Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
Poruszająca opowieść o kobiecym losie, miłości i bałkańskim Auschwitz!
Jane Coulfield, studentka filozofii Uniwersytetu Harvarda, w 1936 roku udaje się do Niemiec, by poznać lepiej filozofię Martina Heideggera i zrozumieć naturę Rzeszy pod rządami Hitlera. Nawiązuje tam przelotny, jak wówczas myśli, romans z młodym Niemcem. Z czasem jej sytuacja komplikuje się i musi uciekać – jedzie do Francji, gdzie zaszywa się na kilka lat. Jednak po wybuchu wojny przeszłość nieoczekiwanie daje o sobie znać... W wyniku splotu różnych okoliczności Jane dociera do Jugosławii i trafia do piekła Jasenovaca, straszliwego obozu prowadzonego przez chorwackich ustaszy. Tam zmierzy się z uosobieniem zła – byłym księdzem, komendantem Miroslavem Filipoviciem-Majstoroviciem. Czy starczy jej siły, nie tylko fizycznej, by przetrwać?
Bohaterka spotyka na swojej drodze postaci historyczne, wśród nich jugosłowiańskiego komunistę i przyszłego prezydenta Josipa Broza-Titę, amerykańską powieściopisarkę Gertrude Stein czy niemiecką filozofkę Hannah Arendt. Jej niezwykłe losy toczą się na tle znanych z historii wydarzeń – akcja rozgrywa się m.in. na pokładzie statku „Andrea Doria”, który uległ katastrofie w 1956 roku.
Autor głośnej „Czerni i purpury” powraca do tematyki wojennej!
Dutka stworzył charakterystyczny dla swej twórczości kolaż gatunków: wstrząsającej powieści wojennej, romansu z wątkiem obyczajowym i traktatu filozoficznego. To poruszająca lektura, dzięki której czytelnicy, śledząc losy Jane, ważnego świadka zbrodni w bałkańskim Auschwitz, z całą mocą mogą poczuć, że II wojna światowa była w istocie piekłem. To zarazem uniwersalna powieść o nietuzinkowej kobiecie i jej dramatycznej walce o przetrwanie.
„Brawurowo napisana przez Wojciecha Dutkę, wstrząsająca i na wskroś prawdziwa opowieść o zanurzonej w wojnie Europie. Takie książki chcę czytać!”
Barbara Wysoczańska, pisarka, autorka m.in. „Narzeczonej nazisty”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 421
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023
© Copyright by Wojciech Dutka, 2023
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Małgorzata Piotrowicz
Korekta: Joanna Dzik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna
Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2023
ISBN: 978-83-67654-24-1 (EPUB); 978-83-67654-25-8 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Wielki statek „Andrea Doria” wypłynął tego dnia z Genui z ponad tysiąc pięciuset pasażerami na pokładzie. Był to najnowszy i najnowocześniejszy włoski liniowiec pasażerski, który zabierał w rejs transatlantycki bogatych biznesmenów, dyplomatów, emigrantów i ludzi spragnionych przygód. W obszernych pomieszczeniach znajdowały się luksusowe meble i dzieła sztuki współczesnej; kajuty pasażerów wyposażono w telefony umożliwiające połączenie z lądem. Do dyspozycji były baseny, kręgielnia, kawiarnie, puby i liczne restauracje, gdzie można było przyjemnie spędzić czas i pogawędzić ze współtowarzyszami o niczym.
Rejs jest czasem zawieszenia, jedni pasażerowie nie mogą się doczekać kontaktu z lądem, inni odegnać od siebie przeszłości. W tej drugiej grupie był niemiecki biznesmen Maksymilian von Hoym, jeden z szefów rady nadzorczej firmy Volkswagen, który podróżował z Genui do Nowego Jorku. Towarzyszyła mu siostra, młodsza od niego o osiem lat – elegancka i pełna wyrafinowania kobieta. Miała na imię Anabelle.
– Maksymilian, chodźmy, proszę, do kawiarni.
Było ciepłe popołudnie, choć od oceanu wiała lekka bryza. Maksymilian miał na sobie elegancką koszulę w kolorze błękitnym, ale na plecy zarzucił lekki sweterek, na wypadek gdyby wiało od otwartych szeroko drzwi największej kawiarni na górnym pokładzie. Anabelle była w doskonałym humorze i cieszyła się, że brat zabrał ją w rejs do Ameryki. Płynęła tam po raz pierwszy. Brat i siostra mieli jedną zasadę, której starali się przestrzegać zawsze, gdy podróżowali lub spotykali nowych przyjaciół i znajomych: nie mówimy o przeszłości – die Vergangenheit jest przestrzenią zamkniętą. Nie sposób wydobyć z niej już niczego – wspomnień, kontaktów, doświadczeń ani tym bardziej żadnego poczucia winy. Maksymilian von Hoym i jego siostra zapewne nie przeczytali tekstu Karla Jaspersa o niemieckiej winie[1], ale nie dlatego, że by go nie zrozumieli, tylko dlatego, że nie chcieli. Dla nich ten tekst przywoływał die Vergangenheit, a oni wyrzucili tę kategorię ze swoich egzystencji. Dla nich przeszłość została wymazana. Przestała istnieć. A oni, Niemcy nowocześni i europejscy, chcieli żyć bez poczucia winy.
Maksymilian i Anabelle von Hoym zasiedli więc w kawiarni na wygodnych fotelach. Kelner, młody włoski chłopak, błyskawicznie do nich podszedł. Zamówili dwie kawy po irlandzku i spory zapas wody mineralnej. Anabelle miała ochotę pójść wieczorem do kabaretu, mimo że nie mówiła po włosku. W pewnej chwili Maksymilian zauważył, że do kawiarni weszły dwie zakonnice. Nie znał się na żeńskich katolickich zgromadzeniach, ale jego uwagę przykuła twarz jednej z kobiet. Wydawała mu się przerażająco znajoma. Zakonnice usiadły o trzy stoliki dalej i teraz Maksymilian był już pewny, że zna jedną z nich. Żywił płonną nadzieję, że ona nie spojrzy w jego stronę i nie zobaczy go, ale na zamianę miejsc z siostrą było za późno. Anabelle – spostrzegawcza kobieta – zauważyła, że brat stał się jakiś nieswój, zdenerwowany.
– Nie odwracaj się – poprosił.
– Czy coś się stało? Wyglądasz, jak gdybyś zobaczył ducha – powiedziała Anabelle, nie wiedząc, że trafia w sedno.
– Co za bzdury mówisz. Duchy nie istnieją.
Mieli w zwyczaju tak się przekomarzać o zdania, które wypowiadali. Lubili te zabawy, ale tym razem siostra dostrzegła w bracie niemal niedostrzegalną, ale jednak dla niej zauważalną, przemianę. Jej Maksymilian nie był sobą – pod wpływem nieokreślonego wrażenia stawał się kimś, od kogo sam chyba chciałby uciec. Anabelle nie mogła się powstrzymać i odwróciła głowę. Zauważyła dwie zakonnice. Jedna z nich również spojrzała w ich stronę – w chwili, gdy Anabelle na nie patrzyła. Wydawało się jej, że wzrok zakonnicy spoczął na Maksymilianie. Ale zaraz zdała sobie sprawę z tego, że kobieta patrzy także na nią. Poczuła się z tym źle, ale nie na tyle, by wydobyć jedną konkretną twarz z obszaru zapomnienia. Przez ostatnie kilka lat Anabelle znów żyła na odpowiednim poziomie, bez wyrzutów sumienia i bez refleksji – przecież ona nie zrobiła nic złego. Nikogo nie zabiła. Nikogo nie skrzywdziła. Ale widząc twarz zakonnicy, na jedną chwilę musiała wrócić do przeszłości i zmierzyć się z tamtą twarzą. Uciekła od tego. Nie chciała uwierzyć w to, co zobaczyła.
– Chodźmy stąd, proszę. – Maksymilian zareagował gwałtownie.
Nie dopili kawy. Opuścili kawiarnię. Maksymilian szedł szybko, zostawiając siostrę z tyłu. Przeszli pół pokładu i zajęli miejsce w pubie na rufie – dwa miejsca na wysokich krzesłach obok baru były wolne. Szybko zamówił dwie podwójne szkockie z lodem. Miał ochotę się napić. Najchętniej wypiłby całą butelkę i zasnął pijackim snem. Gdyby był sam, zapewne tak by postąpił, ale jego obecności domagała się siostra – nie mógł jej zignorować.
– Czy możesz mi powiedzieć, co właściwie się stało? – zapytała Anabelle, która po raz pierwszy ujrzała brata w takim stanie.
Maksymilian wypił niemal duszkiem podwójną szkocką. Skinął na barmana, by nalał następną kolejkę.
– To była ona – wydusił z siebie.
– Co takiego? – I nagle zrozumiała. – To niemożliwe.
– To na pewno jest ona. Mam dobrą pamięć do twarzy, Anabelle – rzekł Maksymilian von Hoym. – Wszystko się zgadza. Oprócz tego habitu.
Anabelle czuła, że kiedyś dojdzie do takiej rozmowy, że brat zacznie sam z siebie mówić o wojnie. Nigdy nie zadawała pytań: co, gdzie i kiedy. W Niemczech takich pytań się po prostu nie zadawało.
– Ona stanowi dla mnie zagrożenie – stwierdził w końcu, czym wprowadził siostrę w prawdziwe osłupienie.
– Co może zrobić? – parsknęła Anabelle.
– Ona mnie zna – rzekł Maksymilian, patrząc jej w oczy. – Wie o mnie wystarczająco dużo, żebym zawisnął na amerykańskim stryczku.
– Nie wykonuje się już wyroków – uspokajała go siostra. – Ludzie chcą zapomnieć, normalnie żyć. Spróbuj tak.
– To było możliwe do dziś, Anabelle.
To miał być bardzo długi wieczór na „Andrei Dorii”.
Wiosna w Nowym Jorku potrafi być zachwycająca. Zwłaszcza gdy w ogrodach willi klasy wyższej zakwitną magnolie. Mecenas Samuel Singer uwielbiał magnolie i zawsze uważał, że szybko opadające kwiaty są odzwierciedleniem życia ludzkiego, gdyż i ono miało się szybko kończyć.
