Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Biografia jednego z najwybitniejszych działaczy i myślicieli rosyjskich Aleksandra Hercena (1812–1870), demokraty, dwukrotnego – z wyroku cara Mikołaja I – zesłańca, który zyskał sławę w kraju i za granicą pod pseudonimem Iskander. Na emigracji (wyjechał z rodziną „do wód” w 1847 roku, w 1849 roku został uznany za banitę) po klęsce Wiosny Ludów rozczarował się Europą i bliskimi mu okcydentalistami rosyjskimi. Twórca teorii „rosyjskiego socjalizmu”, wpływowej wśród narodników i zajadle krytykowanej przez Marksa. Mimo osobistych tragedii i załamań nie zaprzestał głoszenia „wolnego słowa”, a w 1853 roku założył Wolną Drukarnię Rosyjską w Londynie. Wydawane przez niego almanachy, szczególnie redagowany wspólnie z Mikołajem Ogariowem periodyk „Kołokoł”, dopiero w dobie odwilży po klęsce w wojnie krymskiej zyskały ogromną popularność w Rosji. Utracił czytelników na skutek stanowczego poparcia idei niepodległości podbitych narodów, przede wszystkim manifestującej od 1861 roku Polski, a zwłaszcza powstania styczniowego. Hercen, oszkalowany w ojczyźnie jako zdrajca, krytykowany przez kolejne pokolenia rewolucjonistów, zmarł na kontynencie w przededniu Komuny Paryskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 849
Projekt graficzny: Andrzej Barecki
Korekta: Jolanta Spodar
Na obwolucie wykorzystano portret Aleksandra Hercena z 1864 roku autorstwa Nikołaja Ge
Copyright © by Wiktoria Śliwowska
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2017
ISBN 978-83-244-0478-0
Wydawnictwo Iskry
Al. Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa
tel. (22) 827-94-15
www.iskry.com.pl
Drzewo genealogiczne bohatera książki można pobrać bezpłatnie ze strony internetowej Iskier: http://iskry.com.pl/biografie/499-aleksander-hercen.html
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Przedmowa
Nota edytorska
CZĘŚĆ I. W kołysce historią naznaczony
ROZDZIAŁ I. Źle urodzony. Wychowanek kapitana gwardii Iwana Jakowlewa
ROZDZIAŁ II. Na Uniwersytecie Moskiewskim
ROZDZIAŁ III. „O osobnikach śpiewających w Moskwie rymowane paszkwile”
ROZDZIAŁ IV. Na zesłaniu w Wiatce
ROZDZIAŁ V. Aleksander i Natalia
ROZDZIAŁ VI. Włodzimierska idylla
ROZDZIAŁ VII. Petersburg i skutki perlustracji listów. Niechciany awans do Nowogrodu
ROZDZIAŁ VIII. Iskander, czyli „wspaniałe dziesięciolecie”
ROZDZIAŁ IX. Pożegnanie z Rosją
CZĘŚĆ II. Na „tamtym brzegu”...
ROZDZIAŁ X. Spotkanie z Europą
ROZDZIAŁ XI. Lata przełomu
ROZDZIAŁ XII. Zamęt serca
ROZDZIAŁ XIII. Katastrofa za katastrofą. Fuimus... po raz pierwszy
CZĘŚĆ III. Apogeum
ROZDZIAŁ XIV. W poszukiwaniu utraconej harmonii
ROZDZIAŁ XV. O prawo do „wolnego słowa”
ROZDZIAŁ XVI. „Gwiazda Polarna”
ROZDZIAŁ XVII. Natalia II
ROZDZIAŁ XVIII. „Vivos voco”
ROZDZIAŁ XIX. „Topór czy miotła?”
ROZDZIAŁ XX. O „ziemię i wolność”
ROZDZIAŁ XXI. Ogniem i atramentem
ROZDZIAŁ XXII. „Ocaliliśmy honor imienia rosyjskiego”
ROZDZIAŁ XXIII. W obliczu powstania styczniowego
CZĘŚĆ IV. Perygeum
ROZDZIAŁ XXIV. „Młoda emigracja” i stary „Kołokoł”
ROZDZIAŁ XXV. Oskarżony przez „swoich”
ROZDZIAŁ XXVI. Testament Iskandera. Fuimus po raz wtóry
ROZDZIAŁ XXVII. Ciągle w drodze... Zawsze w ruchu... Semper in motu...
ROZDZIAŁ XXVIII. Ostatni akord
Bibliografia
Indeks osób
Przypisy
Przed bez mała półwieczem, przygotowując książkę o początkach rosyjskiej emigracji, zajęłam się gruntownie biografią Aleksandra Hercena. Wyniki poszukiwań i lektur opublikowałam w 1971 roku w rozprawie pt. Polemiki wokół Hercena[1]. Monografia o emigrantach rosyjskich pierwszej połowy XIX wieku pt. W kręgu poprzedników Hercena ukazała się w tymże roku. Równocześnie przygotowywałam – od chwili podpisania umowy z Państwowym Instytutem Wydawniczym – biografię Iskandera. Ukazała się w 1973 roku pod podwójnym autorstwem: Wiktoria i René Śliwowscy. Podwójnym nie po raz pierwszy zresztą.
Na pytanie: jak się pracuje razem? – René zazwyczaj odpowiadał: „Tak jak Ilf i Pietrow, jeden pisze, a drugi biega za honorariami”. Ale to nieprawda: honoraria wypłacano w kasach i nie było z tym w PRL-u kłopotu. Pisaliśmy długo przy tym samym stole, opróżnianym z papierów na gościnne obiady i kolacje. Redagowaliśmy sobie nawzajem teksty (René był znakomitym redaktorem, a ja się od niego nauczyłam i dziś nie mogę spokojnie czytać, nie poprawiając literówek i błędów – zboczenie zawodowe!). Natomiast dzieliliśmy się opracowanymi tekstami nie według autorstwa, a według potrzeb (zgodnie, a raczej wyprzedzając zasadę „od każdego według zdolności, każdemu według potrzeb”). Mówił o tym René w wywiadzie przeprowadzonym przez Sławomira Paszkieta z nami jako tłumaczami z rosyjskiego[2]. Nie wszystko potrafię dziś sobie przypomnieć – na pewno nie przełożyłam ani jednej strony opowieści o adiutancie wielkiego księcia Konstantego, Michaile Łuninie, pióra Natana Ejdelmana, a René – „tłumacz z powołania” – tylko redagował ponadsześćsetstronicowego Aleksandra Hercena. Decyzje wynikały z potrzeb sprawozdawczych albo podatkowych.
Biografia Hercena w piwowskiej serii „Ludzie żywi” czytana dziś budzi we mnie niejedno zastrzeżenie. Po pierwsze, wymaga skrótów, a zarazem nie obejdzie się bez pewnych uzupełnień. Po drugie, odzwierciedla stan mojej wiedzy i świadomości w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Nie mogę się powoływać na interwencje cenzury, bo ich nie było, istniało jednak coś takiego jak asekuracja przed „ołówkiem cenzora”. Można było sobie podówczas pozwolić na wiele w artykule naukowym o niskim nakładzie, ale znacznie mniej w książce obliczonej na szerszy krąg czytelników. W rozprawie przeznaczonej dla wąskiego kręgu specjalistów tak oceniłam wydanych w latach pięćdziesiątych po polsku autorów radzieckich Dmitrija Czesnokowa (Światopogląd Hercena) i Jakowa Elsberga (Hercen. Życie i twórczość): „Hercen w tej interpretacji odarty został ze wszystkiego, co nadaje mu niepowtarzalne oblicze człowieka nie z jednej bryły ukształtowanego, odczłowieczony, ulany z brązu lub przeraźliwie zmumifikowany”. I dodałam: „Nie do przyjęcia jest też pełen inwektyw styl monografii Czesnokowa”[3].
Z takich podsumowań bezpieczniej było na początku lat siedemdziesiątych zrezygnować. Skoro z owych „poprzedników” nie sposób było korzystać, prezentowałam Aleksandra Hercena jako jego „pierwszy” pełny życiorys po polsku. Bibliografię załączoną do tamtej książki dziś uważam za nadto szczegółową, a zarazem niepełną. Pozostawiłam więc obecnie tylko te tytuły, które wykorzystane zostały bezpośrednio w książce, dodając kilka nowych, teraz wyzyskanych.
