Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Epicka powieść o polskich Kresach i trzech siostrach, które rozdzieliła wojna… Ale czy na zawsze?
Latem 1930 roku do dworu państwa Szymańskich w Kutach przyjeżdża kuzyn Antoni Mokrzycki i nikt się nie spodziewa, że jego wizyta wywróci do góry nogami świat trzech sióstr. Żywiołowa Aldona zakocha się do szaleństwa, stateczna Konstancja zwątpi w swoje małżeństwo z oficerem Korpusu Ochrony Pogranicza, a młodziutka Łucja zobaczy coś w nurtach Czeremoszu…
W 1967 roku na komendę Milicji Obywatelskiej w Warszawie zostaje przywieziony tajemniczy, utrudzony długą wędrówką włóczęga. Funkcjonariusze nie są w stanie uzyskać od niego żadnych informacji – mężczyzna milczy. Tymczasem w Nowym Jorku do psychoterapeutki zgłasza się zakonnica, która po wielu latach chce zrzucić habit. Kobieta zmaga się z traumą II wojny światowej, a jej opowieść przepełniają ból i niepokój.
Czy te dwa zdarzenia mogą mieć coś wspólnego z pięknym latem w Kutach 1930 roku?
Wojciech Dutka, autor bestsellerowych powieści o tematyce wojennej, w epicki sposób ukazuje Kresy, krainę zmitologizowaną, lecz wciąż będącą dla wielu elementem narodowej tożsamości. Przyglądając się losom sióstr Szymańskich, snuje także refleksje na temat skomplikowanej sytuacji Polaków, Ukraińców, Żydów i Ormian żyjących przed wojną w Kutach, Stanisławowie oraz we Lwowie. „Zdradzona” to przejmująca, wielowątkowa powieść z elementami grozy, w której napięcie narasta wraz ze zbliżaniem się wybuchu II wojny światowej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 428
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025
© Copyright by Wojciech Dutka, 2025
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Małgorzata Piotrowicz
Korekta: Joanna Dzik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna,
Rawpixel, Freepik
Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68577-48-8 (EPUB); 978-83-68577-49-5 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
PROLOG
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział I. Trauma
Rozdział II. Wizyta kuzyna
Rozdział III. Élain Vital
Rozdział IV. Tamto gorące lato
Rozdział V. Burza
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział VI. Terapia równoległa
Rozdział VII. Rozszczepienie
Rozdział VIII. Scylla i Charybda
Rozdział IX. Jaskinia poetów
Rozdział X. Nie Boskie objawienie
Rozdział XI. Zmysł udziału
CZĘŚĆ TRZECIA
Rozdział XII. W ciemnym pokoju
Rozdział XIII. Polski dziki wschód
Rozdział XIV. Topielec zieleni
Rozdział XV. Rewolucjonistka
Rozdział XVI. Tam, gdzie mieszka mrok
Rozdział XVII Wstawaj, bzyku!
CZĘŚĆ CZWARTA
Rozdział XVIII. Na krawędzi
Rozdział XIX. A więc wojna!
Rozdział XX. Krew nad Czeremoszem
Rozdział XXI. Inny świat
Rozdział XXII. Przesłuchanie
Rozdział XXIII. Przepoczwarzenie
CZĘŚĆ PIĄTA
Rozdział XXIV. Hipnoza
Rozdział XXV. Myślenie kolektywne
Rozdział XXVI. Wybór
Rozdział XXVII. Zmory
Rozdział XXVIII. Kwestia szczęścia
Rozdział XXIX. Ofiara zakładcza
Rozdział XXX. Skok w przepaść
EPILOG
Przypisy
Mężczyzna szedł poboczem drogi. Miał na sobie liche spodnie, stare półbuty i flanelową koszulę. Było to dość osobliwe ubranie, zważywszy na pogodę: upalną i duszną. Nie wiadomo było, dokąd zmierza ani też skąd przyszedł. Gdy dotarł do przedmieść Warszawy, zwrócił uwagę robotników wracających z Ursusa z popołudniowej zmiany. Ktoś wskazał go ręką pozostałym i rzucił w jego stronę kilka wyzwisk. Ludzie zazwyczaj boją się takich włóczęgów, osób z marginesu, z jakichś powodów nieprzystających do otaczającej rzeczywistości. Mężczyzna nie reagował i szedł przed siebie.
W pewnej chwili samochodem marki Warszawa podjechał patrol Milicji Obywatelskiej, może przez kogoś wezwany, a może zjawił się tu tylko przypadkiem. Milicjanci, ujrzawszy włóczęgę, zatrzymali go i próbowali wylegitymować. Z uwagi na to, że nie mogli z niego nic wydobyć, gdyż mężczyzna nie mówił, nie miał też żadnych dokumentów, zawieźli go do komendy na warszawskiej Woli. Dopiero tam zauważono na jego nogach bolesne rany, chyba spowodowane brakiem pielęgnacji stóp oraz długim marszem.
Skąd zatem ten człek pochodził? To było zagadką.
Jane Singer-Coulfield od czasu powrotu z Europy do Stanów Zjednoczonych[1] zajmowała się nauczaniem: prowadziła lekcje filozofii w prestiżowej nowojorskiej szkole średniej w Stuyvesant, ale nie zaniedbała także bardziej praktycznej strony, jaką było doradztwo psychologiczne. Zdobyła też wymagane przez Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne uprawnienia i pomagała ludziom wychodzić z głębokich traum spowodowanych wojną. Tu można postawić pytanie: co miała wspólnego II wojna światowa z ludźmi z roku 1967, kiedy to przez Amerykę przetaczała się fala niezadowolenia spowodowana inną wojną – tą w Wietnamie, walką czarnoskórych o równouprawnienie polityczne w stanach południowych, czy też koncertami w Woodstock, które miały się stać manifestacją pokolenia dzieci kwiatów?
Pytana o to Jane Singer-Coulfield, która jako kobieta przeszła przez piekło II wojny światowej i popełniła chyba wszystkie możliwe błędy, odbijała piłeczkę:
– Czy trauma kończy się dla kogoś, kto w czasie wojny stracił wszystkich, których kochał?
– Nie – odpowiadał najczęściej interlokutor.
– A czy kończy się dla dzieci, które przeżyły Zagładę i straciły rodziców, rodzeństwo, przyjaciół i znajomych?
– Nie – mówił zawstydzony rozmówca.
– A jak te dzieci dorosną i same założą rodzinę, to czy dla ich dzieci Zagłada kiedyś się skończy?
– Nie, istnieje przecież trauma dziedziczona.
– No właśnie. – Jane Singer-Coulfield spoglądała ze spokojem. – Są traumy, które nie skończą się nigdy. Zagłada jest jedną z nich.
Właśnie błędy, jakie popełniła w życiu, koszmar uwięzienia w obozie ustaszy w Jasenovacu i to, w jaki sposób sama sobie poradziła z głębokimi ranami psychicznymi i własną traumą, sprawiły, że po latach Jane stała się poszukiwaną psychoterapeutką specjalizującą się w tego rodzaju ranach. Ocaleni z Zagłady, którzy doświadczyli jej jako dzieci w Europie, a teraz mieszkali w Stanach, zwracali się do niej o pomoc. W relacji psychoterapeutycznej kluczowa jest wolna wola klienta, ale też umiejętność słuchania terapeuty. A Jane potrafiła słuchać.
Pewnego dnia w sierpniu 1967 roku do jej gabinetu w Nowym Jorku przyszła zakonnica w habicie, w wieku około pięćdziesięciu kilku lat. Mówiła oczywiście po angielsku, i to bardzo sprawnie, ale z wyczuwalnym akcentem wschodnioeuropejskim.
– W czym mogłabym siostrze pomóc? – zapytała Jane, nieco zaskoczona niezwykłym gościem.
– Sama nie wiem...
– Proszę usiąść. Porozmawiajmy.
– Właściwie nie wiem, czy powinnam z panią rozmawiać – rzekła zakonnica. – Mam przecież swój zakon, swojego biskupa, społeczność parafii, gdzie służę. Powinnam raczej pójść do spowiedzi i komunii świętej.
– I zrobiła to siostra? – Jane popatrzyła na nią pytająco.
– Oczywiście, wiele razy.
– Z jakim rezultatem? – rzuciła Jane i od razu ugryzła się w język. Nie chciała, aby jej pytanie zabrzmiało jak kpina.
Życie w liberalnym Nowym Jorku i do tego bycie liberalną Żydówką, która głosuje na partię demokratyczną, oznaczało delikatną tendencję do lekceważenia katolików. Jednak choć Jane pochodziła z zasymilowanej rodziny żydowsko-angielskiej, od zakończenia II wojny światowej była katoliczką i jej stosunek do polityki amerykańskiej był więcej niż ambiwalentny.
– Szczerze mówiąc – zakonnica westchnęła – żadnym. Powiedzmy, że mam kryzys powołania.
– Czym mógłby być spowodowany?
– Nie wiem, czy chcę być dalej w zakonie.
– Doskonale siostrę rozumiem – rzekła Jane.
– Nie sądzę – rzuciła z przekąsem zakonnica. – Nie chciałabym być niegrzeczna, ale pani nie może wiedzieć ani zinternalizować sobie mojej sytuacji.
– Mogę. – Jane Singer-Coulfield wstała i podeszła do półki, gdzie trzymała swój album ze zdjęciami.
Miała go w pracy, bo czasami podczas warsztatów o Zagładzie, które prowadziła z młodymi ludźmi ze szkół średnich i uczelni nowojorskich, potrzebowała swoich zdjęć, które wykonano w Jugosławii tuż po wyzwoleniu oraz w czasie, kiedy zamknęła się na kilka lat w czterech ścianach własnej wolności. Chwyciła album i szybko odnalazła zdjęcie z włoskiego Karmelu. Pokazała je zakonnicy.
– Jak siostra sądzi, kim jest ta kobieta w karmelitańskim habicie? – Wskazała na samą siebie pośrodku zdjęcia.
Zakonnica z początku nie bardzo chciała wierzyć, ale przecież dowód znajdował się przed jej oczyma. Dopiero po chwili dała znać Jane, jak bardzo czuje się zaskoczona sytuacją.
– Pani była... w Karmelu?
– Tak, kilka lat, ale ostatecznie odeszłam, już tutaj, w Ameryce.
– Dlaczego?
– Odeszłam – zaczęła Jane – ponieważ Karmel był dla mnie ucieczką przed traumą. Byłam więziona w obozie koncentracyjnym prowadzonym przez chorwackich ustaszy na terenie Jugosławii, a głównym katem, który zamordował tam setki ludzi, był... były katolicki ksiądz. Jeśli istnieje gorszy diabeł od niego, to piekło musi mieć nadprogramowe etaty. Może siostra być ze mną zupełnie szczera. To, co siostra tutaj powie, zostanie między nami.