Tego wiosennego dnia mecenas kończył urzędowanie w przestronnym i świetnie umiejscowionym biurze na dolnym Manhattanie, gdy posłaniec przyniósł zaadresowaną do niego paczkę. Samuel zdenerwował się, bo miał zamiar zdążyć do domu na gorącą kolację, którą przygotowywała jego żona Elisabeth. Jednak postanowił otworzyć przesyłkę. Rozciął grubą tekturę i zajrzał do środka. We wnętrzu paczki znajdowały się list oraz zawinięta w gazety... ryba. Była świeża, ale jej przenikliwy zapach zdążył się rozprzestrzenić po biurze. Widząc ją, Samuel poczuł gwałtowne przyspieszenie akcji serca, wiedział bowiem doskonale, co w języku gangsterów oznaczała ryba w gazecie. Drżącą dłonią wyciągnął list, który był zaadresowany do niego. Otworzył go i przeczytał, po czym włożył z powrotem do koperty. Pozbierał swoje rzeczy i wyszedł. Rybę w gazecie wyrzucił do kosza przed kancelarią. Ruszył do domu. Całą drogę analizował sytuację. Mógł jedynie podejrzewać, dlaczego otrzymał przesyłkę, która w języku mafii oznaczała jedno – ostrzeżenie.
Ktoś wie. Pomyślał o swojej córce.
Samuel Singer kochał Jane ponad wszystko. Ze starszym synem, Michaelem, miał same kłopoty. Nie było bowiem miesiąca, by papa nie spłacał długów karcianych albo wynajętych przez synka panienek lekkich obyczajów z Bronxu. Szczególnie te drugie były hańbą dla rodu, więc Samuel stanowczo przykazywał służbie, aby nigdy i pod żadnym pozorem nie opowiadała żadnych sensacji z tym związanych. Żył jednak podwójnym życiem, choć taka schizofreniczna maniera w czasach prohibicji nie była niczym nadzwyczajnym. Zbyt mocno kochał rodzinę, aby mówić otwarcie o tym, kogo reprezentował w czasach, gdy nie można było w żadnej restauracji kupić nielegalnie alkoholu. Prohibicja wyniosła na szczyt i obaliła wiele gangsterskich fortun. O tych rzeczach nie należało mówić, a już na pewno nie w szabat.
W domu czekała kolacja... i nienasycony Michael.
– Ojcze, chcę żebyś dał mi tysiąc dolarów – oświadczył, gdy już ojciec odmówił modlitwy i nalał wszystkim uczestnikom kolacji po kielichu czerwonego wytrawnego wina.
– Nie mówimy o tym podczas kolacji szabasowej – odrzekł Samuel, który właśnie zamierzał zjeść gotowane jajko w solance.
– Mój brat sprzedałby mnie, gdyby mógł – rzuciła Jane.
– Papo, niech Jane się ode mnie odczepi! Mam długi i muszę je spłacić – powiedział bezceremonialnie Michael, o którym wszyscy w rodzinie wiedzieli, że spędzał w kasynie w Atlantic City każdy weekend.
– Niech tata nie daje temu darmozjadowi ani centa! – Wzburzona Jane nie mogła znieść tego, jak Michael trwonił pieniądze ojca.
– Kochanie, jak możesz!!! – oburzyła się matka, pani Elisabeth Singer-Coulfield, dla której przed dwudziestu sześciu laty syn pobożnej żydowskiej rodziny, Samuel Singer, popełnił mezalians. Ożenił się z nią, bo kochał ją naprawdę szaleńczo, a Angielka Elisabeth przeszła dla niego na judaizm. Kobieta zawsze brała stronę syna, kierując się zasadą: synek mamusi, córeczka tatusia.
Zbyt wiele emocji pojawiło się tego wieczoru, a przecież Samuel nie pogodził się jeszcze z treścią przesyłki. Musiał zaczekać na bardziej odpowiedni moment, żeby zdradzić największą rodzinną tajemnicę. Uważał, że szczególnie Jane ma prawo do prawdy.
– Proszę was, nie podczas kolacji szabasowej! – uniósł głos, uciszając wszystkich. – Stwórzmy przynajmniej pozory szanującej się i kochającej rodziny.
Rodzina Samuela należała do elity finansowej i intelektualnej Nowego Jorku. Mieli znajomych w rodzinach związanych z Partią Demokratyczną i chodzili do umiarkowanej synagogi na Brooklynie. Samuel był świetnym adwokatem, zarabiał wielkie pieniądze, ale błysnął w czasie wielkiego kryzysu – prowadził sprawy biednych ludzi i nie brał za to ani centa. Uchodził za znajomego Eleanor Roosevelt, wpływowej żony prezydenta – a znajomość z nią otwierała wiele drzwi. Zresztą cała ich rodzina podzielała szczerze jej poglądy i angażowała się w zbiórki publiczne dla biedaków (dzięki New Deal[2] Ameryka dopiero co zaczęła wychodzić z nędzy wielkiego kryzysu), a on sam prowadził kilka spraw w obronie Afroamerykanów, co w tamtym czasie było świadectwem odwagi cywilnej. Jane dorastała więc w rodzinie szczodrej, otwartej i szukającej przyjaźni i koneksji u innych ludzi. Samuel i Elisabeth mieli przyjaciół w domach protestanckich, ortodoksyjnie żydowskich, katolickich, a nawet szczerze i głęboko niezwiązanych z żadną religią czy wyznaniem religijnym. Żyli i działali w światopoglądowym mainstreamie Nowego Jorku, miasta emigrantów, swoistego świata wewnątrz Stanów Zjednoczonych, nazywanego najgorszym lub najwspanialszym miastem świata.
Jane potrafiła postawić na swoim i zawsze znajdowała argumenty. Czytała mnóstwo książek, aż ojciec musiał jej zwrócić uwagę, że sięga po nieobyczajne powieści – jak Portret Doriana Graya czy Wielki Gatsby – w żadnym razie nieodpowiednie dla obyczajnej żydowskiej dziewczyny z dobrego, mieszczańskiego domu.
– A kto mówi, dobry, kochany papo, że jestem skromna, obyczajna i grzeczna? – zapytała słodko córeczka, która tą odpowiedzią wprawiła swego rodzica w rodzaj niezwykle krępującego zakłopotania.
To były lata licealne. Jane chodziła do prywatnej żeńskiej szkoły na Manhattanie i robiła tam furorę. Rodzice zapisali ją przezornie do szkoły pod nazwiskiem matki i wszędzie funkcjonowała już jako Jane Coulfield. Miała najlepsze oceny z łaciny, angielskiego, literatury angielskiej, francuskiego i filozofii. Co zdumiewało koleżanki, grono nauczycielek i dyrekcję – osiągała świetne wyniki w pływaniu. Dziewczyna uwielbiała pływać i była w tym naprawdę dobra. Wygrała dla szkoły mistrzostwo stanu w roku 1933! Jednak aktywność fizyczna nie mogła równać się z zakochaniem się dziewczyny w... filozofii. Właśnie z tym przedmiotem niesforna nastolatka wiązała swoje nadzieje na studia wyższe.
– Żadną miarą! – zaoponował ojciec, gdy powiedziała mu o tym po raz pierwszy. – Twoją rolą jest bycie żydowską żoną! Masz być panią domu!
– W takim razie wolę umrzeć, papo, bo bez literatury i bez filozofii, bez teatru i bez muzyki nie chcę żyć – rzekła zrozpaczona Jane z takim przejęciem w głosie, taką wiarą w to, co mówi, że stary Samuel Singer odpuścił.
– Gdzie chcesz studiować?
– Na Harvardzie.
Samuel ukończył wydział prawa tej uczelni i znał tam wiele osób. Jane miała wystarczająco dobre oceny, by złożyć podanie o egzamin na studia – zdała go porywająco, wprawiając tym rodzinę w osłupienie. Jej brat, Michael, wybałuszył oczy i zapytał:
– To Jane dostanie moje pieniądze na czynsz w Bostonie?
– Nie tylko je dostanę, ale zabiorę ci twoje udziały w firmie, nicponiu. Papa powinien wynająć prywatnego detektywa, żeby sprawdzić, czy gdzieś w przytułku dla samotnych dzieci nie ma jakiegoś wnuka. Lub wnusi – odparła słodko i złośliwie Jane. Uderzyła w najczulszy punkt Michaela, czyli mniemanie, że jest dżentelmenem (prawdziwy dżentelmen nie pozwoliłby sobie na dzieci pozamałżeńskie, i to jeszcze w przytułku).
– Ja nie zgadzam się na takie traktowanie! – krzyknął histerycznie Michael, który uważał się za ważniejszego dla rodziców niż wścibska, wiecznie zanurzona w książkach Jane.
– Ty, Jane, ciągle czepiasz się brata! – Do awantury oczywiście włączyła się matka, zawsze broniąca swojego synusia przeciwko córeczce papy.
Tak to ich rodzina kłóciła się, sczepiała w emocjonalnym spleenie i rozluźniała w gwałtownym tête-à-tête, a gdy emocje opadły, wszyscy sięgali po szklaneczkę dwudziestoletniego burbona. Te awantury wyczerpywały Jane i czekała z niecierpliwością, aż w końcu wyjedzie na studia do innego miasta. Ojciec załatwił jej stancję u wuja, znanego bostońskiego marszanda, który miał stosunki w Europie, szczególnie we Francji.
W Bostonie – mieście na wskroś wolnym i niegodzącym się na niesprawiedliwość, mieście, w którym żył i tworzył Ralph Waldo Emerson – Jane zderzyła się z amerykańską filozofią na poziomie uniwersyteckim. Była na wydziale jedyną kobietą. W owym czasie kariery uniwersyteckie na Columbii robiły Ruth Benedict czy Margaret Mead, na Yale w dziedzinie matematyki błysnęła Grace Hopper. Jednak na Harvardzie kobietom było w owym czasie ciężko. Jako pierwsza profesorką została Cecilia Payne, ale na wydziale astronomii. Jane Coulfield dzielnie przeciwstawiała się dominacji mężczyzn i siadała w pierwszym rzędzie na sali wykładowej.
– Czy pani zna kobiety filozofki? – zapytał kiedyś profesor logiki John Cackshaw.
– Znam jedną: Hypatię, ale na początku piątego wieku naszej ery zatłukli ją mężczyźni nielubiący kobiet myślących samodzielnie bez zezwolenia mężczyzn – odparła natychmiast Jane w swoim stylu.
Profesor musiał przełknąć gorzką pigułkę. Jane najlepiej zdała u niego egzamin z logiki matematycznej i z Platona, którego tłumaczyła z oryginału bez słownika.
– Świetnie zna pani grecki – zauważył profesor.