Znakami czasu tłumaczę sobie też nieustanną obecność przymiotnika rewolucyjny i rzeczownika rewolucja. Usunięcie ich nadmiaru niczego nie zmienia, zwłaszcza że słowa te były w epoce Hercena używane wymiennie ze słowami bunt, buntownicy, buntowniczy.
Trudno było wówczas pominąć artykuł Lenina Pamięci Hercena. I nie należy całkiem go pomijać dzisiaj. Odegrał swoją rolę zarówno w 1912 roku, jak i w czasach ZSRR. Niektóre zdania zapadały łatwo w pamięć, może dlatego, że cytowano je po wojnie do uprzykrzenia. Natomiast obowiązująca podówczas leninowska klasyfikacja rosyjskiego ruchu rewolucyjnego podzielonego na trzy okresy (szlachecki, rewolucyjno-demokratyczny i proletariacki) z trudem pasowała do Hercena. Zupełnie nie sprawdzała się przy badaniach polskich ruchów społecznych i niepodległościowych. Przeważnie trzeba było mocno naciągać fakty. Pozwoliłam sobie więc usunąć te mało przydatne sformułowania.
Nie trafia mi do przekonania ani traktowanie rosyjskiej inteligencji in gremio jako pozytywnej poprzedniczki bolszewików i – co za tym idzie – elementu „nadbudowy” w ZSRR, ani jako negatywnej sprawczyni całego zła w 1917 roku. Hercen jest znakomitym przykładem zawłaszczania wybitnych postaci w rozmaitych epokach i z różnych powodów. Biografia winna przede wszystkim dokumentować, a jak najmniej komentować. Czy to jednak możliwe? Sam dobór cytatów jest już czegoś świadectwem.
W polemice dwojga radzieckich uczonych, Borisa Koźmina z Milicą Nieczkiną, byłam zdecydowanie po stronie tego pierwszego. Niestety, ten arcyciekawy spór przerwała śmierć jednego z uczestników. Nie podzielałam głównej tezy akademik Nieczkinej, rozwijanej przez nią i cały zespół uczniów, usiłujących w ślad za mistrzynią dowieść, iż w latach odwilży posewastopolskiej w XIX-wiecznej Rosji istniał potężny tajny związek składający się z licznych odgałęzień powiązanych ze sobą, a jeżeli czegoś nie potrafimy dowieść, to tylko dlatego, że uczestnicy byli znakomitymi konspiratorami, w dodatku na śledztwie potrafili milczeć, do niczego się nie przyznawali i nikogo nie kompromitowali. To wyraźne „chciejstwo” odrzucało. A jednak coś z tego w polskiej biografii Iskandera pozostało. Bo pomimo oporu trudno było nie uznać ogromu prac jej zespołu. Pisał o tym w ostatnim wywiadzie Natan Ejdelman[4]. Warto go posłuchać.
Zapytany przez A.P. Szykmana o to, czy uważa się za ucznia Nieczkinej, odparł, że nie; jego mistrzem (podobnie jak moim) był Julian Grigoriewicz Oksman, do którego wielokrotnie się odwoływałam[5]. Wnikliwy rozmówca ciągnął dalej swój wywód, zwracając uwagę na to, że Milica Wasiljewna była człowiekiem o skomplikowanym życiorysie (czego nie wiedziałam). „Z jednej strony – dogmatyczka, wymyślająca schemat (w który co prawda uwierzyła – nie była bowiem ani fałszywa, ani cyniczna). Musiała, jej zdaniem, istnieć w Rosji lat sześćdziesiątych rewolucyjna organizacja”. Zapytana: „czemu musiała?”, odparła: „Pierwszy etap ruchu rewolucyjnego – to dekabryści. Postęp polega na ruchu naprzód. Oznacza to, że w latach sześćdziesiątych istniała potężna organizacja”. „Ale przecież jej nie było!” – zaprzeczał bezskutecznie Ejdelman. Nieczkina nie ustępowała. Na zakończenie Natan Jakowlewicz dodał: „Była jednak historykiem. Znała języki etc. Prawdziwą jej biografię trzeba dopiero napisać dogłębnie, niczego nie omijając. Jak żyła w nieustannym strachu. Jak rewolucja postawiła pod znakiem zapytania jej kupieckie pochodzenie. Jak musiała się wyrzec swego nauczyciela M.N. Pokrowskiego, a co gorsza, rodzonego brata jej męża, narkomziema [komisarza ludowego do spraw rolnych] J.N. Jakowlewa, skazanego w procesie bucharinowców. Jak siedziała ze spakowanymi rzeczami w oczekiwaniu na...”[6]. Wiadomo na co... I następnie, gdy Pokrowskiego wyklęto, choć jego teza „Historia to polityka rzucona (ioprokinutaja) w przeszłość” nadal obowiązywała, zaczął się proces „zagłaskiwania” zastraszonej badaczki. Premie, odznaczenia, tytuł akademika. Jak trzeba było nadal na to zasługiwać. Ale też można było pomagać, na przykład temuż Edelmanowi i wielu innym...
W różnych epokach zawsze osoby ustosunkowane i dobrze widziane miały możność wspomożenia tych, którzy znaleźli się w kłopotliwych sytuacjach. Jeśli tylko chciały ryzykować. W czasach mikołajowskich doświadczył tego Hercen, kiedy interwencja u cara poety Żukowskiego – nauczyciela następcy tronu – umożliwiła mu przeniesienie z Wiatki do Włodzimierza, a arystokratki Olgi Żerebcowej, teściowej szefa III Oddziału Orłowa, otrzymanie zgody na wyjazd za granicę. W ZSRR niejednemu okazał pomoc (w tym finansową) Ilja Erenburg. W PRL-u doznał tego np. Andrzej Wajda dzięki decyzjom Józefa Tejchmy, a my – i wielu innych – odwadze i dobrym chęciom Stefana Żółkiewskiego. I tak dalej...
Któż to dziś pamięta?
Wracając do uzupełnień bibliografii, pragnę przede wszystkim zwrócić uwagę na jednego z najwybitniejszych znawców rosyjskiej kultury, który otaczał Hercena myśliciela istnym kultem, pisał o nim pięknie i przekonywająco, a wymieniony został tylko raz jako edytor Z tamtego brzegu po angielsku[7]. Isaiah Berlin w tych latach kojarzył się nam przede wszystkim z Anną Achmatową i Srebrnym Wiekiem. Zajmowałam się życiem Hercena, bogactwem jego działań i przeżyć, nie wkraczając w historię idei – dziedzinę znakomicie reprezentowaną przez Andrzeja Walickiego, co zaznaczałam. Jednakże I. Berlin to nie tylko historyk i myśliciel. To nieporównywalny z nikim wielbiciel i znawca Hercena.
Późno, bo dopiero po przeczytaniu korespondencji Walickiego z Berlinem[8], pojęłam, jak wiele straciłam i ja, i książka. Dziś – kiedy w latach dziewięćdziesiątych XX wieku przełożono i wydano najważniejsze rozprawy i eseje pióra I. Berlina – mam głębokie przekonanie, że bez przytoczenia jego wypowiedzi nie powinno się zabierać głosu o Hercenie.
Tak jak on, angielski badacz pierwszej ligi, nie pisał o Hercenie nikt ani przedtem, ani potem. Nie tylko uważał go za jednego z najwybitniejszych myślicieli na skalę światową. Nie tylko cenił go za niezależność, odrzucenie heglowskiej idei konieczności historycznej, co pozwalało Berlinowi walczyć z totalitaryzmami wszelkiej maści. Był dla niego autorytetem, do którego odwoływał się w codziennym życiu.
Isaiah Berlin pisał o Iskanderze mądrze i pięknie. Co więcej, jak zwraca uwagę Walicki, dokonał on „nie lada sztuki: uczynił Bielińskiego i Hercena swoimi sojusznikami w walce ze stalinizmem. Jego prezentacja buntu tych myślicieli przeciwko heglowskim uzasadnieniom despotyzmu uderzała całą mocą w radziecki totalitaryzm. Berlin nie podsuwał takich interpretacji wprost, świadomie unikając prezentyzmu”. Powołując się na „protest przeciwko heglowskiej Konieczności Dziejowej, odmawiając uznania jej za sankcję moralnego zła oraz składania jej ofiar z ludzi, brzmiał aktualnie sam przez się bez dodatkowych komentarzy”[9]. Mowa – rzecz jasna – o Bielińskim, który ze wstydem odrzucił był zainspirowane przez Hegla „pojednanie z rzeczywistością”. I o Hercenie, który nigdy tego nie akceptował.
