Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W dzieciństwie przeżyła rzeczy, o których chciałaby zapomnieć. „Będziesz nikim” – słyszała wielokrotnie, nawet w domu rodzinnym. Te doświadczenia naznaczyły ją na zawsze. Mimo to już jako nastolatka stanęła na podium olimpijskim. Minęło ponad dwadzieścia lat od jej największych sukcesów i wciąż jest najbardziej utytułowaną polską sztangistką.
Agata Wróbel pojawiła się w polskim sporcie nagle, wyważyła drzwi, momentalnie stała się zawodniczką światowej klasy, mimo że wcześniej przerzucała tylko kamienie w rzece. Równie nieoczekiwanie zeszła ze sceny. Na swoich zasadach, po angielsku. Po prostu zniknęła.
Śmierć matki wywróciła jej życie do góry nogami. Straciła zapał, podupadła na zdrowiu. A sport wystawił jej ogromny rachunek: traci wzrok, czucie w rękach i nogach. Do tego wpadła w długi i depresję. Po latach życia w biedzie stara się wszystko uporządkować.
W spisanej przez Mateusza Skwierawskiego autobiografii wraca do pięknych sportowych chwil, szczerze rozlicza się ze sobą i opowiada otwarcie o rzeczach, które dotąd trzymała w ścisłej tajemnicy. Chce, by czytelnicy zrozumieli, co doprowadziło ją do obecnego stanu. Dźwiga życiowe ciężary, znacznie większe niż w czasie kariery. I walczy. Jeszcze nie upadła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 266
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Mateusz, a jak ty właściwie wyglądasz? Kawałek twojej skóry jest ciemny. Masz zarost? Dobrze mówię?
– Tak. Co jeszcze widzisz?
– Włosy krótkie, ciemne. Chyba masz na sobie bluzę. Jasne zakończenia to pewnie ręce, tak?
– Zgadza się. A co teraz robię?
– Czekaj, muszę się lepiej przyjrzeć. Możesz stanąć pod światło? Albo nie, poświecę sobie latarką z telefonu. OK, dużo lepiej. Uśmiechasz się, ruszasz brwiami.
– Wcześniej tego nie widziałaś?
– Nie…
Siedzimy w środku niewielkiej knajpy obok okna. Dzieli nas może pół metra, nawet mniej. Mateusz pyta o szczegóły. Sprawdza, co jestem w stanie zobaczyć z bliska. Stół jest chyba brązowy. Leży na nim coś jasnego. To serwetki? Gdzie jest karta dań? Dotykam blatu, wyczuwam grubsze obicie pod ręką. To musi być menu, no chyba że ktoś zostawił książkę. Świecę dalej latarką. Jaki on ma kolor oczu? Weź się przybliż. Tak, tak, otwórz szeroko. No czekaj, nie ruszaj się. Nie, nie ma szans. Nie wiem. Koloru nie zobaczę. To dla mnie za trudne.
***
Byliśmy grzybiarzami – i to nie byle jakimi. Ojciec zbierał grzyby wiadrami, a mama widziała nawet te, które jeszcze nie wyrosły. To była rodzinna tradycja. Zbieraliśmy je w naszych lasach w Sopotni i pod granicą ze Słowacją. Tak jak wiele razy wcześniej jechałam na grzyby z samego rana. Była jesień, ale grzało słońce. Piękny niebiesko-żółty krajobraz. W samochodzie włączyłam Queen. Wjechałam w górskie serpentyny, Freddie krzyczał: „Don’t Stop Me Now!”. Tyle że droga zaczęła się rozlewać, zmieniała kształty.
Gwałtownie wcisnęłam hamulec. Kilka pustych łubianek przeturlało się po bagażniku. Zatrzymałam się. Przetarłam oczy. Potem przez jakiś czas otwierałam je i zamykałam. Może to zmęczenie albo oślepiło mnie mocne słońce? Plamy nie znikały. Zgasiłam silnik, wyszłam z auta. Usiadłam na poboczu. Tylko Freddie dalej śpiewał. Wstałam, przeszłam się kawałek wzdłuż jezdni. Było jeszcze gorzej. Ulica falowała, jakbym zeszła z karuzeli. Co jest, do cholery?! Co się nagle stało?
Jeszcze niedawno potrafiłam przejechać trasę z Siedlec do Kopenhagi i z powrotem. Na ochotnika prowadziłam samochód 1300 kilometrów do Chorwacji na obóz przygotowawczy. Mogłam siedzieć za kierownicą nawet dobę, a moje oczy rejestrowały wszystko perfekcyjnie. I wzrok nigdy mnie nie zawodził.