To szczere wyznanie sprawiło, że nieznajoma zdecydowała się otworzyć. Jane od razu zrozumiała, że będzie musiała odwołać innych umówionych na sesję ludzi, bo zakonnica wydawała się osobą naprawdę potrzebującą pomocy. I chociaż w owej chwili nie wiedziała o niej prawie nic, nie znała przyczyny problemu, to przeczucie – coś, co odróżniało ją od psychologów działającym przede wszystkim podług metody klinicznej – kazało jej zająć się siostrą. Jane miała swój własny nieortodoksyjny styl i dla intuicji, jakiejś platońskiej iluminacji, w jej zestawie metod i strategii dotarcia do ludzi zawsze było miejsce.
– Jestem zaskoczona – powiedziała zakonnica – ale wierzę pani. Myślę, że dobrze trafiłam, ponieważ mój problem jest bardzo złożony, oparty zapewne na moich przeżyciach wojennych, ale ma też inny wymiar, duchowy... Proszę wybaczyć, szukam słowa...
– Metafizyczny – podpowiedziała Jane. – Zajmowałam się też filozofią.
– Dokładnie tak! Czy pani mnie wysłucha?
– Ależ tak.
Jane dostrzegła w tym momencie zakłopotanie kobiety w habicie.
– Mam też taki problem, że nie wiem, jak zapłacić za tę wizytę. Moi przełożeni uważają takie rzeczy za fanaberię. Poza tym gdyby moja matka przełożona dowiedziała się, że ją okłamałam i zamiast na adorację w katedrze poszłam do psychoterapeutki, dostałabym karę...
– Siostra przełożona okazałaby wówczas swoją niedojrzałość – skomentowała Jane.
– Tak, trafiła pani w sedno.
– Czy mogę zadać siostrze pytanie?
– Oczywiście.
– Do jakiego zgromadzenia siostra należy?
– Do sióstr szkolnych de Notre Dame[2]. Prowadzimy w Nowym Jorku szkołę, mamy dom zakonny na Brooklynie.
– Czy siostra złożyła już profesję wieczystą?
– Tak.
– Od dawna jest siostra w zakonie?
– Dwadzieścia lat.
– To bardzo długo. – Jane Singer-Coulfield zamyśliła się. – Przed ewentualnym odejściem musi siostra podjąć naprawdę dobrze przemyślaną decyzję. Czy siostra ma jakiś majątek?
– Nie.
– Żadnej rodziny?
– W Ameryce? Nie.
– Jeśli siostra odejdzie, czeka siostrę ostracyzm środowiskowy – zaczęła tłumaczyć Jane. – Ja decyzję o odejściu podjęłam podczas rejsu z Europy do Ameryki i miałam tutaj, w Nowym Jorku, zakotwiczenie. Rodzina mi pomogła. Czy siostra jest rodowitą Amerykanką?
– Nie.
– Przybyła siostra do Stanów po wojnie? Domyślam się, że z Europy.
– Tak.
– Proszę się teraz chwilę zastanowić. Czy podjęła już siostra decyzję o odejściu?
Zapadła cisza.
– Na razie moje plany tak daleko nie sięgają. Mam tylko coraz więcej wątpliwości – rzekła w końcu zakonnica.
– Wątpliwości są częścią procesu poznawczego. Mówiłam siostrze, że ja już swoje w klasztorze przerobiłam – powiedziała nie bez swoistej autoironii Jane. – Problemem zajmiemy się później, pierwszą wizytę poświęcimy – kąciki ust Jane drgnęły – na poznanie się. Za to się nie płaci. Ja muszę się dowiedzieć, czy podołam jako psychoterapeutka, a siostra – czy naprawdę chce do mnie przychodzić.
– To miłe z pani strony.
– Nie, to profesjonalne – odparła Jane. – Przedstawmy się zatem. Ja nazywam się Jane Singer-Coulfield, jestem psychoterapeutką.
Zakonnica na chwilę zamknęła oczy. Zamyśliła się. Wyglądała, jakby się modliła, ale tak naprawdę przywoływała to wszystko, co było odległe, co zblakło od upływu czasu, ale nie zniknęło; wspomnienia skrywane głęboko w jaźni musiały zostać przywołane. Mierzyła się ze swoją traumą II wojny światowej, piekła na ziemi, które rzeczywiście nie zniknęło wraz z ustaniem walk w roku 1945, ale wciąż w niej trwało. Podjęła decyzję. Musi stawić temu czoła. Otworzyła oczy.
– Jestem siostra Klara. Takie mam imię zakonne. To na razie musi wystarczyć.
Jane poczuła się zaskoczona. Zakonnica mówiła znakomicie po angielsku, musiała spędzić w Stanach jakiś czas. Być może nawet od zakończenia wojny w Europie. Dziwny przypadek, osobliwy, prawie jak skecz z dobrego nowojorskiego teatru na Manhattanie, pod tytułem „Przychodzi zakonnica do seksuologa”, albo coś w tym stylu, taki woodyalenowski klimat. Jane nie miewała ostatnio podobnych wyzwań w pracy; coraz częściej zgłaszały się osoby z depresją, nadużywające alkoholu, rozwodnicy, załamane kobiety, nienawidzący samych siebie kryptogeje... Ale zakonnica z wątpliwościami? Coś takiego się dotąd nie zdarzyło.
– Będę siostrze pomagać.
– Dziękuję, ale...
– Bezpłatnie, skoro nie ma siostra jak zapłacić. Przeżyję bez tych stu dolarów.
– Tyle pani bierze? – zdumiała się zakonnica. – Ceni się pani...
– Nowy Jork nie jest miłosiernym miastem dla filantropów.
– Kościół też nie.
Jane uśmiechnęła się pod nosem.
– Dziwnie się siostra wyraża o swojej wspólnocie.
– Takie zwierzę złośliwe jestem – rzekła zakonnica. – Moja przełożona mówi, że diabeł szepcze mi do ucha.
– A szepcze?
– Zdziwiłaby się pani, ile razy.
– I do tego żartownisia z siostry.
– W życiu nie byłam bardziej poważna. – Kobieta popatrzyła na terapeutkę ze spokojem. – Ja naprawdę słyszę głosy.
To może być rozdwojenie jaźni... – pomyślała Jane.
– Nie jestem wariatką – rzuciła stanowczo, jakby czytając jej w myślach, siostra Klara.
– Tego nie powiedziałam. – Jane opanowała zdumienie.
– A gdybym pani powiedziała, że słyszę też, jak mówią drzewa? Uwierzyłaby pani?
– Uwierzyłabym, że je siostra słyszy. Ale wiem, że drzewa nie mówią.
– Mówią, a jak kogoś nie lubią, to potrafią być złośliwe. Na przykład kasztanowce. Dostała pani kiedyś w głowę kasztanem?
– Zaczynam się siostry bać.
– Ja się sama siebie boję. I myślę, że moja przełożona też się mnie boi.
– Jaka ona jest?
– Wredna jędza.
– To przykre.
Nastąpiła chwila milczenia. Jane uświadomiła sobie nagle, że zaczyna lubić tę kobietę. Gdy spotkała się przed wieloma laty z Heideggerem w Niemczech, uznała, że był miły. A nie był. Cóż, z wiekiem uczymy się ludzi, tej trudnej i bolesnej życiowej mądrości. Robiło się coraz bardziej ciekawie, coraz bardziej intrygująco.
– W każdym razie proszę się nie przejmować finansowaniem naszych spotkań – rzekła Jane. – Czy siostra może wychodzić regularnie?
– Tak, chyba że dostanę karę.
Jane chciała ją zapytać, czy często jest karana, ale było to w miarę oczywiste. Swoją drogą – pomyślała – musi być twarda, skoro tyle wytrzymała w tak niedemokratycznej instytucji.
– Raz w tygodniu mogę wyjść na adorację do nowojorskiej katedry – powiedziała siostra Klara.
– Czy w takim razie możemy się wtedy spotykać? Żeby było jasne – nie zachęcam do okłamywania swojej przełożonej.
– Ja też nie lubię tego robić, ale nie mam wyboru.
Zakonnica nerwowo spojrzała na zegarek.
– Śpieszy się siostra?
– W zasadzie tak. – Kobieta poderwała się z fotela. – Odezwę się.
– W takim razie będę czekać, siostro Klaro.
Pożegnały się, podając sobie dłonie. Po wyjściu zakonnicy Jane usiadła jeszcze na chwilę, żeby pomyśleć. To był chyba najbardziej zaskakujący przypadek, jaki jej się dotąd przytrafił.
Sierżant Zdzisław Jóźwiak nie był typem twardego milicjanta i może właśnie dlatego wciąż był sierżantem. Warszawiak, urodzony tutaj, na Woli. Gdy zaczęła się wojna, miał dziewięć lat i mieszkał z rodzicami niedaleko kościoła Świętego Wojciecha. Między czteropiętrowymi blokami z cegły, typowymi dla robotniczego osiedla, toczyło się jego życie dziecka i nastolatka podczas niemieckiej okupacji. Jóźwiak przeżył masakrę Woli w sierpniu 1944 roku – ukrył się pod zwałowiskiem trupów mieszkańców swojego bloku. Osłonił go własnym ciałem ojciec, a chłopak, niedraśnięty przez Niemców, w nocy wylazł spod trupów i nasypem kolejowym biegnącym od strony Dworca Warszawa Zachodnia przedostał się na Ochotę. Tam udzielono mu pomocy. Zapamiętał doskonale, że w czasie powstania oraz wiele tygodni po nim, w obozie przejściowym dla ludności cywilnej w Pruszkowie, milczał. Rozumiał, co do niego mówią, ale sam żadną miarą powiedzieć nic nie mógł. Wiedział, czym są słowa i że można je wyartykułować, ale... nie umiał. Trafił w końcu do Kielc, do ciotki, która zgodziła się nim zająć. Kobiecina nauczyła go od nowa żyć, oddała mu utraconą mowę i posłała do szkoły. Do milicji poszedł, bo akurat ten zawód mu się spodobał.
Październikowa zmiana w roku 1956, rozwiązanie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i włączenie nowej formacji – Służby Bezpieczeństwa – do struktur milicji, na zasadzie służby w służbie, nie stanowiło dla niego problemu. Jóźwiak, mimo strasznych wojennych przeżyć, był przykładem pragmatycznego dostosowania, które dla wielu w Polsce Ludowej stanowiło o przydatności lub jej braku. Jednak koledzy z posterunku coś tam o nim wiedzieli; wiedziała też to i owo góra, która skrzętnie pilnowała, żeby nie dostał awansu. Dla Jóźwiaka nie stanowiło to przeszkody. Robił swoje, nie wychylał się.