Uważał Berlin, iż badacze albo w ogóle nie znają, albo nie doceniają Hercena, o czym świadczy jego żartobliwa uwaga w jednym z listów do Walickiego: „Choćby nawet poświęcił mu [Hercenowi] Pan wszystkie stronice, i tak robiłby on na mnie wrażenie wtłoczonego między innych, a jego znaczenie byłoby niedostatecznie uwypuklone”[10].
Co więcej, ten osobisty stosunek do autorytetu Hercena znajdował wyraz w formie zapytywania samego siebie przy podejmowaniu ważkich decyzji: „co by w takim wypadku uczynił Iskander?”. Zwierzył się z tego przyjacielowi podczas jednego ze spotkań, a wątpliwości dotyczyły przyjęcia od królowej Elżbiety tytułu Jego Lordowska Mość (Sir)[11].
Pomiędzy rokiem poprzedniego wydania biografii (1973) a podjęciem pracy nad nową edycją (2016) ukazało się wiele ważnych publikacji, dokumentów, przede wszystkim listów oraz ich omówień, a także książek autorstwa znawców życia i twórczości Hercena, do których warto sięgnąć. Zmienił się też stosunek rodaków do bohatera. Aż po chęć wykreślenia i usunięcia go z panteonu wybitnych Rosjan. Nie zamierzam tych wszystkich wypowiedzi „za i przeciw” omawiać. Ani cytować bądź uzupełniać nieznanych mi przedtem korespondencji, jeżeli nie zmieniają wymowy poprzednio użytych i cytowanych. Jedynie opublikowana w roku 1997 – w ósmym z kolei poświęconym Hercenowi, a dziewięćdziesiątym dziewiątym według ogólnej numeracji, tomie zasłużonego wydawnictwa „Litieraturnoje Nasledstwo” – wymiana listów pomiędzy historykiem, faworytem Mikołaja I, Aleksandrem Iwanowiczem Michajłowskim-Danilewskim a ojcem Hercena Iwanem Aleksiejewiczem Jakowlewem wpłynęła na gruntowną przemianę oceny, krzywdzącej wobec tego niezwykłego arystokraty, zdolnego do poświęceń dla swego ukochanego nieślubnego syna.
„Herceniana”, dokumentacja każdego okresu, ważnego i błahego epizodu w żywocie Iskandera od narodzin w burzliwym roku 1812 w zajętej przez Napoleona Moskwie, po śmierć w styczniu 1870 roku w podminowanym Paryżu, jest przebogata. Aleksander Hercen, obie jego żony, przyjaciele i znajomi w kraju i za granicą to z reguły ludzie wszechstronnie utalentowani. Czytali i pisali w kilku językach, korespondowali ze sobą niemal codziennie i na ogół przechowywali listy. Rysowali, malowali. Zawodowo i po amatorsku. Byli osłuchani, muzyka stanowiła dla nich codzienność. Mieli swoich ulubieńców wśród mistrzów dawnych i współczesnych. Sami też muzykowali. Pozostawili po sobie – mimo strat, o jakich wiadomo i tych, których się domyślamy – kolosalną dokumentację: dzienniki, wspomnienia, listy, rysunki, portrety, dagerotypy, fotografie, nie mówiąc już o publikacjach, beletrystyce i rozprawach naukowych. Obdarowywali się tym wszystkim wzajemnie, zgodnie z panującymi obyczajami. Mimo poleceń, by „spalić” nadto osobiste wynurzenia, rzadko podejmowali takie decyzje. To bezsprzecznie specyfika i urok XIX stulecia. Nazywanego pięknym. Pożegnaliśmy już następne, wkroczyliśmy w XXI wiek. „Moje” tysiąclecie to już głęboka przeszłość. A jednak ktoś jeszcze do niego sięga. I nie zapomina o Hercenie.
Z pożytkiem zapoznałam się więc nie tylko z frapującym materiałem źródłowym. Również z nowymi publikacjami i książkami, a wśród nich z należącymi do niezmordowanej tropicielki hercenowskich śladów, ceniącej szczegół, ścisłość dat, wieloletniej dyrektorki Muzeum Hercena, Ireny Żełwakowej. Muzeum mieściło się do niedawna w jednym z dwóch domów należących do Iwana Jakowlewa, w przeuroczym zaułku Siwcew Wrażek w Moskwie, w zakupionym dla syna przez Jakowlewa tak zwanym starym domu, w którym Hercen spędził z niewielką przerwą lata 1840–1846.
Spotykaliśmy się tam w połowie lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych wieczorami, kiedy o zmroku muzeum zamykano, a pozostawali sami swoi. Wprowadzał nas Natan Ejdelman. Atmosfera była niezwykła, przy herbacie z konfiturami siedzieliśmy i słuchaliśmy zauroczeni, z rzadka zabierając głos. U schyłku lat osiemdziesiątych i w następnych dziesięcioleciach kierunek naszych regularnych odwiedzin za wschodnią granicą uległ zmianie: korzystając z udostępnianych na niebywałą dotąd skalę archiwów prowincjonalnych, jeździliśmy i lataliśmy na Syberię (Irkuck, Tomsk) oraz w północne rejony Rosji (Wołogda, Archangielsk) w pogoni za polskimi zesłańcami XIX stulecia. Po raz ostatni, niestety, znalazłam się na Syberii w maju 2015 roku w Omsku.
W nowym tysiącleciu, nie porzucając związków z dziejami tej przepięknej i przebogatej krainy, owa Wiktoria, która w 1949 roku jako osiemnastolatka pod okupacyjnym nazwiskiem Załęska rozpoczęła studia na Wydziale Historii w Instytucie im. A.I. Hercena w Leningradzie, jako osiemdziesięciolatka powróciła po raz kolejny do Aleksandra Hercena. Do rzeczy minionych i rozmyślań.
Krąg się zamyka.
Podziękowania zechcą przyjąć
Ania Brus, Wiesław Caban, Lusia Kasznicka,
Marek Radziwon, Andrzej Nowak, Wasilij Szczukin,
na których pomoc można było zawsze liczyć.
Pisownia i interpunkcja w cytowanych fragmentach wspomnień i listów zostały uwspółcześnione. W nawiasach okrągłych znajdują się uwagi odautorskie, w nawiasach kwadratowych uzupełnienia redaktorskie. Tytuły publikacji, rękopisów oraz słowa obce wyróżniam kursywą, podkreślenia w cytatach – drukiem rozstrzelonym. Liczebniki odmieniane podaję słownie, ujednolicając zapisy dat w tekście: zamiast VIII, IX, X piszę: sierpień, wrzesień, październik. Imiona własne pozostawione są w wersji oryginalnej (Aleksandr, Georg, Nikołaj, Nicolas, Pièrre, Władimir itd.) poza imionami carów tradycyjnie spolszczanymi (Aleksander I, Mikołaj I). Cytaty z listów Hercena i do Hercena podaję w tłumaczeniu własnym, zaznaczając w przypisie, gdy korzystam z innego przekładu. Wszystkie teksty I.A. Hercena pochodzą z najpełniejszego dotąd wydania jego dzieł zbiorowych w 30 tomach, które ukazało się w Moskwie latach 1953–1966. Fragmenty pochodzące z Rzeczy minionych i rozmyślań zaczerpnięte zostały z jedynego wydania polskiego, które ukazało się w latach 1951–1954 (zob. Bibliografia); drobnych poprawek stylistyczno-merytorycznych nie zaznaczam. Zgodnie z obowiązującymi zasadami nazwy instytucji pisane są dużymi literami, zaś osób, w tym dygnitarzy z ich tytułami – małymi (np. minister sprawiedliwości, radca stanu) poza tradycyjnie przyjętymi zapisami: Najjaśniejszy Pan, Jego Cesarska Mość. Unikając zbędnych przypisów, uznałam jednak za konieczne wyjaśnić, kim są wymieniani w tekście – coraz bardziej u nas zapomniani – rosyjscy twórcy minionych epok. Biorąc też pod uwagę coraz słabszą w Polsce znajomość języka rosyjskiego, tytuły czasopism, nazwy urzędów itp. przełożono (podawane za pierwszym razem) na język polski. Zachowałam stosowaną w pierwszej połowie XIX wieku tytulaturę (np. Rząd Gubernialny Wiatski, Nowogrodzki, a nie Zarząd lub Urząd Gubernialny Wiatski, Nowogrodzki).