Kochałam jeździć. Dociskałam pedał gazu i zatracałam się w ciągnącym się za oknem krajobrazie. Prawdziwą wolność odczuwałam jedynie w aucie. Dźwięk zwiększonych obrotów silnika oczyszcza mi umysł. Zapominałam o kłótniach w domu. Tu nie dosięgał mnie wzrok przechodniów. W samochodzie trener nie mógł mi niczego nakazać. Długa trasa była dla mnie lekarstwem na gorsze dni. Na przykład wsiadałam w auto i pędziłam do wujka w Bieszczady, aż żołądek podchodził mi do gardła na tych naszych zawijasach.
Byłam wolna. Zmieniałam taśmy Queen i śpiewałam razem z Freddiem. Przed chwilą było Under Pressure, a teraz już I Want to Break Free. To był mój świat. Choć radio grało naprawdę głośno, dopiero dzięki temu osiągałam maksymalne wyciszenie.
Najpierw myślałam, że po prostu się starzeję. Wzrok zaczął mi słabnąć dużo wcześniej. Na mistrzostwach Europy w 2010 roku w Mińsku miałam problem z odczytaniem wyniku z tablicy. Siedziałam na trybunach, oglądając razem z ludźmi z reprezentacji starty innych ciężarowców. Wstałam, wychyliłam się za barierki. To była sporych rozmiarów elektroniczna plansza. I nic. Jakieś zwarcie, coś się popsuło? Cyferki zlewały mi się z nazwiskami zawodników. W końcu Jarek Krzywański, lekarz kadry, dał mi swoje okulary. Założyłam je i różnica okazała się kolosalna. Powiedziałam: „Wow, jakbym przetarła szybkę w aparacie, ale ostrość!”. Wtedy zdałam sobie sprawę, że ja też tak kiedyś widziałam.
Stałam na tym poboczu, do głowy przychodziły mi najgorsze myśli: czy właśnie ślepnę, czy wsiądę jeszcze do auta? Miałam plany. Chciałam zrobić kurs sędziowski, podziałać więcej w ciężarach, podźwigać w zawodach dla weteranów. Ból jednak nie przechodził, wciąż widziałam bardzo słabo. Atramentowe kleksy rozpływały mi się przed oczami, jak ciemne plamy po czystej wodzie.
Po sytuacji w Mińsku przez kilka lat nosiłam okulary i było lepiej. Ale to, co się zdarzyło w drodze do lasu, przyszło całkiem niespodziewanie. Nie wiedziałam, co zrobić. Lekarze zresztą także, tylko rozkładali ręce i powtarzali: „Dla pani jest już za późno”. Badania wykazały alergię i silną infekcję wzroku. W krótkim czasie rozwinęły się kolejne dolegliwości. Bałam się.
Przez pierwszy rok budziłam się z ropną skorupą na oczach, stale łzawiłam. Widziałam czarne plamy, a później na mojej soczewce od wewnętrznej strony pojawiła się ciemna maź. Zaczęłam rozpaczliwie szukać jakiejś kliniki w Krakowie, kogoś, kto mógłby mi pomóc. Pamiętam jedną z operacji. Leżałam na kozetce, a lekarze dyskutowali.
– Gdyby przyszła dwa–trzy lata wcześniej…
– Niestety, tu poprawy nie będzie.
Pierwszy zabieg poprawił mi wprawdzie wzrok o kilka procent, ale tylko na chwilę. Krótko po nim znowu nastąpiło pogorszenie. Wszystko zaczęło się paprać. Pod źrenicami miałam dziury, a kolejna operacja okazała się kompletną klapą. Do ciała szklistego wlała się krew, pamiętam ten rozrywający ból, jakby wbijali mi w oczy grube igły. Doszły też inne schorzenia: zmagałam się z zaćmą, jaskrą. Przez trzy lata zmieniałam miejsce opatrunku na twarzy, przekładałam z prawej na lewą stronę duży wacik wielkości ręki. W sumie przeszłam pięć operacji. Ostatnią w kwietniu 2023 roku.
W prawym oku mam uszkodzoną siatkówkę. Patrząc na wprost, dostrzegam niewyraźne tło. Skrawki obrazu odbieram kątem prawego oka, ale są zniekształcone, kołyszą się. W lewym oku jest odwrotnie. Odbieram nim świat jak koń: widzę na wprost, ale kątem oka już nie. Dopiero przekręcając głowę na bok, mogę coś zobaczyć, choć obraz jest mocno zniekształcony. Dlatego nie dostrzegam szczegółów, takich jak kolor oczu czy grymas na twarzy.