Z tego też powodu, gdy patrol w warszawce przywiózł nieznajomego mężczyznę, na posterunku zajął się nim milicjant Jóźwiak. Szybko spisał protokół – nadzwyczaj krótki, ponieważ mężczyzna nie mówił. Milicja w takich przypadkach miała określoną procedurę. Opisano dokładnie miejsce odnalezienia nieznajomego przez patrol, jego wygląd, ubiór. Jóźwiak już kiedyś widział takich ludzi wałęsających się po Polsce, czy to po wsi, czy to po zrujnowanej stolicy w latach pięćdziesiątych. Jeśli ktoś przeżył w Warszawie powstanie, nie dziwił się powojennej nędzy o niebotycznej skali. Jóźwiak pomyślał, że ten facet wygląda, jak gdyby właśnie wyszedł z niemieckiego obozu. Znając dobrze procedury, zdawał sobie też sprawę, że teraz to od niego bardzo dużo zależy. Może nadać sprawie charakter przestępstwa włóczęgostwa i z pewnością ów milczący mężczyzna trafi do więzienia. Jednak Jóźwiak zaczął nabierać wątpliwości. Facet nie był agresywny. Po dokładnych oględzinach i kontroli osobistej stwierdzono, że nie ma żadnych dokumentów, pieniędzy, a na jego ubraniu – flanelowej koszuli, brudnych gaciach i rozpadających się półbutach – nie znaleziono żadnych śladów dystynktywnych w postaci naszywki lub wyszytego inicjału.
– Nic nie mamy – powiedział Jóźwiak do milicjantów w komendzie.
– Co zamierza obywatel sierżant? – zapytała sekretarka.
– Proszę połączyć mnie z prokuratorem.
Jóźwiak dobrze wiedział, jakie są realia i jak to wszystko działa. Jeśli sam zdecyduje w sprawie tego mężczyzny, może się narazić. Od milicjantów władza ludowa wymagała posłuszeństwa, a nie inicjatywy. Czekał zatem na połączenie. Po chwili sekretarka powiadomiła go, że rozmowę przeprowadzi prokurator Możejko.
– No co tam, Jóźwiak, nabroiliście? – zapytał prokurator.
– Ja nic, towarzyszu prokuratorze – rzekł nadzwyczaj miłym głosem Jóźwiak. – Mamy tutaj w komisariacie faceta, który nie mówi.
– Jak to nie mówi?
Jóźwiak lakonicznie streścił zatrzymanie, wygląd i zachowanie mężczyzny.
– To włóczęga – stwierdził prokurator. – Ale nie zapominajcie, Jóźwiak, że w społeczeństwie socjalistycznej Polski włóczęgostwo nie istnieje.
Jóźwiak dobrze to znał – nie istniały też bezrobocie, bumelanctwo, alkoholizm, przemoc domowa ani morderstwa. Nic takiego nie mogło się zdarzyć w Polsce Ludowej, ponieważ te przestępstwa – dowodzące demoralizacji – przytrafiały się tylko w społeczeństwie kapitalistycznym, plutokratycznym, a przez to zepsutym.
– No właśnie, towarzyszu prokuratorze.
– Co radzicie, Jóźwiak?
Na to pytanie czekał sprytny milicjant. Od jego odpowiedzi zależał los mężczyzny.
– Sądzę, towarzyszu prokuratorze, że ten niemowa wygląda jak ofiary wojny, tuż po jej zakończeniu. Znałem ludzi, którzy po tym, co się stało w czterdziestym czwartym u nas w stolicy, nie potrafili mówić miesiącami.
– O czym wy mówicie, Jóźwiak? – Prokurator się zniecierpliwił. – Wojna się skończyła siedemnaście lat temu.
– Towarzyszu, oczywiście macie rację. Ale są ludzie, dla których ona się nigdy nie skończy. Ten facet nikomu nic złego nie zrobił. Oczywiście zgadzam się, że nie możemy mu postawić zarzutu włóczęgostwa. Proponuję, żebyśmy go wysłali do wariatkowa.
Prokurator się uspokoił. Wysłanie delikwenta do szpitala dla nerwowo i umysłowo chorych zdejmowało z resortu spraw wewnętrznych ciężar odpowiedzialności. Facet zniknie tam, zmielony przez procedurę, być może zostanie umieszczony na oddziale zamkniętym na lata. A lekarze, cóż, będą mieć małpkę – myślał sobie prokurator Możejko – do swoich zabaw. Może jakiś lek na nim przetestują i PRL będzie miała z tego niemowy jakiś zysk?
– Wyrażam zgodę. Zamknijcie dochodzenie i spiszcie notatkę służbową z naszej rozmowy – rzucił do słuchawki.
Jóźwiak ucieszył się, że poszło po jego myśli. Wyszedł do mężczyzny. Facet siedział sztywno na krześle. Musiał się nie myć od dłuższego czasu, gdyż odór w pomieszczeniu był trudny do wytrzymania, chociaż sekretarka pootwierała okna. Milicjant podszedł do niego. Spojrzał w jego miodowe, łagodne oczy. Tam wewnątrz jest człowiek – pomyślał Jóźwiak – ale nie mam sposobu, żeby się do niego dostać.
– Jedziecie do szpitala psychiatrycznego do Tworek. Rozumiecie?
Niemowa nie wydał z siebie żadnego dźwięku ani nie potwierdził ruchem głowy, że dotarły do niego te słowa. Jóźwiak zatem nie wiedział, czy mężczyzna przyjął do wiadomości, co się z nim stanie. Szybko wypełnił druk, po czym dwaj milicjanci, którzy wcześniej przywieźli niemowę na posterunek, odstawili go do Tworek koło Pruszkowa, do tamtejszego szpitala dla nerwowo i umysłowo chorych.
Aldona Szymańska, lat osiemnaście, kończyła właśnie sztukę Czechowa Trzy siostry, którą czytała w oryginale po rosyjsku, czego zazdrościły jej obydwie siostry – starsza o sześć lat i najbardziej życiowa z nich wszystkich Konstancja oraz czternastoletnia Łucja. Siostry kochały czytać i zawsze chętnie dzieliły się ze sobą lekturami. Od kiedy jednak Konstancja wyszła za mąż za oficera wojska Korpusu Ochrony Pogranicza Jana Serafinowicza i wyjechała z nim na placówkę w jakiejś wiosce między rzekami Horynią i Słuczem, spotkania stały się rzadsze, a potem, gdy Serafinowiczowie dostali mieszkanie w Równem, a więc dużym mieście na wschodzie – ustały zupełnie. Łucja nie pochłaniała literatury w takim stopniu jak Aldona, była osobą stonowaną, bardzo religijną, czym odróżniała się od obydwu sióstr, zwłaszcza od żywiołowej i temperamentnej Aldony, która nie potrafiła przyjąć tak oczywistych dla osób wierzących prawd wiary. Kłóciła się o nie zaciekle z Łucją, dla której religia – i to zarówno w wydaniu katolickim, jak i w bardziej mistycznym i indywidualnym rycie wschodnim – stanowiła osobliwe decorum pełne pasji, zaangażowania i żywiołowej modlitwy. Utemperować je i pogodzić umiała jedynie Konstancja.
Siostry wychowała w gruncie rzeczy matka, Klementyna, z domu Mokrzycka, osoba skromna, ale trzymająca dworek Szymańskich żelazną ręką. Życie sióstr i ich matki toczyło się w cieniu ojca, Ludwika Szymańskiego, ziemianina i namiętnego karciarza, któremu los płatał dziwne figle. Czasem wygrywał, ale kiedy karta nie szła, to żona i córki zastanawiały się, czy nie pójdą z torbami. Ludwik zabezpieczył się jednak rządową posadą radcy prawnego w Stanisławowie, mieście wojewódzkim. Ta posada była jak skarb w zawiłym świecie układów i układzików, wszechobecnej korupcji i wszędobylskiego kryzysu, który na początku lat trzydziestych przeorał Rzeczpospolitą i sprawił, że setki tysięcy ludzi wałęsało się po kraju, szukając jakiejkolwiek posady. Ludwik, były żołnierz Legionów Polskich w czasie wielkiej wojny, istniał w świecie Kresów dzięki sanacji, z którą wyraźnie sympatyzował. Oczywiście uzyskana dzięki koneksjom posada sprawiła, że tu i ówdzie mawiano o nim, że jest nie do ruszenia ze względu na kontakty z piłsudczykami. Tak czy owak, pensja radcy w połączeniu z majątkiem w tej smutnej epoce końca ziemiaństwa sprawiała, że nestor rodu mógł się czuć bezpiecznie.
W domu patriota i działacz ustępował miejsca mężczyźnie wycofanemu – wszak swoje zrobił, odziedziczył dom, spłodził córki i teraz mógł się cieszyć stabilizacją. Ach, te wszystkie cudowne wieczory, kiedy pan domu i ojciec mógł nacieszyć się nastawioną płytą gramofonową, przy kieliszeczku – lub nawet kilku – ulubionej nalewki z czarnego bzu, przy kobietach, które chodziły wokół niego jak wokół posągu jakiegoś antycznego boga...
– Proszę tatusiowi podać jeszcze tej boskiej naleweczki – mówił do córek pan Szymański.
Jednym słowem nikt i nic nie mogło zakłócić porządku w tym polskim, patriotycznym domu na Kresach. Pewną rysą był ślub najstarszej córki Konstancji, latem 1927 roku. Na to jednak nestor domu Szymańskich w gruncie rzeczy nic nie mógł poradzić. Na jednym z przyjęć, na których zbierano datki na wojsko, pojawił się pewien oficer, służący w czwartej brygadzie Korpusu Ochrony Pogranicza „Podole” z siedzibą w Czortkowie. Nazywał się Jan Serafinowicz i mógł imponować dziewczynom. Wysoki i przystojny, z patriotycznej rodziny, choć o korzeniach tatarskich, zawrócił w głowie Konstancji, która po prostu zakochała się w nim bez pamięci. Idylliczna para – tak o nich mówiono. Religia podporucznika Jana Serafinowicza nie stanowiła problemu – był przywiązany do polskiej wersji islamu, który wyznawali Tatarzy. Pozwolił oczywiście Konstancji zostać przy katolicyzmie i umówili się odnośnie do wyznania dzieci – jeśli na świat przyjdzie syn, będzie wyznawcą Proroka, jeśli córka – może zostać przy katolicyzmie. Wśród Tatarów zdarzały się małżeństwa mieszane i nikogo na Kresach to nie dziwiło. Tak oto najstarsza i najbardziej przewidywalna, konkretna, życiowa i niemająca skłonności do melancholii siostra jako pierwsza opuściła rodzinne gniazdo Szymańskich.