„W tym czasie zaczął się dla mnie nowy okres życia..., okres czysty, jasny, młody, poważny, pustelniczy i pełen miłości...”
ALEKSANDER HERCEN, RZECZY MINIONE I ROZMYŚLANIA
Na początku grudnia 1820 roku do Ekspedycji Kremlowskiego Budownictwa (Kriemlowskogo Strojenija), zwanej potocznie Kremlowską, wpłynęło podanie treści następującej:
Prosi wychowanek kapitana gwardii i kawalera Iwana Jakowlewa, syna Aleksandra, Aleksander Hercen, syn Iwana (...).
1. Będąc na utrzymaniu wyżej wzmiankowanego wychowawcy mojego, pisać i czytać po rosyjsku nauczony, lat dziewięć licząc sobie od urodzenia, lecz w służbie Jego Cesarskiej Mości jeszcze nie pozostając, a gorliwie pragnąc podjąć się takowej w urzędzie Ekspedycji Kremlowskiej w charakterze kancelisty, a jako że jestem Hercen we własnej osobie, kapitana Jakowlewa wychowanek, i ani urzędom wojskowym, ani opodatkowaniu nie podlegam, o tym wydane mi i podpisane przez osoby urzędowe zaświadczenie załączam i najpokorniej przy niniejszym proszę:
aby najwyższym Jego Cesarskiej Mości ukazem dozwolone zostało tę moją prośbę wraz ze świadectwem wzmiankowanym przyjąć do Ekspedycji Kremlowskiej, mnie zaś zaliczyć do grona urzędników podległej temu urzędowi kancelarii.
Najmiłościwszy Monarcho! Najuniżeniej proszę Jego Cesarską Mość o podjęcie decyzji w sprawie tej mojej prośby. W grudniu 1820 r.
Tak brzmiał pierwszy podpisany własnoręcznie przez Aleksandra Hercena dokument urzędowy. Odtąd nazwisko jego pojawiać się będzie nieraz w korespondencji carskich kancelarii, w rozmaitych wariantach, opatrzone różnymi przymiotnikami. Za życia Hercena i po jego śmierci.
Był to dokument, jakich wiele zalegało przeróżne urzędy ówczesnej Rosji. Spoza kancelaryjnego stylu, biurokratycznych formułek, z ich częstokroć niezamierzonym komizmem, wyczytać można o wiele więcej, niźli to leżało w zamiarze spisujących je urzędników.
Na dołączonym do podania zaświadczeniu widnieją podpisy Iwana Jakowlewa i jego brata Lwa, tajnego radcy, zwanego Senatorem, a także czterech jeszcze generałów-lejtnantów, senatorów i tajnych radców. A więc podanie sygnowali wyżsi carscy dostojnicy w przeświadczeniu, że ich prośba rozpatrzona zostanie przychylnie. Zabiegali – wedle panującego obyczaju – o chłopca należącego do ich stanu, któremu karierę urzędniczą przyśpieszyć miało jej „wczesne” rozpoczęcie, aby zanim dorośnie, miał już „wysłużoną” rangę odpowiednią do urodzenia i stanu majątkowego.
Ale jednocześnie syn Iwana, Aleksander, nosił nazwisko o dziwnym, nierosyjskim brzmieniu i nie wiedzieć czemu figurował jako „wychowanek” kapitana gwardii Jakowlewa. Jednakże dla współczesnych eufemizm ten był najzupełniej zrozumiały. Tak właśnie przywykło się mówić o nieślubnych dzieciach uprzywilejowanych ojców, którym rodzic uznał za stosowne zapewnić odpowiednie wychowanie i zabezpieczyć byt materialny. W ich sytuacji wczesne rozpoczęcie „służby” miało jeszcze dodatkowe znaczenie: wraz z osiągnięciem stopnia asesora kolegialnego zapewniało prawa szlacheckie.
I rzeczywiście, z biegiem lat „wychowanek”, ani razu nie pojawiwszy się w swym urzędzie, awansował jako „wyróżniający się dobrym sprawowaniem i pilnością w wykonywaniu poleconych mu obowiązków służbowych”, co można wyczytać w odpowiednich dokumentach motywujących owe kolejne awanse: 28 marca 1824 r. – na rejestratora kolegialnego, 31 grudnia 1826 r. – na sekretarza gubernialnego, 31 grudnia 1828 r. – na sekretarza kolegialnego itd. Wszystko odbywało się zgodnie z obowiązującymi przepisami, w myśl ustalonej jeszcze przez Piotra Wielkiego „tabeli o rangach”.
Tak oto pozory i fałsz dają o sobie znać już w owym pierwszym dokumencie, który zresztą mały Hercen podpisał, nie bardzo wiedząc, o co chodzi; o swojej sytuacji „wychowanka” dowiedział się, jak sam wspomina, dopiero w 1822 roku. Fałszywa sytuacja nielegalnego dziecka, fałszywe określenie stosunków z własnym ojcem, wymyślone nazwisko – symboliczny „pseudonim od urodzenia”, a nawet sfałszowane dane o wieku: na wszelki wypadek dodano mu o rok więcej – wszystko to było w owym pierwszym urzędowym świstku...
Naprawdę zaś Aleksander Hercen urodził się 25 marca według starego stylu (6 kwietnia wedle nowego) 1812 roku w Moskwie, w domu swego stryja Aleksandra Jakowlewa na Twerskim Bulwarze. Ojciec jego, Iwan Jakowlew (1767–1846), były oficer lejbgwardii Pułku Izmajłowskiego, przyjmowany niegdyś na dworze Katarzyny II, miał już podówczas lat czterdzieści pięć. Wrócił do kraju przed trzema zaledwie miesiącami – po jedenastu latach nieobecności w ojczyźnie – ze Stuttgartu, gdzie przez czas dłuższy bawił u brata pozostającego na służbie dyplomatycznej przy królu Westfalii Hieronimie Bonaparte, przywożąc ze sobą urodziwą Niemkę – Henriettę-Luizę Haag (1795–1851)[12], którą zwano teraz Luizą Iwanowną. Bogobojnej matce i krewnym Henrietty ten nielegalny związek ze starszym o bez mała lat trzydzieści obcokrajowcem nie przypadł widać do smaku, skoro dziewczyna schroniła się przed nimi w gmachu ambasady rosyjskiej w Kassel i stamtąd potajemnie, w męskim ponoć przebraniu, przekroczyła granicę cesarstwa. Takim romantycznym akcentem rozpoczęło się życie Luizy Iwanowny w obcym kraju, wśród obcych ludzi, których języka i obyczajów zupełnie nie znała. Ale dalszy ciąg okazał się zgoła prozaiczny.
Czy w swej naiwności liczyła na zalegalizowanie tego związku, czy też nie miała wyboru, gdyż perspektywa pozostania z niemowlęciem w rodzicielskim domu z matką i ośmiorgiem rodzeństwa (ojciec, drobny urzędnik, zmarł w 1805 r.) wydała się jej bardziej przerażająca niźli podróż w nieznane u boku ojca jej dziecka? Po przyjeździe do Moskwy dowiedziała się, że jej Aleksander nie będzie bynajmniej pierwszym synem Iwana Jakowlewa „z nieprawego łoża”, jak podówczas mówiono. W Moskwie i w odległych majątkach wśród czeredy nieślubnych dzieci czterech braci Jakowlewów znajdował się także brat Hercena – urodzony w 1803 roku Jegor, którym Luiza Iwanowna zajęła się z wrodzoną jej serdecznością i dobrocią.
Kim była matka Jegoruszki? Jedną z owych licznych chłopek pańszczyźnianych usługujących swym właścicielom czy cudzoziemką przywiezioną „na poród” do Rosji i później odesłaną z powrotem – nie wiadomo. Krążyły na ten temat różne domysły, w każdym była jakaś szczypta prawdopodobieństwa. Jedno było pewne: Iwan Jakowlew nie negował swego ojcostwa, poczuwał się do obowiązku łożenia na dziecko, wszelako żadnym uczuciem swego pierworodnego nie darzył.