Widzę mniej niż 20 procent tego, co przeciętny człowiek. Mój partner, Colin, to duży facet ze sporym bagażem kilogramów. Dałoby się go podzielić na dwóch szczupłych mężczyzn. Trzeba się postarać, by go nie zauważyć. Gdy jednak oddala się na kilka metrów, czuję niepewność. Czy to on? – zastanawiam się, mrużę oczy, kręcę głową na wszystkie strony i dalej nie dam sobie ręki uciąć, czy to mój partner, czy przypadkowy gość. Czekam, aż się ruszy, bo najczęściej odróżniam go po sposobie chodzenia.
W mieszkaniu, które dawniej wynajmowaliśmy, nie potrafiłam rozpoznać właściciela. Myliłam go z żoną, bo oboje mieli krótkie włosy. Mieszkali w domku obok nas na tej samej posesji. Gdy wpadaliśmy na siebie w ogrodzie, zapadała niezręczna cisza. Zaczynałam neutralnym „dzień dobry” i czekałam na odpowiedź, żeby rozpoznać głos.
Nie wychodzę sama z domu. Pomaga mi Colin lub ktoś z opieki. A jeżeli już naprawdę muszę gdzieś pojechać, to biorę taksówkę. Odwiedzam tylko miejsca, które poznałam wcześniej, na przykład pocztę czy sklep. Odszukuję w pamięci obrazy, odtwarzam je w wyobraźni. Wiem, że w Biedronce lodówka stoi po prawej stronie od wejścia. Stamtąd biorę masło, zgarniam mleko, a przed wędlinami leży mortadela, z której przygotowuję jedzenie dla psów. Owoce są naprzeciwko lodówek, a chemię znajdę w trzeciej alejce.
Używam podręcznego szkła powiększającego. Nazywam je lupą Sherlocka Holmesa. Jest wielkości spodu od szklanki i mieści się w kieszeni. Przez lupę oglądam ceny produktów, sprawdzam etykiety. Kiedyś obleciałam sklep w dwadzieścia minut. Innym razem chodziłam z tą lupą ze trzy godziny. Przyszłam do marketu sama, bez Colina, ale powiedziałam sobie: dasz radę!
Najgorzej radzę sobie na dziale mięsnym, bo wszystko jest tam różowe! Czasem korzystam z aparatu w telefonie i maksymalnie powiększam obraz. W sklepie podchodzę do każdej półki, zbliżam głowę do towaru, przykładam lupę i czytam literka po literce. Mąka tor-to-wa. Biorę. Byle nie kukurydziana. Dalej: woda. Zbliżam szkiełko do napisu „gazowana”. Pakuję do koszyka. Tylko ceny mi się rozmazują, słabo je widzę. Może to i lepiej. Ale skoro są tak duże, to powinnam coś zobaczyć!
Tata otwiera jedną szufladę, potem drugą i mówi:
– Patrz, tu mam jedzenie.
Stoję i nie wiem, co powiedzieć. W kredensie z przeszklonymi półkami rodzice trzymali moje medale. A teraz ojciec chowa w szafkach chleb, masło, pasztet.
– Czemu nie trzymasz jedzenia w lodówce? – pytam.
– A bo mi będzie godoć, że mu żarcie podbieram.
Ja wiem, że ojciec przesadza, brat nigdy by mu tak nie powiedział, ale od zawsze żyją jak pies z kotem. Obaj są nastawieni bojowo. W naszym rodzinnym domu w Jeleśni mieszka teraz tata z Tomkiem, jego żoną i kilkuletnią córką Milenką.
W zasadzie dom jest już własnością Tomka, tak porozumieli się z mamą. Brat wziął na siebie spłatę reszty kredytu. Mama zastrzegła, że każde z nas ma mieć w Jeleśni zameldowanie do śmierci i jeżeli zajdzie potrzeba, możemy tam wrócić w każdej chwili.
Wiem, że gdybym chciała wprowadzić się z sześcioma psami, to byłaby zwada na całą wieś. Dostałabym prędzej zawału serca, dlatego wolę swoją biedę.
Sami żeśmy stawiali dom w Jeleśni, zanim urodziła się najmłodsza siostra, Ewa. Tata kopał fundamenty łopatą. Pustaki stawialiśmy z mamą, Tomkiem i starszą siostrą, Agnieszką. Pomagało nam oczywiście kilku robotników. W 1995 roku powstał piękny prezent, akurat na Ewci urodziny. Gdy zaczynaliśmy budowę, to nie było jej jeszcze w planach. Była jednak pierwszą osobą w rodzinie, która wychowywała się w lepszych warunkach.
