Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 27.01.2026
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
15 osób interesuje się tą książką
Jakub Krause cierpi na nietypową przypadłość – w każdą sobotnią noc, punktualnie o północy, traci przytomność i budzi się jako jeden z najokrutniejszych seryjnych morderców w historii. Przez całą niedzielę poluje na ofiary, a gdy w poniedziałek rano odzyskuje świadomość, nie potrafi sobie przypomnieć niczego z ostatniej doby. W Bolesławcu zostają znalezione zmasakrowane zwłoki Kai Rzeplińskiej z listem zawierającym słowa Teda Bundy’ego, a sprawę przejmuje komisarz Błażej Heller. Do pomocy dostaje młodszą aspirant Malwinę Zygart, córkę słynnego seryjnego zabójcy, Raptora. Dziesięć lat wcześniej Raptor odebrał Hellerowi żonę, dlatego mężczyzna nie ufa partnerce. Gdy jednak dochodzi do kolejnych brutalnych morderstw, oboje muszą połączyć siły, by powstrzymać rosnącego w siłę potwora.
„MUSZĘ SOBIE POWTARZAĆ, ŻE TO NIE DZIEJE SIĘ Z MOJEJ WINY, I ODPYCHAĆ OD SIEBIE ZŁO. INACZEJ DOJDZIE DO TOTALNEJ KATASTROFY”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Rok wydania: 2025
Copyright © by Marcel Moss, 2025
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Marcel Moss
Redakcja: Anna Jeziorska
Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
PR & marketing: Anna Apanas
ISBN: 978-83-8402-846-9
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
JAKUB
„Gdzie ja jestem? Co się stało?” – od kilku tygodni w każdy poniedziałek zadaję sobie te pytania natychmiast po przebudzeniu. Czuję, że serce zaczyna mi walić jak młotem, a ciałem wzmagają silne, nieprzyjemne dreszcze. Sam już nie wiem, co bardziej mnie przeraża – świadomość tego, że zeszłej nocy zrobiłem coś bardzo złego, czy tego, że mimo wytężonych starań niczego sobie nie przypomnę.
Gdy myślę o ostatnich godzinach, w głowie mam czarną dziurę. Zupełnie jakby mój mózg postanowił oszczędzić mi brutalnych szczegółów. Zdążyłem już zauważyć, że pamięć urywa mi się dokładnie przed północą. Schemat powtarza się co tydzień, a ja nie mogę zrobić nic, by jakoś temu zapobiec. O tej porze w sobotę wstępuje we mnie jakaś mroczna siła, która przejmuje kontrolę nad moim umysłem i pcha do robienia przerażających rzeczy. Bawi się mną przez całą niedzielę i ustępuje dopiero nocą, prawdopodobnie również o północy. Nie wiem tego jednak na sto procent, bo zwykle odzyskuję przytomność dopiero po wschodzie słońca, potwornie zmęczony, brudny i poplamiony cudzą krwią. Dziś też tak jest.
Cholera, jak mogło do tego dojść?!
Przez kilka minut siedzę na podłodze i powolnymi okrężnymi ruchami dłoni masuję się po obolałej głowie. Jednocześnie rozglądam się po ciasnym, zdemolowanym pokoju i powracam pamięcią do sobotniego wieczora. Muszę sobie przypomnieć jak najwięcej szczegółów. Wiem, że po siódmej ruszyłem w podróż z Bolesławca do Jeleniej Góry. Po nieco ponad godzinie jazdy zaparkowałem swojego starego opla przed hostelem Black Pearl, mieszczącym się przy ulicy Pijarskiej, nieopodal rynku. Po tym, jak zostawiłem w pokoju plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami, udałem się do najbliższego sklepu monopolowego i kupiłem półlitrową butelkę czystej wódki. Ostatni łyk wziąłem krótko po dwudziestej trzeciej. Następnie opadłem głową na poduszkę, zamknąłem oczy i pomodliłem się o sen. Najlepiej tak głęboki, że nie wstanę aż do rana.
Teraz wiem, że jedna butelka alkoholu to za mało, by powstrzymać mroczną siłę przed czynieniem zła moimi rękami.
Co to za miejsce? Na pewno nie mój pokój w hostelu, choć rozmiarem jest podobne. O ile jednak tam okna były wykonane z białego plastiku, o tyle tutaj mają kolor ciemnego dębu. Nie zgadzają się też meble, lampa, a nawet zniszczony telewizor. Musi, a raczej musiał mieć powyżej osiemdziesięciu cali. Od dawna o takim marzę, ale nigdy nie mogę odłożyć na niego pieniędzy. Muszę chyba porozmawiać z ojcem i zagrozić, że jeśli nie przestanie ze mnie wyciągać coraz większych sum, to całkowicie zakręcę mu kurek z kasą.
– Następnym razem więcej wódki – mruczę do siebie, po czym wyjmuję z kieszeni smartfon.
Pamiętam, że na wszelki wypadek go wyłączyłem. Liczyłem, że po przemianie nie będę znał kodu PIN. Teraz jednak widzę, że urządzenie nie tylko jest włączone, ale też ma mocno zużytą baterię. To oznacza, że musiałem przez całą noc intensywnie z niego korzystać. Boże.
Zanim sprawdzam skrzynkę z wiadomościami i historię połączeń, nabieram powietrza w płuca, po czym na dłuższą chwilę wstrzymuję oddech. „Ochłoń i skup się. Natychmiast!” – powtarzam sobie w duchu. Mleko się rozlało i panika w niczym mi nie pomoże. Muszę czym prędzej wstać z tej zimnej podłogi i oszacować skalę zniszczeń. A potem modlić się, żebym za kilka godzin nie przeczytał w internecie o zmasakrowanym ciele znalezionym w krzakach lub kontenerze na śmieci w centrum Jeleniej Góry.
Chyba że przebywam zupełnie gdzie indziej.
– Nie… – Wzdycham, gdy po otwarciu aplikacji Google Maps spostrzegam niebieską kropkę wycelowaną w pobocze ulicy Chopina w… Szklarskiej Porębie. To jakieś pół godziny jazdy od hostelu. Po cholerę tu przyjechałem?! I do kogo?
Napinam wszystkie mięśnie, zmuszam się do wstania i czuję, jak od potylicy na całą głowę promieniuje potworny ból. Bardzo szybko staje się on nie do zniesienia i uniemożliwia mi zrobienie choćby jednego kroku.
– Kurwa – syczę, przykładając dłoń do czoła, po czym siadam z powrotem na podłodze.
Następne minuty spędzam na dokładnym sprawdzaniu smartfona pod kątem problematycznej korespondencji. Na szczęście wszystko wskazuje na to, że do nikogo nie pisałem na Messengerze czy WhatsAppie. Nie wysyłałem też żadnych maili i nie publikowałem niczego kontrowersyjnego na Facebooku. O dziwo, do nikogo też nie dzwoniłem i przez cały czas miałem uruchomioną aplikację VPN, która zmieniała moje IP. Sprytnie. Tylko nadal nie wiem, co właściwie robiłem.