– Czy wiesz, że przyjedzie do nas z Lublina kuzyn na te wakacje? – zapytała Łucja Aldonę, gdy ta w czerwcowe, upalne i długie popołudnie leżała na werandzie, w ulubionym słomianym fotelu, czytając książkę.
Przez przypadek Łucja zobaczyła u starszej siostry wydanie opowiadań Czechowa po rosyjsku. Chciała zapytać, dlaczego woli czytać rosyjskich pisarzy niż polskich, ale przypomniała sobie, że Aldona zawsze miała na to jedną odpowiedź: kto czyta, nie błądzi, a nieznajomość języka Dostojewskiego, Czechowa czy Lwa Tołstoja szkodzi. Dlatego darowała sobie kolejne starcie literackie.
Aldona, zirytowana przerwaniem lektury, wychyliła się zza książki i spojrzała na młodszą siostrę.
– Nie mamy kuzyna w Lublinie – rzuciła od niechcenia.
– Ależ mamy! – żachnęła się Łucja, która była przyjazdem kuzyna bardzo podekscytowana. – Przecież mają majątek w Mokrzycach pod Lublinem. Jak mogłaś o tym zapomnieć?
Cóż, Aldona wcale o tym nie zapomniała, po prostu chciała młodszą siostrę „spławić”, bo emocjonalne rozterki czternastolatki nie były tym, czym pragnęłaby się zajmować. Jednak Łucja nie poddawała się tak łatwo.
– A wiesz, że niedługo przyjedzie też Konstancja z mężem? I Maćkiem?
Maciek Serafinowicz był synkiem Konstancji i porucznika Serafinowicza. Chłopczyk miał trzy lata.
– Kolejna płaczliwa gęba w domu – wypluła z siebie ze złością Aldona. – I do tego ten Tatar z karabinem! Wiesz, że Tatarzy biorą na arkan takie dziewczynki jak ty i sprzedają je na targu niewolników?
– Jak możesz mówić takie rzeczy? – Łucja, która nie potrafiła zrozumieć, dlaczego jej siostra się na niej wyzłośliwia, zasmuciła się.
Dziewczyna miała serce dla każdego. To rzadka cecha. Wciąż była dzieckiem, choć szczególnym – miała więź nie tylko ze wszystkimi w rodzinie, tej bliskiej i tej dalszej, ale też ze wszystkim, co żyło. Tak jej się przynajmniej wydawało. Odczuwała mocno świat przyrody, a czasem doświadczała wręcz stanu zawieszenia, w którym jak gdyby zapadała się wewnątrz siebie. Słyszała wówczas szóstym zmysłem głosy. Czternastolatce wydawało się, że drzewa i zwierzęta znalazły sposób, żeby do niej mówić. Nie powiedziała o swoim darze ani matce, wiecznie zabieganej i krzątającej się po domu, jak na prawdziwą panią ziemiańskiego domu przystało, ani Ludwikowi, ani siostrom. Chciała w odpowiedniej chwili powiedzieć o tym Konstancji, która – odkąd wyjechała z mężem – często przesyłała listy, ale rzadko odwiedzała dom rodzinny. Teraz miała przyjechać po raz pierwszy od dwóch lat, od swojego ślubu, i najmłodsza z sióstr Szymańskich nie mogła się doprawdy tego przyjazdu doczekać.
– Mogę, bo mi przeszkadzasz, kiedy czytam! – prychnęła Aldona, która na swój sposób przeżywała bunt i w szczególny sposób wyładowywała go na swojej siostrze.
Zaczynały się wakacje i musiała się rozstać ze swoimi żydowskimi i ukraińskimi przyjaciółkami z żeńskiego gimnazjum imienia Stefana Okrzei, bojownika PPS. O tym głośno nie mówiła, ale te więzi były dla niej ważniejsze niż koleżeństwo z polskimi pretensjonalnymi panienkami, które chodziły do „polskiego” gimnazjum żeńskiego imienia królowej Marysieńki. Uczęszczała bowiem do szkoły odpowiedniej dla córki pepeesowca, za którego wciąż uważał się pan Szymański. Na szczęście niedaleko ich majątku nad Czeremoszem mieszkało kilka ukraińskich koleżanek i ich przystojny kolega, siedemnastoletni Timofiej. Jednak młody Ukrainiec nie zwracał na nią uwagi. Zajmowały go sprawy dużo głębsze, idee bardziej wzniosłe i chwalebne niż uczucie polskiej nastolatki.
Nie to jednak było głównym powodem tego siostrzanego ofuknięcia. Aldona dobrze wiedziała, że młodsza siostra potrafiła się bardzo dziwnie zachowywać. Nie chciała, żeby dziwoląg, odmieniec w spódnicy – jak ją nazywała, przeszkadzał jej w lekturze. Łucja musiała się więc wycofać. Czuła się z tym źle i oczywiście poszła na swój ulubiony, samotny spacer nad rzekę. Często tak robiła, kiedy siostra albo koleżanki w żeńskim gimnazjum w Stanisławowie jej dokuczały. A robiły to dlatego, że czytała książki i interesowała się muzyką, podczas gdy im wystarczały zabawy, mniej lub bardziej idiotyczne, umizgi, wyśmiewanie się z innych. Łucja była inna i płaciła za to w szkole cenę. Napisała zatem do Konstancji, że tęskni za nią bardziej niż za kimkolwiek innym. Dziewczyna, nadwrażliwa i nadczuła, pisała w skrytości wiersze do ptaków, słońca i drzew. Uważała, że drzewa mają duszę, wprawdzie inną niż ludzie, ale tę duszę, jak pisała, można zbudzić, aby opowiadała rzeczy, których ludzie nie mogą dostrzec swoimi prostymi zmysłami – smakiem, węchem, wzrokiem czy słuchem. Wydawało się Łucji, że słyszy świat inaczej – i widzi go inaczej.
Kiedyś podczas spaceru spotkała na drodze umierającego z jakiegoś nieznanego jej powodu ptaka, a była to zwykła samiczka kosa. Starała się ją przenieść, podać wody, ale wszystko na próżno. Położyła się zatem obok niej w pyle i prochu ziemi. I wtedy to poczuła po raz pierwszy. Jej serce i umysł stopiły się z tą małą istotką, tym nic dla ludzi nieznaczącym istnieniem. W jaki sposób to uczyniła, nie umiała wyjaśnić nawet sobie samej. Łucja doświadczyła umierania ptaka i potem długo nie mogła dojść do siebie. Nie mogła chodzić do szkoły; podejrzewano, że robi fochy, bo pani Szymańska wcale nie miała miękkiego serca. Córka powstańca styczniowego, wychowana w kulcie Konopnickiej i jej tyrtejskiej poezji, nie potrafiła zrozumieć, że jej córka zachorowała z rozpaczy po ptaszku.
– Nigdy nie widziałam takiego dziwactwa! – orzekła.
Jej starsze córki były przecież takie przewidywalne, ułożone, idące do wyznaczonego celu, choć Aldona bez przerwy szeptała matce o socjalistach umierających za świat, ale pani Szymańska puszczała to mimo uszu. Najmłodsza taka nie była i matka nie mogła tego przeniknąć. Sama bardzo religijna i patriotycznie nastawiona, nie mogła się nadziwić, skąd u takiej małej dziewczynki pomysły, że drzewa mają duszę i oczy, którymi widzą świat ludzki. Proboszcz z parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Kutach, ksiądz Samuel Manugiewicz[3], powiedział, żeby dać dziecku dorosnąć i za bardzo się nie przejmować tymi fantazjami.
– Lepiej, żeby gadała z drzewami, niż żeby sprośne rzeczy mówiła – orzekł autorytet moralny.
Pani Szymańska zostawiła tę sprawę, ale temat wracał, bo Łucja dorastała i dziwactw było coraz więcej. Rozmawiała już nie tylko z drzewami, ale także z ptakami, i mówiła, że każdy z nich ma imię. Ptaki dzieliła na dobre, takie jak wróble, kosy, skowronki i sikorki, i złe – jak sowy, drapieżniki, które miały duszę skażoną okrucieństwem.
– Dość tego! Do pacierza byś się zabrała! Za różaniec święty! – denerwowała się matka.
Łucja modliła się, ale przestała opowiadać matce o tym, co czuje. Aldonie też nic nie mówiła, nie chcąc się narażać na okrutny śmiech średniej siostry. Tęskniła bezmiernie za Konstancją, jedyną osobą, która potrafiła ją wysłuchać i przytulić, nigdy też na nią nie krzyknęła. Jak się zdawało Łucji, tylko najstarsza siostra jej wierzyła – lub nie dawała poznać po sobie, że myśli inaczej.
Dlatego teraz Łucja, idąc na spacer nad rzekę, gdzie niczym cyklop lub jakiś prehistoryczny olbrzym wyrastała z brzegu wód góra Owidiusza, chciała się pożalić rzece i drzewom na swoją niedolę. Usiadła w swoim ulubionym miejscu i zakryła twarz dłońmi. Wchodziła w stan niezwykłego skupienia na rzeczach i innych niż ona bytach, nie po to jednak, aby zobaczyć je w czasie i przestrzeni, lecz żeby w sobie tylko znany sposób przenieść część siebie do nich. Trwało to chwilę, ale znów to usłyszała – wyraźne szepty drzew; niektóre ją lubiły, przeważnie wierzby i brzozy, ale kasztanowce znów były wobec niej złośliwe i naśmiewały się. Gdyby tylko mogły, chętnie zdzieliłyby ją kasztanami. Łucja bardzo to przeżywała. Jednak tego dnia było inaczej. W pewnej odległości – dostatecznie daleko, by wciąż móc się zerwać do biegu i uciec, ale dość blisko, by zauważyć coś dziwnego – dziewczyna wyczuła jakąś osobliwość, istotę inteligentną, lecz złośliwą, obojętną, ale i zaciekawioną tym, że drzewa bez przerwy o niej mówią. Otworzyła oczy.
Nie widziała tego czegoś dokładnie – była to osobliwość nieuchwytna dla oczu ludzi; nawet gdyby coś dojrzeli, uznaliby, że to po prostu cień. Gdy Łucja przypatrzyła się dokładniej, dostrzegła czarną, skrywającą się przed potęgą dnia istotę, która pragnęła pozostać niezauważona. A istota owa błyskawicznie się zorientowała, że dziewczyna stojąca na brzegu ją zobaczyła. Czyż istnieć to nie znaczy być postrzeganym? Esse est percipi[4].
– Dlaczego mnie straszysz? – zapytała Łucja.
