Albatros - Susan Hill - ebook

Albatros ebook

Susan Hill

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Nowy Dwór Gdański

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Rok wydania: 1988

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

Susan Hill

 

Albatros

 

Opowiadania

 

Tłumaczyły

DANUTA KOZICKA

EWA FISZER

MAŁGORZATA TARGOWSKA

 

 

Książka i Wiedza 1988

 

Tytuł oryginału:

The Albatross and Other Stories

 

Ilustracja na okładce i stronie tytułowej

BOŻENA KOWALEWSKA

 

Redaktor

ELŻBIETA NOWICKA

 

Copyright © by Susan Hill, 1971

 

Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo

„Książka i Wiedza”,

Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza

„Prasa-Książka-Ruch”, Warszawa 1988

 

Redaktor techn. Piotr Szymczak

Korektor Barbara Kowalska

 

Wydawnictwo „Książka i Wiedza”

Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza

„Prasa-Książka-Ruch”,

Warszawa, 1988

Wyd. I. Nakład 199 650+350 egz.

Obj. ark. wyd. 8,7 Obj. ark. druk. 17 (12,1)

Papier druk. m. gł. kl. V, 65 g, rola 71 cm

Oddano do składu 6 I 1986.

Podpisano do druku 15 V 1986.

Druk ukończono luty 1988

Prasowe Zakłady Graficzne. Katowice, ul. Liebknechta 22

Zam. nr 110-15/86 — P-52

 

Dwanaście tysięcy dwieście pięćdziesiąta pierwsza publikacja KiW”

 

ISBN 83-05-11793-6

Albatros

Była środa. Szedł jak zwykle plażą po rybę. Nikt nie kupował ryb w ten sposób, w małych, oddzielnych kawałkach, bezpośrednio u rybaków. Nikt już tak nie kupował. Zawsze, kiedy się tak wlókł wolno poprzez wielkie sterty kamieni, z papierem na rybę pod pachą, czuł zawstydzenie i wolałby nigdy nie dojść do celu. Widział mężczyzn w małych, ciemnych szopach stojących rzędem za łodziami. Czuł, że patrzą na niego i śmieją się z niego.

Jednakże, w jego obecności zachowywali się spokojnie, bez słowa dużym nożem rozcinali brzuch ryby, wydłubywali śliskie różowe wnętrzności i oceniając na oko wagę kawałka rzucali przybliżoną cenę. I Duncan nie odzywał się do nich, nigdy odkąd tutaj przychodził, nie powiedział nic, zupełnie nic, poza tym, i po co przyszedł. Szurając butami po drewnianej podłodze, wdychał zapach oleju, solanki i smoły, którą pachniały szopy, i mocnego tytoniu z ich fajek. Nie śmiał się nawet zastanawiać, co o nim naprawdę myślą albo co mówią, kiedy wychodził od nich i wracał na Tide Street z sercem jeszcze mocno bijącym od ulgi po przeżytym koszmarze.

W sklepie rybnym Todda na Market Cross było inaczej: pod ścianą stały jedna na drugiej poplamione i brudne skrzynki, a w nich kawałki kippersów, makreli, turbota i różowo nakrapianej płastugi z Grimsby, Yarmouth i Hull.

— Nie będziesz kupował dla nas ryłby u Todda, obejdzie się, pójdziesz na plażę, tak jak ci każę, tak jak zawsze robiliśmy. Nie mam zamiaru wydawać uczciwie zarobionych pieniędzy na szyldy Todda malowane złotą farbą i jakieś jego nowomodne zamrażarki. Wiele lat temu, kiedy pchał jej fotel na kółkach na Market Cross, pod sklepem Todda stała wielka niebieska ciężarówka i siedmiu mężczyzn z trudem wnosiło do sklepu nową zamrażarkę. Później pojawił się świeżo malowany szyld, kołyszący się w podmuchach wschodniego wiatru. Nigdy tego nie zapomniała.

I dlatego on musi nadal chodzić co środę rano albo późnym popołudniem, po powrocie ze Dworu, do rybaków na plażę i kupować porcję ryby akurat na dwie os aby. Zawsze w środę.

— Tylko nie dorsza — powtarzała mu i zapisywała grubym, czarnym, stolarskim ołówkiem, podkreślając dwukrotnie, podczas gdy on czekał: NIE DORSZA.

 

— Mam tylko dorsza, chłopcze — powiedział mężczyzna, Davey Ward, jedyny rybak, który był tym razem w szopie; Davey Ward ze szkarłatną błyszczącą blizną po oparzeniu z jednej strony twarzy. Odwrócił rybę, jej wnętrzności ześliznęły się do wiadra, do tego, co już tam było, i błyskawicznie zawinął ją w papier, przyniesiony przez Duncana. — O tej porze roku nie ma nic poza dorszem.

Duncan stał niemo, porażony olbrzymim wzrostem mężczyzny w tej małej szopie, i zastanawiał się, co jest gorsze — jeden mężczyzna górujący nad nim groźnie czy wszyscy razem, rozmawiający.

Davey Ward grzebał swoimi grubymi palcami w kieszeniach spodni w poszukiwaniu drobnych.