Zdenerwowany otwieram przeglądarkę Safari i sprawdzam historię odwiedzanych witryn. Już na szczycie listy spostrzegam napis „Creepy Love – anonse erotyczne dla…”. Dziwne. Po kliknięciu w niego otwiera się ciemna witryna z widniejącym w nagłówku hasłem: „Creepy Love – anonse erotyczne dla wielbicieli BDSM”. Chryste. Że niby ja i seks sado-maso? Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, żeby coś takiego robić! Skoro jednak władająca mną siła tym się pasjonuje, to sprawdźmy, co dla mnie przygotowała.
Przesuwając palcem po wyświetlaczu, przeglądam dziesiątki profili. Ich właściciele zachęcają innych do kontaktu, publikując wyuzdane zdjęcia, na których pozują w dziwnych pozycjach i zabawiają się najróżniejszymi gadżetami erotycznymi. Im dłużej patrzę na tych ludzi, tym większe odczuwam zdenerwowanie. Intuicja podpowiada mi bowiem, że przebywam w domu którejś z użytkowniczek.
„Ubieram się. Będę na ciebie czekać przy furtce. Do zobaczenia” – brzmi ostatnia wiadomość, którą o wpół do drugiej w nocy wysłała mi niejaka Leather_Jean. Po kliknięciu w konwersację przechodzę do początku korespondencji i unoszę brwi, widząc, że skontaktowałem się z tą kobietą już kwadrans po północy. Trzeba przyznać, że moje drugie ja nie lubi tracić czasu. „Jak noc? Może się spotkamy?” – spytałem ją, po czym w kolejnej wiadomości wysłałem jej zdjęcie swojego nabrzmiałego penisa. Leather_Jean odpowiedziała emotikonem w kształcie serca i załączyła kilkusekundowe nagranie, na którym wije się przed lustrem ubrana w koronkową bieliznę. Nie widzę jej twarzy, bo zasłania ją karnawałową maską. Skupiam więc uwagę na czerwonym dildo w dłoni kobiety. Identyczne leży przede mną na sofie. A obok niego trzy pary kajdanek, pejcz i pusta butelka whisky. Chryste, co tu się wydarzyło?
Oddycham szybko, wertując prawie godzinną korespondencję, z której wynika, że moja ofiara ma trzydzieści osiem lat i już jako nastolatka zaczęła mieć niezdrową obsesję na punkcie seksu. Wyznała mi też, że przez swój seksoholizm nie była w stanie wytrwać zbyt długo w relacji z jakimkolwiek mężczyzną.
„Nawet jeśli któryś przekonywał mnie, że też lubi dziwactwa w łóżku i nie przeszkadza mu otwarty związek, po pewnym czasie rozpływał się w powietrzu. W końcu dałam sobie z tym spokój. To nie dla mnie”.
W dalszej części wypytywałem Jean o jej fantazje seksualne i pisałem, co jej zrobię, jeśli zgodzi się mnie do siebie zaprosić. Gdy wreszcie uległa i podała mi swój adres, wysłałem jej kolejne zdjęcie penisa z dopiskiem: „Już nie mogę się doczekać, aż cię nim wychłostam”. Obrzydliwe.
Podsumujmy to, co wiem. Od ponad doby przebywam przy ulicy Chopina w Szklarskiej Porębie, w domu należącym do Leather_Jean. Nie podałem jej ani swojego imienia, ani tym bardziej nazwiska. Nie załączyłem też zdjęcia twarzy i nie wyjawiłem, że pochodzę z Bolesławca. Wspomniałem jedynie o Jeleniej Górze, co w razie czego powinno skutecznie zmylić gliny. Mądry chłopiec! Zanim podejmuję kolejną próbę wstania z podłogi, blokuję profil Jean, przechodzę do ustawień swojego konta i je usuwam. Mam świadomość, że w razie potrzeby administratorzy Creepy Love zdołają je przywrócić, ale lepiej dołożyć im nieco roboty.
Po schowaniu smartfona do kieszeni dżinsów zaciskam mocno zęby i wstaję, walcząc z nasilającymi się z każdym ruchem zawrotami głowy. Sam już nie wiem, czy spowodował je alkohol, czy może Jean w samoobronie czymś mnie uderzyła. Hm… Jakby się nad tym dłużej zastanowić, to ten drugi scenariusz nie ma sensu. Wszak gdyby jakimś cudem udało się jej uciec, psy już dawno by tu były. Tymczasem nie ma ani ich, ani jej. Chociaż…
– Jean? – pytam podniesionym głosem, idąc powoli ku uchylonym drzwiom.
Wychodzę na korytarz i omal nie wdeptuję w ciemną zaschniętą plamę wymiocin. To chyba moja sprawka. Świadczą o tym kawałki niestrawionej wołowiny i czerwonej papryki. Pamiętam, że upijając się w hostelu, zamówiłem przez internet faszerowaną paprykę. Muszę przed wyjściem koniecznie to sprzątnąć, a potem dokładnie powycierać meble i framugi z moich odcisków palców. Wątpię, by udało mi się zatrzeć wszystkie ślady, ale nie pozostawię przecież wnętrza w takim stanie. Najpierw jednak znajdę Jean. Obym zastał ją skacowaną w sąsiednim pokoju. Coś mi jednak mówi, że nie będzie tak dobrze.
Po wyjściu z pustej, przypominającej pobojowisko kuchni, przechodzę do sypialni, w której, o dziwo, wszystko jest na swoim miejscu. Niepokoją mnie jedynie czerwone plamy na niezaścielonej pościeli i podarta w jednym miejscu poszwa. Nie jest dobrze, ale idźmy dalej. Łazienka jest czysta, to samo garderoba. Muszę przyznać, że jak na wyuzdaną seksoholiczkę Leather_Jean ubiera się na co dzień dość skromnie i za staro jak na swój wiek. Odważę się stwierdzić, że jeden z wiszących na wieszaku żakietów przypomina ten, który często zakładała moja babcia. Nie znosiłem wydzielanej przez niego woni stęchlizny, która drażniła nos. Na szczęście żakiet Jean pachnie świeżością, jakby poranną łąką. Zanim opuszczam garderobę, przez dłuższą chwilę przykładam go do twarzy i wdycham ten przyjemny aromat.
Może gdyby moje dzieciństwo tak pachniało, nie byłbym dziś tym, kim jestem?
Wkrótce docieram do przestronnego, skromnie umeblowanego salonu. Na szklanym stoliku stoją dwie butelki wódki, z których tylko jedna jest napoczęta. Obok na dywanie leży moja skórzana kurtka. Powoli się po nią schylam, walcząc z bólem głowy, dokładnie ją oglądam i zatapiam wzrok w trzech długich, pionowych liniach. Przypuszczam, że Jean podrapała ją w trakcie szarpaniny. Cholera. Każde pomieszczenie wzbudza we mnie coraz większy strach przed prawdą. Jeśli znowu posunąłem się do najgorszego, to muszę znaleźć ciało i ukryć je tak, by nikt nigdy go nie znalazł. W przeciwnym razie będę miał przejebane.