Z cienia wydobył się tylko dźwięk przypominający głośniejszy szum wody w sitowiu nad Czeremoszem – przynajmniej to usłyszeliby ludzie tacy jak matka i siostry Łucji. Ale ona nie była taka jak inni. Miała zmysł udziału, zdolność widzenia na granicy światła i cienia, wyczucie strefy zapadającego zmierzchu, rozmawiania z niewidzianym mrokiem. Bo ludzie racjonalni – i przez to ślepi – nie zauważają istnienia tego, jaki świat jest naprawdę – a to, co żyje, jest zawsze zespolone gęstą siecią niewidocznych powiązań ze światem ducha, istnienia niematerialnego, a jednak istnienia. Wszystko jest myślą, a ta jest duchem – jak pisał Hegel.
– Ja cię widzę – powiedziała Łucja.
Osobliwość wówczas zrozumiała, że nie zdoła się ukryć przed dziewczynką i jej dociekliwym spojrzeniem. Z cienia znów dobył się szum, ale ona wyraźnie usłyszała coś, co jej umysł odebrał jako zdanie.
– Nie możesz mnie widzieć. Ludzie nie mają zmysłu udziału.
– Ja mam – rzekła odważnie Łucja, świadoma swego daru.
Tym razem sitowie zaszumiało inaczej, cień zgęstniał i zaczął się układać w oczach dziewczynki w sensowny kształt przypominający ludzką postać, ale jednak nieskończenie inny – będący odbiciem odbicia, ledwo naszkicowanego załamującym się światłem, które ginęło w mroku i zarazem podkreślało inność osobliwości. Po chwili usłyszała słowa, które właściwie nie były słowami, lecz dźwiękiem wypływającym z nurtu Czeremoszu, pradawnym sykiem zrodzonym z otchłani:
– Jestem ciemnością z ciemności i nicością z nicości, a skoro masz zmysł udziału, będziesz widziała to, co ma nadejść, a ja będę cię odwiedzał i patrzył na twoją mękę.
Łucja nie była w stanie wydobyć z siebie głosu, gdyż zrozumiała, że owo coś znad rzeki jest prastarym bytem, jakże innym od niej, potężnym i złowrogim. Jednak przemogła się i zapytała:
– Co ty możesz wiedzieć, skoro jesteś tylko cieniem?
– Jedna z twoich sióstr zostanie wkrótce zdradzona i upokorzona.
– Nie wierzę ci!
Osobliwość jak gdyby się skurczyła, samoograniczyła, zapadła się w sobie. I po chwili woda znów szumiała, a Łucja poczuła, że jest bezpieczna. Wróciła do domu oczywiście spóźniona, ku wielkiemu niezadowoleniu matki. Nie opowiedziała jej o swoich przeżyciach – rodzicielka i tak by jej nie uwierzyła. Tak bardzo tęskniła za Konstancją...
Klementyna Szymańska poniekąd słusznie gniewała się na najmłodszą córkę – Łucja spóźniła się na powitanie kuzyna Antoniego Mokrzyckiego, który dziś przybył do nich z wizytą. Dziewczyna słabo go znała, gdyż rzadko zjawiał się u nich nad Czeremoszem. Sprawiał wrażenie niezwykle oczytanego i studiował w dalekim Krakowie iberystykę[5], nie wiedzieć czemu. Miał dwadzieścia dwa lata, był szatynem, a włosy zaczesywał brylantyną. Nosił zawsze dobrze skrojone garnitury, nigdy nie zakładał dwa razy tej samej koszuli, miał nienaganne maniery. Łucja nie umiała jeszcze określić, czy go lubi, czy nie.
Podano świeżą mizerię ze śmietaną i młode kartofle wykopane przez ukraińskich pracowników. Dworek Szymańskich, jak każdy porządny majątek ziemiański, był samowystarczalny. Posiłek wyśmienity, lekki i sycący.
– Na jak długo przyjechałeś, kuzynie? – zapytała Aldona, wpatrując się w przystojnego krewnego.
– Na całe lato, mam nadzieję – odparł Antoni.
Łucja po zastanowieniu się doszła do wniosku, że musi kuzyna najpierw poznać i wtedy zdecyduje, czy go polubi.
Tymczasem na deser podano cudowne, czerwcowe brzoskwinie. Kuzyn Antoni zjadł jedną, a była tak dojrzała, że musiał użyć leżącej na stole serwetki z inicjałami Szymańskich, żeby zetrzeć sok z ust. Nie uszło to uwadze Aldony, która sprawiała wrażenie znudzonej, zajętej czytaniem swojego Czechowa, ale tak naprawdę pilnie wpatrywała się w twarz młodego mężczyzny.
– Oj, kuzynie, chyba ci pociekł sok.
Antoni Mokrzycki zmieszał się. Był perfekcjonistą. I pragnął za takiego uchodzić, a tu zdarzyło mu się takie faux pas.
– Rzeczywiście, są bardzo dojrzałe...
– A czy wiesz, kuzynie – Aldona postanowiła przejść do ataku, czując „krew”, możliwość dokuczenia – że słowo „brzoskwinia” jest staropolskie, choć swe korzenie ma w starocerkiewnosłowiańskim?
Cóż może być wspanialszego nad złapanie kuzyna na niewiedzy i ośmieszenie go w towarzystwie! Antoni wydawał się tego wieczoru łatwą ofiarą. Być może był po prostu niewyspany, ale generalnie wyglądał na wczorajszego. Aldona czekała jak drapieżnik na jakieś słowo, które mogłaby przekręcić, wywrócić do góry nogami jego sens, żeby dotknąć w czuły punkt, podrażnić, przejechać po ambicyjce...
– Co do źródłosłowu słowiańskiego masz rację – odrzekł Antoni.
Aldona aż klasnęła w dłonie. Matka i ojciec natychmiast spostrzegli, że nikt od dawna nie wywołał u niej takiej reakcji – córka nigdy się tak nie zachowywała przy stole.
– Wiedziałam, że jestem genialna! A czy ty jesteś taki sam, drogi kuzynie?
Antoni spokojnie dokończył brzoskwinię. I kontratakował:
– Ciekawe, czy uczysz się łaciny.
– Uczę. Ale brzoskwinia pochodzi z greki, mój mądry kuzynie.
– To prawda, że część słów łacińskich ma początki w grece, ale nie w tym przypadku.
– To coś nowego dla mnie – powiedziała zadufana w sobie Aldona.
Teraz kuzyn Antoni pokazał, co potrafi.
– Otóż łacińskie prunus persica może pochodzić od czasownika praecocare, to znaczy dojrzewać wcześniej lub przedwcześnie – zaczął łagodnie, jak gdyby od niechcenia. – I tak to słowo trafiło do greckiego jako prekoks, a potem do arabskiego jako al-barkuk[6]. To jeden z niewielu wyjątków drogi słowa od łaciny aż do arabskiego, przez który dotarły do nas mądrości Greków.
Rodzice dziewczyn spojrzeli po sobie zdumieni, a Aldona została zupełnie wytrącona z równowagi. Starcie z kuzynem źle się dla niej skończyło, a ona nie była zdolna do przyjęcia emocjonalnej porażki. Wstała, trzasnęła drzwiami i poszła do swojego pokoju, najpewniej wypłakać się z wściekłości w poduszkę. Upokorzył ją mężczyzna i jej dumna natura nie potrafiła tego znieść. Obserwująca to wszystko w milczeniu i podziwie dla kuzyna Łucja w pierwszej chwili miała ochotę powiedzieć siostrze „dobrze ci tak”, ale świadomie zrezygnowała z rewanżu. To był pierwszy pojedynek, rytuał przejścia, konieczny dla związania tego, co miało nadejść. Łucja nie umiała tego określić inaczej niż fatum. Takie miała przeczucie. Nagle zawirowała firanka w salonie, do środka wpadł ożywczy podmuch. Dziewczyna wyczuła wilgoć.
– Idzie burza – powiedziała do rodziców.
– Skąd wiesz? – zapytała matka, niedowierzając.
Łucja popatrzyła jej w oczy. Bolało ją, że matka nie ufa jej darom, choć teraz akurat nie trzeba było wielkiej domyślności. Wystarczyło popatrzeć przez okno, by to stwierdzić.
– Martwię się – rzekła do matki.
Burza rzeczywiście była niesłychanie silna, gięła drzewa i upiornymi błyskawicami oświetlała górę Owidiusza. Tymczasem kuzyn Antoni po odniesieniu zwycięstwa w pojedynku na brzoskwinie uciął sobie poobiednią drzemkę. Był to jeden z tych wieczorów, gdy przyszły kurier[7] nie wiedział jeszcze, co go czeka. Żył ułudą życia w błogostanie. W końcu byt określa świadomość.
Podporucznik Jan Serafinowicz nie umiał odpoczywać inaczej niż w ruchu. Był świetnym jeźdźcem, a konie Szymańscy mieli przednie – araby do polowania, a wałachy do ciągnięcia bryczki, którą latem jeżdżono do kościoła, lub do prac polowych. Ktoś przecież musiał im obrobić duże, kilkudziesięciohektarowe gospodarstwo, które pewnie byłoby znacznie większe, gdyby nie reforma rolna z lat 1920 i 1925. Rozparcelowano wówczas majątki powyżej stu osiemdziesięciu hektarów, a pan Szymański, mając po zamachu majowym pewne wpływy w województwie stanisławowskim, już zadbał o to, by zabrano mu ziemie miałkie, gliniaste i nieprzedstawiające wartości rolniczej. Wynajmowali więc do prac polowych zamieszkującą wokół ludność ukraińską i płacili dobrze – na ile pozwalała sytuacja rodzinna. Tak więc podporucznik, który doczekał się pierwszego urlopu w Korpusie Ochrony Pogranicza, postanowił spędzić go w majątku teściów. Wiedział przecież, jak bardzo Konstancja pragnęła tam pojechać.
– Nigdy z domu rodzinnego nie wyszłaś, żono – powiedział jej, kiedy wyjeżdżali z ich służbowego mieszkania w Równem, największym polsko-żydowskim mieście przy granicy sowieckiej.
– A czy to zarzut, mężu?
– Ależ skąd – odparł Jan Serafinowicz. – Bardzo jesteś mi droga, żono, i nie potrafię ci niczego odmówić.
Serafinowiczowie mieszkali na terenie garnizonu w służbowym dwupokojowym mieszkaniu z kuchnią i łazienką, z pokojem dla służącej w przybudówce za kuchnią. Chętnie wyrwali się z tego miejsca, choć w Równem działały i dobre kino, i lokale, gdzie wieczorem za pieniądze można było zobaczyć lekki wodewil czy rewię. Jan pozostał przy swojej wierze, czyli islamie, ale jego praktyka religijna ograniczała się do tego, że w piątek z racji nieistnienia meczetu w Równem szedł do specjalnej sali w garnizonie, gdzie żołnierze pochodzenia tatarskiego mogli odprawić swoje modlitwy. Ich życie wypełniała służba Jana – świetnego kawalerzysty i zwiadowcy nad granicą sowiecką. Konstancja dopiero tu zdała sobie sprawę, jak niebezpieczną pracę ma jej mąż. Bez przerwy zdarzały się jakieś awantury i skrytobójcze strzały.
