Adelaide - Genevieve Wheeler - ebook
NOWOŚĆ

Adelaide ebook

Genevieve Wheeler

4,0

Opis

„Jest w stanie zrobić dla niego wszystko. W końcu to Ten Jedyny. Ale czy warto stracić siebie w imię miłości?

Adelaide Williams ma dwadzieścia sześć lat, a jej życie można podzielić na dwie części: Rorym Hughesem" i "Po Rorym". To jej przeznaczenie. Przecież kiedy się poznali poczuła to. To on, to musi być on i zrobi wszystko, żeby był szczęśliwy.

Rory ma na ten temat inne zdanie. Czy Rory odpisuje na jej wiadomości? Dotrzymuje słowa? Mówi o ich wspólnej przyszłości?

Czasami. Rzadko. Nie. Nigdy. Ale kiedy się uśmiecha, cały świat wypełnia się blaskiem.

Kiedy Rory'ego dotyka niespodziewana tragedia, Adelaide robi wszystko, co w jej mocy, żeby go wspierać - nawet jeśli to oznacza, że sama kompletnie się przy tym zatraci.

Adelaide nie obudziła się tego ranka z myślą, że uczyni go swoim ostatnim. To niedorzeczne.

Adelaide to odważna historia o stracie. O komforcie psychicznym, który tak trudno sobie zapewnić. I wreszcie o tym, jak to jest być młodą i zakochaną - w przyjaciołach, mieście oraz osobie, która nie potrafi i nie może odwzajemnić twojej miłości.

Nominacja w plebiscycie Goodreads Choice Awards 2023 w kategorii Debiut.

„Pięknie napisana i głęboko przeżyta opowieść o tym, co to znaczy kochać i być kochanym.”

Jill Santopolo

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
3
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
viki879

Z braku laku…

Ogólnie widzę że ma dobre recenzje tak książka dla mnie jednak odpada. Nic mnie tak nie drażni ja książka jest pisana w trzeciej osobie zamiast "pomyślałam sobie czy poszłam " jest pomyślała albo poszła wiecie o co chodzi mam wrażenie że książka jest bez duszy że tak powiem nie mogę się wczuć brakuje mi emocji i drażni mnie to jak nie wiem jakbym czytała jakieś sprawozdanie a nie książkę dlatego ja jestem na nie.... i nie polecam osoba którym też to przeszkadza
00
_ixzca_

Całkiem niezła

Kolejna życiowa książka, którą w ostatnim czasie przyszło mi przeczytać. Tym razem jest ciutkę słabiej. Nie wciągnęła mnie ta historia. Pierwsze kilka rozdziałów bardzo mnie męczyło i nie byłam w stanie w pełni oddać się tej historii. Im dalej w las tym trochę lepiej, jednak z przykrością muszę przyznać, że autorka jak dla mnie nie ma lekkiego pióra, co wiązało się z tym, że dużo wolniej ją czytałam. Jednak gdyby pominąć styl autorki i ten trudny dla mnie do przebrnięcia początek, to jest to naprawdę przepiękna historia. Pełna bólu, złości, odrzucenia, ale też nadzieji. Autorka podejmuje trudny temat, który w pełni rozumiem. Kilka rzeczy jakby wycięto z mojego osobistego życia. Dlatego akurat pod tym względem, ta historia bardzo mi się podobała. Autorka poradziła sobie w przedstawieniu aspektu psychologicznego Adelaide.
00
martapompa83

Nie oderwiesz się od lektury

Wow .super książka
00

Popularność




Tytuł oryginału: Adelaide

Projekt okładki i ilustracja: Nastka Drabot

Redakcja: Małgorzata Burakiewicz

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Anna Poinc-Chrabąszcz/Chat Blanc, Magdalena Zabrocka/Lingventa

© 2023 by Genevieve Wheeler. Published by arrangement with St. Martin’s Publishing Group. All rights reserved

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024

© for the Polish translation by Katarzyna Bieńkowska

ISBN 978-83-287-2797-7

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2024

–fragment–

Dla moich Rodziców, moich Sióstr oraz bardzo wielu kobiet, które pozbierały mnie z kawałków

Od autorki

Ta książka jest fikcją literacką i wytworem wyobraźni autorki, choć pewne aspekty tej opowieści zostały zainspirowane prawdziwymi wydarzeniami. Wszystkie dialogi, a także opisane tu postacie, są wymyślone. Wszelkie podobieństwo do realnych osób i zdarzeń jest niezamierzone i całkowicie przypadkowe. Natomiast wszystkie uczucia – miłość, żal, cierpienie, radość, emocje – są w pełni autentyczne, żywe, istnieją naprawdę i pulsują na kartach tej książki. Mam nadzieję, że one właśnie wydadzą się Wam najprawdziwsze, Drodzy Czytelnicy. Z całą pewnością takie właśnie są dla mnie.