– Miałam dobre liceum w Stuyvesant.
Jane zagłębiała się w lekturę Platona i Kartezjusza, którego nie znosiła szczerze za komplikowanie spraw prostych, polemizowała z czystym rozumem Kanta i odkryła, że od osiemnastego wieku filozofią rządzą Niemcy. Problemem było to, że nie znała ich języka. Zapisała się zatem na lektorat po sześć godzin dziennie. Po drugim roku mówiła po niemiecku komunikatywnie, choć nie biegle, ale to już umożliwiało jej bierne czytanie tekstów filozoficznych. Wtedy poznała nowego lektora, który na Harvard przyjechał z Bambergu, z tamtejszego znakomitego uniwersytetu słynącego z filozofii i teologii.
Wchodząc na lektorat, spotkała człowieka, który miał naznaczyć jej życie. Był to nad wyraz elegancki i doskonale ubrany mężczyzna. Nosił garnitury szyte na miarę. Jane potrafiła bezbłędnie rozpoznać ubiór uszyty z klasą od niedrogiej tandety – jej papa zawsze miał garnitury szyte na miarę, po kilkaset dolarów za sztukę. Nawet w latach wielkiego kryzysu. Ten wykładowca też się tak nosił. Koszule – dobrane kolorystycznie. Na prawej dłoni, na palcu serdecznym – złoty sygnet, zapewne rodowy, co nie umknęło uwadze spostrzegawczej dziewczyny. Jane od razu pomyślała, że ów mężczyzna jest nader interesujący.
Był Niemcem, to wiedziała, ale nazwisko – Maksymilian von Hoym – nic jej nie mówiło. Brzmiało jak każde arystokratyczne niemieckie nazwisko. Po pół roku się przemogła i zapytała nauczyciela o prymat niemieckiej filozofii.
– Odpowiedź jest prosta – odparł. – Niemiecka filozofia jest najlepsza na świecie.
– Co za pewność siebie! My, w Ameryce, nazywamy to self-confidence i bynajmniej nie jest to cecha pozytywna. Nie na Harvardzie.
Maksymilian von Hoym miał około trzydziestu lat i rzeczywiście pochodził z rodziny arystokratycznej. Nie przywykł do takiego języka. W Niemczech, przynajmniej w teorii, wszyscy znali swoje miejsce, ale ta młoda i zaskakująco zdolna Amerykanka okazywała self-confidence właśnie wobec niego.
– Czy pani coś zarzuca niemieckiej filozofii?
– Moje zarzuty dotyczą trzech obszarów. Po pierwsze: idealizmu, nazbyt skostniałego i nieliczącego się z rzeczywistością. Ale Hegel to najmniejszy jej problem. Po drugie, skłonność do ideologizacji, czego efektem jest Marks, a to przecież filozof niemiecki.
– A ja myślałem, że żydowski.
Jane odbiła natychmiast piłeczkę, choć podkreślenie pochodzenia brodacza z Erfurtu ocierało się o antysemityzm.
– Tyle w Marksie żydowskości, ile w pierwszych apostołach Kościoła.
Wykładowca nie wiedział nic o pochodzeniu dziewczyny.
– A pani trzeci zarzut?
– Całkowite pominięcie człowieka jako podstawowego problemu filozoficznego.
Maksymilian znał dobrze kobiety. W Jane zobaczył gwałtowne spiętrzenie intelektualnej energii, które go z lekka przeraziło. Dziewczyna była niezwykle atrakcyjna, robiła wrażenie ostrej jak brzytwa kobiety z Błękitnego anioła Marleny Dietrich, ale z niezwykłą głębią intelektualną. Polecił jej niektóre artykuły – przeczytała je wszystkie w dwa dni. Coraz częściej rozmawiali, kilka razy zjedli razem lunch. I zawsze mówili o książkach. W dzisiejszych Niemczech mamy filozofa największego od ponad stu lat. Tak oto dowiedziała się o tym, że we Fryburgu Bryzgowijskim pracuje i udziela wykładów Martin Heidegger.
Jane nie pamiętała później, kto wpadł jako pierwszy na pomysł stypendium w Niemczech – ona czy Maksymilian. Jednak po zaliczeniu trzeciego roku studiów mogła bez problemu na podstawie uzyskanych ocen starać się o roczne stypendium filozoficzne i postanowiła spróbować. Dziekan, profesor Harding, wezwał ją na rozmowę w tej sprawie.
– Dlaczego pani chce jechać do Niemiec i do tego teraz?
– Trudno mi to wyjaśnić, panie profesorze – mówiła bez ogródek. – Wydaje mi się, że wewnętrznie nie zgadzam się z panującym tutaj paradygmatem filozoficznym.
– Czy mogłaby pani to lepiej wyjaśnić?
– Świetnie zdaję sobie sprawę z tego, że wiele osób marzyłoby, żeby studiować w tak elitarnym miejscu jak Harvard. I jestem za to wdzięczna losowi. Funkcjonują tutaj jednak dwa podstawowe paradygmaty filozoficzne, z którymi się nie zgadzam. Część profesorów dalej uważa heglizm za podstawę, a część kadry i doktorantów, nie wyłączając pana profesora, jest pragmatykami, co wynika z fascynacji spuścizną Wiliama Jamesa. Tymczasem ja odrzucam obydwa stanowiska.
– To wydaje mi się naturalne – rzekł profesor Harding.
– Tak, ale dla mnie naczelną wartością jest próba pokonania w sposób ostateczny spuścizny kartezjańskiej, a więc dualizmu ciała i ducha, która – z całym szacunkiem – jest największym obciążeniem nowożytnej i w szczególności niemieckiej filozofii, którą się zajmuję. Uczę się intensywnie niemieckiego, a pobyt właśnie tam, w Niemczech, bardzo pomógłby mi w potwierdzeniu lub obaleniu moich hipotez. Mamy na Harvardzie mały dostęp do niemieckiej literatury fachowej, a przyzna pan profesor, że mogłabym poczynić też dla instytutu pewne zakupy na miejscu, w Niemczech.
– Na jak długo planuje pani pobyt? – zapytał profesor Harding.
– Co najmniej rok.
– A czy pani zdaje sobie sprawę z tego, co się tam dzieje?
– O ile mi wiadomo, do władzy doszedł Adolf Hitler, radykalny nacjonalista. Jednak proszę wziąć pod uwagę, że Niemcy i Stany Zjednoczone utrzymują dobre relacje. Nie widzę powodu, dla którego polityka miałaby stać się przeszkodą w moich badaniach.
– Dobrze – rzekł profesor Harding. – Przekonała mnie pani. Proszę napisać podanie, opisać plan pobytu, dokładny plan naukowy, ze szczególnym uwzględnieniem, jakie aspekty współczesnej nam filozofii niemieckiej chciałaby pani studiować. Proszę złożyć te dokumenty w moim sekretariacie, a ja powiadomię radę instytutu i przedłożę pani wniosek z moim poparciem.
– Dziękuję, panie profesorze.
Jane była naprawdę zadowolona z przebiegu rozmowy. Nie powiedziała jeszcze o swoim planie wyjazdu i o stypendium rodzicom, ponieważ wiedziała, że największą przeszkodą może okazać się brak ich akceptacji. Znała rodziców, dla których miejsce żydowskiej dziewczyny było w domu. Ojciec zgodził się na jej studia, ale uważał je za dziwactwo. Jednak determinacja Jane, by doświadczyć wielkiej przygody intelektualnej, była zbyt wielka, by miała się teraz poddać.
Gdy wychodziła, przed gabinetem profesora Hardinga czekał z podaniem inny adept filozofii Harvardu, starszy od niej o kilka lat – Sean Patrick Flynn. Miał opinię najlepszego logika i matematyka na wydziale, a jednocześnie robił doktorat z logiki filozoficznej. Rude włosy, trochę rozczochrane, wysoki i szczupły. Nosił tanią marynarkę, kupioną gdzieś na wyprzedaży w Bostonie. On też słyszał o jedynej dziewczynie na wydziale. Jane, wychodząc od Hardinga, oczywiście nie zauważyła starszego kolegi, który widząc jej włosy, jej postać i czując delikatny zapach perfum, po prostu musiał podążyć wzrokiem za takim zjawiskiem.
Jane z rozmysłem wybrała moment na zakomunikowanie swojej rodzinie decyzji o wyjeździe na stypendium – piątek wieczór, zanim zacznie się święty szabat obchodzony przez ojca i matkę (brat gardził religią), poprzedzany kolacją, której nie lubiła. Nie uważała się za osobę niewierzącą, ale jej stosunek do religii był inny niż rodziny. Nie lubiła sztywności judaizmu ani jego ekskluzywnego charakteru. Po kolacji, w czasie której matka z ojcem nieustannie się przekomarzali, a brat udawał mądrzejszego, niż był w rzeczywistości, oznajmiła:
– Chciałam was poinformować, że staram się o stypendium i prawdopodobnie latem wyjadę do Niemiec.
Matka popatrzyła bezradnie na ojca, ale Samuel znał swoją córkę. Podświadomie czuł, że już decyzja o wyjeździe na studia do Harvardu, których każdy semestr słono go kosztował, oznaczała, że Jane wymyka się z rodzinnej złotej – ale jednak zawsze – klatki. Była zbyt niepokornym i niezależnym umysłem.
– Nie mówię „nie”, ale czy zdajesz sobie sprawę z tego, co dzieje się w Niemczech?
– Ojcze, wiem i rozumiem twoją troskę – odparła dziewczyna. – Ale czy Nowy Jork, gdzie walczą gangi włoskie i irlandzkie, jest miastem bezpieczniejszym od Getyngi czy Heidelbergu?
– Mówię o złych ludziach w Niemczech – dopowiedział z troską ojciec.
– Źli ludzie są też tutaj, w Ameryce. Jadę na rok i wrócę. Nie chciałabym jechać bez twojego pozwolenia, ale pojadę i tak, czy je dostanę, czy nie.
– Samuelu, nie pozwalaj jej na to! – wtrąciła się do rozmowy alarmistycznym tonem Elisabeth.
Samuel popatrzył w oczy córki – błękitne, jak u matki. Tylko włosy w kolorze kasztana zdradzały jej gorącą aszkenazyjską krew. Samuel pomyślał, że Jane jest uparta i nic jej nie powstrzyma, jeśli nie zostanie potraktowana poważnie, jak na to zasługiwała.