Ujęły ją jego pokora i poczucie humoru. Jan nie był typem gadającego bez przerwy faceta, ale nosił w sobie szlachetność i świadomość swoich korzeni. Gdy urodził się ich syn Maciek, życie Konstancji bardzo się zmieniło. Miała maturę zdaną w Stanisławowie w żeńskim liceum prywatnym, a w owym czasie to coś znaczyło. Gdy została mamą żywego i nad wyraz rezolutnego chłopczyka, musiała odłożyć na bok marzenia o studiowaniu. Te trzy lata z dala od rodzinnego gniazda Szymańskich były dla niej trudne. Musiała się nauczyć być matką i żoną, i choć Jan Serafinowicz nie powiedział jej złego słowa, odebrała swoją szkołę życia. Drżała o męża zawsze, gdy wyruszał z żołnierzami kawalerii na patrole nad granicę z Sowietami. Co roku przedostawały się tamtędy grupy agentów i dywersantów. Zdarzały się strzelaniny. Sama świadomość, że mężczyzna, którego kocha, mógłby zostać zabity lub ranny, mroziła jej krew w żyłach. Ale z czasem się przyzwyczaiła. Teraz, kiedy Jan został wreszcie oficerem KOP, sytuacja uległa zmianie, ponieważ mogli sobie pozwolić na urlop. I tak Konstancja, stęskniona za domem i rodziną, zaczęła się wreszcie pakować. Nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy matkę, ojca i swoje szalone, ale jakże ukochane siostry.
Łucja, która nie mogła się doczekać starszej i uwielbianej siostry, zauważyła, że przyjazd kuzyna zburzył spokój tego domu – do tej pory jedynym mężczyzną był tu ojciec. Podczas pierwszej kolacji kuzyn wcale nie okazał się takim nadętym błaznem, za jakiego uważały go siostry Szymańskie.
Tego dnia miała wreszcie przyjechać Konstancja i Łucja przed śniadaniem, które w letniej porze podawano na werandzie zwykle o dziewiątej, wyszła do ogrodu. Kiedy była mała, wyobrażała sobie, że to jest czarodziejski ogród, ale teraz wiedziała już, że w otaczającym ich świecie, na polskich Kresach, istnieją siły i rzeczywistość, których nie widać. Ku swemu zaskoczeniu zastała tam Aldonę, która nie miała w zwyczaju bywać w tym miejscu, zwłaszcza o takiej porze. No, ale zmieniły się okoliczności – w ich domu zamieszkał młody i przystojny kuzyn, co zaburzyło dotychczasową symetrię. Do tego Aldona poniosła wczoraj nieoczekiwanie porażkę w swojej prowokacji. Łucja skryła się za szpalerem uwielbianych przez matkę róż.
Aldona siedziała na ławce ze swoją ukochaną książką w dłoni. Antoni zszedł z werandy, miał koszulę i krótkie spodnie, na nogach sandały.
– Co kuzynka robi tak wcześnie w ogrodzie? – zapytał.
Dziewczyna wzdrygnęła się.
– Przestraszyłeś mnie. Przychodzę tutaj czytać. Przeczytałam na tej ławce dziesiątki książek.
– Mogę zobaczyć...? – Wskazał dłonią tomik.
Aldona pokazała mu okładkę rosyjskiej książki Czechowa.
– Tri siestry – przeczytał.
– Kuzynie, mówisz w języku wrogów? – drwiąco zapytała, również po rosyjsku.
– Mam wrażenie graniczące z pewnością – odparł Antoni, już po polsku, nie podejmując kolejnej rywalizacji, do której parła Aldona, podrażniona wczorajszą porażką – że kuzynka chce mnie wypróbować, wybadać, przeegzaminować, a to... nieładnie.
– Przejdźmy się – zaproponowała dziewczyna.
Zamknęła książkę z trzaskiem.
Łucja po chwili wahania postanowiła im towarzyszyć. Nie była pewna, czy chcą iść nad rzekę, zwłaszcza że było przed śniadaniem, na które nie należało się spóźniać. Pani Szymańska bardzo tego nie lubiła. Ale spacer tam, gdzie Czeremosz toczył swoje wody, zimne i bystre, do Prutu, kusił. Ostrożnie, kryjąc się, ruszyła za nimi.
Antoni i Aldona szli w milczeniu. Dopiero nad rzeką dziewczyna się odezwała:
– To było bardzo błyskotliwe, kuzynie.
– Co mianowicie?
– To, jak wyjaśniłeś wczoraj etymologię słowa „brzoskwinia”.
Spojrzała na niego. Miał miodowe oczy, łagodne i wyrażające dużą pewność siebie. I z pewnością bardzo dobre zdanie o sobie samym.
– To przychodzi mi z łatwością – stwierdził nie bez pewnego dumnego tonu w głosie Antoni. – Ale nie lubię epatować wiedzą, mówić, co przeczytałem i dlaczego.
– A ja lubię z kogoś zakpić, choć przyznanie się do tego nie jest dla mnie łatwe.
– To coś o sobie wiemy na początek – rzekł Antoni. – Chciałbym was poznać lepiej, to znaczy was wszystkie, kuzynki, skoro moi rodzice zdecydowali, że mam spędzić to lato u wujostwa nad Czeremoszem. Trochę ze sobą pobędziemy.
– Cóż, twój przyjazd ma swoje zalety, ale i wady. Musiałam ci oddać na ten czas swój pokój.
– Postaram się zatem, droga kuzynko, nie zniszczyć go. – Antoni ułożył dłonie jak do przysięgi.
– Wierzę ci, ale najgorsze jest to, że muszę przez lato mieszkać z tym okropnym bachorem, wścibskim i bez przerwy zadającym głupie pytania.
– Mówisz o swojej siostrze Łucji? – upewnił się młodzieniec.
– A jakżeby inaczej – żachnęła się Aldona, nie kryjąc rozdrażnienia.
Tego skradająca się za nimi Łucja już nie zdzierżyła. Chwyciła mały kamień – by nie zrobić siostrze krzywdy – i cisnęła w nią z całej siły, po czym sprytnie się wycofała.
– Niech ja tylko cię dorwę! – usłyszała jeszcze groźbę Aldony, która od razu się zorientowała, czyja ręka posłała w jej stronę otoczak.
Gdy Aldona i kuzyn Antoni dotarli do domu kilkanaście minut później, okazało się, że przyjechała już Konstancja wraz z mężem i małym synkiem. Aldona zdołała tylko posłać Łucji mordercze spojrzenie, bo na poważniejszą wymianę ciosów nie starczyło czasu.
Konstancja ucałowała się serdecznie z rodzicami, ale przywitanie z Łucją przyćmiło wszystko. Młodsza siostra rzuciła się jej na szyję, co nie uszło uwadze Antoniego. Spostrzegł on, że zachowanie Łucji, ekspresyjne i uczuciowe, nie spodobało się Aldonie. Nie wkraczał w to. Wciąż był tylko obserwatorem.
Potem podano wspaniały kresowy obiad – barszcz ukraiński, a następnie pierogi z kaszą hreczaną, jak mawiało się w tamtych rejonach, oraz inne – huculskie z bryndzą, na ostro, okraszone słoniną. Pan Szymański wyciągnął butelkę świetnej nalewki czerwcowej na kwiatach czarnego bzu i popołudnie upłynęło błogo, przyjemnie i nostalgicznie. Rodzina po raz pierwszy od trzech lat była pełna. Antoni nie zwracał szczególnej uwagi na podporucznika Serafinowicza. Z jego młodszym bratem Łukaszem miał się kiedyś spotkać w zgoła innych i niewyobrażalnych teraz okolicznościach[8]. Wtedy nad Czeremoszem nie przypadli sobie do gustu. Oficera irytował pretensjonalny młodzieniec, żyjący subtelnościami literatury iberyjskiej, o której może i mówił całkiem zajmująco, ale wojskowego, mającego na głowie sowieckie grupy dywersyjne, zupełnie nie interesował Calderón de la Barca. Aldona natomiast z każdą godziną zamieniała się w coraz szczerszą admiratorkę kuzyna Antoniego. W dalszym ciągu nie zgadzała się z częścią jego oryginalnych poglądów na literaturę, zwłaszcza na tezę o wyższości literatury hiszpańskiej nad rosyjską, ale w towarzystwie zmęczonym upałem i podróżą tylko ona dotrzymywała mu intelektualnie kroku. Pan Szymański i jego zięć poszli wkrótce do stajni, bo teść obiecał polowanie z nagonką na zwierzynę leśną. Konstancja natomiast, gdyż już sobie wszystko poopowiadała z mamą, zauważyła – była przecież kobietą nad wyraz bystrą – że między Aldoną a kuzynem Antonim iskrzy.
– Mamusia to zauważyła?
– A, to takie dziecinne igraszki... – zbyła ją pani Szymańska, przywiązana do tradycyjnych ról w rodzinie.
– No nie wiem – rzekła Konstancja, która też znalazła się pod chwilowym wrażeniem „drogiego kuzyna”, jak mówiła o nim Aldona.
Konstancja znała swoją siostrę, dla której intensywność uczuć była na pierwszym miejscu w postrzeganiu świata i stosunku do idei. Niepokoiło ją to już wtedy, gdy poznała Jana i zdecydowała się wyjść za mąż, i teraz, tego czerwcowego popołudnia, zdała sobie w pełni sprawę z tej przypadłości Aldony. Patrzyła na młodszą siostrę, która zaciekle dyskutowała z kuzynem Antonim o powieściach Dostojewskiego. Cóż to był za spór! Ostry, przenikliwy, argument za argument – a warto zaznaczyć, że oboje czytali dobrze po rosyjsku – więc kością niezgody okazał się Wierchowieński z Biesów, ale prawdziwy konflikt między nimi wybuchł na temat tego, jak interpretować dodatkowy rozdział powieści zwany U Tichona, w którym Stawrogin przychodzi do spowiedzi do świętego człowieka, ojca duchownego. Stawrogin opisał wówczas swój gwałt na małoletniej, który sam w sobie był przecież szokującym występkiem moralnym. Nie pokłócili się jednak o to, ale o rolę, jaką Stawrogin odegrał w powieści. Dla Aldony rewolucja miała znaczenie niemalże ontologiczne i z zapałem o tym mówiła, natomiast kuzyn Antoni ją stopował.