Na dworze było zupełnie ciemno, po styczniowym niebie w kolorze łupku sunęły chmury. Latarnia morska błyskała zielono, to gasnąc, to zapalając się na przemian, wysyłając swoje światło hen w morze, daleko poza falochron. Duncan zszedł bliżej brzegu, a potem oddalał się od niego, wystawiwszy twarz na wiatr, słuchając chrzęstu, jaki powstawał przy zetknięciu się jego gumowych butów z kamieniami.

Za nim Davey Ward podniósł wiadro i wyrzucił rybie odpadki do morza; z kamieni na plaży, z wody i z czerwonych dachów domów Heype poderwały się natychmiast mewy i rzuciły się żarłocznie na jedzenie.

— Co ja mówiłam, jeszcze dziś rano? Co powiedziałam?

Duncan stał bezradnie przed jej fotelem, trzymając w wyciągniętych rękach otwartą paczkę i patrząc na zimne, płaskie, białe jak marmur kawałki ryłby.

— Co ja mówiłam?

I napisała również, bo ona wszystko mu zapisywała, każde polecenie, każde żądanie, każdy wykaz. Pisała notatki, zanim jeszcze umiał czytać, żeby mógł je wręczać ludziom. Duncan nie umiał czytać do dziesiątego roku życia.

„NIE DORSZA” napisała i złożyła kawałek pergaminu w kwadrat, przytrzymała Duncana za połę płaszcza i wepchnęła mu papierek do lewej kieszeni.

— Pamiętaj, wkładam to tutaj, do kieszeni po tej stronie, żebyś nie zapomniał, jak będziesz na miejscu, po prostu zastanów się chwilkę.

Nie były mu potrzebie te karteczki, te polecenia i spisy, nigdy ich nie potrzebował, potrafił zapamiętać. Dlatego zawsze, kiedy nie było go już widać z domu, wyjmował je, darł na drobne kawałeczki i wyrzucał. Robił to przez wszystkie lata, te kartki zawstydzały go, nienawidził ich. Kiedy miał je w kieszeni, wydawało mu się, że to ją nosi ze sobą, nawet gdy był daleko od domu. Nie chciał tego, niepotrzebne mu były te spisy. Ale nie próbował już więcej tłumaczyć jej tego ani nie starał się, by mu uwierzyła.

— Wszystko musisz mieć zapisane — powiedziała, tocząc obłędnie swój fotel na kółkach tam i z powrotem przez drzwi i wokół małej kuchni. — Ty nie pamiętasz, nigdy nie potrafiłeś zapamiętać tak jak trzeba, tobie trzeba zapisywać. Jestem przecież twoją matką; sądzisz, że wiesz wszystko lepiej niż ja?

Nie tylko ona była taka. Pani Reddingham-Lee, jeśli miała dla niego więcej niż dwie prace, zapisywana mu polecenia. Dotyczyło to również wiadomości, które trzeba było przekazać, i rzeczy, które należało przynieść. Duncan pracował u pani Reddingham-Lee we Dworze.

— Chodź tutaj, Duncande. Proszę, oto kartka, wszystko tu zapisałam, tylko oddaj to, nie musisz nic więcej robić, niczym się nie przejmuj.

Mówiła do niego bardzo wyraźnie, trochę głośniej, niż gdyby mówiła do innej osoby.

— Duncan jest zupełnie normalny — opowiadała swoim przyjaciołom. — Można na nim absolutnie polegać, nie jest upośledzony umysłowo. Jest tylko nieco powolny i nie zawsze wszystko rozumie.

Uważała, chociaż tego nie mówiła, że należą jej się jakieś specjalne względy, nieco uznania za to, że zatrudniała tego Duncana.

Zupełnie inaczej było z Craggiem. Cragg znał go od urodzenia, czyli osiemnaście lat; znał też jego matkę; podobnie pani Cragg. Mimo to Duncana ani jego matki nic nie łączyło z Craggami, to nie byli przyjaciele. Ale kiedy Cragg był sam z chłopcem, pracując w stajniach, szopach na narzędzia, piwnicach, w ogrodzie czy cieplarni, nie wydawał mu żadnych poleceń na piśmie, nie tracił czasu na powtarzanie. Cragg rzucał rozkazy — jeden, drugi, trzeci, ostre jak naboje. Duncan słuchał i zapamiętywał, nie mylił się.

Duncan nie wiedział, który sposób traktowania bardziej mu odpowiada, miał do wyboru jedynie zapisywane polecenia i wyraźny sposób mówienia pani Reddingham-Lee albo rozkazy wydawane przez Cragga. W Heype ludzie, którzy go znali, należeli do jednej lub do drugiej grupy. No i była jeszcze jego matka.

— Co ja mówiłam?

Miał ochotę odłożyć rybę, czuł jej ostry, słony zapach wypełniający kuchnię, ręce miał zimne i zdrętwiałe.

— Nie dorsza, mówiłam ci dwa razy, więcej niż dwa, zapisałam ci to, prawda? Czy nie zapisałam ci tego?
— Tylko to było.

Chciał ją zapytać, co miał zrobić, czy wolałaby, żeby wrócił bez niczego, ale co wtedy mieliby na kolację, i jak mógł najpierw poprosić o rybę, a potem kiedy zobaczył, że to dorsz, odmówić jej przyjęcia, skoro Davey Ward zrobił wszystko tak szybko — wziął rybę, rozciął ją, pofiletował i zawinął. Ale nie powiedział nic.