Zasuwaliśmy całe lato, dzień w dzień. Zaczynaliśmy ze wschodem słońca. Przynosiłam z lasu drzewka, które sadziliśmy w ogrodzie.
Ojciec pokazywał, jak robić pustaki, a my z Tomkiem i Agnieszką powtarzaliśmy wszystko według jego instrukcji.
– Bierzesz podkład z desek, zbijasz je w prostokąt. Na deskę kładziesz formę, wlewasz tam masę i jazda – demonstrował tata.
Forma trzęsła się na stole wibracyjnym, cement osiadał. Czekałam kilka minut, aż się ubije, podnosiłam, a pustak wychodził na drewniany podkład.
– Brawo, Agatka. Następny! – krzyczał dumny ojciec.
Robiliśmy te pustaki na zapas, taśmowo, jak w fabryce, póki świeciło słońce i mogły schnąć na powietrzu.
Pierwsza partia wyszła bardzo efektownie. Korzystaliśmy z formy, która zdobiła pustaki – miały wypukłości po bokach i gwiazdki w środku, a kolor piaskowy. Dół domu, tak do metra, mógł się podobać. Ale dla takiego efektu trzeba było się trochę dłużej napracować. Później robiliśmy już na ilość, bez specjalnego wyrafinowania, więc resztę domu pokryły klasyczne proste, szare, lekko chropowate cegły. Wyglądały jak nowe, jak ze sklepu.
Któregoś dnia przygotowałam sobie wodę z sokiem w butelce. Nie zakręciłam jej i zostawiłam na stole. Wleciała tam osa i użądliła mnie w język, gdy piłam. Jak ja wrzeszczałam! Mama biegła z budowy ubrudzona cementem i wyciągała mi żądło z języka. Chwilę pojęczałam, otarłam łzy i wróciłam do robienia pustaków. U nas w domu nie pieściliśmy się ze sobą. Atmosfera była normalna, czasem lekko napięta. Jak w każdej rodzinie, w każdym rodzeństwie.
Układaliśmy jeden pustak na drugim i dom rósł. Tacie zależało, by zrobić jak najwięcej przez wakacje, bo ładna pogoda sprzyjała osuszaniu budynku. Postawiliśmy dom w rok. Miał dach, prowizoryczne drewniane drzwi i otwory na okna. Ojciec powoli wykańczał środek. Uczył mnie tak zwanego szachowania sufitu, żeby go umocnić. Pomagałam też przy wylewkach w podłodze.
– Jedno na drugie kładziesz i związujesz – mówił i pokazywał mi co i jak. Rozkładałam z nim grube metalowe pręty tak, żeby ułożyły się w szachownicę. Łączyłam je, związując cienkimi drucikami, a tata rozlewał beton na taki fundament. To była prawdziwa harówa, ale powstawało coś wielkiego: własny kąt, tylko dla naszej rodziny.
Do tej pory mogłam jedynie pomarzyć o prywatności. Mieszkaliśmy tuż obok, przez płot. W domku cztery i pół metra na pięć gnieździliśmy się w dwanaście osób. Żyliśmy tak przez czternaście lat. Obok stała stodoła, chodziły owce. Mieliśmy gęsi, króliki, nutrie, kurczaki. Dziadek od strony mamy miał ponad sto owiec i baranów. Zaganiali je na szczyt znajdującej się za gospodarstwem góry z chatką pośrodku. Nie pamiętam tego dobrze, ale choć na dwudziestu kilku metrach było nas sporo, to tamte czasy kojarzą mi się z rodzinnym ciepłem. Było ciasno, oj tak. Ale zawsze ktoś ci pomógł.
Musieliśmy pomieścić się w dwóch pokojach. Salon zajmowała siostra mamy, Renia, z mężem Bronkiem i trzema córkami. Mieli tam piec do grzania wody. Dziadkowie żyli w kuchni. Przy ścianie były dwa łóżka, które oddzielał biały kredens. Dziadek trzymał w nim formy do oscypków. Na drugim końcu kuchni stał piec kaflowy na węgiel drzewny. Babcia piekła na blaszce ziemniaczane talarki – palone, cienkie plasterki, które posypywała solą. Ale to smakowało!