Jak wspomina Maria Reichel (z domu Ern), późniejsza wychowawczyni dzieci Aleksandra Hercena i wierny przyjaciel całej jego rodziny, bywająca często jako dziewczyna w domu Jakowlewa, chłopiec był brzydki, nieokrzesany, chorowity. Miał słaby wzrok od małego, na starość zaś (umarł w 1882 r.) oślepł zupełnie. Był zresztą krótkowidzem nie tylko w dosłownym tego słowa znaczeniu – niewiele rozumiał z tego, co się wokół niego działo, pobudek, jakimi się kierował jego młodszy brat, nie pojmował nigdy, toteż stosunki jego z Aleksandrem nie wykraczały poza zwykłą poprawność. Jegor był jednak z natury dobry, łagodny, życzliwy, o czym Hercen miał możność niejednokrotnie się przekonać. We wspomnieniach Marii Reichel czytamy:
W wychowanie Aleksandra włożono tyleż troski i wysiłku, ile ich poskąpiono Jegorowi. Jak i gdzie spędził dzieciństwo w czasie pobytu ojca za granicą, nie jest mi wiadome – przypomniano sobie o nim po powrocie i zabrano do domu. Między ojcem i synem panował chłód, więź ich łącząca była czysto formalna; jak do tego doszło, trudno dociec: czy wynikało to z braku przywiązania ojca, czy też z ojcowskiego despotyzmu przejawiającego się w skrajnym krępowaniu syna? Rzucało się to szczególnie w oczy w zestawieniu z troską i miłością, jaką ojciec otaczał Aleksandra.
Obu swym synom nadał Jakowlew nazwisko „Hercen” (Giercen). Na pytanie, skąd się ono wzięło, próbowano dać romantyczne objaśnienie, wywodząc je z niemieckiego Herz – serce: Luiza Iwanowna była wszak „przyjaciółką od serca”, jej syn zaś „dziecięciem serca”. Wyjaśnienie to byłoby przekonywające, gdyby nie fakt, że takie samo nazwisko nadał Iwan Jakowlew swemu starszemu synowi, który nie był wszak „dziecięciem serca”.
Aleksander Hercen na ten temat się nie wypowiadał, jego przyjaciele sprawy tej również nie poruszali. Dopiero pierwszy wydawca jego dzieł zebranych, Michaił Lemke, wybitny rosyjski historyk, autor licznych publikacji materiałowych, świetny znawca dziejów rosyjskiego ruchu społecznego XIX stulecia zajął się „Hercenami w Rosji”. Okazało się, iż już w XVIII-wiecznych księgach ukazów Senatu Rządzącego figurował Oktawij Hercen, który uzyskał zezwolenie na wyrób „gdańskiej i destylowanej wódki”, a w wieku XIX niejaka Madame Hercen prowadziła renomowaną szkołę na Newskim Prospekcie; nazwiska Hercenów spotkać można także w tomach Petersburskiej nekropolii.
Sprawami „rodzinnymi” Aleksandra Hercena interesowano się niejednokrotnie – w różnych okolicznościach i różne cele mając na uwadze. Wypominano mu więc publicznie, że jest nieślubnym dzieckiem, zwłaszcza chętnie wracano do tego faktu podczas kampanii prowadzonej przeciwko niemu w latach sześćdziesiątych XIX wieku, kiedy miało to dodatkowo go zdyskredytować. Zarzucano mu, że bezprawnie przywłaszczył sobie majątek Jakowlewów i użył go na niecne cele propagandy antyrosyjskiej. Twierdzono, iż nie ma prawa reprezentować Rosji na arenie międzynarodowej, gdyż nie jest rdzennym Rosjaninem, bo matkę ma Żydówkę, co było zresztą czczym wymysłem. Wreszcie, już po jego śmierci, pojawiła się najbardziej chyba niedorzeczna pogłoska, iż... Hercen nie był w ogóle synem Iwana Jakowlewa, lecz potomkiem niejakiego barona Vanenberga, który miał służyć w ambasadzie rosyjskiej w tym właśnie czasie, kiedy przebywała tam Luiza Haag, zaś Iwan Jakowlew bawił we Włoszech. Sędziwa Tatiana Passek, która dobrze znała swego kuzyna z czasów dzieciństwa, pisząc o tym w liście do Natalii Ogariowej, powtórzyła zapewne jakąś z krążących w rodzinie plotek; wszak sprawy te musiały nieraz nurtować niejednego z Jakowlewów, choćby ze względu na kolosalny majątek, którego znaczna część przypadła Aleksandrowi Hercenowi.
Niezależnie od owych pogłosek, z których większość odnieść trzeba do sfery czystej fantazji, przyznać należy, że stary despota – der Herr, jak go nazywali domownicy, drżąc przed jego humorami i kaprysami – wyjątkowo trafnie ulokował był swoje uczucia i kapitały. Trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek z licznego rodu Jakowlewów (który oficjalnie wygasł w linii męskiej wraz ze śmiercią w 1868 r. brata stryjecznego Hercena, Aleksieja, zwanego Chemikiem ze względu na jego zainteresowania naukami przyrodniczymi) potrafił zużytkować je lepiej i z większym pożytkiem.
Zanim jednak o dalszych losach swego ulubieńca zadecydował sam Iwan Jakowlew – a miał ku temu wszelkie możliwości, będąc jako potomek moskiewskich bojarów skoligacony z najpotężniejszymi rodami arystokracji rosyjskiej, władając tysiącami „dusz”, czyli poddanych chłopów i wieloma majątkami w różnych guberniach – nad kołyską Hercena pochyliła się Historia. Opowieści o wkroczeniu do Moskwy Francuzów, o cesarzu Napoleonie, jego rozmowie z ojcem, o podjętej przez Iwana Jakowlewa w czasie moskiewskich pożarów – w zamian za zezwolenie dla całej rodziny na opuszczenie płonącej stolicy – misji przekazania Aleksandrowi I listu od cesarza Francuzów z propozycją zawarcia pokoju towarzyszyły mu przez całe dzieciństwo, były mu Iliadą i Odyseją, kołysanką i bajką, o którą prosił swą niańkę Wierę Artamonownę. To od jej opowiadania, „jak to Francuzi przyszli do Moskwy”, rozpocznie wszak swoją „spowiedź dziecięcia wieku” – Rzeczy minione i rozmyślania, w których stronice poświęcone dzieciństwu i młodości urzekają niezwykłą sugestywnością i plastycznością opisywanych postaci i zdarzeń. Przez wiele lat w wieczornej ciszy słuchał bez końca ciągle tej samej barwnej opowieści ukochanej niani, jak to „jeden żołnierz wyrwał panicza z rąk mamki, rozwinął pieluszki, spodziewając się znaleźć jakieś banknoty albo brylanty; gdy zobaczył, że nic nie ma, na złość podarł, hultaj, pieluszki i cisnął nimi o ziemię”; jak całą rodziną wśród usiłujących gasić pożary żołnierzy rozsiedli się obozowiskiem na placu Twerskim pod gołym niebem, jak to „panicz wniebogłosy krzyczał, mamka straciła pokarm, nikt nie miał ani kawałka chleba” i dopiero druga niania, „Natalia Konstantynowna, zuch baba, gdy zobaczyła, że żołnierze w kącie coś jedzą, wzięła panicza – i poszła wprost do nich, pokazując: maleństwu trzeba «manże»; z początku spojrzeli na nią bardzo srogo i powiedzieli: alle, alle[13]; ona zaś zaczęła im wymyślać, ach, wy, tacy owacy; żołnierze nic nie zrozumieli, a jednak dali paniczowi chleba moczonego w wodzie, a jej również kromeczkę”... I tak dalej, i tak dalej, tak ciągnęła się ta pełna grozy prawdziwa bajka.
Poczynając od owej symbolicznej sceny, kiedy jako niemowlę zrewidowany został przez pijanego marudera, sytuacje takie będą się powtarzać: nieraz jeszcze przetrząsać będą jego rzeczy osobiste swoi i obcy, nieraz zmieniać będzie miejsce pobytu, poznawać życie na zesłaniu, koczować z kraju do kraju. W owej nocy spędzonej na dworzu, w płonącym mieście, wśród przerażonych domowników, z młodą matką nierozumiejącą nic z tego, co się wokół niej działo – tkwiła zapowiedź jego przyszłych losów: tułacza pozbawionego ojczystego domu, współuczestnika wydarzeń dziejowych, wobec których nie potrafił nigdy zachować obojętności. Historia była jego matką chrzestną i na zawsze naznaczyła go swym piętnem.