– Dobrze, Jane, zgadzam się na rok. Jeśli będziesz potrzebowała pieniędzy... – mówił z troską ojciec.
Ale wtedy wtrącił się Michael:
– Nie dawaj jej, ojcze, ani centa moich pieniędzy.
Jane popatrzyła groźnie na brata.
– Ojciec lepiej by zrobił, gdyby uciął ci pieniądze na dziwki, kasyna i burbona, którym się zalewasz.
Michael nie znosił krytyki ze strony kobiet, obojętnie, czy była to kuzynka, czy siostra.
– Nie będziesz do mnie tak mówiła!
– Będę mówiła do ciebie, jak zechcę – odpowiedziała ze spokojem Jane.
Jednak brat tego dnia wybuchł niepohamowaną złością.
– Tato, mamo, mam dość słuchania, jak ta przybłęda mówi mi, co mam robić! I nie pozwolę, żeby zabrała na posag moje pieniądze!
– Michael, przekroczyłeś granice – odparł lodowato ojciec, wpatrując się w osłupiałą Jane, która nigdy jeszcze z ust brata nie słyszała podobnego grubiaństwa.
A ten rzucił wściekle widelcem o stół i wyszedł. Czar wieczoru prysł. Rodzina trzymała się razem, ale jej wewnętrzne spoiwo, jakim była miłość Samuela i Elisabeth, czasem nie wystarczało w konfliktach wybuchających między bratem i siostrą. Rodzice nad tym nie panowali. Elisabeth natychmiast poszła do syna, a Jane i Samuel zostali sami. Mecenas wstał i nalał sobie dużego drinka.
– Nie wiedziałam, że pijesz burbona w szabat.
– Piję, Jane, kiedy muszę. A teraz nadeszła chwila, żebyś poznała prawdę. To dobrze, że decydujesz się wyjechać do Europy.
– Twoja otwartość na mój wyjazd jest doprawdy zagadkowa – odparła Jane, która szybko uspokoiła się po ataku Michaela.
– Nie musisz być złośliwa. Proszę, żebyś mnie wysłuchała do końca. Jak wiesz, jestem adwokatem i przez lata wyrobiłem sobie nazwisko w Nowym Jorku. Jednak w przeszłości miałem różnych klientów. Takie były czasy.
– O czym ty mówisz, tato? – zdziwiła się Jane.
– O latach prohibicji. Od tysiąc dziewięćset dziewiętnastego działy się w tym kraju rzeczy straszne i musiałem się w tej sytuacji odnaleźć. Jednym z moich klientów był Arnold Rothstein, bardzo wpływowy... i bardzo niebezpieczny przedsiębiorca z Nowego Jorku.
– Chyba gangster, chciałeś powiedzieć.
– W istocie, można go tak nazwać. Poznałem go w roku tysiąc dziewięćset dziesiątym, kiedy otworzył pierwsze kasyno na Manhattanie. Wtedy też zbliżył się on do mnie i naszej rodziny. To był bardzo zdolny człowiek, który dążył do zbudowania czegoś w rodzaju syndykatu handlowego w Nowym Jorku w handlu alkoholem sprowadzanym z Europy lub z Kanady. Po kilku latach zorientowałem się, że Arnold i Elisabeth mieli romans w piętnastym roku, podczas wielkiej wojny, ale zajmowałem się jego sprawami na całego. Reprezentowałem go w roku wprowadzenia prohibicji w słynnej sprawie przekupienia graczy w baseball z Chicago White Sox z roku tysiąc dziewięćset dziewiętnastego. Proces zakończył się jego uniewinnieniem. Wtedy też Elisabeth się przyznała. Romans się skończył, ale trwał jego owoc. Dziecko.
Jane poczuła, że coś jest nie tak. Samuel popatrzył z miłością na dziewczynę, która nie była jego córką.
– Jesteś jego córką, Jane. Elisabeth chciała potajemnie przerwać ciążę, ale wyperswadowałem jej to. Zawsze uważałem, że w takiej sytuacji dziecko jest niewinne. Zgodziłem się wychować cię jak własną córkę, do czego Arnold nie zgłaszał pretensji. Był zajęty szmuglowaniem alkoholu z Kanady oraz budową imperium finansowego. Natomiast zostawił ci spory majątek. Zdeponował pieniądze na twoje imię i nazwisko w banku JP Morgan.
Jane osłupiała z wrażenia.
– Tato, dlaczego mi to mówisz? To mnie rani...
– Dlatego.
Mecenas podszedł do kredensu i otworzył go małym kluczem. Wyciągnął zaadresowaną do niego kopertę. Posłaniec przyniósł ją przed południem. Wyszeptał, jak gdyby się obawiał, że ktoś go podsłucha we własnym domu.
– Kilka tygodni temu ktoś przesłał mi do kancelarii rybę, a to oznacza w języku włoskiej mafii zapowiedź szybkiego, niezwłocznego wręcz wykonania wyroku śmierci. A dziś dostałem to.
– Przeczytaj.
Jane wzięła kopertę i wydobyła kartkę czerpanego papieru. Zaczęła czytać.
MECENASIKU, WIEMY, ŻE LATOROŚL
A.R. ROSŁA U CIEBIE.
UWAŻAJ, ŻEBY COŚ SIĘ JEJ NIE STAŁO.
PRZYJACIELE
– Co to znaczy?
– To ostrzeżenie wrogów Arnolda Rothsteina, twojego biologicznego ojca, że są w stanie skrzywdzić ciebie, choć nic złego im nie zrobiłaś. Nie masz nic wspólnego z ich interesami.
– Ale ty miałeś, tato – powiedziała ze smutkiem Jane.
– Tak – odparł gorzko Samuel Singer i chwycił szklankę, do której dolał do pełna whiskey. – Stare grzechy rzucają długie cienie, ale ja za bardzo cię kocham, żeby pozwolić im cię skrzywdzić. Jak widać, Arnold Rothstein miał wielu wrogów. Był namiętnym hazardzistą. Grywał w pokera na wielkie stawki. Raz przegrał trzysta tysięcy dolarów, ale uznał, że to było ustawione, więc nie zapłacił tej sumy. Był znakomitym analitykiem. Nikt jak on nie przekupywał prokuratorów, sędziów i senatorów. W listopadzie tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku został postrzelony w hotelu Central Park. Zmarł dwa dni potem. Myślałem, że jesteś bezpieczna, ale oni jednak dowiedzieli się o tobie. Nie wiem jak, ale dzisiejsza scena, jaką urządził Michael, dała mi do myślenia. Sprawy zaszły za daleko. Musisz wyjechać do Niemiec, im szybciej, tym lepiej. Pieniądze Arnolda dadzą ci kilka lat życia na bardzo przyzwoitym poziomie, a jeśli będziesz żyła oszczędnie, może nawet na dłużej. Będziesz niezależna i bezpieczna. Oczywiście mogę przelać te pieniądze do Europy na wskazany rachunek, ale to potrwa kilka tygodni.
Jane poczuła, jak gdyby jeden z wielkich wieżowców Manhattanu zwalił się jej na głowę. Skryła twarz w dłoniach. Płakała cicho. Samuel podszedł i ucałował ją w głowę.
– Przepraszam, wybacz mi – szepnął.
Po chwili się uspokoiła.
– Dlaczego mama była dla mnie taka oschła przez wszystkie te lata?
– Arnold jest dla nas zamkniętą przeszłością. Nie rób mamie z tego powodu przykrości. Ona cię kocha tak samo jak ja.
Przytulił ją. Płakali razem jeszcze długo. Jeśli bowiem ludzie prawdziwie się kochają, żadna prawda nie jest w stanie tego zburzyć.
Nazajutrz Jane wróciła do Massachusetts, do Bostonu. Była wciąż wstrząśnięta tym, co usłyszała od Samuela. W głowie jej się nie mieściło, że mogłaby mieć coś wspólnego z gangsterem. Starała się maskować swoje uczucia. Profesor Harding, spotkawszy ją w Instytucie Filozofii, zapewnił, że stypendium jest w trakcie załatwiania. Jej wniosek uzyskał bardzo wysoką ocenę. Gdy oddalił się w stronę biblioteki, zza węgła wychynął starszy kolega z wydziału Sean Patrick Flynn.
– Słyszałem, że jedziesz do Niemiec na stypendium.
Spojrzała na niego bez entuzjazmu. Widziała go kilka razy wcześniej, chyba starał się ją poderwać. Bez powodzenia.
– Widzę, że plotki szybko się rozchodzą po tym instytucie, niemal tak dobrze jak po Brooklynie – powiedziała, maskując burzę swego serca.
– To nie są plotki. Twój wniosek o stypendium nie jest tajemnicą, ale informacją – zauważył Flynn. – Przede wszystkim gratuluję odwagi, bo nie każda dziewczyna wybrałaby się do Europy sama na stypendium.
– Nie lubię protekcjonalności – odparła natychmiast Jane.
– Nie to miałem na myśli.
– Ale tak to zabrzmiało.
– Dasz się zaprosić na lunch?
– W Ameryce nie ma czegoś takiego jak darmowy lunch – sparowała błyskawicznie. – Poza tym zabrzmiało to tak, Flynn, jak gdybyś chciał mnie zaprosić do łóżka.
Sean Patrick Flynn parsknął. Nie o to chodziło. Miał inny cel.
– Skłamałbym, mówiąc, że mi się nie podobasz, ale ten lunch byłby naprawdę profesjonalny. Wyjaśnię, o co chodzi.
Po zajęciach z filozofii greckiej pojechali jego samochodem do Bostonu. Flynn zaprosił Jane do Union Oyster House, najstarszej restauracji w Stanach Zjednoczonych, która przetrwała burze dziejowe, w tym ostatni kryzys światowy. Zamówili przegrzebki gotowane w winie i butelkę chardonnay. Dziewczyna nie miała ochoty na mocniejszy alkohol.
– Dlaczego interesuje cię moje stypendium?
– Posłuchaj, jesteś najlepsza na swoim roku...
– Nie muszę słuchać pochlebstw – przerwała mu.
– Ale to prawda, i sądzę, że doskonale wiesz, jak jesteś dobra. Ja zajmuję się logiką matematyczną i oczywiście mam swoje osiągnięcia, ale pomyślałem sobie, że mogłabyś spróbować jeszcze czegoś innego.
– Co masz na myśli?
– Słyszałaś o Federalnym Biurze Śledczym?
Jane zaniemówiła. Nie spodziewała się czegoś takiego.