Z mamą, ojcem, bratem i siostrą Agą zajmowaliśmy najmniejszy pokój, bez pieca, ale za to z małym oknem na plac. Spałam na zmianę z mamą i babcią. Zmieniałyśmy się z Agnieszką, ale ona najczęściej kładła się w kuchni do łóżka u dziadków. Ktoś może powiedzieć, że żyłam w warunkach polowych. To fakt, nie miałam nawet własnego łóżka. W naszym pokoju było pięć spań, w tym łóżeczko. Jeden mebel miał dwie funkcje. Na górze półki wyciągało się nogi i w zależności od potrzeby – składaliśmy stół albo łóżko. Dom zmieniał się nocą w obóz harcerski. Ale moja Jeleśnia do dziś jest jedynym miejscem, w którym nie czuję strachu i przesypiam całe noce. Nigdy się tam nie bałam, że ktoś zapuka do drzwi czy się włamie. Najlepiej czułam się wśród bliskich, miałam poczucie bezpieczeństwa.
Nie lubiłam jedynie nocnych spacerów do łazienki. Od zawsze bałam się chodzić po ciemku. Łapałam mamę za rękę i mocno ściskałam. Dochodziłyśmy do drzwi. Zapalała światło na ganku, żeby rozeszło się na podwórko. Nieraz zostawała na schodach, jedynie nieco wychylała głowę zza drzwi, by nie wychodzić na ziąb w piżamie.
– No idź, jestem tu. Idź! – wołała.
A ja co kilka kroków zerkałam, czy mama faktycznie jeszcze tam stoi. Musiałam przejść aż do samego ogrodzenia, by się załatwić. Z każdym metrem światło było coraz słabsze, ale sięgało płotu za domem. To tam stał ustęp – drewniany kibelek, wiejska wersja toi toia.
Nie mieliśmy typowego w miastach kibelka z plastikową deską i spłuczką z boku. Kanalizacji też brakowało, szambiarka nie podjeżdżała, żeby wybrać ścieki. Ludzie na wsi mieli jednak na to swoje sposoby. Niektórzy wkładali w środek wiaderko i po napełnieniu pozbywali się gdzieś zawartości. U nas obok ustępu wszędzie był gnój, czy też – jak się ładnie mówi – miejsce, w którym składa się obornik. Tak się kiedyś żyło, takie były realia na wsi. Wiele się jednak zmieniło od lat 90.
W dzisiejszych czasach brzmi to abstrakcyjnie, ale ludzie wychowani na wsi rzadko znali inne standardy. Dla mnie takie życie było zupełnie normalne. Nie zastanawiałam się, jak inni mają w domu, czy siadają na wygodnej porcelanie w łazience z fajnym ściemnianym światłem i trzymają gołe stopy na ciepłym dywaniku. Tak, wiedziałam, że istnieją normalne toalety, nie uważałam ich jednak za luksus. Nie śniłam o śnieżnobiałym sedesie, choć przyznaję – po przeprowadzce do ośrodka w Siedlcach miło było wstać i pójść do łazienki we własnym pokoju bez wkładania butów, kurtki i przechadzki do czegoś z wyglądu przypominającego szopę.
Na dwór kursowałam też po wodę ze studni. Kręciłam korbką, aż wiadro na łańcuchu wjechało na górę. Źródlana woda zastępowała nam lodówkę. Latem babcia sama ubijała masło i żeby się nie roztopiło, zanurzała je w wiadrze schłodzonym przez źródło. Ubrania też praliśmy w wiadrze, ale najczęściej w rzece. Płukaliśmy w niej większe rzeczy, jak na przykład pościel, bo trudno było ciągle zmieniać wodę. Po kilku latach tata kupił Franię, czyli pralkę z wyżymaczką na korbkę. Wlewałam wrzątek do środka, a wirnik, taki duży wiatrak na spodzie, kręcił bębnem. Wodę odprowadzaliśmy wężykiem do miski. Po praniu szłam z ubraniami na płukanie w przezroczystym nurcie. Przynosiłam mokre rzeczy z powrotem do domu i wkładałam jedną sztukę za drugą w wyżymaczkę zamontowaną nad bębnem. Walcowałam ubrania pokrętłem, dopóki woda przestawała z nich kapać.
W swoim pokoju nie mieliśmy pieca i grzaliśmy wodę w garnku u dziadków na palniku. Przygotowywałam ją na pranie lub kąpiel. Myliśmy się każdy u siebie. Wystarczyło trochę ciepłej wody i okrągła miska, która służyła również do innych czynności, na przykład przenoszenia rzeczy lub prania. Jak byłam mała, to myłam się przy mamie. Gdy podrosłam, rodzina wychodziła z pokoju, bym mogła mieć trochę prywatności. Nabierałam wody w obie dłonie, moczyłam skórę, a moje ciało było jak nowe. Wodę z miski wylewaliśmy na plac. Później myliśmy się już w metalowej balii, a wodę grzaliśmy długą, półmetrową grzałką.