— Nie cierpię dorsza. Nawet jego widoku. Jest cały przesiąknięty wodą. Mówiłam ci to.
— Teraz łowią tylko dorsza, nie ma innych ryb. Styczeń to niedobra pora.
— Niedobra pora! — powtórzyła przedrzeźniając go. — A cóż ty możesz o tym wiedzieć?
— On mi powiedział. Powiedział, że teraz nie ma nic poza dorszem.
— A co ci mieli powiedzieć. Nic się na tym nie znasz. Pani Reddingham-Lee we Dworze nie podaje dorsza, dorsza, dorsza. O nie!
— Oni kupują ryby u Todda.

— Ty nie będziesz, ty pójdziesz na plażę, jak zawsze. Nie zamierzam kupować u tego Todda.

Palce Hildy Pike w dalszym ciągu gładziły krawędzie kół; słyszał jej głos, który mówił do niego to co zwykle, powtarzał wciąż to samo, jednostajny jak fale podpływające do brzegu.

— Nigdy nie słuchasz, prawda? I na tym polega kłopot z tobą. Ty marzysz. Nic dziwnego, że jesteś taki, jaki jesteś, skoro sam nie chcesz sobie pomóc. Nigdy nie chciałeś.

Czasami, kiedy zaczynała tak mówić, a czasami bez powodu, Duncan czuł jak wzbiera w nim bezsilna złość; jako mały chłopak godzinami chodził po bagnach nad rzeką siekąc patykiem trzciny albo rzucał kamienie daleko w morze. Kiedyś walił nogami o ścianę szkoły tak długo, aż płótno tenisówek pękło, a jego palce, obite i poobcierane, zaczęły krwawić.

Teraz od dawna już tego nie robił. Teraz słuchał i czuł się porażony. W miarę jak dorastał, stawał się coraz wrażliwszy, coraz trudniej mu było się bronić. Mimo to teraz nie robił nic; teraz już tylko opiekował się nią, pchając fotel na kółkach tam i z powrotem ulicami, podnosząc i przenosząc ją, pomagając jej ubrać się, nauczył się gotować i sprzątać oraz wykonywać prace, jakie zlecano mu we Dworze. I tylko chodził bez końca i całymi godzinami gapił się na morze.

W kuchni zrobiło się całkiem ciemno, widział już tylko ręce matki, białe dłonie na krawędziach kół, stalową oprawkę jej okularów, metalową patelnię na czarnej kuchni.

— Kto ci to sprzedał?
— Davey Ward, tylko on tam był — powiedział.
— Pan Ward.
— Tak, pan Ward.
— Tobie nic do niego, to nie jest twój przyjaciel, a ty mówisz o nim Davey! Oni nie mają z nami nic wspólnego!
— Tak.

Duncan pomyślał nagle o Tedzie Flincie i w głowie zawirowały mu obrazy jak skotłowana woda w kamiennym basenie. O Tedzie Flincie, który był jego rówieśnikiem. Tedzie Flincie, którego ramiona i piersi pokrywał granatowy tatuaż w spiralne linie i pasy, który miał własną łódź.

— Idziesz tylko po rybę i zaraz wracasz. To wszystko. To nie są ludzie, z którymi mógłbyś się zadawać, czy nie mówiłam ci tego zawsze? Od początku, od kiedy zacząłeś chodzić do szkoły?

— Tak — powiedział. — Tak.
— Mamy swoje własne życie. Nie trzymamy z nikim w tym mieście.

Duncan zawsze, odkąd sięgał pamięcią, zastanawiał się, dlaczego ona z nim tutaj przyjechała, kiedy miał miesiąc; dlaczego w ogóle osiedlili się tutaj? Nie wiedział o niej prawie nic, nie opowiadała mu o przeszłości. „Nie trzymamy z nikim w tym mieście”.

Ale on mieszkał tutaj zawsze, chodził do szkoły, ukończył ją i opiekował się matką od czasu wypadku. Nie znał żadnego innego miejsca. Chodził po tych ulicach i drogach prowadzących w głąb lądu, brzegiem rzeki obok płaskich, spokojnych bagien, tutaj poznał zimę i lato, jesień i wiosnę, to w Heype, a nie gdzie indziej, znał każdą linię i bruzdę na twarzach ludzi, każdą cegłę w domkach naprzeciwko ich domu na Tide Street. Jego miejsce było tutaj, mimo że później zapragnął odejść stąd. A jednak ona mówiła tak, jakby nie zamierzali tutaj pozostać, jakby nie powinien przywiązywać się do nikogo i do niczego. To ona postanowiła tu przyjechać, to ona postanowiła, że tu będzie ich dom, ale przez osiemnaście lat żyli jakby obok. Z powodu wypadku nie mogła się poruszać, była skazana na to miasto, na ten dom, na fotel na kółkach. Nic nie zostało powiedziane.