– Tak, słyszałam. Chcesz mnie zwerbować?
Sean Patrick Flynn uśmiechnął się. Zjadł ostrygę z odrobiną musztardowego sosu.
– A jeśli tak? Czy byłaby to wielka zbrodnia? Rok temu, kiedy zaczynałem służbę, do ambasady niemieckiej trafiło wiele listów od naszych obywateli w życzeniami śmierci Adolfa Hitlera, ich nowo wybranego kanclerza. Chcę, żebyś wiedziała, że uważam go za maniaka, ale ta sprawa pozwoliła biuru na rozpoczęcie inwigilacji środowisk skrajnie prawicowych.
– Masz na myśli Ku Klux Klan?
– Tych zakapturzonych idiotów też, ale zdziwiłabyś się, kto stoi za finansowaniem nazistów u nas w Ameryce.
– Henry Ford się z tym nie kryje – zauważyła Jane.
– Otóż to – odparł Flynn. – I pomyślałem sobie, że twoje stypendium w Niemczech jest idealną okazją do zbadania, jakie są związki nazistów z naszymi bankierami, politykami, ludźmi wpływu.
– Mam zostać agentką FBI?
– A dlaczego nie? Musisz zdać egzamin z logiki, matematyki i wydarzeń współczesnych i odbyć rozmowę. Ja wspomnę o tobie i myślę, że to będzie tylko formalność. Jednak proszę, abyś pozostawiła to wszystko w tajemnicy. Nawet przed najbliższymi. Egzamin odbywa się w siedzibie głównej agencji. Jeśli przejdziesz test pisemny, zaproszą cię na ustną rozmowę następnego dnia.
– Gdzie będę mogła się zatrzymać na noc?
– W hotelu pracowniczym FBI na zapleczu – odparł Flynn.
Jane upiła wina. Zgodziła się.
– A czego chcesz w zamian?
Sean Patrick Flynn uśmiechnął się.
– Wiesz, czego chciałbym, ale widzę, że nie mam u ciebie chwilowo żadnych szans.
Uśmiechnęli się do siebie – oboje wiedzieli, czego chcą od życia.
Jane pozostawała w stałym kontakcie z Samuelem Singerem, ale nie powiedziała mu o propozycji Flynna. Trzy tygodnie później pojechała pociągiem do Waszyngtonu i prosto z dworca taksówkarz zawiózł ją na Pennsylvania Avenue, do siedziby FBI. W egzaminie pisemnym, który trwał dwie godziny, wzięło udział ponad stu kandydatów, w tym jedna kobieta – Jane. Wyniki ogłoszono po dwu godzinach. Do tego czasu Jane śmiertelnie się nudziła. Wypiła kawę w bufecie w foyer budynku. Irytowało ją czekanie na wynik. Była niecierpliwa i źle znosiła takie sytuacje.
Jednak, ku swemu zaskoczeniu, zdała test z matematyki i logiki z trzecią lokatą i tego samego dnia wieczorem poproszono ją na rozmowę. Jakiś młody agent w nienagannym garniturze – J. Edgar Hoover szczególnie zwracał uwagę na autoprezentację agentów – poprowadził ją do pokoju na czwartym piętrze. Za potężnym stołem siedziało czterech facetów, w tym Sean Patrick Flynn. Jej uwagę przykuł mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat, w znakomitym garniturze za kilkaset dolarów, gładko ogolony, o włosach z połyskiem brylantyny. W powietrzu unosił się zapach wody kolońskiej i tytoniu. Jane poczuła się źle, zwłaszcza że wzrok czterech facetów spoczął na niej, jak gdyby była jakimś dziwacznym indywiduum. Tylko obecność Flynna, którego znała z wydziału filozofii, sprawiała, że dziewczyna nie wyszła od razu, zanim zaczęli ją wypytywać.
– Czy pani się nie pomyliła? – zapytał ten w drogim garniturze.
Jane w tej chwili go poznała – widywała tę twarz na zdjęciach w gazetach. Był to sam J. Edgar Hoover, założyciel biura i dyrektor FBI.
– Nie, nie pomyliłam się. Czy pan nie spodziewał się kobiety? – Przeczytała w jednej z książek, które pochłaniała bez reszty, że w takich sytuacjach należy odpowiadać pytaniem na pytanie, żeby skonfundować pytającego.
– Muszę przyznać, że jest pani pierwszą kobietą, która przeszła egzamin pisemny.
– Miło mi.
– Nie wiem, czy będzie pani miło, jak skończymy tę rozmowę – powiedział bardzo zdecydowanym tonem Hoover.
– Zaryzykuję, że panu będzie nie w smak.
Kości zostały rzucone.
– Jak scharakteryzowałaby pani ustrój Republiki Weimarskiej i jak on się łączy z naszą polityką?
Hoover był jednym z tych, którzy zadając kobiecie pytania o politykę, spodziewali się odpowiedzi w najwyższym stopniu dezawuującej ją jako kandydatkę do pracy w agencji, która nie miała zajmować się w żadnym wypadku sprawami międzynarodowymi, ale... Jeśli sprawy międzynarodowe zahaczały o politykę amerykańską, to owszem. W przypadku nazistów miał związane ręce, ponieważ wielu amerykańskich obywateli wystosowało do niemieckiego konsulatu w Nowym Jorku groźby pod adresem nowego niemieckiego kanclerza, a to z kolei oznaczało sprawę dla FBI. Hoover szukał zatem kogoś, kto przeniknie do środowiska niemieckich potentatów finansowych, arystokracji lub nawet partii nazistowskiej i powie mu potem dokładnie, czy istnieją – i jakiego są rodzaju – związki tych elit z kapitałem amerykańskim. Hoover lubił wiedzieć dużo o wszystkich. Podobno każdy polityk amerykański, nie wyłączając prezydentów, miał w jego sejfie teczkę z materiałami obciążającymi go w oczach opinii publicznej – czym innym było, że z tych materiałów nie korzystał. Będąc tak ukształtowany, spodziewał się, że dziewczyna poniesie porażkę, która z pewnością przyniosłaby mu wiele przyjemności. Ale Sean Patrick Flynn, który znał Jane, świetnie wiedział, że takie stresujące sytuacje są dla niej wymarzoną okazją do błyśnięcia.
Jane wzięła głęboki oddech i zaczęła wykład. Zaczęła od tezy Keynesa z 1919 roku, z książki The Economic Consequences of the Peace[3], że nałożenie na Niemcy niemożliwych do spłaty reparacji wojennych wzmocni poczucie krzywdy i żądzę rewanżu, które mogą zostać wykorzystane przez różne ekstremistyczne ugrupowania. Omówiła pucze w niemieckiej polityce w latach dwudziestych i niestabilną sytuację polityczną. Błysnęła, że gdyby Hitler po nieudanym puczu w Monachium strzelił sobie w łeb, nie byłoby dziś problemu. Opisała jego politykę jako szowinistyczną i nacjonalistyczną, ale zaznaczyła, że nie była w Niemczech i nie może tego ocenić, nie dokonując swoistej wiwisekcji na miejscu. Słabość Republiki Weimarskiej opisała przez porównanie kryzysów z 1923 i 1933 roku. W 1923 – według Jane – demokrację uratowały amerykańskie pożyczki, czyli plan Dawesa, dziesięć lat później Niemcy zostawiono same sobie. W miarę jak rozwijała wywód, Sean Patrick Flynn obserwował zmieniający się wyraz twarzy Hoovera – od początkowego kpienia z kobiety po zaskoczenie i podziw pod koniec.
Jane skończyła.
– Jak wypadłam?
– Gdyby wszystkie kandydatki w tym kraju mówiły jak pani, w Stanach Zjednoczonych rządziłyby kobiety – oświadczył bezceremonialnie J. Edgar Hoover. – Ma pani tę pracę. Jest pani dla mnie największym zaskoczeniem tego roku. Szczegóły pani misji w Niemczech przekaże agent Flynn.
Maksymilian von Hoym był bardzo zadowolony z pobytu w Stanach Zjednoczonych. Wykładał przez rok niemiecki jako lektor na Uniwersytecie Harvarda, ale prawdziwy cel jego pobytu w Ameryce był inny. Niemiec nie zdawał sobie sprawy, w jakie relacje weszła Jane, która oczywiście bardzo mu się spodobała jako kobieta, ale jego zamiary wobec niej nie były jeszcze skrystalizowane. Tego dnia wyszedł ze swojej kwatery na terenie kampusu uniwersyteckiego (miał przydzielone mieszkanie służbowe) i pojechał autobusem na dworzec główny w Bostonie, skąd szybkim pociągiem udał się do Filadelfii. Od pewnego czasu był obiektem zainteresowania FBI i ciągnął za sobą ogon w postaci Seana Patricka Flynna, który wsiadł za nim do pociągu i z dyskretnej odległości obserwował niemieckiego wykładowcę.
W Filadelfii von Hoym, niespecjalnie się kryjąc, zajął miejsce w kawiarni niedaleko City Hall. Flynn ulokował się w kwiaciarni po drugiej stronie ulicy. W końcu do Niemca przysiadł się człowiek, którego FBI również obserwowało od dłuższego czasu. Był to Fritz Julius Kuhn, aktywista nazistowski w Ameryce i szef German-American Bund, czyli głównej organizacji zrzeszającej Amerykanów niemieckiego pochodzenia, propagującej skrajny szowinizm i antysemityzm w Niemczech. FBI podejrzewało tę grupę o zbieranie funduszy na rzecz nazistowskiego rządu od amerykańskich prywatnych darczyńców. Z uwagi na to, że rząd Niemiec nie zwrócił się o stosowną zgodę, reakcja na te działania pozostawała w gestii FBI.
Kuhn, potężny mężczyzna, ubrany w brązowy garnitur ze szkockiej wełny, zasiadł obok von Hoyma. Rozmowy oczywiście z tej odległości Flynn nie słyszał.
– Spóźnił się pan, Herr Kuhn. Niemiec powinien być punktualny – zauważył na powitanie von Hoym.
– Bardzo przepraszam, hrabio – odparł protekcjonalnie Kuhn. – Amerykańskie autobusy czasami się spóźniają.
– Moja misja w Ameryce się kończy. Wracam do ojczyzny.
– Szczęściarz z pana.
– Panie Kuhn, pana praca tutaj, w Ameryce, ma dla Rzeszy ogromne znaczenie. Wie pan, ile kosztują reformy, które wprowadza Führer.