Miałam jedenaście lat i potrafiłam gotować. Były czasy, że w kuchni dziadków brakowało nawet masła w wiaderku. Szłam wtedy do lasu nazbierać grzybów na sos do placków ziemniaczanych albo na zupę. Świetna sprawa korzystać z dobroci natury, a jedzenie z pola było przepyszne. Ogórki, które sadziła mama, chrupały jak marchewki. Zrywałam je i od razu jadłam. Chodziłam do ogrodu po rzeczy na kanapki. Brałam sałatę albo lubczyk do rosołu. Smakowały wybornie, bez tej chemii i nawozów. Z ojcem zbieraliśmy też poziomki na naleśniki. Coś fantastycznego – pachniały niezwykle intensywnie. Nawet teraz czuję ich smak.
Chodziłam z tatą na ryby łapać pstrągi „na rękę”. To znaczy tata wyjmował je z wody, bo ja się bałam, że coś mnie ugryzie. Stałam z boku i wyglądałam cienia pod powierzchnią.
– Patrz, Agatka, poszedł pod kamień – mówił tata ściszonym głosem.
Następnie zbliżał się ostrożnie. Zanurzał dłoń do łokcia, bardzo powoli. Można było odnieść wrażenie, że to woda przybiera, a nie ojciec wsuwa rękę. Nagle wykonywał szybki ruch i ryba była jego. Ja łapałam wędką mniejsze sztuki. Nabijaliśmy je na patyk i piekliśmy na ognisku.
Nie było u nas podziału obowiązków. Na wsi zasady są proste: robisz wszystko, a jak nie umiesz, to musisz się nauczyć. Rąbałam drewno tak samo jak mama. Sadziłam i zbierałam ziemniaki. Jeździłam kosić siano. Ostrewki się robiło – to takie ociosane gałęzie drzew, które stawia się do góry, jak namiot. Służyły na przykład za stojak na siano. Wiązałam snopki, młóciłam zboże, oddzielając ziarna od słomy. Pomagałam w domu, ale i w okolicy, żeby przy okazji zarobić na lody czy oranżadę. Chodziłam sąsiadom po zakupy i dostawałam drobne „za drogę”. Tak się u nas nazywało nagrodę za przyniesienie komuś pełnej torby ze sklepu. Sąsiad wołał na przykład przez płot:
– Przyjdź jutro, pomożesz!
To przychodziłam. W Jeleśni znaliśmy się wszyscy. Zebrałam sąsiadowi ziemniaki i później dostawaliśmy do domu poczęstunek: ciasto, jajka, mleko. Jestem nauczona pracy, jak to dzieciaki na wsi. Praca i pomoc przy gospodarstwie były równie ważne, co nauka. Może nawet ważniejsze.
Czas wolny też spędzałam poza domem. Latem nie wychodziłam z rzeki, uwielbiałam pływać. Bawiliśmy się w podchody, w chowanego. Lubiłam kryjówkę w rurze pod jezdnią, przez którą przepływała woda w strumyku. Mało kto tam lubił wchodzić, a ja się nie bałam. Zimą bawiłam się na śniegu.
Bywało różnie. Skrajnej biedy nie zaznałam, ale przepychu też nie doświadczyłam. W dzieciństwie człowiek cieszył się ze wszystkiego. Tata kupił nam kiedyś wielkiego misia. Później zrobiła się w nim dziura, którą wychodziły trociny. Albo taką fajną biało-czerwoną motorówkę. Puszczaliśmy ją na rzece. Pierwszą lalkę kupiłam sobie sama, z uzbieranych pieniędzy. Pamiętam paczki z okazji świąt. W zakładzie pracy przysługiwały tym, którzy mieli dzieci. Mama przynosiła torby z pomarańczami i czekoladą. To był rarytas. Żeby zjeść coś słodkiego, na ogół robiliśmy bloki czekoladowe, z mleka krowiego. Nie dostawaliśmy innych prezentów, dlatego po zarobieniu pierwszych pieniędzy w sporcie każdy w rodzinie dostał ode mnie paczkę na święta.
Ojciec z zawodu był ślusarzem, łapał różne prace. Robił też na tartaku, jak babcia i dziadek. Później dostał przepukliny i zostaliśmy na pensji mamy.