– Jego nazwisko pochodzi od greckiego słowa stauros, to znaczy krzyż – przekonywał kuzynkę. – To Stawrogin miał w myśl panslawistycznej idei, która była nieobca Dostojewskiemu, unieść ciężar grzechów Rosji.
– To jakaś metafizyczna brednia! – krzyknęła Aldona. – Esencją tej powieści jest rewolucja!
– Ależ nie, kuzyneczko... – Antoni podkreślił zdrobnienie. Wiedział już, że protekcjonalne potraktowanie dziewczyny sprawi, że najeży się ona jeszcze bardziej i odsłoni swoje uczucia aż do samego dna jestestwa. – Kluczem do powieści jest cytat z Ewangelii na początku, gdy Jezus spotyka opętanego z Gerazy i ów błaga Go o to, by pozwolił wejść demonom w świnie, które pasły się na brzegu jeziora. Pokolenie rewolucjonistów, których Dostojewski nie znosił, podobnie jak nie znosił nas, Polaków, miało być tym stadem wieprzy, które miały się potopić i w ten sposób ocalić Rosję od pożogi, co, jak widać za naszą wschodnią granicą, się nie udało. Ale o tym pogadać możesz ze swoim szwagrem, który wie lepiej, co się tam dzieje.
Aldona znów przegrała, i tym razem naprawdę ją to zabolało, bo rewolucja stanowiła dla niej rodzaj buntu, dzięki któremu mogła zaznaczyć swoją pozycję w tym polskim, choć otwartym domu. Ojciec miał pepeesowską przeszłość, więc zagadnienia praw robotniczych nie były obce Szymańskim, którzy jednak nie zrezygnowali ze stylu życia ziemiaństwa, do tego jeszcze kresowego, w morzu ukraińskim. Dziewczyna rozpuściła upięte w kok włosy, co było dowodem najwyższego wzburzenia, i oznajmiwszy: „Wychodzę”, opuściła pomieszczenie. Mogła się udać albo do pokoju, który miała zajmować z Łucją, albo – co bardziej prawdopodobne – pójść nad rzekę, żeby się wypłakać. Wybrała drugą opcję. Trzasnęła jeszcze drzwiami, żeby zaakcentować swoje zdanie, swój sprzeciw, swoją niezgodę.
Dopiero wtedy spokojna do tej pory Konstancja powiedziała do młodego Antoniego Mokrzyckiego:
– Jesteś dla niej surowy, kuzynie.
– Rozmowy o literaturze muszą takie być. Istnieje wprawdzie dowolność interpretacji, ale są przecież pewne granice!
– Ja nie o tym mówię – rzekła Konstancja, która siedziała na fotelu i przysłuchiwała się ich niezwykle intelektualnej, porywającej kłótni.
– A o czym, proszę wybaczyć, droga kuzynko? – zapytał słodkim tonem Antoni, którego te rozmowy z Aldoną też wciągały.
– Znam moją siostrę – zaczęła Konstancja. – Ona jest niesłychanie emocjonalna, chyba najbardziej z nas trzech. Dla niej uczucia są najwyższym przejawem człowieczeństwa, bez nich nie potrafiłaby żyć. A ty te uczucia rozpalasz. Masz oczywiście dużo racji w swoich wywodach, ale tu nie chodzi o literaturę, tylko o to, że moja siostra wciąga się w konflikt emocjonalny z tobą, walczy, a jest w tym dobra, uwierz mi.
– I cóż z tego? – niecierpliwił się Antoni.
Konstancja westchnęła.
– Ona się w tobie szaleńczo zakocha, a kiedy wyjedziesz do swojego Krakowa, nie da nam żyć. O tym mówię, kuzynie.
To podziałało na Antoniego jak kubeł zimnej wody wylany na rozpalone ciało. Dla tego chłopaka, inaczej postrzegającego świat i mającego także swoje niezbadane do tej pory pokłady uczuć, emocji i sfery ducha, słowa kuzynki Konstancji były bardzo ważne, może do tej pory najważniejsze, jakie tu, nad Czeremoszem, usłyszał. Pożegnał się z nią elegancko i poszedł do siebie – może czytać, a może rozmyślać nad tym, czego sam pragnął. To lato, które dopiero się zaczynało, miało być dla każdego z nich przeobfite we wszelkie dary.
Łucja wreszcie mogła porozmawiać z siostrą. Chciała jej tyle rzeczy powierzyć, opowiedzieć jej o tym, co w sobie nosiła – o emocjach i widzeniu rzeczy, które zwykłym ludziom nie są dane. Ale spostrzegła, że Konstancja jest inna, nie taka sama jak przed trzema laty, gdy wychodziła za mąż. Przytuliła ją mocno.
– Siostro, co się z tobą stało? – zapytała.
Konstancja pogładziła ją po twarzy.
– Nie tak to sobie wszystko wyobrażałam.
– Co masz na myśli?
– Moje małżeństwo – powiedziała bez ogródek Konstancja.
Czuła, że może to powiedzieć młodszej siostrze, swojej ukochanej Łucji, która nie była już małym dzieckiem. Z Aldoną nigdy nie były sobie bliskie. A prawda była taka, że zakochała się romantycznie i wydawało się jej, że wszystko, co ją czeka w małżeństwie, będzie rajem. Tymczasem przyjechała po raz pierwszy do rodzinnego domu dopiero po trzech latach...
– Co się stało? Czy Jan jest dla ciebie niedobry?
– Nie, oczywiście, że nie – zapewniła Konstancja. – Jest bardzo dobrym człowiekiem, tylko że nie tak wyobrażałam sobie bycie żoną żołnierza. Całe tygodnie spędza na misjach na granicy z Sowietami.
– Aldona lubi Sowietów.
– Co ty mówisz, Łucjo! To twoja siostra!
– Wiem, co mówię. Nie jestem już dzieckiem, choć wszyscy mnie tak traktują. Ja dużo widzę. Jeszcze więcej rozumiem.
Konstancja zainteresowała się tym, co mówiła jej siostra.
– A co widzisz?
– Widzę to, że Aldona szaleje na punkcie naszego kuzyna – rzekła Łucja. – I że zostanie przez niego zdradzona i skrzywdzona.
– Co ty mówisz? Skąd wiesz takie rzeczy?
Łucja odsunęła się od siostry na krok. Przeszedł ją ten sam dreszcz grozy, który poczuła nad nurtem Czeremoszu kilka dni temu. Nie wiedziała wciąż, czym było to „coś”, z czym rozmawiała.
– Od cienia – odparła.
Teraz Konstancja się zaniepokoiła. Z Łucją stało się coś dziwnego. Nie potrafiła sobie tego w żaden rozsądny sposób zracjonalizować.
– O czym ty mówisz?
Łucja podeszła do niej i położyła swoje dłonie na jej dłoniach. Postanowiła zaufać siostrze. Opowiedziała jej więc o tym, że od kilku lat odczuwa świat inaczej niż większość ludzi.
– Słyszę szepty drzew i ptaków, które dzielą się na dobrze nam, ludziom, życzące, i te, które są na nas bardzo złe lub wobec nas złośliwe.
Opowiedziała jej o swoich przeżyciach, kiedy umierał ptak, a ona wczuła się w jego gasnące tętno. I o cieniu, który widziała nad rzeką. To była groza, musiała przyznać.
– Ale zaklinam cię, droga siostro, nie mów tego mamie, ponieważ ani ona, ani tata, ani Aldona mnie nie zrozumieją. Tylko ty możesz mi uwierzyć, że istnieje inna rzeczywistość niż ta, w której żyjemy. Ja ją słyszę, a teraz zobaczyłam coś z tego tajemnego świata nad rzeką. Nie wiem, co to było, ale proszę, abyś nie mówiła nic mamie.
Konstancja pomyślała, że istotnie – nigdy nie złapała najmłodszej siostry na choćby jednym kłamstwie. W najmniejszej sprawie Łucja zawsze była wobec niej uczciwa. Pozostawały zatem dwie możliwości – albo siostra straciła rozum, albo... mówiła prawdę. Konstancja ufała przede wszystkim jednej sile – potędze miłości, która łączyła ich siostrzane dusze. Postanowiła, że na razie będzie obserwowała sytuację. Wszak miała przed sobą urlop w rodzinnym domu nad Czeremoszem.
W domu Szymańskich zapanowała teraz niezwykła atmosfera. Pan Szymański zaszywał się na długie godziny w swoim pokoju, czytając polską klasykę – uwielbiał Sienkiewicza – prosił jedynie co jakiś czas o przyniesienie mu odpowiedniej ilości naleweczki z kwiatów czarnego bzu. Gdy wypił całą, zażądał, by ukraińska służąca szybko przekazała kucharce, żeby ta przygotowała nową, na czereśniach, które właśnie się zaczynały. Pani Szymańska wobec wycofania męża sama ogarniała dom, ale prawdziwą pasję latem zawsze odnajdowała w ogrodzie, pełnym kwiatów, krzewów i drzew owocowych. Ich słodkie dary zamieniała z pomocą ukraińskiej kucharki w dżemy, powidła, nalewki – ulubione przez męża – oraz konfitury na długie zimowe dni, kiedy rzeka Czeremosz i nadgraniczne tereny zmieniały się nie do poznania, w posępne, oddalone i z rzadka odwiedzane przez mieszczuchów pustkowia, porośnięte lasem, zasypane śniegiem i skute lodem.
Konstancja zauważyła, że jej mąż Jan rozluźnił się i zrelaksował po bardzo trudnej służbie. Zagrał nawet w szachy z kuzynem Antonim, którego uznała za głównego sprawcę napięcia, jakie udzieliło się Aldonie. Potrafili się ze sobą kłócić zaciekle o literaturę albo o malarstwo, a potem nie odzywać przez resztę dnia! Łucja, która zaskoczyła Konstancję swoim wyznaniem, obserwowała po raz pierwszy w życiu, jak słowne pojedynki zamieniają się we flirt.
Któregoś dnia na początku lipca Aldona zaskoczyła Antoniego i zaproponowała:
– Chodźmy nad rzekę się wykąpać.
– Tak po prostu?
– A co masz lepszego do roboty, kuzynie?
– A na przykład nie zakończyliśmy jeszcze sporu o polską duszę romantyczną – rzekł Antoni.
Ale Aldona postanowiła twardo postawić na swoim.
– Dziś jest na to za gorąco nawet dla mnie. Rusz się!