Wędrując wzdłuż wału ochronnego, obok starego molo i wieży obronnej, a następnie przez całe mile kamienistej plaży, Duncan rozmyślał o tym, że ona nie pozwoli mu odejść stąd ani naprawdę zostać, nie pozwoli ani na jedno, ani na drugie, na nic, czego by pragnął. Nie mógł sobie z tym poradzić, nigdy nie rozumiał sposobu jej myślenia, nigdy nie zastanawiał się nad jej argumentami.

— No? — powiedziała teraz i odwróciła się nagle w fotelu tak, że Duncan zaczął się cofać, aż. oparł się o krawędź drewnianej szafki zlewozmywaka. Zdjęła swoją laskę i sięgnęła nią do kontaktu, żeby zapalić światło.

— Może zabierzesz się do gotowania, co? Usmaż tego dorsza, czy co tam jest; nie mamy nic innego do jedzenia.

— Nie mamy. Ja prosiłem. Prosiłem, ale on powiedział, że nie ma nic innego. Tylko tego dorsza! — Duncan aż drżał, tak bardzo pragnął jej to wytłumaczyć.

Spojrzała na niego; na jej twarzy o ostrych rysach i mocno naciągniętej skórze, dostrzegł mimowolną łagodność, jak cień na powierzchni morza. Ale to była tylko pogarda. — Ty we wszystko wierzysz — powiedziała — zrobisz wszystko, co ci każą. Zawsze taki byłeś. Miękki. Wszystko można ci było wmówić.

Duncan trzymał zimną rybę i chciało mu się płakać, bo nie postąpił dobrze, bo był taki, jaki był, i nie mógł jej zadowolić.

Ale przez cały ten dzień jego umysł pochłaniała myśl o tym, by odejść. Odejść tam, dokąd zechce.

Zaczęło się to, kiedy Cragg powiedział mu o Southampton. Zazwyczaj Cragg nie rozmawiał z nim, jedynie wydawał mu polecenia, nawet jeżeli robili coś razem. Nawet w czasie lunchu. Jeśli pogoda była dobra, siedzieli na zielonej ławice obok cieplarni, gdzie słońce odbijało się od szkła i padało na ich twarze. Dwór stał na ostatnim występie skalnym, wysoko nad miastem, spozierając z góry na szczyty domów Heype, schodzące rzędami ku morzu. Zimą siadywali na odwróconych skrzynkach i połamanym wyplatanym fotelu w komórce na narzędzia, gdzie był koksownik,i jedli kanapki popijając herbatą z termosów.

Kiedyś pani Reddingham-Lee powiedziała: — „Na litość boską, panie Cragg, jest przecież kuchnia! Nie musicie siedzieć w tej ciemnej, starej komórce, chodźcie do kuchni, tam będzie wam wygodni”. Zaproponowała, że pani Beale, która pracowała przychodne, zadba o świeżą herbatę.

Trzy lata temu, kiedy zaczął tutaj pracować Duncan, ponowiła swoją propozycję. Cragg odmówił: „Nie, dziękuję bardzo”. Był to człowiek uparty, niezależny, chciał jeść swoje kanapki z dala od tego domu i od pani Reddingham-Lee. W komórce sam sobie był panem. Pił herbatę ze swojego własnego termosu przygotowywanego codziennie rano przez panią Cragg.

Duncan sam przygotowywał sobie kanapki i termos, i nie śmiał się sprzeciwić Craggowi, chociaż wolałby siedzieć w ciepłej kuchni, mieć uczucie, że przynależy do Dworu. Siedzieli, pili i jedliprzez czterdzieści pięć minut — zimą czy latem pomiędzy dwunastą piętnaście a pierwszą w południe. W komórce było gorąco od naładowanego koksem, rozżarzonego do czerwoności koksownika. Cragg rozsznurował buty, poluzował je i czytał gazetę od deski do deski, oparty o ścianę, milczący. Miał grubo ciosaną, pobrużdżoną twarz o nieodgadnionym wyrazie.

Tego dnia Duncan naprawiał podarty hamak. Siedział przed komórką i cierpliwie przeplatał kłąb grubego sznura. Gdy skończył, Cragg zarzucił hamak na dwie jabłonie, uwiązał go między nimi i położył się, by sprawdzić wytrzymałość. Z domu przez drzwi salonu wyszła pani Reddinghsm-Lee i szła ku nim poprzez trawnik.

— Hamak! Duncan, jaki ty jesteś zręczny, jak ładnie to zrobiłeś! Naprawiłeś ten hamak, a ja byłam już przekonana, że będziemy musieli kupić nowy, ten był tak strasznie podarty i zjedzony. Cudownie! — klasnęła w ręce i popchnęła lekko hamak i leżącego w nim Cragga.

— Będzie trzymał — powiedział Cragg. — Tak — skinął głową schodząc na ziemię. Miał wątpliwości, czy chłopak mimo swojej powolnej cierpliwości poradzi sobie, a teraz powściągliwie wyrażał zadowolenie — lubił rzeczy naprawione i uratowane, lubił dobrze wykonaną robotę.

I dlatego właśnie pozwolił sobie na krótką rozmowę w czasie lunchu w komórce, o wizycie u córki, która wyszła za mąż za dokera z Southampton.

— Nigdy nie widziałeś czegoś takiego, mówię ci, nigdy. Te okręty. Wielkie jak kościół w Heype. No, mówię ci.