– Jean, odezwij się! – nawołuję ją, ale odpowiada mi jedynie cisza.
Podchodzę do szklanych drzwi tarasowych, odsuwam firanki i spoglądam na spory ogród. Otacza go gęsty żywopłot, za którym rosną wysokie drzewa. Nie ma jednak śladu po Jean. Widzę za to moje auto, zaparkowane nieopodal zamkniętej bramy. A jeśli ukryłem jej ciało w bagażniku, ale pijany nie zdołałem wywieźć go na jakieś odludzie? Zanim wychodzę na zewnątrz, otwieram drzwi i ostrożnie się wychylam. Spomiędzy drzew nie wyłania się żaden sąsiadujący dom. To akurat dobra wiadomość. Cokolwiek zrobiłem ostatniej doby, raczej nie miałem świadków.
Gdy upewniam się, że samochód jest pusty, w pośpiechu wracam do środka. Sprawdziłem już wszystko poza strychem i piwnicą. Jeśli Jean posiada sekretny pokój przeznaczony do sadomasochistycznych zabaw, to zakładam, że prędzej znajdę go na dole.
Po chwili staję przed metalowymi drzwiami otwieranymi na kod. Wyglądają jak wejście do podziemnego bunkra, mającego chronić najwyższych rangą polityków przed skutkami wojny nuklearnej. Na szczęście są uchylone, więc bez problemu wchodzę do pomieszczenia i zastygam w bezruchu na widok bordowych ścian, wiszącej z sufitu huśtawki, niezliczonych pejczy i innych zabawek oraz porozrzucanych po podłodze prezerwatyw. Można by pomyśleć, że dopiero co odbyła się tu dzika orgia. Czuję jednak, że to wszystko sprawka jednego człowieka: tego, w którego zeszłej nocy się przemieniłem.
– Kurwa, Jean… Gdzieś ty się podziała? – mruczę pod nosem, stojąc przy królewskim łożu, na którym leży pięć wibratorów w różnych rozmiarach.
Koło poduszki spostrzegam różowe kajdanki, kulki dopochwowe i parę innych przedmiotów, od których robi mi się duszno. Już mam wychodzić, gdy dobiega mnie cichy, piskliwy dźwięk. Natychmiast wstrzymuję oddech i czekam, aż wybrzmi ponownie, a gdy to się dzieje, podbiegam do stojącej w kącie pomieszczenia drewnianej szafy, zaglądam do środka i wzdycham na widok leżącej w pozycji embrionalnej Jean. Usta ma zaklejone szarą taśmą, a ręce i nogi unieruchomione trytytkami, zaciśniętymi mocno na nadgarstkach i kostkach.
– Chryste, dziewczyno! – Wyciągam ją z szafy i przenoszę na łóżko. Następnie zrywam jej taśmę z ust i słyszę, jak jęczy z bólu.
– Nie! Proszę, nie! – Energicznie porusza tułowiem, próbując się ode mnie odsunąć.
– Uspokój się! Nic ci nie zrobię.
Wskakuję na łóżko i pomagam jej usiąść. Następnie patrzę Jean głęboko w oczy i dostrzegam w nich przeraźliwy strach. Boże, co za jej zrobiłem? I dlaczego nadal żyje?
– Nie chcę umierać! Nie chcę! Błagam, nie zabijaj mnie! – histeryzuje Jean, kompletnie ignorując moje słowa.
Dochodzę do wniosku, że skoro nie zamierza słuchać mnie po dobroci, to muszę przemówić do niej językiem siły. Wbijam jej więc kciuk i środkowy palec w policzki, drugą ręką ściskając mocno za ramię.
– Zamkniesz się wreszcie?! Próbuję ustalić, co tu się odpierdoliło! – warczę jej w twarz.
Biedaczka trzęsie się jak galareta, a z jej oczu płyną gęste łzy. Jest śmiertelnie przerażona. To ja ją tak przerażam.
– N-nie… – wydusza. – P-prosz-szę…
– Co się stało? Masz mi opowiedzieć wszystko ze szczegółami!
– N-nie z-zab-bij-jaj mnie…
Siła na nic się tu zda. Jean jest w takim stanie, że pewnie nie podziałałaby na nią nawet przystawiona do skroni spluwa. Muszę jej dać czas na uspokojenie się. Dopiero potem spróbuję łagodnie podpytać ją o wydarzenia ostatnich godzin.
– Przepraszam. Poniosło mnie. – Unoszę ręce i odsuwam się od niej. W odpowiedzi Jean natychmiast odskakuje do tyłu i omal nie spada z łóżka. – Spokojnie. Przysięgam, że nie chcę cię skrzywdzić – dodaję. Jej wytrzeszczone oczy i zgrzytające zęby sugerują, że nie wierzy w ani jedno moje słowo. – Uwolnię cię. Powiedz tylko, gdzie trzymasz nożyczki.
Jean nie odpowiada od razu. Zamiast tego przez dłuższą chwilę przeszywa mnie błagalnym wzrokiem, cicho stękając.
– T-tam. – Wskazuje głową jedną z komód. Pospiesznie schodzę z łóżka i po chwili przeszukuję górną szufladę.
– Są – mówię, po czym wracam do Jean i proszę ją, by nie wykonywała gwałtownych ruchów. Na szczęście tym razem mnie słucha. – Jesteś wolna.
Ku mojemu zdziwieniu Jean zostaje na swoim miejscu. Spodziewałem się raczej, że mnie energicznie odepchnie, a potem ruszy w kierunku drzwi, wzywając przy tym pomocy. Tymczasem ona przestaje drżeć, a na jej bladej twarzy pojawiają się lekkie rumieńce.
– Dzięk-kuję – szepcze, masując się po obolałych nadgarstkach.
– Przepraszam za to – mówię, przyglądając się bordowym śladom. – Bardzo boli?
– Ter-raz mniej. Gorzej z… – Urywa, zerkając na swoje sine kostki.
– Cholera. Jean, ja… naprawdę nie chciałem. Nie wiem, co we mnie wstąpiło.
W odpowiedzi kobieta pociąga szybko nosem i okrywa się kołdrą.
– Tak b-bardzo chce m-mi się p-pić – wydusza z siebie po zamknięciu oczu.
– Zaraz przyniosę wodę. I apteczkę. Masz w domu apteczkę?
– T-tak.
– Gdzie?
– W łazience.
– A dokładnie?
– W szafce nad pralką.
– Dobrze. Pójdę po nią. A ty zostań w łóżku, dobrze?
– Mhm – mruczy ledwo słyszalnie. Oby tylko mi tu nie zemdlała, bo nie zamierzam wzywać pogotowia.