Uświadomi to sobie Hercen po latach. Tymczasem po zawierusze wojennej i przeszło rocznym pobycie na wsi w majątkach Jakowlewów, od wiosny 1813 roku życie potoczyło się zwykłym trybem właściwym dziesiątkom podobnych rodzin rosyjskich w arystokratycznej dzielnicy starej Moskwy. Dzielnica, w której upłynęło dzieciństwo i młodość Hercena – to Koniuszennaja Słoboda (Stajenna Słoboda), labirynt krętych uliczek i zaułków w pobliżu Kremla, między Arbatem i Preczystienką, gdzie „żyła i wymierała stara moskiewska szlachta rodowa”, jak pisał w swych Wspomnieniach rewolucjonisty Piotr Kropotkin[14], rysując niezwykle barwny portret starej Moskwy, w której minęły również jego lata dziecinne.
Na tych cichych ulicach położonych na uboczu, z dala od wrzawy i krzątaniny Moskwy handlowej, wszystkie domy były bardzo podobne do siebie. Po większej części były to domy drewniane, z jaskrawozielonymi, blaszanymi dachami; wszystkie miały front ozdobiony kolumnami i tynki o jasnych, wesołych barwach. Prawie wszystkie parterowe, o siedmiu lub dziewięciu dużych, wychodzących na ulicę jasnych oknach. Amfilada paradnych pokojów znajdowała się zawsze od frontu. Duży salon, pusty i zimny, miał dwa lub trzy okna od ulicy i cztery od podwórza; pod ścianami stały rzędy krzeseł, w rogach – lampy na wysokich postumentach i kandelabry, z boku – wielki fortepian. Tu odbywały się tańce, wystawne obiady, tu też grano w karty (...).
Życie w tym moskiewskim przedmieściu Saint-Germain płynęło cicho i spokojnie, przynajmniej dla postronnego oka. Z rana nikogo nie spotykało się na ulicach. W południe zjawiały się dzieci, które pod opieką guwernerów Francuzów lub nianiek Niemek odbywały spacer po zasypanych śniegiem bulwarach. Trochę później można było widzieć panie w saniach w parę koni, z lokajami na tylnych stopniach, albo też w staromodnych, wielkich i przestronnych karetach, zaprzężonych w czwórkę koni, o wysokich, wiszących resorach, z forysiem na przedzie i dwoma lokajami z tyłu. Wieczorem większość domów była rzęsiście oświetlona, a ponieważ nie zamykano okiennic, przechodnie mogli podziwiać do woli grających w karty lub tańczących panów i panie.
Moskiewskie domy, w których kolejno zamieszkiwał Iwan Jakowlew – „stary dom” w zaułku Bolszoj Własiewskij, „wielki” i „mały” dom przy Siwcew Wrażku oraz inne kupowane przezeń lub wynajmowane, były podobne do opisanych przez Kropotkina pałacyków i zarazem miały swój własny klimat. Wzorzysta krata ogrodzenia szczelnie odseparowywała je od reszty zabudowań. Miast dźwięków muzyki i tańców rozbrzmiewało tu miarowe tykanie stojących i wiszących w każdym pokoju zegarów, a życie toczyło się według ustalonego porządku, z dokładnością co do minuty. Wieczorami zaś, z tąż samą regularnością, rozlegał się stuk liczydeł – to gospodarz, pan na wielu włościach, sprawdzał codzienne rachunki i głowił się, jak zaoszczędzić na domowych wydatkach, zadręczając kucharza i gospodynię swymi pomysłami. Sytuacja Luizy Iwanowny była nie do pozazdroszczenia. Jako pani domu prowadziła całe gospodarstwo, miała do dyspozycji liczną służbę (około dwudziestu osób prowadzących za otrzymywane wynagrodzenie wspólne gospodarstwo w tzw. artelu). Wprawdzie w pokoje należące do „jej połowy” Jakowlew nie ingerował, pozostawała jednak bezprawną istotą, uzależnioną całkowicie od swego władcy, z wiekiem coraz bardziej drażliwego i czepiającego się drobiazgów. Życie młodej kobiety od samego początku nie było usłane różami. Po przeżyciach 1812 roku, pobycie na wsi wśród „na pół dzikich, brodatych ludzi odzianych w kożuchy, mówiących w zupełnie jej nieznanym języku”, nadeszły lata spędzone w Moskwie. Było ich wiele – jednostajnych, spokojnych, zmąconych jedynie „wybrykami” syna: jego aresztowaniem, zesłaniem, perypetiami na służbie...
„Cicho przemijały najlepsze lata jej życia” – wspominała Tatiana Passek – „wśród drobnych trosk domowych, lektury niemieckich książek, na opiece nad Saszą i wiecznie chorym, kapryśnym starcem”. Iwan Jakowlew dawał jej cały czas odczuć zależność, przytłaczał swoją osobą, swymi wymaganiami, gasił, prowokował do sprzeczki. Jak pisze Maria Reichel, Luiza Iwanowna „na skutek swej wyjątkowej sytuacji nie mogła sama nawiązywać żadnej znajomości. Jeżeli nawet miała jakichś znajomych, to bardzo rzadko nadarzała się okazja, by złożyć im wizytę bądź przyjąć ich u siebie, ponieważ starzec na to nie zezwalał”. Wyjazd za miasto czy do teatru związany był z tyloma komplikacjami, że Luiza pozwalała sobie na taki zbytek jedynie w drodze wyjątku. W największej tajemnicy przed mężem, zachowując nadzwyczajne środki ostrożności, wyjeżdżała czasami wczesnym rankiem do parku odetchnąć świeżym powietrzem i rozkoszować się ciszą.
Z upływem lat ojciec Hercena coraz bardziej dziwaczał, swe przyzwyczajenia przekształcał w nienaruszalne zasady, zadręczał domowników zrzędzeniem, bezsensownymi wymaganiami, wyżywając się na służbie i bliskich. Stary kamerdyner, który najczęściej narażony był na potok wymowy swego pana, nazywał go z przekąsem „złotoustym”. Niejeden z usługujących w domu „chłopców” wolałby otrzymać tęgie razy, niźli wysłuchiwać nie mrugnąwszy powieką, stojąc na baczność, godzinnych kazań pana domu. Zgorzkniały i zgryźliwy, wiecznie rozdrażniony, był Jakowlew dzieckiem swej epoki: czasów poddaństwa i nieróbstwa ziemian; na własnym „podwórku” wszystko mu było wolno i niczego nikt nigdy od niego nie wymagał. Mizantrop, w głębi duszy gardził ludźmi, przekonany święcie, iż zdolni są jedynie czynić zło, a jeśli tego nie robią, „to albo nie ma w tej chwili potrzeby, albo też nie nadarza się po temu okazja”.
Przeświadczony, iż jest ciężko chory, ustawicznie się leczył – lękał się zaś przede wszystkim przeciągów, toteż w całym domu okna były wiecznie pozamykane, a gazety, które przynoszono mu co rano, specjalnie ogrzewano, by się nie przeziębił, dotykając przyniesionych z ulicy chłodnych arkuszy... Nic przeto dziwnego, że „goście, widząc jego stałą niechęć i słysząc jedynie utyskiwanie na zdrowie, które bynajmniej nie było takie złe, zaczęli bywać coraz rzadziej”. Dom pustoszał, a po wyprowadzeniu się brata Jakowlewa, Senatora, będącego jego przeciwieństwem, zastygł w nudnej jednostajności. Ogromna czeladź zajmowała się wymyślonymi zajęciami, w stajni stały nikomu niepotrzebne konie, w amfiladzie pokojów nikt nikogo nie przyjmował. Jedynie na świąteczne obiady schodziła się rodzina, a także przeróżne ubogie rezydentki siostry gospodarza, księżnej Marii Chowańskiej, które dostarczały mu powodów do jadowitych uwag i złośliwości przekształcających owe ceremonie w istną udrękę dla pozostałych domowników, przede wszystkim dla małego Saszy.
Byłoby wszelako uproszczeniem przedstawianie pożycia w domu rodzicielskim Hercena jako pasma nieustannych poniżeń i cierpień zadawanych Luizie i domownikom. Na swój sposób Iwan Jakowlew kochał Aleksandra i jego matkę i był do nich bardzo przywiązany. Dawał temu wielokrotnie dowody, bądź co bądź przeżył z Luizą Iwanowną przeszło trzydzieści pięć lat, zawczasu pomyślał o zabezpieczeniu bytu jej i dziecka, zapisując obojgu prawie cały swój majątek. Przekładał nieślubnego syna ponad wszystko, co potwierdza wiacki epizod ich przymusowej rozłąki. Świadczy też o tym, że barwny opis sylwetki ojca w Rzeczach minionych i rozmyślaniach nie był w pełni sprawiedliwy.