I poszła po ręczniki dla siebie i dla niego, ale – co najważniejsze – nie zabrała żadnego stroju kąpielowego. Wiedziała, co robi. Dla niej ta znajomość, choć trwała ledwie tydzień, dryfowała otwarcie w stronę szaleńczego zakochania, szczeniackiego i ślepego. I może przez to właśnie unikatowego i pięknego. W każdym razie Aldona zupełnie nie zważała na konwenanse. Konstancja akurat tego dnia była zajęta małym Maćkiem – chłopiec marudził od samego rana. Jan Serafinowicz poszedł pojeździć konno. Tu nigdy mu się nie nudziło. W domu Szymańskich powstała więc wolna przestrzeń, którą natychmiast wypełniły spojrzenia Aldony kierowane na przystojnego kuzyna. Dziewczyna była pewna, że osiągnie cel. Tego lata liczyła się już dla niej jedynie nieposkromiona, niezastopowana, nieujarzmiona élan vital[9].
Aldona rzuciła Antoniemu ręcznik i w zwiewnej, lekkiej sukience z cudnie tkanej bawełny koloru niebieskiego, jaką można było kupić tylko w sklepie z dobrą damską konfekcją we Lwowie, z rozpuszczonymi włosami obróciła się w drzwiach, żeby on mógł ją dostrzec. Antoni, początkowo znudzony upalnym, leniwym dniem, a teraz zaintrygowany perspektywą kąpieli w lodowatej nawet o tej porze roku rzece, ruszył za nią. Oczywiście pilnie śledziły ich oczy Łucji, która postanowiła wymknąć się z domu i iść za nimi.
Antoni Mokrzycki z ręcznikiem w dłoni podążał za Aldoną. Od tygodnia nosił w swoim sercu kilka istotnych pytań dotyczących tej intrygującej dziewczyny, jego kuzynki. Doceniał jej pasję intelektualną. Nikt tak z nim do tej pory nie rozmawiał. Młodzieniec miał w domu wycofaną matkę i ojca tyrana, hrabiego Wojciecha Mokrzyckiego, z przyjemnością więc czerpał z każdej minuty u Szymańskich.
Nad rzeką było pusto. Poprzedniego dnia ktoś palił tam ognisko, gdyż pozostał krąg z resztkami węgli i niedopalonego drewna. Aldona ściągnęła sukienkę jednym ruchem – tego dnia nie włożyła bielizny. Antoni aż przystanął z wrażenia. Odwróciła się i spojrzała na niego z bezczelnością. To ona zdecydowała, jak i kiedy miał ją zobaczyć całkowicie nagą. To ona panowała nad chwilą, a nie on. Weszła do wody, choć musiała się przyzwyczaić, bo Czeremosz nie zdążył się jeszcze nagrzać. Z brzegu był tego lata płytki, ale wiedziała, że dalej są zdradliwe głębie. Aldona na szczęście znała rzekę bardzo dobrze – wiele razy kąpała się tu w samotności, nie dzieląc tego doświadczenia z nikim. Teraz jednak zaistniał w jej świecie Antoni. Opanowała drżenie nóg i stąpała coraz pewniej. Gdy jej ciało zaznajomiło się już z chłodem wody, odwróciła się i położyła na plecach, żeby on ją widział.
– Na co czekasz, kuzynie? – zapytała, tryumfując.
Wiedziała, że na nią patrzył i sprawiało jej to przyjemność.
– Zaskoczyłaś mnie – wyznał.
– Jesteś wstydliwy?
Uśmiechnął się po chwili.
– Nie.
Spotkali się wzrokiem. Odgadł, że pragnęła, by zrzucił ubranie. Uczynił to bez wahania, ale powoli, żeby dobrze go ujrzała. Najpierw koszulę, a potem spodnie.
– Masz ładne ciało, kuzynie – powiedziała, widząc go już nagiego.
Wszedł do wody i jęknął z bólu. Była naprawdę zimna, ale teraz nie mógł się wycofać i pozwolić, żeby ona wygrała to starcie. Jak mniemał, Aldona pojmowała to, co działo się między nimi, w kategoriach pojedynku. Po kilku dłuższych chwilach i on się przyzwyczaił do zimna, choć na początku wręcz go sparaliżowało. Podpłynęła do niego.
– Pocałuj mnie, kuzynie.
Antoni zrobił to powoli. To był zupełnie niewinny pocałunek, ale stanowił pierwsze przekroczenie.
– Oczekujesz więcej? – zapytał.
– Oczywiście, że nie – odparła Aldona. – Jesteśmy polską rodziną, patriotyczną i katolicką, a te, jak wiesz, nie świntuszą.
Powiedziawszy to, ochlapała go po twarzy zimną wodą. Bardzo dobrze pływała, lepiej od młodzieńca. I wkrótce dała popis – ruszyła kraulem przez dużą głębię, gdzie on nie miał odwagi. Chłód wody przenikał go aż do kości, ale gdy Aldona pokonywała kipiel, chłopak usłyszał z tyłu wyraźny plusk. Odwrócił głowę. W odległości około pięćdziesięciu metrów od nich stał chłopak. Zauważył ich. Skinął dłonią. Antoni poczuł się dziwnie, widząc tego szczupłego, nieznanego młodzieńca – zupełnie nagiego, tak jak on sam. Nie potrafił określić swoich uczuć w tej chwili. Obok w wodzie była dziewczyna; kiedy legną na brzegu, zmęczeni i zziębnięci po kąpieli w Czeremoszu, będzie czuł zapach jej włosów. W jej wzroku tkwiła obietnica. Ale on nie mógł być już niczego pewny. Ciało nieznanego chłopca, jak u Myrona lub Praksytelesa, stanowiło dla niego czystą formę – matrycę, w której chciał się odbić, znaleźć swojego sobowtóra, by się w niego przyoblec, stać się nim i poznać każdy centymetr kwadratowy jego ciała. Antoni nie mógł nic na to poradzić, że w nurtach Czeremoszu odnalazł brutalną i nigdy wcześniej niewyartykułowaną w taki sposób prawdę o sobie samym. Zawstydził się tego. Nie mógł się już uwolnić od widoku dyskobola, choć bardzo tego chciał.
Kilkanaście minut później rzeczywiście leżał z Aldoną na brzegu. Wysuszyli się i wpatrywali w bezkres nieba.
– Nie żałuję – powiedziała.
Antoni się zdziwił.
– A dlaczego miałabyś? Nie zrobiliśmy nic złego – powiedział swoim miękkim i czarownym głosem.
– Jak to nic nie zrobiliśmy? – żachnęła się Aldona.
Uniosła się i usiadła koło niego. Antoni czuł teraz, jak jej włosy pachną zielem i wodą. Nie wstydziła się swojego ciała ani on swojego. Położyła rękę na jego udzie i delikatnie zaczęła ją przesuwać w górę. Natychmiast chwycił ją za dłoń.
– Nie. – Uniósł się do pozycji siedzącej. – Chcę się zachować wobec rodziny dobrze, rozumiesz?
Aldona cofnęła rękę. Ale zaraz potem pocałowała go w usta, czule i namiętnie.
– Dowiedz się zatem, że mogłeś mnie mieć, ale jesteś za bardzo moralizatorski, kuzynie.
I zaczęła się natychmiast ubierać, udając obrażoną i odtrąconą. W istocie nie liczyła na to, że ich zjednoczenie nastąpi tutaj, na brzegu rzeki. Ją też wiązały jakieś mieszczańskie i polskie zasady, jakkolwiek by je nazywać. Jednak nic nie miało już być między nimi takie jak wcześniej. Dziewczyna przekroczyła kolejną granicę – i zrobiła to świadomie.
– Do zobaczenia wieczorem, kuzynie – powiedziała i ruszyła w stronę domu.
Antoni leżał jeszcze przez dłuższą chwilę nagi, ale nie myślał o Aldonie. Miał przed oczyma zupełnie inny obraz, którego nie mógł już od siebie odegnać, choć bardzo tego pragnął.
Ich kąpiel w nurtach Czeremoszu oglądała też inna osoba – Łucja, dla której porządek dionizyjski, w tym nagość ciała, był strefą zakazaną, wbitą do głowy przez matkę i żarliwą pobożność dewocyjną. Łucja nigdy czegoś takiego nie widziała i wydawało się jej, że to, co ujrzała, było bardzo, ale to bardzo złe. W jednej chwili przypomniała sobie swoje widzenie znad rzeki. Czy to, co wtedy zobaczyła, było manifestacją demonicznej siły znad Czeremoszu? A może po prostu wytworem jej wyobraźni, karmionej od najwcześniejszych lat przez matkę objawieniami świętych, głosami powstańców styczniowych, obecnością Ducha Świętego, którego należało wzywać i który miał się objawiać w postaci białego gołębia, a także opowieściami o płaczących obrazach i figurkach jezusowych.
Nie, Łucja nie potrafiła odgadnąć i zrozumieć pragnień Aldony i jej naturalnego dążenia do zaspokojenia. Dla niej to wszystko wydawało się złe, ale postanowiła na razie jeszcze nie iść z tym do matki. Jeśli jednak będzie mieć okazję, to koniecznie porozmawia o tym z Konstancją, bo ona wszystko wie i jest najmądrzejsza na świecie...
Przez następne kilka dni nie działo się nic specjalnego. Wszyscy zaszyli się w swoich pokojach i zawzięcie coś czytali. Ale Łucja słyszała i widziała coś więcej – napięcie, niewypowiedziane i nienazwane, między kuzynem Antonim i Aldoną.
Tego dnia, kiedy poszli nad rzekę popływać, Antoni wyobraził sobie, że Aldona przyjdzie do niego w nocy, ale tak się nie stało. Czekał na nią drugiej nocy – i też nic.
– Niech to! Zakpiła ze mnie!
Aldona nie zamierzała dać mu łatwo tego, co zdawała się obiecywać. Gdyby mogła się stać na jedną krótką chwilę Camille Claudel, z pewnością wyrzeźbiłaby jego dłonie. Uważała wciąż, że są bardzo piękne. Miał długie palce, a na obu rękach mocno zarysowane żyły. Szkicowała je w notatniku z pamięci, jednak nie pokazała jeszcze rysunków nikomu. Wiedziała, że to ona przekroczyła granicę – za szybko i za ostro, nawet wobec wyzwolonego z mieszczańskich sztywnych kodeksów podwójnej moralności młodzieńca, jakim był kuzyn Antoni. Postanowiła zaprosić do nowego kręgu znajomości swoją przyjaciółkę Tamarę oraz wesołego ukraińskiego chłopaka Timofieja. W ciągu dnia poszła do pokoju Antoniego.
– Chodź, kuzynie, na miasto – rzekła jak gdyby nigdy nic. – Poznasz moich przyjaciół tutaj, w Kutach.
– A kim oni są? – odparł znudzony Antoni, który w gruncie rzeczy był na nią zły, że nie przyszła w nocy.