Gdy minutę później otwieram szafkę nad pralką, znajduję w niej jedynie kosmetyki i duże opakowanie wacików. Nie ma żadnej apteczki. Pochylam się więc i sprawdzam szafkę pod umywalką. Dwie butelki żelu pod prysznic.
– Kurwa – przeklinam, gdy dociera do mnie, co ta suka zrobiła. – Jean! – Wystrzeliwuję z łazienki i gnam w kierunku piwnicy. Tak jak myślałem: łóżko jest puste. – Jean, do kurwy nędzy! – krzyczę wzburzony, po czym wracam na górę i upewniam się, że nie wybiegła z domu. Następnie dokładnie przeszukuję wszystkie pomieszczenia, ale nigdzie jej nie ma. – Wyłaź z ukrycia! Nie pogarszaj swojej sytuacji! Masz dwie minuty. Czekam w salonie. Potem przestanę być taki miły.
Czas mija, a ja w końcu zagryzam dolną wargę i biegnę z powrotem do pokoju na dole. Zamierzam zabrać z niego długą grubą pałkę, którą widziałem na półce, a potem wychłostać nią Jean w ramach kary. I nie w taki sposób, w jaki lubi.
– Już ja się z tobą… – mówię po przekroczeniu progu i intuicyjnie odskakuję w bok, widząc kątem oka ruchomy kształt po swojej prawej stronie.
– Aaa! – wrzeszczy Jean, roztrzaskując o ścianę wazon, który wcześniej stał na jednej z komód. Następnie rzuca się na mnie, nie dając szansy na ucieczkę, i wbija mi w ramiona ostre pazury.
– Auuu! Oszalałaś, kretynko?! – Odpycham ją z taką siłą, że traci równowagę i upada na plecy. Szybko jednak podrywa się z miejsca i przystępuje do kolejnego ataku. W międzyczasie jednak zgarniam z komody pejcz, którym zaczynam ją okładać.
– Przestań! – jęczy, osłaniając twarz rękami.
Wykorzystuję jej nieuwagę i powalam ją z powrotem na ziemię. A potem uderzam ją w twarz na tyle mocno, że udaje mi się ją zamroczyć. Cholera, chyba przesadziłem.
– Jean? Otwieraj oczy. Jean, nie udawaj! – Poklepuję ją po policzkach tak długo, aż wreszcie przytomnieje. A gdy podnosi na mnie wzrok, gwałtownie się wzdryga i odczołguje w kierunku najbliższej ściany.
– Wynocha z mojego domu, zwyrolu! – wrzeszczy. – No już, wypierdalaj!
– Obiecałem, że cię nie skrzywdzę. Nie mogłaś po prostu zaczekać na mnie w tym cholernym łóżku?! – pytam z wyrzutem.
Tymczasem Jean otwiera dolną szufladę komody i wyjmuje z niej coś, co przypomina paralizator.
– Tylko się zbliż – warczy, grożąc mi trzymanym w wyprostowanej ręce urządzeniem.
– Proszę cię… – Patrzę na nią z politowaniem. – Oboje wiemy, że nie działa.
– Chcesz się, kurwa, przekonać? – Głos coraz bardziej jej drży. Zgrywa twardą, ale tak naprawdę panicznie się mnie boi.
– Gdyby działał, od razu byś go użyła, a nie rzucała się na mnie z byle wazonem – zauważam, po czym zbliżam się do niej i wyciągam rękę. – Oddaj go.
– Cofnij się!
– Jean, proszę. Próbuję tylko ustalić przebieg wydarzeń od sobotniej nocy. Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale… ja kompletnie nic nie pamiętam. Nie wiem nawet, jak się u ciebie znalazłem.
Słysząc to, kobieta piorunuje mnie wzrokiem, po czym zanosi się pogardliwym chichotem.
– Kim ty w ogóle jesteś?! Uciekłeś z psychiatryka czy co?!
– Nie.
– Zatem co jest z tobą nie tak?! Tylko nie mów, że to amnezja poalkoholowa.
– Powiedzmy, że cierpię na pewną przypadłość, która sprawia, że przestaję być sobą.
– Czyli wariat – stwierdza Jean i podbiega do łóżka. Następnie zgarnia z niego kołdrę i okrywa nią swoje półnagie ciało. – Wynoś się. Chcę zostać sama.
– Najpierw opowiedz mi ze szczegółami, jak doszło do tego… do czego doszło.
Jean siada na brzegu łóżka i przez dłuższą chwilę milczy, posyłając mi wrogie spojrzenia.
– Z początku zachowywałeś się spokojnie. Siedzieliśmy na sofie, piłeś drinka i rozmawiałeś ze mną tak, jak facet rozmawia z kobietą na pierwszej randce.
– Co ci mówiłem?
– Nic szczególnego. Głównie wspominałeś dzieciństwo, co wydało mi się trochę dziwne. Nie chciałeś mi też wyjawić, jak masz na imię.
– Co było potem?
– Poprosiłeś o kolejnego drinka, ale mocniejszego. Wypiłeś go jednym haustem i zaproponowałeś, że trzeciego przyrządzisz sobie sam. I przyrządziłeś, nalewając whisky po sam brzeg szklanki.
– Czyli się narąbałem.
– Tego bym nie powiedziała.
– Jak to? Przecież widziałem te wszystkie puste butelki.
– Musiałeś je wypić już po tym, jak… jak ci totalnie odwaliło – odpowiada, jeszcze mocniej otulając się kołdrą. – W życiu czegoś takiego nie widziałam. Normalnie w jednej chwili stałeś się innym człowiekiem. I nie powiesz mi, że to zasługa paru drinków. Brałeś coś przed przyjazdem do mnie?
– Yyy… Niby co?
– Nie wiem, kurwa! Narkotyki czy inne świństwo.
– Nic nie brałem. Przysięgam.
Jean wpatruje się we mnie z niedowierzaniem.
– Zatem co z tobą nie tak, człowieku?! Co trzeba mieć we łbie, by przez godzinę gwałcić mnie jak ogarnięte szałem dzikie zwierzę?
– Myślałem, że to lubisz… – odpowiadam z lekkim wahaniem. – Pisałaś na profilu, że…
– Lubię ostrą jazdę, ale nie aż taką… – przerywa mi. – To było chore! Ty jesteś chory!
– Przestań.
– I jeszcze te słowa… Boże, wykrzykiwałeś mi je w twarz jak zahipnotyzowany. Non stop to samo… Dzięki Bogu, że w końcu odpłynęłam, bo nie mogłam już tego słuchać.
– A co się wydarzyło rano? – dopytuję. – Za dnia też się tak zachowywałem?
– Byłeś jak półżywy. Więziłeś mnie tu i doglądałeś co parę godzin, ale miałeś spojrzenie, jakby cię tu nie było. A potem… wieczorem przyszedłeś tu, uwolniłeś mnie, wyżyłeś się na mnie i znów zamknąłeś.