Duncan bał się poruszyć, prawie bał się oddychać w tej suchej, pachnącej ziemią komórce, z obawy, że Cragg mógłby zauważyć jego obecność i przestać mówić, wrócić znowu do swojej gazety i pozbawić go dalszych okruchów tego nowego, cudownego świata.

— Są tam oczywiście liniowce, które pływają do Ameryki, Afryki Południowej i tak dalej. Są statki, które pływały po wszystkich morzach świata.

Duncan usiłował je sobie wyobrazić, ale nie udało mu się to; miał przed oczami niejasny obraz czegoś tak wielkiego jak kościół i bladoniebieskie morze ciągnące się przez tysiące mil. Pomyślał: mogę pojechać. W myślach widział nie kończące się morze i siebie płynącego w dal.

— Wiesz, są tam wielkie, kołyszące się dźwigi, które przenoszą ładunki i bagaże. I pełno ludzi podjeżdżających w pięknych autach. To pasażerowie — Cragg mocno ugryzł kanapkę z mięsem.

Pragnąc zaznaczyć, że on też może coś wgnieść do tej rozmowy, Duncan powiedział: — Widziałem trawlery w Lowestoft. Byłem tam i widziałem. — Jąkał się.

— Lowestoft!

Duncan skulił się w sobie.

— Przecież ja mówię o statkach, nie? Prawdziwych okrętach. Nigdy takich nie widziałeś.

Powiew wiatru nagle otworzył drzwi komórki na zimowe niebo, białawoszare jak grzbiet mewy; Cragg wstał.

— Jeśli chcesz, wsiądź w pociąg i jedź, sam zobaczysz. — Cragg nie miał tak złej opinii o możliwościach Duncana jak inni w Heype.
— Do Southampton?
— Do Southampton, do Portsmouth czy gdziekolwiek indziej. Nigdy czegoś takiego nie widziałeś. Z Londynu są jednodniowe wycieczki.

Duncan zakręcał plastikowy kubeczek na termosie, ale nie mógł go dopasować, bo trzęsły mu się ręce. Mogę pojechać, myślał, mogę pojechać wszędzie. Chociaż nigdy nie był dalej niż w porcie Lowestoft, tuż za Heype. Mogę pojechać.

— Trzeba przekopać tę ostatnią grządkę — powiedział Cragg. — Weź te duże widły.

Przez resztę dnia na każde wspomnienie tego, co usłyszał, serce Duncana zaczynało bić mocno, tak był wstrząśnięty, zdumiony i podniecony. Wbijał powoli wielkie widły w stwardniałą od mrozu ziemię i przewracał ją starając się równocześnie uporządkować w jasną całość fragmenty tej jednej jedynej myśli. Ziemia pękała, pachnąc słodko, od czasu do czasu schylał się, żeby spomiędzy zębów wideł wyciągnąć zdrewniałe kawałki starych korzeni i połyskliwe białe bulwy. Było bardzo zimno. Z tyłu w kierunku wzgórz wiał wiatr od morza. Kiedy odpoczywając przez chwilę odwracał się, widział je, rozpościerające się płasko, a z drugiej strony płynącą wśród bagien stalowoszarą rzekę. Byłby szczęśliwy, gdyby zawsze mógł pracować w ogrodzie. O jard od niego drozd dziobał świeżo zruszoną ziemię.

Ipswich. Tak. Wsiądzie do autobusu na końcu Market Street i pojedzie do Ipswich. Ponad dwadzieścia mil prostej drogi. Nigdy tam nie był. Z Ipswich jeżdżą pociągi do Londynu, a z Londynu pociągi jeżdżą wszędzie, dokądkolwiek zechce się wybrać. W głowie miał tylko nazwy, nie umiał sobie wyobrazić tych miejsc, ani tego, jak mógłby się tam dostać, co mógłby robić. Wolałby, mimo wszystko, żeby istniał jakiś inny sposób, żeby mógł zejść na plażę, wsiąść do łodzi i odpłynąć, tak jak rybacy odpływali, znikając za horyzontem. Wiedział wprawdzie, że żaden z nich nie odpływał daleko, tylko jakieś cztery, pięć mil do płycizny. Obserwował ich od lat, słuchał, jak o tym rozmawiali, i próbował wyobrazić sobie, jak to jest, kiedy się wyprowadza łódź, dziobem w kierunku otwartego morza. On nigdy, nigdy nie był na wodzie.

— Morze nie jest bezpieczne — mówiła matka. — Ty byś sobie nie dał rady na morzu, nie wiedziałbyś, jak sobie radzić, nie będziesz pływał. To bardzo niebezpieczne miejsce.

Dlaczego więc przyjechali tutaj, do domku na Tide Street? Pewnie dlatego że nie ufała morzu, z ich domku nie było go widać. Ich domek był mały i ciemny, ukryty za wysokimi domami nadbrzeża.

— Trzymaj się z daleka, to nie jest miejsce dla ciebie, nie zawracaj sobie tym głowy.

Jakby morze było jakimś niebezpiecznym psem, którego nie wolno mu głaskać... A przecież ona urodziła się nad morzem, tyle wiedział, w innym mieście, dalej na wybrzeżu. I tam mieszkała.