– Wiem – odparł dumnie Kuhn. Wyjął zza pazuchy grubą kopertę i podał ją pod stołem von Hoymowi. Ten wziął pakunek i schował go do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Trzydzieści tysięcy zielonych. To składki z ostatnich trzech miesięcy. Na odbudowę Rzeszy.
– Dobrze – odparł von Hoym. – Następne wpłaty proszę zawozić bezpośrednio do konsulatu w Nowym Jorku. Dostanie pan informację.
Von Hoym dopił espresso i wyszedł z kawiarni. Z naprzeciwka widział go dokładnie Sean Patrick Flynn. Udało mu się zrobić zdjęcie z kwiaciarni naprzeciwko dokładnie w chwili, kiedy Kuhn podawał von Hoymowi grubo wypchaną kopertę. Teraz miał już dowód, że Niemcy nielegalnie zdobywają pieniądze w USA. To znaczyło, że coraz bardziej odczuwali skutki izolacji. Na giełdzie w Nowym Jorku i Londynie niemieckie obligacje skarbowe nie cieszyły się zainteresowaniem graczy, więc Rzesza nie mogła, zadłużając się, zdobywać nowych funduszy na pokrycie rosnących kosztów polityki Hitlera. Von Hoym był niemieckim agentem, który zbierał dla Rzeszy dewizy.
Idąc na spotkanie z niemieckim działaczem w USA, zauważył, że jest śledzony. Zirytowało go to w najwyższym stopniu. Niemiec nie miał zbyt dobrego mniemania o Amerykanach – ani o ich policji, ani o innego rodzaju służbach. Nie chciał, by ktokolwiek nakrył go podczas odbierania pieniędzy, co było przecież upokarzające, ale konieczne wobec niedoborów waluty w kraju. Celowo zmienił trasę, chcąc się upewnić co do obecności tajniaka. Podczas rozmowy z Kuhnem niemiecki wykładowca spojrzał dwa razy przez szybę kawiarni i zauważył w kwiaciarni mężczyznę, który sprawiał wrażenie, że wcale nie jest zainteresowany obserwowaniem rozmowy. Po chwili von Hoym go poznał: to jego student Sean Patrick Flynn. Nie mogło być przypadku. Po cóż doktorant z Harvardu miałby znaleźć się w tym samym czasie i miejscu co on? Od czasu gdy szefem sztabu niemieckiej Reichswehry był generał von Seeckt, czyli od połowy lat dwudziestych, von Hoym był oficerem tej formacji i na prośbę szefa przeszedł do wywiadu. Był świetnie wyszkolonym żołnierzem, czasowo wykonującym za granicą inną funkcję. Niemcy nie przestali marzyć o Weltpolitik[4] podczas trwania Republiki Weimarskiej – podpisali tajny pakt z Rosją sowiecką w Rapallo w roku 1922, potajemnie ćwiczyli na jej terytorium swoich wojskowych. Von Hoym także przeszedł takie szkolenie – był człowiekiem niebezpiecznym, o czym Sean Patrick Flynn nie mógł wiedzieć.
Von Hoym znał Filadelfię dość dobrze, spotykał się w tym mieście z Kuhnem regularnie. Celowo wybrał ślepą uliczkę niedaleko Italian Market, jednego z najbardziej znanych miejsc. Są tam restauracje, bary, mnóstwo ludzi i... ślepe zaułki. Przyczaił się w jednym z nich. Do prawej nogi miał przymocowany plastrem nóż sprężynowy. Takie umieszczenie broni zaproponowane zostało na jednym ze szkoleń agentów, jakie von Hoym przeszedł w Rosji w 1925 roku. Wyciągnął nóż. Czekał spokojnie.
Sean Patrick Flynn nie spodziewał się, że wykładowca niemieckiego na Harvardzie jest mordercą przeszkolonym przez niemiecki wywiad. Owszem, żywił pewne podejrzenia, szczególnie po dzisiejszym spotkaniu, ale z pewnością nie oczekiwał czegoś takiego. Obiekt obserwacji zniknął. Flynn na chwilę przystanął, aby w gwarze ulicy w dniu targowym zorientować się, gdzie podział się Niemiec. Gdy upewnił się co do kierunku, ruszył w stronę zaułka. Oprócz aparatu miał też przy sobie broń, ale nie zdążył po nią sięgnąć...
Atak Niemca był błyskawiczny. Von Hoym całym ciężarem przycisnął zaskoczonego Flynna do ściany. Zasłaniały ich drzewo oraz kosze na śmieci jednej z włoskich restauracji.
– Dlaczego za mną chodzisz? – zapytał po angielsku von Hoym.
– Zaraz... wytłumaczę... – Sean Patrick próbował zyskać na czasie.
– Nie podoba mi się to, że za mną łazisz – wycedził Niemiec. Lewą ręką sprawdził, co Flynn ma w zanadrzu swojej marynarki. Rewolwer i aparat fotograficzny. – Lubisz fotografować Filadelfię?
– To moja pasja. – Flynn wypowiedział ostatnie zdanie w swoim życiu.
W ręku Niemca błysnął sprężynowy nóż. Von Hoym wiedział, jak zadać śmiertelny cios. Ostrze weszło pod żebra i dosięgnęło serca. Sean Patrick Flynn cicho jęknął, z ust buchnęła krew. Po chwili już nie żył.
Von Hoym ułożył zwłoki między jednym a drugim koszem na śmieci. Zabrał aparat fotograficzny, poprawił swój ubiór – wygładził koszulę, sprawdzając przy tym, czy nie znalazła się na niej krew Flynna. Schował sprężynowiec z powrotem tam, gdzie przedtem. Jak gdyby nigdy nic opuścił zaułek i skierował się w stronę stacji kolejowej przy 30th Street. Wszedł do majestatycznego budynku, do którego prowadził portyk z sześcioma kolumnami wzorowanymi na tych greckich. W kasie kupił bilet do Bostonu. Dojechał tam trzy godziny później.
Jane wpadła w ferwor przygotowań do wyjazdu. Cieszyła się bardzo, ale gdzieś na dnie serca odczuwała niepokój. Nigdy wcześniej nie wyjeżdżała tak daleko, nie zostawiała domu, przyjaciół, kochającego ojczyma (a właściwie – jedynego i ukochanego tatę). Elisabeth była matką wycofaną i chłodną, ale ją również dziewczyna darzyła uczuciem. Tylko Michael był nieznośny. Wiecznie naburmuszony, podpity, niezadowolony i zazdroszczący jej kariery naukowej oraz sukcesu – w końcu była pierwszą kobietą na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Harvarda.
– Nie przejmuj się, papo – mówiła podekscytowana Jane do ojca. – Przecież wrócę za rok, a ty z mamą możecie mnie odwiedzić. Statki kursują co tydzień z Nowego Jorku.
– Oczywiście, córeczko.
Poza załatwianiem formalności na uniwersytecie Jane była zaaferowana mnóstwem drobiazgów, mianowicie: co zabrać do Europy, ale Samuel jasno dał jej do zrozumienia, że pieniądze po Rothsteinie dadzą jej swobodę doboru wszelakiej konfekcji u najlepszych krawców w Europie. Oczywiście rodzice przyjechali na pożegnanie, ponieważ Jane odpływała z Nowego Jorku na pokładzie niemieckiego liniowca „Bremen”. Były łzy, uściski i czułości. Ale żądna wrażeń dziewczyna chciała czas pożegnań mieć jak najszybciej za sobą.
Jane poczuła się samotna. Teoretycznie wiedziała, że Atlantyk jest wielki, ale dopiero doświadczenie pustki oceanu wywołało u niej jakiś posmak melancholii o nieokreślonym podłożu. Woda była spokojna, o umiarkowanej fali. Obeszła pokład i zatrzymała się na dłużej na rufie. Zapatrzyła się we wstęgę białej wody, bezlitośnie ciętej przez śruby statku. „Bremen” miał dwieście osiemdziesiąt trzy metry długości i płynął z szybkością dwudziestu siedmiu węzłów.
Nagle ktoś ją zagadnął:
– Pani pierwszy raz na morzu, Fräulein Coulfield?
Odwróciła się i poznała Maksymiliana von Hoyma.
– O, to pan! W zasadzie poza żeglowaniem na jachcie znajomych ojca w Tampa Bay na Florydzie, kiedy byłam dziewczynką, to mój pierwszy kontakt z oceanem.
Von Hoym zaproponował, żeby się przeszli.
– Obawia się pani oceanu?
Jane pomyślała, że von Hoym jest romantykiem. Nie znała go jednak. To było jedynie pierwsze wrażenie.
– Wrażenie ogromu i nieskończoności jest niezwykłe – odpowiedziała.
– To tylko subiektywne odczucia.
– Subiektywność od czasów Kanta jest podstawą każdego osądu.
– Proszę zdać się zatem na mój obiektywny osąd. Cholernie wieje. Chodźmy na kroplę czegoś mocniejszego.
„Bremen” miał wszystkie udogodnienia znane z innych wielkich transatlantyków tego czasu, jak „France”, „Normandie” czy „Queen Mary”. Poszli zatem do eleganckiej restauracji pierwszej klasy, gdzie Jane przekonała się, że wszystkie serwowane produkty były niemieckie. Zamówili butelkę lekkiego wina reńskiego, kawę i mule gotowane w takim samym winie – wyborne.
– Cieszę się, że jedzie pani do Niemiec.
– Proszę, mów mi Jane – zaproponowała.
Maksymilian lekko się uśmiechnął.
– To dla mnie zaszczyt, Jane. Niemcy się bardzo zmieniły. Dzięki jednemu człowiekowi.
– W Ameryce Hitler ma złą prasę – zauważyła i sięgnęła po wino.
Jane nie wspominała o dwuczłonowości swojego nazwiska ani o pochodzeniu. Paszport, jaki dostała od FBI, wymieniał tylko angielską część nazwiska.
– Nie będę zaprzeczał, że amerykańska prasa widzi Führera na swój sposób. Ale ty będziesz miała okazję zobaczyć Niemcy prawdziwe.
– Co to są prawdziwe Niemcy? Zawodowo nie dowierzam zjawiskom, które inni przedstawiają jako prawdziwe.
Maksymilian zorientował się, że Jane nie połyka sloganów, dobrych może na jakimś spotkaniu partyjnym w Saksonii lub Monachium.
– Zobaczysz sama. Chciałbym cię przedstawić na uniwersytecie w Heidelbergu, a także mojej rodzinie w naszej posiadłości.