– Kurwa… – Pocieram czoło dłonią. – O której godzinie przyszedłem?
– Skąd mam wiedzieć? – Jean piorunuje mnie wzrokiem i dodaje: – Co jest z tobą nie tak? Dlaczego nie poszukasz pomocy?
– Yyy…?
– Albo nie… Nic już więcej nie mów. Nasłuchałam się od ciebie wystarczająco tych chorych rzeczy – kontynuuje Jean. – Po prostu wyjdź i nigdy nie wracaj.
– Czekaj. Jakich rzeczy? Co to za słowa, o których wspomniałaś? – dopytuję, a Jean marszczy lekko brwi.
– Naprawdę nie pamiętasz?
– Przecież powiedziałem, że w głowie mam czarną dziurę.
Na twarzy Jean pojawia się zgorszenie.
– Krzyczałeś, że gwałciłeś suki, odkąd byłeś na tyle dorosły, by walić konia i wiązać małym dziewczynkom ręce za plecami.
Przełykam ślinę.
– Niemożliwe.
– Powtórzyłam słowo w słowo.
– Możesz jeszcze raz?
– „Gwałciłem suki, odkąd byłem na tyle dorosły, by walić konia i wiązać małym dziewczynkom ręce za plecami”. Nie każ mi tego mówić po raz trzeci. Wystarczy, że sam zrobiłeś to jakieś pięćset razy.
Chryste. W jakiego pojeba przemieniłem się tym razem?
– Posłuchaj: nikt nie może się o tym dowiedzieć, a zwłaszcza policja. Rozumiemy się?
W odpowiedzi Jean spuszcza wzrok. Cholera, jeśli na mnie doniesie, będę skończony. Co mam robić?
– Idź już. Proszę – szepcze chwilę później, unikając mojego spojrzenia.
– Najpierw obiecaj, że zapomnisz o tym, co się stało.
Jean znowu nie odpowiada od razu. Ogarnia mnie coraz większy niepokój. Myśl, chłopie, myśl!
Mam dwa wyjścia: albo dokończę to, co spieprzyło moje nocne wcielenie, albo znajdę coś, co posłuży mi do szantażu. Tylko co? Nie sądzę, by miała męża czy dzieci, bo w domu nie ma po nich śladu. Z kolei praca… No właśnie, czym ona właściwie się zajmuje?
– Co robisz? – pyta Jean, gdy podchodzę do jednej z komód i otwieram górną szufladę.
– Moja dobroć nie przekonuje cię do współpracy. Może zrobi to moje mroczne oblicze. – Po tych słowach wyjmuję z szuflady szarą taśmę, odcinam długi fragment nożyczkami i wracam do Jean.
– Nie! – Rzuca we mnie kołdrą i próbuje wyminąć, by dostać się do drzwi. Na szczęście szybko udaje mi się ją dopaść.
– Dokąd to?
– Pomocy! Pomocy!
– Ciii… Nie krzycz. Dobrze wiesz, że nikt cię nie usłyszy – szepczę jej do ucha, oklejając taśmę wokół jej nadgarstków. Następnie to samo robię z kostkami. – Będziesz grzeczna czy mam ci też zakleić te śliczne usteczka?
– Daj mi już spokój! Nie mam siły! – wrzeszczy, podczas gdy po policzkach spływają jej gęste strużki łez.
– Współpracuj, a włos nie spadnie ci z głowy. – Biorę ją na ręce i przenoszę do szafy.
– Nie! Proszę, nie! – jęczy.
– Spróbuj je wyważyć, a dostaniesz karę. Niedługo wrócę. – Zamykam drzwi i w pośpiechu opuszczam pomieszczenie.
*
Gdy wracam niecały kwadrans później, już w progu słyszę donośny szloch Jean.
– Wszystko okej? – pytam po otwarciu szafy.
– Nikomu nic nie powiem. Przysięgam, tylko mnie wypuść! – Ma czerwoną, spuchniętą od łez twarz i przekrwione oczy.
– Spokojnie, zaraz będziesz wolna. Ale najpierw się zabezpieczę. – Wyjmuję z kieszeni smartfon i nakierowuję na nią aparat.
– Co ty robisz? – pyta Jean, zdziwiona moim zachowaniem.
– Znalazłem twoje dokumenty. Wiem, kim jesteś, Joanno Suchowiak. – Uśmiecham się cwaniacko i dodaję: – Zarządzasz trzema prywatnymi przychodniami na terenie powiatu, a do tego zasiadasz w radzie miasta. Wyczytałem też, że startowałaś w wyborach do sejmiku województwa. Niewiele brakowało, żebyś się dostała. Pewnie wierzysz, że tym razem się uda, co?
– Nikomu nic nie powiem! – powtarza roztrzęsiona, wpatrując się we mnie z taką nienawiścią, jakiej jeszcze nie widziałem w jej oczach.
– Teraz już wiem, że nie – kwituję, uśmiechając się złowrogo. – To byłby twój koniec. Ludzie zaczęliby masowo wypisywać się z twoich klinik i mogłabyś zapomnieć o mandacie w sejmiku. Ale najbardziej ucierpiałaby na tym twoja relacja z Markiem, prawda…?
Na dźwięk jego imienia Jean sztywnieje.
– J-jak-kim Mark-kiem?
– Nie udawaj. Już wcześniej zwróciłem uwagę na świeży bukiet róż w salonie, ale dopiero teraz przeczytałem dołączony do nich liścik. Wygląda na to, że facetowi bardzo na tobie zależy. Wie o twoim popierdolonym hobby?
– Będę siedzieć cicho – deklaruje przerażona kobieta.
– Hm… – Patrzę na nią spod zmrużonych powiek. – Sam nie wiem, czy mogę ci wierzyć. Kłamałaś nawet w sprawie swojego życia uczuciowego.
– To chyba normalne, że nie zwierzam się ze swoich prywatnych spraw obcym facetom poznanym w internecie.
– Tu nic nie jest normalne, Jean – zauważam, po czym dodaję: – Z jakiegoś powodu mój drugi ja nie zabił cię w nocy. Nie wiem, czy zrobił to, bo uznał, że przelał już wystarczająco dużo krwi, czy może zostawił cię sobie na później i nie zdążył się z tobą rozprawić przed świtem… A może zwyczajnie przesadził z alkoholem i zasnął? Cokolwiek się stało, uszłaś z życiem. Wierz mi, że inne ofiary nie miały tyle szczęścia.
– Inne ofiary? Ja pierdolę, kim ty jesteś?!
– Też chciałbym to wiedzieć, Jean. Naprawdę. – Szarpię ją za rękę i wyciągam z szafy. Następnie, celując w nią smartfonem, dodaję: – A teraz opowiedz wszystkim, jak się zabawiasz po godzinach.