„Szuszka”, jak nazywano małego Aleksandra, rósł, niewiele wiedząc o nurtujących jego rodzinę dramatach. „Było to dziecko chuderlawe, blade, o rzadkich, długich włosach, wielkich ciemnoszarych oczach, w których czasami zapalały się iskry i wczesny przebłysk myśli” – zapisała Tatiana Passek. Taki spogląda na nas z rysunku naszkicowanego w 1813 roku, zapewne przez jakiegoś pańszczyźnianego rysownika, rysunku przypominającego „putti” mistrzów włoskich.
Wkrótce jego wychowaniem zajęli się guwernerzy, odbierając chłopca z rąk nianiek i bony – madame Proveau, gadatliwej Francuzki, która, nie przestając ani na chwilę robić na drutach, z ochotą snuła godzinne opowiadania: o masonach, rewolucji, kiedy to jej małżonek o mały włos nie zawisł na latarni, jak to była guwernantką u „pewnego ziemianina w twerskiej guberni i jak ten wmówił jej, że po jego sadzie chodzą niedźwiedzie. «Poślam raz do tego sad; pacze, pacze, a tu idże przeokropny niedźwiedź... Ja tylko – ach! i padam zemdlona», a czcigodny małżonek omal nie strzelił do niedźwiedzia; rzecz nie doszła do skutku, zdaje się, tylko dlatego, że nie miał przy sobie fuzji, a niedźwiedziem był kamerdyner, któremu pan kazał włożyć kożuch sierścią na wierzch. – O Boże, jak mi się podobały te opowiadania!” – napisze Hercen we Wspomnieniach pewnego młodego człowieka, jednej ze swych wczesnych prób literackich. – „Szukałem ich potem w Bajkach z tysiąca i jednej nocy, ale nie znalazłem”.
W domu pojawili się teraz nauczyciele niemieckiego i francuskiego. Ponieważ nauka była śmiertelnie nudna, uczył się tylko tyle, aby zbyć. Dopiero do młodego studenta medycyny Iwana Protopopowa, przyjętego do nauki rosyjskiego w 1826 roku, poczuł prawdziwą sympatię: uczuciu temu sprzyjały kajeciki z przepisanymi odręcznie wierszami Puszkina, Rylejewa, z ową krążącą wśród młodzieży rękopiśmienną literaturą, którą za kilka dziesiątków lat miał pierwszy ogłosić w swej Wolnej Drukarni Rosyjskiej. Protopopow dawał lekcje w małym gabinecie, aby nie natknąć się przypadkiem na starego Jakowlewa, który miał studentowi za złe długie włosy i niewyszukane maniery.
Docierały też do domu Jakowlewów echa wydarzeń w świecie i w kraju. Pierwszy raz młodą wyobraźnię Hercena zafrapowało zabójstwo Augusta Kotzebuego – agenta rządu rosyjskiego – i stracenie zamachowca, studenta, Karola Sanda, któremu dziecko serdecznie współczuło. To pierwsze, mgliste wspomnienia. Potem nadeszła wieść o śmierci Aleksandra I w Taganrogu i powstaniu na placu Senackim. Były to już sprawy bliskie, dotyczyły bezpośrednio środowiska Jakowlewa, jego krewnych, znajomych. Trzynastoletni chłopiec słuchał i zaczynał rozumieć. Czuł wokół siebie narastający strach, słyszał o coraz to częstszych aresztowaniach. „To tego wzięli”, „to owego złapali”, „tamtego przywieziono ze wsi”; wystraszeni rodzice drżeli o dzieci. Zapamiętał na całe życie, jak „ton społeczeństwa zmieniał się na oczach”, jak nie odważano się „okazać współczucia, powiedzieć ciepłego słowa o krewnych, przyjaciołach, którym jeszcze wczoraj ściskano dłoń, a którzy nocą zostali zabrani. Przeciwnie, pojawiali się dzicy fanatycy niewolnictwa, jedni przez upodlenie, a drudzy jeszcze gorzej, bo bezinteresownie. Jedynie kobiety nie brały udziału w tym haniebnym zaparciu się bliskich”. Stracenie pięciu dekabrystów 19/31 lipca 1826 roku i uroczyste dziękczynne nabożeństwo po wykonaniu wyroku dopełniło reszty: „Opowiadania o buncie, o sądzie, strach panujący w Moskwie wywarły na mnie silne wrażenie” – napisze o tych dniach w Rzeczach minionych. – „Otwierał się przede mną nowy świat, który coraz bardziej stawał się ośrodkiem całego mego istnienia moralnego; nie wiem, jak to się stało, że niewiele albo bardzo niejasno pojmując, o co chodzi, czułem, że nie jestem po tej stronie, do której należą kartacze i zwycięstwa, więzienia i kajdany. Stracenie Pestla i jego towarzyszy ostatecznie rozwiało dziecinny sen mojej duszy”. Zagubiony w tłumie na tym nabożeństwie dziękczynnym na Kremlu, „przed ołtarzem skalanym krwawą modlitwą”, poprzysiągł po dziecinnemu „pomścić straconych”, wypowiadając na zawsze „walkę temu tronowi, temu ołtarzowi i tym armatom”. I wierności tej dziecięcej przysiędze dochował do końca życia.
Nie był już w tym czasie tak odosobniony. Serdeczna przyjaźń łączyła go od wiosny 1820 roku ze starszą o kilka lat Tatianą Kucziną (po mężu Passek), która spędziła w domu Jakowlewa bez mała półtora roku. W przyjaźni tej nie było od samego początku ani cienia dziecięcego erotyzmu, lecz jedynie ów „związek dusz”, porozumienie intelektualne, zrodzone z potrzeby serca i owiane mgiełką sentymentalną w duchu modnych współczesnych powieści. „Korczewska kuzynka”, jak ją nazywał, towarzyszyła mu na nabożeństwie kremlowskim. Napisze o niej ciepło i z wdzięcznością za oparcie, jakie w niej znalazł, zachętę do lektury, a następnie przyjacielską korespondencję, prowadzoną przez kilka lat. Tatiana też nie pozostała mu dłużna, kreśląc u schyłku życia swe wspomnienia niemal w całości poświęcone Hercenowi. Za jej to namową niejeden z tych, którzy znali Hercena, spisze o nim wiele bezcennych stronic.
Jeszcze bardziej romantyczny charakter miała przyjaźń Hercena z Nikiem – Mikołajem Ogariowem, przyjaźń, która przetrwała wszystkie próby i rzeczywiście zachowała się „aż po grób”. O półtora roku młodszy Nik był przeciwieństwem żywego, energicznego, niecierpliwego Saszy. Łagodny, miękki, posiadał, według określenia Hercena, „kobiecą zdolność przyciągania” i łagodzenia tarć. Był dobry, inteligentny, wszelako znacznie mniej błyskotliwy od Hercena, toteż zawsze pozostawał w cieniu. Syn dalekiego krewnego Jakowlewa, bardzo majętnego, nie znał owej „fałszywej sytuacji”, która wisiała nad jego przyjacielem. A jednak oba domy były w czymś do siebie podobne. Nik wychowywał się bez matki, która osierociła go, kiedy miał zaledwie dwa lata. Podobnie jak u Jakowlewów, w domu na Nikitskiej u Ogariowów ton nadawał ojciec. I tu, i tam królowała jednostajna, dokuczliwa nuda. Ojcowie wymagali tylko jednego: zachowania „przyzwoitości”, przestrzegania etykiety, zewnętrznego porządku i ładu. Obaj nie pragnęli, aby otoczenie darzyło ich sympatią i ciepłym uczuciem, wystarczało im, że budzili strach. Obojętne im było, czy domownicy ich kochają, ale sprawiało im przyjemność, kiedy przed nimi drżeli. W obu więc domach co rano lękliwie wypytywano, w jakim humorze wstać raczył pan i władca, w obu milkł śmiech i gwar przy jego pojawieniu się na progu. Platon Ogariow nie wygłaszał co prawda długich kazań i nie drwił uszczypliwie z ludzkich słabostek, potrafił wszelako stworzyć między sobą i synem oraz pozostałymi domownikami taki dystans, iż stosunki rodzinne mroził ten sam chłód, jaki przenikał dom Jakowlewów.