Jane wyczuła, że Maksymilian chwilowo zrezygnował z zachwalania Niemiec Hitlera, ale perspektywa zaproszenia przez niemieckiego arystokratę do jego majątku była bardzo kusząca.
– Czy pan mnie podrywa, panie doktorze von Hoym?
Maksymilian uśmiechnął się. Uznała, że miał w sobie to „coś”.
– Oczywiście, nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował i nie naraził się na odmowę.
– A ja nie byłabym sobą, gdybym wyraziła zgodę pochopnie.
Maksymilian wypił nieco wina.
– Zadziwiasz mnie, Jane. Nie jesteś typową amerykańską kobietą, żyjącą jak kura na farmie, ani amerykańską panią domu. Dostrzegam w tobie niezależność. To pociąga mężczyzn.
– To pochlebstwo w stylu intelektualisty.
– Ale to prawda! – bronił się Maksymilian von Hoym. – Nie powiedziałbym nieprawdy, ponieważ i tak poznałabyś, że coś nie jest tak.
Spodobał jej się ten argument. Postanowiła, że to sobie zapamięta.
– Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie. – Zmieniła szybko temat.
– To pruska rodzina szlachecka. Nasz majątek znajdował się na ziemiach Fryderyki, siostry króla Fryderyka II, nieopodal Bayreuth, a druga jego część na Pomorzu. Nie jesteśmy bardzo bogaci, ale mamy swoją klasę, że tak to ujmę. Walczyliśmy za Prusy w wojnach śląskich, w wojnie siedmioletniej, potem z Napoleonem, z Francją w tysiąc osiemset siedemdziesiątym i w czasie wielkiej wojny.
– Pan też walczył?
– Nie, byłem za młody. W ostatniej wojnie Stany Zjednoczone i Niemcy w końcu zwróciły się przeciwko sobie.
Popatrzył na Jane badawczo i ona to wychwyciła.
– Miejmy nadzieję, że ta wojna była ostatnia. I być może znajdę na to dowód w Niemczech.
Tego czerwcowego dnia do gabinetu w katedrze wszedł asystent profesora Heideggera, doktor Schmidt.
– Co tam, drogi Schmidt?
– Mam uprzejmość poinformować pana profesora, że do naszego uniwersytetu skierowano nowego badacza ze Stanów Zjednoczonych. Zajmuje się filozofią niemiecką.
– Z Ameryki? – powtórzył pytająco Heidegger, jak gdyby nie dowierzał własnym uszom.
– Tak, z Uniwersytetu Harvarda.
– Okropne miejsce – rzekł z dezaprobatą Heidegger. – Harvard to główne siedlisko tak zwanego pragmatyzmu amerykańskiego, wyjątkowo idiotycznej, egoistycznej i szkodliwej społecznie filozofii.
– Jednak osoba ta jest „specjalistką w dziedzinie recepcji myśli platońskiej w niemieckiej filozofii po Kancie” – odparł rzeczowo Schmidt. – Cytuję to z jej dossier badawczego, które przyszło pocztą z Ameryki dwa tygodnie temu.
Heidegger wpatrywał się badawczo w swego sekretarza.
– Dlaczego użyłeś formy żeńskiej w odniesieniu do tego amerykańskiego filozofa?
– Bo ten filozof jest kobietą. Nazywa się Jane Coulfield.
Heidegger zakasłał.
– Kobieta? Ze Stanów Zjednoczonych? Zajmuje się filozofią niemiecką? – powtarzał, jak gdyby chciał dopasować usłyszane informacje do własnej rzeczywistości.
– W istocie. Tak jest – odparł Schmidt.
– Będę musiał się z nią spotkać, ponieważ minister spraw zagranicznych, von Neurath, będzie mi to wypominał, gdybym się nie zgodził. Nasz rząd potrzebuje amerykańskich pożyczek... – Profesor na głos tłumaczył sobie, dlaczego spotkanie wielkiego Martina Heideggera z nieznajomą Amerykańską będzie nieodzowne.
– Na pewno tak by się stało, panie profesorze.
– Dobrze, umów ją na piątek. Dziewiąta rano.
– Tak jest.
Heidegger został sam z tą nieprzyjemną myślą. Uważał amerykańską filozofię, szczególnie tę pragmatyczną, za tak samo złą jak marksizm sowiecki. Jak gdyby Karol Marks nie był filozofem niemieckim! A teraz taka historia... Amerykanka na spotkaniu z autorem Bycia i czasu! Na pewno jest głupia.
Jakoś to przeżyję – pomyślał wielki profesor i zdał sobie sprawę z tego, że do piątku zostały mu tylko dwa dni.
Jane dotarła do Hamburga wcześniej, niż się spodziewała. Tutaj chwilowo rozstała się z von Hoymem. Obiecał, że zabierze ją z Fryburga do swojego zamku, jak tylko Jane upora się z formalnościami na uniwersytecie. Jednak podróż z północy Niemiec na południe trwała prawie dwa dni. Z Hamburga pojechała pociągiem do Hanoweru, a stamtąd – po dwugodzinnym oczekiwaniu – do Stuttgartu. Tam postanowiła spędzić noc w hotelu i nazajutrz kontynuowała podróż na południowy zachód Niemiec. Do Fryburga dotarła już ze stolicy Wirtembergii. Tak jak postanowiła w Nowym Jorku – żadnych większych walizek. Wzięła tylko ubrania na kilka dni. Od Samuela dostała gotówkę. Dużo gotówki.
W aplikacji, którą złożyła na Harvardzie, mogła też – po podpowiedzi strony niemieckiej – wybrać miejsce do zamieszkania z polecanych przez uniwersytet we Fryburgu. Z uwagi na to, że kobiety rzadko studiowały na tej uczelni, a ich liczba nie przekraczała nigdy kilku procent, i to głównie na kierunkach nauczycielskich, uczelnia miała listę zaufanych kwater dla młodych studentek. Mogły się tam czuć bezpiecznie i pozostawać pod okiem strażników „niemieckiej, narodowosocjalistycznej moralności”. Jane trafiła do wdowy Grety Auschenwald, która zajmowała mieszkanie na piętrze kamienicy znajdującej się niedaleko wspaniałej fryburskiej katedry. Znalazła adres bez trudu, ale wniesienie na górę walizek okazało się jednak trudne – od dwóch dni była w podróży.
– Fräulein do mamy? Na kwaterę? – zapytał młody człowiek w mundurze Hitlerjugend.
Jane zaczynała powoli się przyzwyczajać, że w Niemczech wszyscy – lub prawie wszyscy – nosili przepisowy mundur. Zuniformizowanie mężczyzn wydawało się jej jednak czymś innym niż tylko zdeklarowanym przywiązaniem do militaryzmu. W przypadku tego nieznajomego jej chłopaka było pewnym stylem bycia. Tak to odebrała.
– Tak, do pani Auschenwald.
– Przepraszam, nie przedstawiłem się. Peter. Jestem jej synem.
Młody człowiek stuknął obcasami, jak gdyby była to poranna musztra, po czym otworzył bramę kamienicy. Następnie chwycił obie walizki, aby Jane nie musiała ich targać sama na górę. Zaprowadził ją do mieszkania. Pani Auschenwald zajmowała całe piętro kamienicy, a to oznaczało, że miała do dyspozycji wygodne pięciopokojowe mieszkanie. Syn przedstawił matkę – była to drobna, sześćdziesięcioletnia kobieta, schludna, skromnie ubrana.
– Miło mi, że mogę panią poznać – powiedziała Jane w swoim nienagannym niemieckim.
– Ja również. Otrzymałam z uniwersytetu pismo w sprawie pani kwaterunku. Nie ma problemu. Do pani dyspozycji jest ładny duży pokój z balkonem. Jednak łazienka będzie wspólna.
– W porządku.
– Czy ma pani szczególne życzenia żywieniowe?
– Nie – odparła Jane. Nie wspomniała nic o tym, że urodziła się i wychowała w rodzinie żydowskiej. Nigdy nie lubiła podziału na koszerne i niekoszerne. I znajdowała się w Niemczech Hitlera.
Dokładnie tak sobie wyobrażała mieszkanie na kwaterze. Pokój rzeczywiście był przestronny. Rozpakowała się. Jej rzeczy zajęły niewiele miejsca w szafie. Postanowiła, że czym prędzej kupi sobie konfekcję, która pomoże jej idealnie wpasować się w niemieckie społeczeństwo, a przede wszystkim – nie odróżniać się. Po tylu dniach podróży – choć nie mogła narzekać na luksus pierwszej klasy na liniowcu „Bremen” – marzyła o porządnej kąpieli. Nalała całą wannę wody z dodatkiem soli. Pani Auschenwald w tym czasie przygotowywała kolację, której zapach niósł się po mieszkaniu. Wstając z wanny, spojrzała w lustro i ujrzała siebie całkowicie nagą. Pomyślała o sobie jako o istocie potrzebującej bliskości innego człowieka. Podobało jej się to, co zobaczyła, ale szybko w duchu skarciła się za próżność. Wytarła się ręcznikiem. Gdy nakładała bieliznę, usłyszała szmer, bardzo delikatny. Nie myliła się – ktoś ją podglądał przez dziurkę od klucza łazienki.
To ten szczeniak – pomyślała Jane. Jego zachowanie wprawiło ją w zakłopotanie.
Nazajutrz rankiem Jane nie zastała chłopaka, może dlatego, że zmęczona po tak długiej podróży musiała odespać. Wstała dopiero o wpół do dziesiątej i bynajmniej nie robiła sobie wyrzutów z powodu rozkosznie długiego spania. Frau Auschenwald podała jej znakomite śniadanie – jajka, masło, ciemny chleb, kiełbaski. Zaparzyła też kawę.
– Chciałabym z panią porozmawiać o zachowaniu mojego syna – powiedziała w końcu gospodyni, najwyraźniej chciała przeprosić za gówniarza.
– Ależ proszę się nie przejmować – zareagowała szybko Jane.
– To amerykańskie podejście, które, proszę wybaczyć, nie jest dobre – rzekła pani Auschenwald. – Coś pani powiem. Męża straciłam na wielkiej wojnie i mój Peter jest dzieckiem, które rosło bez ojca. Sama go wychowuję, a nie jest to dziś łatwe, proszę mi wierzyć. Ja jestem prosta kobieta i mam proste zasady. Codziennie modlę się na mszy świętej rano w katedrze za mojego syna, który się pogubił. Zauważyła pewnie pani ten brunatny mundur, prawda?