– Co? – Kuli się i patrzy na mnie błagalnie. – Nie… Przestań… Obiecałam ci, że…
– Obiecanki cacanki. Potrzebuję zabezpieczenia. No dalej, opowiadaj. Albo zaczekaj, mam lepszy pomysł. – Idę po nożyczki i rozcinam taśmę. – Nie chcę, by ktoś odniósł wrażenie, że mówisz to wszystko z przymusu. Musisz brzmieć i zachowywać się naturalnie. To jak, zademonstrujesz mi popis zdolności aktorskich? Wiem, że jesteś w tym dobra. Wszak codziennie mydlisz ludziom oczy i sprawiasz, że nie są w stanie dostrzec twojego prawdziwego oblicza. Na co czekasz?
– C-co mam r-robić?
– Może na początek wstań i się przedstaw. – Czekam, aż Jean wykona moje polecenie, po czym każę jej się rozebrać. – Ruchy, ruchy.
– D-dobrz-rze.
Gdy opuszcza majtki, moim oczom ukazuje się zakrwawione krocze. Chryste, jak mogłem aż tak stracić kontrolę?
– Albo nie. Załóż je z powrotem. Biustonosz też – mówię, widząc rany wokół sutków. – To może wykonaj jakiś zmysłowy układ.
– J-jaki?
– Może być ten, który wysłałaś mi na czacie.
Przez kolejne sekundy patrzę, jak sparaliżowana strachem Jean nieporadnie kręci biodrami i robi koślawe ruchy rękami. Zupełnie nie przypomina to tańca z nagrania, ale musi mi wystarczyć.
– Teraz opowiedz o swoich zainteresowaniach. Co lubisz w seksie?
– Yyy…
– No dalej, opowiedz ze szczegółami o tym, co robisz z facetami poznanymi na Creepy Love.
– Ja… – Robi krótką pauzę, w trakcie której nagrywam pomieszczenie. Tymczasem Jean głośno pociąga nosem. – Nigdy nikogo nie skrzywdziłam. Przyznaję, że lubię ostry seks, ale czy to powód, żeby mnie potępiać?
– O tym zdecydują twoi pacjenci i wyborcy. A przede wszystkim Marek. No już, mów wszystko.
Pół godziny później mam tyle pikantnego materiału, że po jego ewentualnej publikacji Jean nie miałaby czego zbierać. Po powrocie do domu odpowiednio go przytnę i usunę fragmenty, w których zapłakana zapewnia, że żałuje tego, co robiła. Oboje wiemy, że jeśli czegoś żałuje, to tylko tego, że wpuściła mnie do swojego domu i naraziła na demaskację.
– Dziękuję za zeszłą noc i interesujący poranek – mówię do kulącej się na łóżku i pochlipującej kobiety. – Zdrzemnij się, odpocznij, a ja w tym czasie wysprzątam ci dom.
– Nie. Idź już.
– Daj spokój. Pozwól sobie pomóc.
– Idź – nalega Jean, której ciało drży, jakby od dłuższego czasu rażono je prądem.
– W porządku. Nie będę cię już niepokoił. Żegnaj, Jean. – Posyłam jej ostatni uśmiech i ruszam ku wyjściu. – Moje milczenie za twoje milczenie. Jesteśmy umówieni? – pytam, chwytając dłonią klamkę. A gdy Jean kiwa twierdząco głową, otwieram drzwi i znikam z jej życia. Mam nadzieję, że na zawsze.
*
Podróż do Bolesławca ciągnie się w nieskończoność. Jadę bardzo powoli, by nie ryzykować, że zostanę zatrzymany przez drogówkę. Raczej już wytrzeźwiałem, ale strasznie cuchnę potem, nie wspominając o podartej koszuli i plamie krwi na nogawce dżinsów. Każdy, kto by teraz na mnie spojrzał, wywnioskowałby, że zeszłej nocy konkretnie się odpaliłem. Powinienem wziąć prysznic u Jean i przetrzeć spodnie, ale w ogóle o tym nie myślałem. Chciałem się tylko upewnić, że ta suka na mnie nie doniesie, a gdy to zrobiłem, czym prędzej uciekłem z jej domu. Nie mogłem dłużej patrzeć na zdemolowane wnętrze. Dzięki Bogu, że tym razem skończyło się tylko na bałaganie. Przecież mogłem sobie zafundować kolejnego trupa. Myślę, że wtedy nie wróciłbym prędko do domu.
Czuję się fatalnie i marzę o tym, by leżeć już w swoim łóżku i przez resztę dnia dogorywać po szaleństwie ostatnich godzin. Od jutra zaś zacznę rozmyślać nad planem przeciwdziałania swoim dzikim wybrykom. Tak dłużej być nie może. I nie chodzi tylko o ofiary mojego mrocznego wcielenia, a o moje bezpieczeństwo. Gdyby ten psychol zabił Jean, znalazłbym się w fatalnej sytuacji. Musiałbym dokładnie wysprzątać jej dom, a potem niepostrzeżenie wywieźć ciało i modlić się, by po drodze nie zarejestrowała mnie żadna kamera monitoringu. Zbyt wiele rzeczy mogłoby się wysypać. I to mnie niepokoi.
Dość tego. Więcej ofiar nie będzie, bo co zrobię, jeśli sytuacja wymknie się spod kontroli? Czy zdołam zatrzeć po sobie wszystkie ślady? Wprawdzie dotychczas mi się udawało, ale miałem ułatwione zadanie. Po pierwsze, nie mordowałem ofiar w ich domach. Po drugie, nie byli to ludzie, którzy wiele znaczyli choćby w lokalnej społeczności. Jednak Joanna Suchowiak to już większy kaliber. Jej śmierć wywołałaby ogromne poruszenie i postawiłaby na nogi całą komendę. Wszyscy chcieliby dorwać jej zabójcę. I pewnie prędzej czy później wpadliby na mój trop.
Mój alter, bo chyba tak zacznę go nazywać, odważnie posuwa się coraz dalej. Czas ukrócić jego mordercze zapędy. Znajdę sposób, by w przyszłą niedzielę nikomu nie spadł włos z głowy. Jeśli będzie trzeba, nafaszeruję się środkami nasennymi.
Środki nasenne. Fuck.
W pośpiechu zjeżdżam na pobocze i zatrzymuję opla. Sięgam po leżący z tyłu plecak, otwieram go i wysypuję zawartość na sąsiedni fotel. Gdy prosto od Jean pojechałem do hostelu w Jeleniej Górze, tak szybko się pakowałem, że nawet nie zwróciłem uwagi na to, co chowam do plecaka, jednak teraz, gdy patrzę na puste, zgniecione puszki po piwie, portfel, paczkę papierosów i leżące pomiędzy nimi opakowanie leków nasennych, powracają do mnie wspomnienia zeszłej nocy.