Zarówno Aleksander Hercen, jak i Mikołaj Ogariow wspominać będą swoje dzieciństwo jako „szkołę niewolnictwa i demoralizacji”, w której przywykano do myśli, iż jest rzeczą najzupełniej normalną posiadanie poddanych, których za lada nieposłuszeństwo można oddać w rekruty, odesłać do cyrkułu „na chłostę” lub wysiec własnoręcznie, przekazać innemu za sowitą opłatą. To tutaj dzieci patrzyły na rozgrywające się tragedie: mały Sasza był świadkiem samobójstwa pańszczyźnianego lekarza, widział topioną w wódce rozpacz kucharza, któremu nie dano wykupić wolności za uciułane przez całe życie pieniądze. Przywykano tu do kłamstwa i obłudy, do nienazywania rzeczy po imieniu. „Wszelako” – jak pisze Lidia Czukowska w swym pięknym szkicu pt. Początek poświęconym młodości Hercena – „od większości swoich rówieśników Hercen różnił się tym, że po ukończeniu nauki w owej szkole nie tylko nie przyswoił sobie wykładanych w niej przedmiotów, lecz znienawidził i szkołę, i nauczycieli”.
Ta początkowo mglista, a stopniowo coraz bardziej uświadomiona odraza do świata, w jakim wyrośli Sasza i Nik, stanowiła grunt, na którym rozwinęła się ich przyjaźń. Łączyły ich wspólne odczucia, jednakowe reakcje na przeczytane książki, analogiczne myśli, jakie nękały ich niedoświadczone umysły. Kiedy nie widzieli się jakiegoś dnia, pisali do siebie sążniste listy w stylu epoki, nadając sobie wzajemnie imiona bohaterów ulubionych utworów. Nik nazywał Hercena Agatonem (z Karamzina), Sasza zaś Ogariowa – Rafaelem (z Schillera). Kiedy rozstawali się na czas letnich wakacji, stary kamerdyner nosił ich liściki z Kuncewa do Moskwy i z powrotem. Znajdowali w sobie to, czego im zabrakło w domu: zaufanie, możność wywnętrzenia się, podzielenia wątpliwościami, zwierzenia się z przeżyć i utrapień.
Zdawali sobie sprawę, jak bardzo są do siebie niepodobni. Było to, można rzec, przyciąganie dwóch przeciwstawnych biegunów, zda się, nie do pogodzenia. Hercen – „żywe srebro”, ruchliwy, wiecznie czymś zajęty, coś projektujący, nieumiejący bezczynnie usiedzieć na miejscu. Ogariow – cichy, zamyślony, melancholijny, milczący, skupiony, nieśmiały. Sasza lubił się śmiać i zarażał śmiechem innych, był wesoły, zawsze skory do żartów, z kpiarskim błyskiem w oku wnosił do miejsca, w jakim się znalazł, radość życia promieniejącą wokół. Nik głośno nie śmiał się nigdy, uśmiechał się tylko kącikami ust, lubił ciszę, niechętnie brał udział w hałaśliwych zabawach, których namiętnym organizatorem był jego przyjaciel.
Hercen napisze o Ogariowie do wspólnego przyjaciela: „Ulepieni jesteśmy z tej samej gliny, tylko nadano jej różne kształty”. Zaś w jednym z młodzieńczych listów do Nika dokona takiej oto analizy ich charakterów: „Jesteśmy odmienni, zupełnie odmienni (...). Mnie łatwo poznać od pierwszego wejrzenia, w każdym razie częściowo; ciebie można znać rok i nie poznać. Twoim żywiołem jest refleksja, moim – raczej propaganda. Ja jestem czynny, tyś – leń, ale twoje lenistwo to pole działania dla duszy. I pomimo to istnieje między nami przedziwna sympatia, której nie odczuwam absolutnie do nikogo, właśnie sympatia, która nie wymaga identyczności” (list z 19 lipca 1833 r.).
W ten sposób kształtowała się ta młodzieńcza przyjaźń przy zewnętrznych przeciwieństwach i pełnej harmonii wewnętrznej, która wyrosła na podobnym podłożu. Na wrażliwą glebę padały te same ziarna: echa wydarzeń 1812 roku, rozmowy o buncie na placu Senackim, o kaźni „buntowników” z 14 grudnia, karach spadających na „nieposłusznych” oficerów, o ich bohaterskich żonach, które pojechały za nimi na Sybir, opór wobec despotyzmu panującego we własnym domu, pragnienie dokonania czegoś niezwykłego, godnego bohaterów ich ulubionych pisarzy: Schillera, Puszkina. Im bardziej przywykli byli kryć się ze swymi myślami w domu, tym większą radość niosło odkrycie, iż mogą się sobie zwierzyć. Mówili więc o wszystkim: o tym, co przeczytali, co przemyśleli, o czym marzyli. Czytali razem na głos w swoich pokoikach ulubione książki, wymieniali między sobą bez końca przepisane do kajetów wiersze, tomiki z ojcowskich bibliotek. Chcieli nadrobić lata milczenia, pozostawania sam na sam ze swymi myślami. Poranne spacery pod okiem równie poczciwego, co marudnego Karola Iwanowicza Sonnenberga, guwernera Nika, z obowiązkowej nudy zamieniły się w radosną wymianę myśli, przeplataną gonitwami po łąkach i krzakach Worobiowych Gór.
Latem 1826 czy też 1827 roku[15], podczas jednego z takich spacerów, w promieniach zachodzącego słońca dwaj egzaltowani przyjaciele, liczący razem niewiele ponad dwadzieścia pięć lat, padli sobie w objęcia i złożyli uroczyście przysięgę: „w obliczu całej Moskwy” rozpościerającej się u ich stóp i połyskującej kopułami przyrzekli „poświęcić swoje życie obranej przez siebie walce”. Było – jak wspomina Hercen – „coś teatralnego, sztucznego w owej scenie, a jednak teatralność ta była szczera i głęboko przeżyta”.
Ten moment miał nie tylko symboliczne znaczenie. Kilkunastoletni chłopcy podejmowali decyzję w pełni świadomie, nie pod wpływem afektu, lecz z głębokiej wewnętrznej potrzeby wyzwolenia się z pęt, które tak boleśnie czuli na sobie i wokół siebie. Nie lekceważyli nigdy później owej dziecięcej przysięgi. Powracali obaj do tej chwili wielokrotnie, zawsze z niezmiennym sentymentem. Jedną ze swych pierwszych prób literackich (Dzień był duszny..., 1833) poświęci Hercen wieczorowi na Worobiowych Górach. W liście z wiackiego zesłania do ukochanej Natalii napisze: „Wtedy mogłem jeszcze zginąć, wówczas mogło mnie jeszcze wciągnąć życie świeckie, zagłuszyć, zabić wszystko – ale opatrzność pokierowała inaczej: zesłała mi Ogariowa. Jakże uroczystą była ta chwila, kiedy – chłopcy, dzieci jeszcze – objęliśmy się, zrozumiawszy, jak bliskie są nasze dusze, było to w 1826 roku na Górach Worobiowych, słońce oświetlało całą Moskwę – cała Moskwa na nas patrzyła” (list z 25–26 sierpnia 1836 r.).
W pamięci Ogariowa ta patetyczna chwila wycisnęła się z nie mniejszą plastycznością. W urywku jego „wierszy w prozie” Trzy chwile (Tri mgnowienija, 1839) tak utrwalony został ów pełen znaczenia moment wspólnego życia:
Na wysokim brzegu [rzeki Moskwy] stali dwaj młodzieńcy. Obaj u progu życia, patrzyli na zachodzący dzień i wierzyli w jego przyszły wschód. Prorocy przyszłości, obaj patrzyli, jak gaśnie światło mijającego dnia i wierzyli, że ziemia nie na długo pogrąża się w mroku. A świadomość tego, co nastąpi, niczym iskra przemknęła przez ich dusze i serca ich zabiły z tą samą siłą. I rzucili się sobie w objęcia, mówiąc: razem idziemy, razem idziemy!
Dopóki pozostawali w Rosji, powracali na to drogie ich pamięci miejsce wielokrotnie. A kiedy zamknęły się przed nimi na zawsze szlabany graniczne, cofali się myślą do owego pamiętnego wieczora. Kreśląc swe wspomnienia, Aleksander Hercen napisze dla potomnych o tym ślubowaniu złożonym sobie samym: „Nie była nam znana cała potęga tego, z czym podjęliśmy walkę, jednakże walkę tę przyjęliśmy. Potęga ta łamała w nas wiele, lecz nas nie zdruzgotała i nie ulegliśmy jej pomimo wszystkich zadawanych przez nią ciosów. Blizny pozostałe po nich przynoszą nam zaszczyt...”