Wcześniej był kierowcą w mleczarni. Pracował również na kopalni. Trzy lata przed moimi narodzinami pewnego dnia zaspał na autobus. Po prostu się nie obudził. Rano cała Polska trąbiła o katastrofie w Wilczym Jarze. W wypadku na moście zginęło trzydzieści osób, głównie młode chłopy, górnicy. Dwa autobusy wpadły do Jeziora Żywieckiego, a ojciec miał jechać jednym z nich na kopalnię. Tak opowiadała mi mama. Jak wiele mogło się zmienić, gdyby znalazł się w środku… A tak zbudował dom, spłodził syna, zasadził drzewo. Wszystko, jak miało być.
Mama była zatrudniona w Pakar Electric Poland w Jeleśni. Produkowali tam wszystkie wiązki, które znajdują się pod deską rozdzielczą w samochodach. W wakacje często przynosiła pracę do domu i pomagaliśmy jej z bratem. Łączyliśmy kolorowe kabelki do małych kosteczek według rozpiski. Lubiłam to.
Mama była pełną życia, zaradną, twardą babką, która nie dała sobie w kaszę dmuchać. Rąbała drewno, prała, gotowała, sprzątała. Nie była kurą domową. Miała na głowie kawałek pola, dom. Robiła przy zwierzętach, pracowała w fabryce aut i jeszcze nas karmiła. Przyrządzała posiłek i najpierw patrzyła, czy nam smakuje. Czekała, aż wszyscy zjedzą. Rzadko była wolna od zajęć. Nie przypominam sobie, by odpoczywała. Ale gdy usiadła za stołem, ze zmęczenia patrzyła przed siebie. Jej całe życie to był dom, podwórko, my i autobus do pracy. To ona miała w domu decydujący głos.
Wcześniej, gdy byłam jeszcze mała, jeździła do Związku Radzieckiego na handel. Do Polski przywoziło się wtedy pierścionki i kolczyki z tombaku. Podróżowała z dużą torbą w kratę w kształcie walizki, z zamkiem na górze i dwoma uchwytami. Towar ze wschodu sprzedawała u nas na bazarze w Jeleśni. Przywoziła też z Rosji jedzenie, w tym ser. Był miękki i strasznie śmierdzący, ale za to znakomicie smakował! Brała duże paczki lentilek, kolorowych cukierków, czekoladowych draży. W tamtych realiach każda nowinka z obcego kraju budziła ekscytację.
Mama miała moc silnika od TIR-a, nie dała się zatrzymać. Powtarzała, że siłę to mam po niej, nie po ojcu. Była niezmordowana, ale zawsze schludnie ubrana. W domu chodziła w spodniach i bluzce. Spódnice zakładała na specjalne okazje, na przykład na komunię. Codziennie pytała: „Co dziś robimy na obiad?”. A za chwilę wołała mnie do kuchni. „Chodź, patrz, bo wiecznie żyć nie będę” – mówiła. „Ale jeszcze się nie spieszysz?” – odpowiadałam ze śmiechem. Potrafiła świetnie gotować. Robiła najlepsze gołąbki na świecie. Nie da się odtworzyć jej opiekanej ryby w zalewie octowej.
Była normalną, prostą kobietą. Spędzałyśmy razem dużo czasu. Często spacerowałyśmy, zbierałyśmy całe dnie grzyby w lesie. Nie prowadziłyśmy skomplikowanych rozmów o życiu. Raczej przebywałyśmy w swoim towarzystwie i to mi wystarczało. W domu pociągała za sznurki. Jak powiedziała, tak się działo. Przede wszystkim musiał być porządek. Nie zdarzało się, by rano naczynia leżały brudne w zlewie. Tata wiedział, że mają być zmyte. Mama lubiła gości. Pilnowała, by na stole niczego wtedy nie brakowało. Była latarnią dla naszej rodziny. Kimś, kto jak trzeba było, złapał za gębę.
Potrzebowaliśmy osoby, która walnie pięścią w stół, bo czasami w domu nie dało się wytrzymać. Jak u nas pili – nie tylko ojciec, ale i sąsiedzi czy rodzina – to nigdy nic dobrego z tego nie wychodziło. Czasem tata się awanturował. Jak większość po alkoholu. Czy miał z nim problem? Trochę miał. W dzieciństwie patrzyłam przez okno, czy wraca z pracy prosto, czy bokiem. Naoglądałam się różnych scen. Pewnie rodzice by się nie szarpali, gdyby nie alkohol. Nie lubiłam tych wszystkich akcji, nie chciałam słuchać wrzasków, więc wybiegałam z domu. Dzisiaj wiem, że pić to trzeba umieć. Jak ktoś pije, to niech się bawi i będzie spokojny, a nie szuka zaczepki. Dlatego chciałam dla siebie takiego męża, który by się nie awanturował po alkoholu. To by mi wystarczyło.