Już w sobotę próbowałem ukrócić złowieszcze zapędy altera. W tym celu połknąłem na raz trzy tabletki nasenne i wlałem w siebie tyle wódki, ile dałem radę. Myślałem, że to załatwi sprawę, zwłaszcza że po jedenastej czułem się już bardzo senny. Teraz jednak wracają do mnie obrazy scen, które działy się kilka minut później. Widzę siebie odgarniającego kołdrę, zeskakującego z łóżka i biegnącego do łazienki. A potem klękającego nad sedesem i wkładającego dwa palce do ust.
Wszystko jasne. Dobrowolnie wymusiłem wymioty, by umożliwić alterowi nocne łowy. Ale dlaczego?
Dotychczas nie uważałem się za winnego tych zbrodni. Tłumaczyłem sobie, że nie mogę odpowiadać za to, co robi moje ciało, gdy kontroluje je inny umysł. Cholera, przecież próbowałem go nawet powstrzymać przed szerzeniem zła! Ale teraz wszystko się zmienia… Jestem tak samo winny jak mój alter. Choćbym nie wiadomo jak bardzo się zarzekał, że tego nie chcę, to podświadomie i tak mu pomagam.
Czy to znaczy, że muszę się zabić, by ta psychoza wreszcie dobiegła końca?
*
Zegar w moim smartfonie wskazuje godzinę dwudziestą pierwszą. Zanim udaję się do kuchni, przeciągam się i przecieram dłońmi zmęczoną twarz. Po powrocie do domu runąłem na łóżko i przespałem całe popołudnie. W efekcie śmierdzę jeszcze bardziej niż rano, ale przynajmniej nie boli mnie już głowa. Jestem jednak potwornie głodny. Obym znalazł coś w lodówce, bo nie mam siły iść do sklepu.
Czuję ulgę, obmywając swoje ciało ciepłą wodą. Dopiero teraz spostrzegam na nim liczne ślady po zadrapaniach, a nawet siniaki. Nie wierzę, że mógłbym dobrowolnie przyczynić się do takiej masakry. Wszystko jednak wskazuje na to, że tak było. A jeśli za tydzień znów skapituluję w kluczowym momencie? Może powinienem połknąć więcej tabletek? Tylko co, jeśli przedawkuję i już się nie obudzę?
Cholera, dlaczego to spotyka akurat mnie? I to teraz, gdy bardziej niż kiedykolwiek potrzebuję świętego spokoju? Wciąż cierpię po bolesnym rozstaniu i pewnie prędko nie dojdę do siebie. W głębi duszy wiem, że to, co było, już nie wróci, ale serce wciąż za tym tęskni. Pieprzona Kaja uzależniła mnie od siebie jak narkotyk, a potem wszytko z łatwością przekreśliła. Zasłużyła na to, co ją spotkało. Alter dobrze się spisał.
Po kolacji udaję się do salonu i przez pół godziny, może krócej, oglądam telewizję. Nie mogę się jednak na niczym skupić, a gdy powieki zaczynają mi opadać, wracam do sypialni, wskakuję do łóżka i przykrywam się kołdrą po samą szyję. I wtedy w uszach, niczym echo, pobrzmiewają mi słowa, które usłyszałem od Jean: „Gwałciłem suki, odkąd byłem na tyle dorosły, by walić konia i wiązać małym dziewczynkom ręce za plecami”. Działają one na mnie jak impuls, który sprawia, że wracam biegiem do salonu i zgarniam ze stołu swój smartfon. Wpisuję te słowa w wyszukiwarkę Google i wzdycham cicho na widok zdjęć przedstawiających pomarszczonego, wąsatego mężczyznę podpisanego jako David Parker Ray, znany jako Toy-Box Killer. Z jego biografii, opublikowanej na którejś ze stron, dowiaduję się, że uchodził za jednego z najokrutniejszych przestępców w historii Stanów Zjednoczonych. Latami uprowadzał kobiety i przetrzymywał je w specjalnie przystosowanej przyczepie. Nazywał ją „Toy Box”, czyli „skrzynka z zabawkami”. Chryste. Dalej wspomniane są sposoby, na jakie Parker Ray mordował swoje ofiary. Okazuje się, że przed egzekucją lubił je poddawać wymyślnym torturom: związywał je, ranił narzędziami chirurgicznymi, a nawet zmuszał swojego psa do gwałcenia ich. Najbardziej przeraża mnie jednak wzmianka o tym, że rozpoczynał tortury od odtworzenia ofiarom nagrania, w którym szczegółowo opisywał, co je czeka.
Zeszłej nocy przemieniłem się w skrajnie popierdolonego zwyrola. Chyba jeszcze okrutniejszego niż moje poprzednie wcielenia. Aż strach pomyśleć, kim stanę się za tydzień. Ktokolwiek to jednak będzie, powstrzymam go przed wyrządzeniem innym krzywdy. Zrobię to, choćbym miał zapłacić najwyższą cenę.
Błysk świateł stojącej naprzeciwko toyoty supra mk4 wymuszał na Błażeju Hellerze mrużenie oczu. Wreszcie auto ruszyło do przodu, a gdy od jego maski dzieliło je raptem parę metrów, odbiło w prawo, wykonało nawrót i ustawiło się równolegle do prowadzonego przez mężczyznę bmw m3 e46.
– Jak tam, komisarzu? Gotowy na kolejne baty? – spytał go przez opuszczoną szybę Dawid Stasiak, były kierowca rajdowy i człowiek, który w ostatnich miesiącach sprzątnął mu sprzed nosa większość nagród.
Dłużej nie mógł mu na to pozwalać. Jeśli dalej miał uczestniczyć w nielegalnych wyścigach i narażać swoją karierę w policji, musiał wrócić do zarabiania dużych pieniędzy. W przeciwnym razie będzie zmuszony poszukać nowego sposobu na zarobienie takiej kwoty, która zadowoli tych skurwysynów z banku.
– Kowalika też tak lekceważyłeś? – nawiązał do jego największego rywala z toru wyścigowego.
Niedawno wyczytał w sieci, że dekadę temu Julian Kowalik najpierw zakończył rekordową passę zwycięstw Stasiaka, a zaledwie kilka tygodni później odebrał mu tytuł Mistrza Polski. Dotkliwe porażki rozsierdziły Stasiaka, który po jednym z wyścigów rzucił się na rywala z pięściami i omal nie został zdyskwalifikowany na resztę sezonu.
Słysząc jego nazwisko, Dawid zdusił pogardliwy śmiech.
– Jeśli myślisz, że uda ci się wyprowadzić mnie z równowagi, to zapomnij – powiedział do Błażeja, po czym docisnął gaz na luzie, sprawiając, że auto zaczęło wydawać głośne dźwięki, a gdy nagle puścił pedał, z rury wydechowej wydobyły się strzały.
– Załatwię cię, Stasiak – pogroził mu Błażej. – Każda dobra passa dobiega kiedyś końca. Akurat ty wiesz o tym najlepiej.