— Nikt by ciebie nie traktował poważanie, na żadnej łodzi, tylko byś poplątał wszystko. Już lepiej niech będzie jak jest.

Teraz więc tęsknił do morza, obserwował je, spacerował brzegiem i rozmyślał, jak by to było, gdyby mógł jak inni mężczyźni wypłynąć wczesnym rankiem. Wspominał Cragga, który mówił o liniowcach wielkich jak kościół, przemierzających morza świata. I innych takich rzeczach. A jednak nie śmiał podejść zbyt blisko, tam gdzie woda wznosiła się w zimie wysoko i wściekle, gdzie fala rozbijała się hucząc i wznosząc obłoki wodnego pyłu; Wtedy odchodził przerażony.

Wiatr przycichał, Duncan czuł pot płynący mu po plecach pod grubą bluzą. Przez całą rabatę, na której pracował, biegła długa, równa linia ciemniejszej ziemi. Lubił kopać, potrafił to robić dobrze i starannie, nie było w tej pracy nic, co by go denerwowało. Drozd, skacząc na nóżkach jak patyczki, zbliżył się, a następnie zastygł wyczekując, świadom swojej własnej nieruchomości. Od strony domu pani Reddingham-Lee wołała: — Duncan! Chodź tutaj, Duncanie, chciałabym, żebyś mi coś przyniósł ze Wsi.

Duncan od razu zaniepokoił się — czy ma zostawić Widły tutaj, wbite w ziemię, ozy będzie miał później czas, żeby wrócić i dokończyć przekopywanie grządki, czy też powinien zabrać je teraz do komórki i oczyścić. Bał się Cragga, Cragg mógł przecież powiedzieć, że źle postąpił. W jednej chwili dzień przestał być prosty. Koszula przylepiła mu się do chudych pleców.

— Duncan!

Drozd poderwał się i poleciał przez ogród do żywopłotu. W kuchni Dworu pani Reddingham-Lee usiadła i na czystymi arkuszu papieru, wielkimi drukowanymi literami zrobiła spis.

Mogę pojechać, pomyślał Duncan. Tak powiedział Cragg. Mogę pojechać.

 

— Ta ściana — powiedziała Hilda Pike — ta frontowa ściana pęka, rozpada się, tynk z niej odlatuje.

Domek był jej własnością; przyjechała do Heype osiemnaście lat temu z dziewięciuset funtami, kupiła go i umeblowała, a teraz rozpadał się, potrzebni byli murarze, malarze, elektrycy i hydraulicy. Ale nie było pieniędzy.

— Wygląda okropnie i to właśnie od ulicy — powiedziała. — To poniżające. Przyzwoici ludzie tak nie mieszkają.

Domek zawsze sprawiał na sąsiadach wrażenie czystego, solidnego i dobrze utrzymanego; dwa małe okna na górze i na dole, starannie zaciągnięte firanki, cegły pobielone wapnem, czyste. Była też niewielka ścieżka i niewielki ogródek, i furtka, i murek biegnący w dół. Przy żadnym z domków na Tide Street nie było ogródka. Ludzie wychodzili z domów frontowymi drzwiami wprost na ulicę. Ich domek był lepszy, twierdziła Hilda Pike, ich był inny, chociaż wnętrze było małe i ciasne; dwie izby na górze i dwie na dole; niewiele było w nim światła. W wąskich przesmykach między domami naprzeciwko prześwitywało morze.

— Będziesz musiał doprowadzić to do porządku. Kupisz cement, weźmiesz cegły, jakie są, i poświęcisz tej ścianie sobotę i niedzielę; cóż za widok.

Zjedli na kolację rybę, dorsza, którego ona nie chciała; patem zmywał, a matka wycierała, siedząc blisko niego na swoim fotelu obok małego zlewozmywaka.

We frontowym pokoju w kominku paliło się polano. Na tydzień przed Bożym Narodzeniem pani Reddingham-Lee wyprawiła go do domu z naręczem polan ze ściętych grusz. Duncan pchał ręczny wózek stromymi alejkami, przerażony, że matka na pewno odmówi ich przyjęcia, tak jak odmawiała wszelkich prezentów i odrzucała propozycje pomocy od innych ludzi, od sąsiadów czy osób takich jak pani Reddingham-Lee. Martwił się, co zrobi z tymi polanami, komu je odda.

Ale nie odmówiła.

— Nie mają co zrobić ze starymi drzewami — powiedziała nieoczekiwanie. — Mogą sobie przecież pozwolić na wyrzucenie ich. To dla nich nic, tylko drewno. A drewno jest za darmo.

Przez tydzień co rano piłował je na mniejsze kawałki, potem układał bardzo starannie w pojedynczy stos obok tylnych drzwi. Lubił patrzeć na nie, podchodzić i podnosić kawałek, czuć jego chropowatość i ciężar w dłoniach. Smuciło go, kiedy polana rozpadały się w ogniu.

Przyjechała do Heype bez niczego — domek kupiła ze wszystkimi meblami; od tamtej pory nic nie przybyło. Duncan znał kształt, kolor i fakturę każdej rzeczy i nienawidził tego wszystkiego. W Southampton, myślał, statki wielkie jak kościoły przemierzają wszystkie morza świata! Mogę pojechać gdziekolwiek, mogę zrobić wszystko. Mogę. W głowie mu dzwoniło.