Ojciec to jednak dobry człowiek, zawsze pomoże, jak go o coś poproszę. Mam z nim miłe wspomnienia. Chodziliśmy do lasu na maliny i zawsze brał mnie na barana. Kiedyś próbował pracy za granicą. W Holandii był na szparagach, a do cypryjskiego Limassol pojechali z bratem na budowę. Wrócił jednak po dwóch miesiącach. Podobało mu się tam, ale całe życie mieszkał u nas, jako dziecko też nigdzie nie jeździł. Wolał życie w górach. Skromne, lecz na swoim.
Czasem do siebie dzwonimy. Tata zbudzi mnie nawet w nocy, bo chce pogadać. Jak się do niego wybieram, to najpierw wykręcam numer i słucham, w jakiej jest formie. Całe szczęście, że jak jest zbyt rozweselony, to już nie szaleje. Najważniejsze, że mamy kontakt.
Dom, który zbudowaliśmy, stoi prawie trzydzieści lat. To znaczy, że jest solidny. Na tamte czasy i nasze realia to była podróż w kosmos. Mieliśmy własną łazienkę i bieżącą wodę w kranie. Mogliśmy się umyć w wannie. W końcu nie trzeba było biegać z wiadrem do studni. Nad wanną wisiał ogromny bojler. W pokoju stał trociniak, czyli piec, w którym paliło się suchymi wiórami, które tata przynosił z tartaku. Paliliśmy na zmianę. Na środku kładłam wkład, osypywałam go wiórami i udeptywałam. Podpalało się to od spodu i w taki sposób bojler się nagrzewał. Jak się wypalił jeden wkład, to czekaliśmy, aż trociniak zrobi się zimny. Wtedy wyjmowaliśmy popiół i rozpalaliśmy od nowa. Ogrzewaliśmy tak dom przez parę lat. Ale na toaletę trzeba było jeszcze trochę poczekać. Najpierw był nowy ustęp.
Pierwsze sześć tysięcy za brązowy medal mistrzostw Europy seniorek w 1998 roku przeznaczyłam na dom. Poszło na wykończeniówkę. Trzeba było zrobić cały korytarz, kuchnię też. Podprowadziliśmy prąd, bo wcześniej ojciec przeciągnął kable przez ogród ze starego mieszkania. Po jakimś czasie kupiłam kafelki do łazienki, tata je położył i są w niej do dziś. Czarne do połowy ściany, a do sufitu tapeta z liśćmi na jasnym tle. Choć rury z wodą i kable dalej wystają. Pierwsze drewniane okna z cienkimi szybami zamieniliśmy na białe, plastikowe, które nie przepuszczały wiatru. Kupiłam je po następnych zawodach.
Wszystko się po kolei wymieniało. Przywiozłam piec do pokoju. Był taki ciężki, że ojciec z Tomkiem wieźli go na taczce, ale grzał, aż się chałupa pociła. Otwieraliśmy drzwi na oścież i ciepło rozchodziło się po kolejnych pomieszczeniach. Daliśmy piec do pokoju z tyłu domu, gdzie zawsze padał cień. Mieliśmy później magnetowid firmy Otake i kolorowy telewizor, radzieckiego Rubina 711. Pierwszym filmem, który na nim obejrzałam, był Rambo.
Od zawsze powtarzałam, że trzeba w to miejsce inwestować, bo to gniazdo Wróbli. W swoim pokoju położyłam wykładzinę, wstawiłam sofę, lampę, rolety. Później, gdy przeprowadziłam się do ośrodka w Siedlcach, mieszkała w nim Ewa.
Agata Wróbel. Ciężar życia. Autobiografia
Copyright © Agata Wróbel 2025
Copyright © Mateusz Skwierawski 2025
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025
Redakcja – Grzegorz Krzymianowski
Korekta – Maciej Cierniewski, Adrian Kyć
Przygotowanie e-booka – Tomasz P. Bocheński
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografie na okładce – Przemek Wierzchowski / PAP
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików. Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2025
ISBN mobi 9788382108026
ISBN epub 9788382108033
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA)
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Martyna Całusińska, Ola Doligalska, Magdalena Ignaciuk-Rakowska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga
E-commerce i IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Monika Czekaj, Anna Bosowiec
finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl