzy. Ujawniła się przy okazji, jako sympatyk „prozachodniego” Saakaszwilego. „Prozachodniość” byłego prezydenta łączy dziennikarka z „liberalizmem”, jakoby kwintesencją Zachodu. W związku z tym jej rozmówca jest zwolennikiem „konserwatywnego” bloku Iwaniszwilego.

Appelbaum pokpiwa sobie z Gruzina, m. in. z tego, że zarzuca Saakszwilemu niewierność małżeńską, promowanie kobiet w polityce i brak szacunku dla kościoła gruzińskiego. Postrzega go, jako “too Western”, „not conservative enough”, „not tradictional enough”, „too much of a modernizer, a reformer, a European”, „rootless cosmopolitan”. Appelbaum przypisuje prawnikowi postsowiecki kod rozumowania, kogoś kto wszędzie węszy LGBT.

Schemat Applebaum

Apllebaum owszem kreuje, ale za pomocą pędzla. Używa narzędzi artystycznych do opisu rzeczywistości politycznej. Manipulując kolorami dziennikarka próbuje połączyć „liberalizm” z „antykomunizmem”, a „konserwatyzm” z „postkomunizmem” i „prorosyjskością”. Poznałem opinie o Saakaszwilim, zarówno z ust jego przeciwników, jak i zwolenników. Nie jest żadną tajemnicą, że Saakszwili był „pies na baby”, lubił je oglądać w łóżku oraz w polityce. Czy, i ewentualnie komu to przeszkadza, to kwestia osobna.

Czy Saakaszwili był kosmopolitą? Tak. Protekcjonalnie traktował gruzińską kulturę, z czym się nie krył, w sprawach tradycji był ignorantem, w otoczeniu duchownych nie czuł się swobodnie. Żeby poznać jego gust wystarczy obejrzeć nowoczesne szkarady, jakie kazał pobudować w historycznym Tbilisi, tj. most zwany „podpaską” czy osobliwy amfiteatr. Chciał swym rodakom przeszczepić odgórnie „zachodniość”. Wieszanie flag UE na urzędach to łagodny przykład pro-zachodniego „wielkiego skoku” cywilizacyjnego.

O czym Applebaum nie wspomniała, Saakaszwili nie lubił nadmiernie pluralizmu na rynku mediów. Postanowił je w 2008 r. siłowo skonsolidować. Owszem, ułatwił działalność małym i średnim przedsiębiorcom oraz niemalże zlikwidował drobną korupcję, ale czy to już nie jest konserwatyzm w duchu Putina, o którym dziennikarka ma jak najgorsze zdanie?

O wiele prościej, na to co się dzieje, nałożyć schemat chrześcijańskiego liberała Lorda Actona. Stwierdził ów arystokrata po prostu: „każda władza deprawuje, władza absolutna deprawuje absolutnie”. Bo po taką wybierał się Saakaszwili, i taką mają Putin oraz przyjaciel pierwszego i sojusznik drugiego – Łukaszenka.

Z pozycji artystycznych dziennikarka powinna wrócić na pozycje badawcze, do swej pierwotnej natury, gdzie się naprawdę się sprawdza. Postrzeganie liberałem kogoś, dla kogo mentorem był kiedyś Szewardnadze, były sowiecki szef MSZ, i przeciwstawianie go Putinowi, dla którego mentorem był Andropow, może być poznawczo ryzykowne. Na płaszczyźnie permisywizmu, który jest osobliwością współczesnego liberalizmu, może Applebaum powiązać każdego z każdym, wszystko ze wszystkim oraz wszystko udowodnić.

Niektórzy dobrowolnie przenoszą się poza mentalny horyzont zdarzeń, gdzie czas i przestrzeń tracą ziemskie właściwości. Dla Applebaum i Michnika, Putin może być rozsądny, potem stracić rozsądek, by znowu go odzyskać, a Saakaszwili z oprawcy w 2008 r. stać się w roku 2012 liberałem.

W innym świecie

Obywatelska, 3.08.2014

19 stycznia 1982 r. „Prawda”, organ Komitetu Centralnego KPZS, wydrukowała list „sowieckiego robotnika do prezydenta USA”. Podpisał się pod nim Nikołaj Iwanowicz Kwitka, 35-letni „bezpartyjny” budowlaniec z kazachskiego Arkałyku. Co takiego strapiło sowieckiego obywatela?

Kazachski korespondent

Przed ponad miesiącem komuniści w Polsce wprowadzili „stan wojenny”. Nikołaj Kwitka mógł się o tym dowiedzieć także z „Prawdy”, co prawda z pewnym poślizgiem i słusznym zabarwieniem. Rozbicie „Solidarności” i internowanie jej członków wzbudziły kontrowersje na całym świecie. Kwitka oburzyła fala krytyki „zachodniej prasy i radia [sic!]”, jaka spadła na reżim PRL. Jego serce zadrżało także na supozycje, iżby Moskwa stała za wypadkami w Polsce.

Panowie po drugiej stronie Atlantyku — pisał do Reagana w imieniu „milionów” – Sami dobrze wiecie, że to wszystko nonsens: Wszystko, co dzieje się w Polsce, należy do wewnętrznych spraw Polaków, i nikt się nie wtrąca w ich życie. […] Z całego serca popieramy niepodległość Polski, ale to nie waszej zachodniej wolności i demokracji chcemy, Panie Reagan, dla Polski”.

Zgodnie ze schematem sowieckiej propagandy, autor lub autorzy listu przypomnieli o „kosztach” wojennych ZSRS, o ofiarach, jakie ten poniósł w okresie II wojny światowej. Według Kwitki dawały one Sowietom „prawo wspierać wszystkie zaprzyjaźnione, kochające wolność socjalistyczne kraje radą i własnym przykładem”.

Miał też za złe Reaganowi, że wytyka Sowietom łamanie praw człowieka. Może i coś lub kogoś się łamie, ale kraj kwitnie gospodarczo. Nie dzięki zasługom Sołżenicyna i Sacharowa, ale milionów „takich jak on”, Kwitka, realizujących program partii komunistycznej.

„Panie Prezydencie, nie potrzebuję, by bronił Pan moich praw w moim domu” – upomniał prezydenta USA.

Reagan z jakiegoś powodu postanowił mu odpowiedzieć. Wyraził żal z powodu strat, jakie obywatele ZSRS ponieśli w czasie wojny. Zauważył jednak, że „koniec końców byliśmy sojusznikami w tej wojnie” i Amerykanie też „przelali krew”, wyzwalając Europę.

Reagan zdumiał się, że Kwitka, sam będąc robotnikiem, odbiera Polakom prawo do własnego związku zawodowego. W kilku zdaniach nakreślił zachodnie przywiązanie do wolności i zaprosił „bezpartyjnego” budowlańca wraz z jego rodziną do Białego Domu: „Mógłbym wówczas pokazać Panu mój kraj”. Skończył niepewnie:

„Właściwie to mam nadzieję, że otrzyma Pan ten list…”

Kłopot z Rosją