Ted Flint, gdy tylko skończył szkołę, wyjechał: pływał na trawlerach z Lowestoft aż do Danii i Islandii, nie było go przez trzy, cztery miesiące. Kiedy wypłynął w rejs, Duncan rozmyślał o nim, usiłując wyobrazić sobie, jakie prace wykonuje, jaki zapach ma statek, jak wygląda pokryte lodem morze. On zaczyniał pracę we Dworze wykonując początkowo drobinę polecenia Cragga — zbierał stare doniczki na kwiaty i mył samochody. Na ulicach Heype spotykał matkę Teda Flinta i pragnął od niej dowiedzieć się czegoś o trawlerach. Ale nie śmiał o nic pytać. Z Tedem Flintem chodził do szkoły.

Kiedy Ted wrócił, był wyrośnięty, wyższy od Daveya Wanda, miał gęstą brodę i ramiona pokryte niebieskim tatuażem. Potem kupił własną łódź, urządzał się i został od razu zaakceptowany przez innych, gdyż był człowiekiem z Heype; wprawdzie wyjechał, ale tu było jego miejsce. Był teraz twardy i często wpadał we wściekłość; wypływał swoją łodzią w najgorsze sztormy i wysokie fale, gdy innym brakło odwagi; obserwowali go i czekali na niego rozmawiając o nim w drewnianych szopach na brzegu. Ted Flint. Był w tym samym wieku co Duncan, miał prawie dziewiętnaście lat. Jego ojciec i ojciec ojca utonęli na łodzi ratunkowej z Heype w rok po jego urodzeniu. Ted Flint.

Duncan zastanawiał się, dlaczego on tutaj wrócił, po co? Widział go na plaży, jak wciągał łódź za drewniane rozpory. Jego ręce od zimnego wiatru i wody wyglądały jak surowe mięso. Dlaczego? Wyjechał, a potem wrócił — z własnego wyboru. Duncan nic z tego nie rozumiał.

Matka siedziała na fotelu blisko kominka, a jej palce poruszały szydełkiem tak szybko, że jego wzrok nigdy za nimi nie nadążał. Obok na wysokim stołku piętrzyły się białe kwadraty i koła. Od czasu wypadku wieczorami nie robiła nic poza szydełkowaniem — siedziała tutaj albo, jeśli to było lato, na malutkim podwórku za domem. W sklepie z wyrobami rzemiosła artystycznego oraz w sklepie włókienniczym Stevensa, a także w sklepach innych miast sprzedawano po wysokich cenach powłoczki, szale i narzuty na łóżka, wykonane z robionych szydełkiem kwadratów i kół. Duncan zabierał gotową robotę i przynosił pieniądze w zamkniętej kopercie, której nie wolno mu było otworzyć; czasami nosił paczki na pocztę, gdyż robótki szydełkowe wędrowały aż do Londynu. Myślał o odległości, jaką przebywają od migających rąk matki na Tide Street na stoły, łóżka i kanapy kobiet w rodzaju pani Reddingham-Lee.

— Taka robota za takie pieniądze — mówiła Hilda Pike. — Łatwo im przyjmować, kupować i sprzedawać, nie wkładają w to pracy wielu, wielu godzin. Gdybym nie musiała, nigdy bym tego nie robiła.

Kiedyś, zalewając się łzami współczucia i desperacji na widok jej wiecznie pracujących palców, powiedział: — Nie rób tego. Nie musisz tego robić. Mamy to, co ja zarabiam, ja też dostaję pieniądze.

Nigdy nie zapomni jej twarzy ze szczerym wyrazem ironii, ale i litości dla tego chłopaka, którego urodziła i wychowała, a który był zbyt głupi, by pomóc sobie, któremu nie można było zaufać, który nie potrafi niczego pojąć.

— Twoje pieniądze!

Wiedział, że ma rację; że — chociaż żyli skromnie — to, co on przynosi ze Dworu, oraz renta, jaką dostawała po wypadku, jest niczym, po prostu niczym, i rozumiał, że jeśli chcą żyć, te palce muszą migać nad nie kończącą się robótką.

„Dlaczego przyjechaliśmy tutaj? Co my tu robimy? Jak się to wszystko zaczęło?” Ona mu tego nie powie, nie mówi nic o jego ojcu, nawet o swoim własnym, o niczym, co dotyczy przeszłości. Z jędrnym wyjątkiem: raz do roku zabierała go — a teraz on ją zabiera — do kościoła na wzgórzu i tam kazała mu klęknąć i prosić Boga o spokój wieczny dla jego babki, zmarłej tego dnia. Brali jedną wiązankę kwiatów, narcyze lub zawilce, i kładli ją na jakimś występie lub stopniu w kościele. I to wszystko. Nie powiedziała mu nic o kobiecie, która była jej matką, nie miał więc w wyobraźni jej wizerunku, na którym mógłby się skupić, i wydawało mu się niemożliwe modlić się za imię, za jakiegoś ducha, jakiś cień. Było to w marcu i kościół był zawsze zimny. Stali tylko jakieś cztery czy pięć minut w milczeniu i wracali do domu.