Pół minuty później na środek jezdni wyszła skąpo ubrana hostessa i uniosła rękę, w której trzymała białą chustę. Błażej wziął głęboki wdech. Wsłuchał się w ryk silników i aplauz stojącego po obu stronach jezdni i dopingującego ich tłumu. Następnie ostatni raz zerknął na Dawida. Mężczyzna sprawiał wrażenie pewnego siebie, ale komisarz wiedział, że tacy stanowili najłatwiejszy cel. Wypuścił więc powoli powietrze ustami, a potem odczekał, aż hostessa upuści chustkę, dając im tym samym znak do startu. Zaczęło się.
– Dajesz, kurwa! – Błażej uderzył lewą dłonią w kierownicę, dociskając z całej siły gaz i zmieniając bieg na coraz wyższy. Gdy dotarł do szóstki, obrócił głowę w lewo i zaklął, widząc auto Dawida stopniowo wysuwające się na prowadzenie. – No, dawaj! – warknął, dostrzegając oświetlaną przez reflektory metę.
Dzieliło go od niej jakieś sto metrów. Miał ostatnie sekundy, by utrzeć nosa rywalowi i przytulić sporą sumkę. Dzięki niej nie tylko spłaciłby zaległości z ostatnich trzech miesięcy wraz z odsetkami, ale dodatkowo pokryłby część najbliższej raty.
Tuż przed metą Błażej zamknął oczy i po raz ostatni docisnął pedał gazu. Gdy uniósł powieki, natychmiast zerknął w bok i spostrzegł przód maski toyoty na wysokości swojej kierownicy.
– Tak, kurwa! – Zacisnął pięść w geście triumfu, uśmiechając się nie tyle z satysfakcji, że odbił się od finansowego dna, ale z dumy, że wywiązał się z danego sobie słowa. Przed wyścigiem postanowił, że ani na chwilę nie odpuści temu skurwysynowi. I nie zrobił tego aż do mety.
– Zajebista jazda, stary. – Artur Chrobak, organizator wyścigów, poklepał go po ramieniu.
Błażej współpracował z nim od kilku lat, kryjąc go przed policją i myląc ich tropy. W zamian Artur zwalniał go z obowiązku uiszczania opłat członkowskich.
– Dzięki – odpowiedział z dumą Błażej i zawiesił wzrok na zmierzającym ku niemu Dawidowi. Mężczyzna miał nietęgą minę i zaciśnięte pięści.
– Dawidek, tylko żadnych scen! – Artur zaszedł mu drogę, osłaniając przed nim Błażeja.
– Cholerny oszust! – wykrzyczał komisarzowi w twarz Stasiak. – Zważcie jego auto! Jestem pewien, że zaniżył wagę!
– Niczego nie zaniżałem – rzekł Heller, wymownie przewracając oczami.
– Zmienił też układ wydechowy! – upierał się.
– Powiedział ten, którego auto srało na kilometr iskrami.
– Ty skur… – Dawid rzucił się w stronę rywala, ale czujny Artur w porę zareagował.
– Krzysiek, pomóż mi! – odezwał się do stojącego nieopodal współpracownika, który szybko do niego dołączył.
– On złamał regulamin! Ostatnio przyjechał trzy sekundy po mnie! – nie odpuszczał Stasiak.
– Jaki, kurwa, regulamin? Człowieku, to nielegalne wyścigi uliczne – zauważył coraz bardziej rozbawiony komisarz.
– Dawidek, dość tego! Trzeba umieć przegrywać – wtórował mu Artur.
W odpowiedzi mężczyzna spiorunował organizatora wzrokiem i agresywnym tonem powiedział:
– Bronisz go, bo jest twoją wtyką w policji!
– Proszę cię…
– Raz na jakiś czas dasz wygrać komuś innemu, ale potem i tak wszystko wraca do normy.
– Skończ się wreszcie upokarzać – poradził mu Błażej.
Dawid zacisnął zęby, powstrzymując się przed wypowiedzeniem słów, które mogłyby go narazić na wykluczenie z kolejnych wyścigów. Jak każdy tutaj, potrzebował pieniędzy, a ściganie się to jedyne, co potrafił.
– Wiem, w co gracie, panowie. I to mi się ani trochę nie podoba. – Pogroził rozmówcom pięścią i pospiesznie się od nich oddalił.
– Powodzenia następnym razem, Dawidek! – krzyknął na pożegnanie Artur, po czym zbliżył się do Błażeja i mruknął: – Co za kretyn. Dobrze, że nikt nie słyszał tej rozmowy.
– Myślisz, że będzie próbował robić ci smród?
– Nie wiem. Spotkam się z nim jutro, gdy nieco ochłonie, i spróbuję udobruchać. Widzisz, Stasiak to nie byle kto. Ma spore znajomości i gdyby chciał, mógłby mi poważnie zaszkodzić. Właśnie dlatego muszę cię ostrzec: to był jedyny raz. Nie mogę dłużej tak się dla ciebie podkładać.
– Co? Ale zaraz… O czym ty mówisz? – spytał zdezorientowany Błażej.
– Jeśli zamierzasz wygrywać i dalej zarabiać, musisz znaleźć sposób na regularne pokonywanie Stasiaka. Jeśli chcesz, mogę ci polecić paru dobrych mechaników. Mają świetne części, ale będą cię trochę kosztować.
– Czekaj, Artur. Co właściwie chcesz mi powiedzieć?
Słysząc to, mężczyzna pokręcił powoli głową i cicho westchnął.
– Oj, Błażuś, Błażuś… Ty naprawdę myślisz, że wygrałeś uczciwie?
– Kurwa, Artur…
– No co? – Chrobak wzruszył ramionami. – Mówiłeś ostatnio, że przez Stasiaka znowu zrobiło się u ciebie krucho z kasą. Musiałem zadbać o to, żebyś dalej chciał się u mnie ścigać. Obaj mamy w tym interes, czyż nie? – Wymownie szturchnął znajomego i dodał: – Moi ludzie właśnie usuwają obciążenia z auta Dawidka. Nawet się nie zorientuje, że mu je podrzuciłem.
– Artur…
Mężczyzna klepnął komisarza w policzek i posłał mu serdeczny uśmiech.
– Nie ma za co.
Przygaszony Błażej patrzył na oddalającego się od niego organizatora i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że choć dzisiejszej nocy w oczach tłumu okazał się zwycięzcą, to w rzeczywistości był największym przegranym.
*
O wpół do czwartej nad ranem potwornie zmęczony dotarł na Osiedle Piastów w Bolesławcu i odstawił bmw do jednego ze swoich dwóch garaży. Następnie pomaszerował ku blokowi i wkrótce przekroczył próg ciasnej, mieszczącej się na ósmym piętrze kawalerki.
– Spieprzaj, Katar! – Odpędził od siebie rudego kota, który podbiegł do niego i otarł się o jego spodnie, zanim mężczyzna zdążył zdjąć kurtkę.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ
Dostępne w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
PROLOG
CZĘŚĆ 1
ROZDZIAŁ 1
EPILOG
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Spis treści
Meritum publikacji