– Trudno nie zauważyć – odparła Jane. – Ale syn był dla mnie miły wczoraj, sama pani wie, z tymi walizkami...
– Z walizkami to był jego obowiązek – stwierdziła pani Auschenwald. – Ale ja mówię też o jego zachowaniu wczoraj, gdy pani brała kąpiel. Mój syn panią podglądał.
Jane poczuła się nieswojo.
– Bardzo, bardzo przepraszam za jego zachowanie – powiedziała z naciskiem gospodyni. – Chcę, żeby pani się u mnie dobrze czuła. Gdy pani spała, miałam z nim bardzo długą i ostrą rozmowę. Widzi pani, ja się go coraz częściej boję. Rzadko bywa w domu, całe dnie spędza w Hitlerjugend.
Jane zrobiło się żal tej Niemki, najwyraźniej dobrej i zachowującej zasady moralne. Kobieta gorzko westchnęła.
– Coraz mi trudniej przemówić mu do rozsądku – rzekła po chwili ciszy. – W Niemczech nie dzieje się dobrze.
– Mówi pani odważne rzeczy. Prawie mnie pani nie zna – zauważyła Jane.
– Ale znam się na ludziach, a pani jest z Ameryki, z wolnego świata, cokolwiek to znaczy. Mój syn został złapany przez hitlerowską młodzież i oni trzymają go w szponach mocno. Za słaba jestem. Mnie nie usłucha. Ale ja w sprawach moralności nie ustąpię. Mam nadzieję, że przyjmie pani moje przeprosiny.
– Oczywiście, że tak. Miło mi, że pani zareagowała. Rzeczywiście poczułam się nieswojo. Zorientowałam się, kiedy wyszłam z wanny...
Frau wydawała się trochę uspokojona reakcją swojego gościa.
– Za ten miesiąc połowa ceny.
– Ależ proszę...
– Nie, była wina po naszej stronie i musi być zadośćuczynienie. Peter ma panią osobiście przeprosić za swoje zachowanie. Tego wymaga przyzwoitość i nie ma tutaj dla mojego syna usprawiedliwienia, że jest pani piękna, a on jest dorastającym szczylem – mówiła z przekonaniem pani Auschenwald. – To dla mnie kwestia honoru. Będzie pani zawsze mogła na mnie liczyć, panno Coulfield.
– Dziękuję, to bardzo miłe z pani strony.
– I proszę przyjąć ode mnie jeszcze jedną radę – powiedziała kobieta. – Proszę nigdy wobec Niemców, których pani pozna, przenigdy, nie mówić tego, co pani myśli naprawdę. Ten kraj zamienił się w więzienie. Wiem, co mówię. Wszyscy donoszą na wszystkich na Gestapo.
– Na co, przepraszam? – zapytała Jane, która po raz pierwszy usłyszała tę nazwę.
– To tajna policja państwowa, smutni panowie pilnujący narodowosocjalistycznej myśli. To źli ludzie, bardzo źli. Niemcy są w rękach diabła, proszę mi wierzyć, starej kobiecie. – To zdanie Auschenwald wypowiedziała z taką siłą i przekonaniem, wiarą w to, co mówi, że Jane poczuła, jak nagły paraliżujący fluid przeszedł jej wzdłuż kręgosłupa. – Moja droga, wiem, co mówię. Niemcami rządzi teraz diabeł – powtórzyła kobieta. – Proszę nigdy nie wierzyć nikomu, zwłaszcza jeśli pozna pani ludzi z wyższych sfer.
Zapadła cisza. Po chwili pani Auschenwald nagle uśmiechnęła się jak gdyby nigdy nic.
– Kawa wystygnie – rzekła, promieniejąc spokojem.
Jane wróciła do jedzenia. Po śniadaniu napisała list do rodziców – wiedziała, że przede wszystkim Samuel go przeczyta z przyjemnością. Opisała drogę przez Atlantyk, pierwszą w swoim życiu, pierwsze wrażenia z Niemiec i oczywiście zawarła adres zwrotny, na który rodzice mogą pisać, choć i tak wiedziała, że będzie to czynić ojciec, który nie był jej ojcem.
W piątek, dwa dni po przyjeździe do Fryburga, Jane poszła na uniwersytet na spotkanie z Martinem Heideggerem. Nie spodziewała się łatwej rozmowy – wiedziała już coś niecoś o słynnym filozofie, więc trochę się obawiała, jak zostanie potraktowana. Mogła jedynie domniemywać, że Heidegger nie lubi filozofii amerykańskiej, ale tym się nie przejmowała. Nie zgadzała się głęboko i fundamentalnie z założycielami amerykańskiej myśli pragmatycznej, czyli z Williamem Jamesem i Johnem Deweyem, ponieważ nie odpowiadał jej koncept, iż to wola decyduje o tym, co jest prawdziwe, a co nie. Pragmatycy zakładali a priori, a więc bez doświadczenia, że niemożliwe jest istnienie jednej wzorcowej aksjologii, ponieważ wszystko jest indywidualne. Jane nie zgadzała się z tym, że każdy może mieć swoją prawdę i jest ona równa obiektywnemu poznaniu. Wiele razy spierała się o to z profesorami na Harvardzie i zawsze opierała swoją krytykę na czytanym tekście. Według niej aksjologia pragmatyków sprowadzała się do tego, że dwa sądy mogłyby stać się równie prawdziwe i fałszywe jednocześnie. A to prowadziło do relatywizmu moralnego.
Jednego była pewna: swojego tutaj i teraz. A to był Fryburg w Niemczech Hitlera, więc z perspektywy tego „tutaj” i tego „teraz” nie było miejsca na żaden relatywizm moralny. Jane nie czuła jeszcze, że aby zachować siebie, trzeba narazić się na przekroczenie niebezpiecznej granicy między życiem i śmiercią. To jeszcze nie był jej wybór, ale ostrzeżenie pani Auschenwald zrobiło swoje. Postanowiła jej zaufać i nie mówić zbytnio ani o sobie, ani o tym, co wie, a zacząć słuchać tego, co na uniwersytecie będą mieli do powiedzenia Niemcy, w szczególności jeden z nich – Martin Heidegger.
Poszła na wydział filozofii. Ubrała się po amerykańsku, ale z gustem, szykiem i elegancją. Gdy sekretarz rektora ją zobaczył, nie mógł uwierzyć, że amerykańskim doktorantem, którzy przyjechał do profesora, jest taka piękna kobieta. W opinii wielu Niemców tego czasu – a już na pewno tych z nazistowskich kręgów, którzy w ciągu dwóch lat przeistoczyli Niemcy w kraj donosicieli i Gestapo – sama pozycja kobiety nie pasowała do uniwersytetu. Jane była zaprzeczeniem tego poglądu. Jej obecność w rektoracie uniwersytetu we Fryburgu Bryzgowijskim niepokoiła – jakby w mury przesławnej niemieckiej uczelni zakradło się niebezpieczeństwo. Ona, przebojowa amerykańska dziewczyna, była zagrożeniem.
– Ja do profesora Heideggera – rzekła, w ogóle nie pytając, czy może pan profesor znalazłby dla niej czas. Ona wiedziała, że znajdzie. To miał być pojedynek na poglądy filozoficzne.
– Fräulein Coulfield? – zadał pytanie gryzipiórek, choć było retoryczne. – Pan profesor czeka na panią.
Jane mogła zatem przestąpić progi gabinetu, będące jednocześnie granicą wewnętrznego świata wielkiego człowieka, uwikłanego w system polityczny, którego ona sama w głębi serca się lękała. Miało to być spotkanie dwojga nierównych sobie w tamtym czasie ludzi. Kobieta – filozofka, która podejmuje wyzwanie starcia intelektualnego z mężczyzną, który zawrócił filozofię z miejsca, w które zapędzili ją Hegel, Marks i pozytywiści.
Dostrzegła go – siedział za wielkim biurkiem. Dopiero po chwili podniósł na nią wzrok. Jane miała letni kapelusz i elegancki kostium, szyty na miarę w Nowym Jorku, składający się ze spódnicy i marynarki w kolorze brązowym. Celowo wybrała taki kolor. W Niemczech nazistowskich był on bardzo na czasie.
– Pani jest zapewne ową amerykańską filozofką... Proszę wybaczyć, ale żeńska końcówka w języku niemieckim brzmi tak dziwnie. Czy też może jest pani filozofem? – zapytał Heidegger.
– Uczę się filozofii. Filozofem jest pan, profesorze Heidegger.
– Czym jest dla pani filozofia?
Ale to pytanie było jedynie z pozoru proste. Heidegger nie szukał prostych odpowiedzi na pytania, na które – jak mu się wydawało – znał odpowiedź.
– Myślę, że w Byciu i czasie podjął pan próbę odnalezienia najbardziej istotnych elementów składających się na greckie myślenie. Przyznaję, nie mogłam przeczytać jej w całości, ponieważ w Ameryce dostępne były tylko fragmenty i relacje z innych źródeł. Wydaje mi się jednak, że filozofia jest próbą powiązania naszej rzeczywistości z życiem, językiem, który je opisuje, i bytem, który istnieje.
Odpowiedź zaskoczyła Heideggera, który nie spodziewał się takich słów od młodej Amerykanki, osoby pochodzącej ze świata, którym wielki filozof jawnie gardził.
– Filozofia zadaje pytania, ale nie narzuca odpowiedzi – odparł. – Czego pani oczekuje od naszego uniwersytetu? W czym mógłbym pani pomóc?
Jane przeszła do sedna.
– Interesuje mnie, w jaki sposób funkcjonuje u pana pojęcie bytu i w jaki sposób odnosi je pan do ludzkiego życia. Co istotne, interesuje mnie pewien historyczny ciąg filozofii, od którego wyprowadza pan swój byt i konstruuje go na nowo, ponieważ z tego, co zdążyłam przeczytać w Ameryce, definiuje go pan zupełnie inaczej niż Kartezjusz, Kant czy Hegel. Ja pochodzę ze świata filozofii pragmatycznej, w której prawdziwe jest to, co wola jednostki definiuje jako użyteczne i pomocne. Nie będę ukrywać przed panem profesorem, że dystansuję się poznawczo od moich amerykańskich kolegów. Wolność jednostki nie może być absolutna, ponieważ ogranicza ją wolność innej jednostki, a kilka takich jednostek tworzy grupę, szerzej: społeczeństwo.
– Naród – dodał Heidegger.