„Dlaczego my tutaj przyjechaliśmy?”

— Tylko nie zapomnij. Musisz zrobić coś z tą ścianą w sobotę. Inaczej zupełnie się zawali.

Polano z gruszy zasyczało i zgasło. We frontowym pokoju mieli tylko jedną lampę, stojącą na stole obok jej robótki. Wszystko wydało mu się nagle ciemne, wszystkie meble, komoda i błyszcząca brązowa kanapa, stołek, kominek i obrazek w dębowej ramie przedstawiający jezioro i dwie góry. Dusił się, pragnął wyciągnąć ręce i porozbijać to wszystko.

— Dokąd idziesz? Co to znaczy? Co ty sobie wyobrażasz? Co chcesz robić o tej porze nocy, Duncanie Pike? Co...?

Ale on już wyszedł, zatrzaskując drzwi i uciekając z Tide Street od domu, matki i pękniętej ściany.

Na dworze było spokojnie. Przez całe popołudnie wiał silny wiatr. Teraz niebo było czyste.

Przez długi czas biegł szybko wzdłuż Wash Alley, obok posterunku straży przybrzeżnej i dalej do wału ochronnego, dopóki nie musiał zatrzymać się, by złapać oddech. Krew pulsowała w klatce piersiowej.

Woda była niska. Morze płaskie i prawie nieruchome. Świecił sierp księżyca.

Ruszył wolniej oddalając się od miasta, dalej i dalej, w kierunku wieży obronnej, widocznej w górze w ciemnościach. Ostre powietrze zaczynało mrozić twarz. Wybiegł z domu, nie włożywszy kurtki ani gumowców; na płaskich, betonowych płytach wału podeszwy jego butów nie wydawały prawie żadnego dźwięku. Nie szedł plażą, nie teraz, w nocy, chrzęst kroków po kamykach zagłuszyłby inne nocne dźwięki, a on musiał cały czas nasłuchiwać, gotów na wszystko, co może przyjść. Jeszcze jako mały chłopak przywykł do różnych odgłosów morza, i tych dochodzących od rzeki, i bagien, nie umknął mu żaden szmer.

Nie myślał o niczym, szedł tylko wytrwale przed siebie wśród ciemności. Emocje wzbierały w nim jak materia w ranie i zaczęły ogarniać go, nim się zastanowił, co może zrobić. Przypomniał sobie palce matki szydełkującej bez końca i ciemny mały pokój, trzask i zapach polan gruszy w kominku, słyszał nawet jej głos.

— Ty się na tym nie znasz. Nie potrafisz tego zrobić. Nie można ci w niczym zaufać. Nie poradzisz sobie. Cóżeś ty dotąd zrobił?

Wszyscy mu to mówili; zbyt głośno, jakby był głuchoniemy; wszystko spisywano mu na kartkach.

— Ty nie wiesz.

A jednak, myślał, mogę wyjechać, nie ma takiej rzeczy, której bym nie umiał zrobić. Ted Flint wyjechał. I ja mogę wyjechać.

Zatrzymał się i spojrzał w kierunku Morza Północnego, falującego za nim w ciemności. Mógł jechać wszędzie, sam.

Wiedział, dlaczego nikt mu nie wierzy. Był powolny, niezdolny do uporządkowania myśli w logiczny ciąg, do samodzielnego wyboru pośród labiryntu codziennych decyzji, opinii i małych konieczności, nie umiał nic wyjaśnić. Był uzależniony od metki, tak jak ona zależna była od niego.W szkole pozwalano mu rysować różne rzeczy, trzymał mocno ołówek w zaciśniętej pięści i nie odrywał go od papieru, tak że wszystkie linie rysunku łączyły się z sobą. Rysował bez końca zwierzęta i statki oraz dziwnego kształtu ptaki i fantazyjne kręgi. Wtedy o niczym nie myślał i czuł się szczęśliwy.

Mogę wyjechać.

Doleciał do niego szum morza, woda rozbijała się o kamienie z dźwiękiem przypominającym wiatr świszczący latem w wiązach. Gdy zszedł z wału, a potem zsunął się z pokrytego trawą brzegu na ścieżkę obok rzeki, uderzenia fal oddaliły się. Tutaj było prawie zupełnie cicho. Woda chlupotała w błocie i coś ruszało się tajemniczo między trzcinami i na bagnach.

W blasku księżyca długi cień wieży obronnej kładł się na powierzchni rzeki. Duncan podszedł bliżej, jego buty, tonąc w żelazistym błocie, wydawały ciche mlaśnięcia i syki. Lubił czuć przez podeszwy butów śliskość i chłód. Przed nim, na całej powierzchni bagien kryły się ptaki, nieruchome, półśpiące kuliki, cienkonogie czaple i dzikie kaczki.

Kiedy był dużo młodszy, usiłowano straszyć go opowieściami o tym miejscu, o tym, co wydarzyło się nocą na rzece i bagnach. Setki lat temu przybyli tu przemytnicy i zostali pomordowani, a teraz ich duchy wstają i chodzą za ludźmi, woda świeci fosforem, a zwodnicze światła i głosy prowadzą wioślarzy ku śmierci w grząskim trzęsawisku.