Opowiadamy sobie historie, żeby żyć.

Joan Didion, Biały album

Wiem, że ta bezczelna flirciara zwana miłością znajdzie mnie, kiedy będę gotowa, teraz jednak jest czas na pisanie.

Beck Dorey-Stein, From the Corner of the Oval

Prolog

Wsięganiu dna zabawne jest to, że nigdy do końca nie wiesz, że to właśnie się stało. Ten szum w uszach i to uczucie spadania nigdy nie ustają, a na każdym poprzednim poziomie myślisz sobie: „To chyba już, co?”.

Siedząc w sali szpitalnej w Chelsea – i odpowiadając apatycznie na pytania dotyczące jej stanu emocjonalnego, zdrowia psychicznego jej rodziny, a także dokładnej liczby tabletek, które połknęła – Adelaide wciąż nie ma pewności, że to już. Samo Dno. Czekała, aż podłoga zapadnie się pod nią albo sufit ją przywali, albo coś zepchnie ją jeszcze niżej.

„To nie może być to”, myślała. Bo też nigdy nie jest. (Chociaż tak blisko jak teraz jeszcze nigdy nie była).

Celeste siedziała na krześle po jej lewej stronie, trzymając na kolanach torbę z Tesco wypełnioną przekąskami. Mniej więcej przed godziną spotkała się z Adelaide w szpitalu i przytuliła ją w sposób, którego Adelaide nigdy nie zapomni, jednocześnie ostrożny i opiekuńczy. To bardzo dziwne zgłaszać się do szpitala z powodu myśli samobójczych – zwłaszcza kiedy recepcjonistka nie jest w stanie dosłyszeć, co tam mamroczesz pod nosem („Mam. Mśli. Smobójcze. Może mogłabym to napisać?”) – i Adelaide czuła ogromną wdzięczność, że ma Celeste przy sobie. Podczas rozmów z personelem szpitala Celeste pomagała jej uzupełnić luki, na głos i na piśmie, a także bez wahania podała swój numer telefonu w rubryce „kontakt w nagłych przypadkach”. Wyjaśniła, że weszła w tryb „Pani Celeste”, przyjmując swoją opiekuńczą postawę nauczycielki ze szkoły podstawowej, karmiąc Adelaide preclami i głaszcząc ją po głowie w poczekalni.

Czy na Samym Dnie były dozwolone odwiedziny?

Tak czy owak, Adelaide czuła ulgę, mając u boku Celeste, jednak tuż pod tą ulgą kryły się inne, bardziej złowrogie emocje. Była pewna, że zjechała niżej niż kiedykolwiek, że odkryła nowy wymiar mroku. Jej serce nadal biło miłosiernie, a sól precla szczypała ją w język, lecz ona nie chciała już dłużej żyć. Fizycznie Adelaide jakoś się trzymała – wszystkie części ciała wciąż były na swoim miejscu – jednak psychicznie była plątaniną bezładnie rozrzuconych kawałków i nie sądziła, że kiedykolwiek zdoła poskładać się w całość. Nie chciała umrzeć per se, po prostu chciała przestać istnieć. Przestać być. A Śmierć, choć przerażająca, wydawała się jedyną drogą, którą można to osiągnąć. Garść tabletek, łyk wody i będzie wolna – te wszystkie kawałki zostaną pozbierane i przeniesione na inną płaszczyznę duchową.

Adelaide nie obudziła się tego ranka z myślą, że uczyni go swoim ostatnim. Latte, którą wypiła, była co najwyżej przeciętna, i nie pamiętała, żeby zjadła cokolwiek oprócz batonika zbożowego – a to w niczym nie przypominało typowej dla południa Stanów uczty, którą zawsze w żartach wskazywała jako swój ostatni posiłek (makaron z serem, chleb kukurydziany, smażone zielone pomidory i wielki kawał tortu czekoladowego, dziękuję bardzo). Nie napisała listu pożegnalnego, nie przygotowała testamentu, nie poczyniła żadnych przygotowań. Dzień był wyjątkowo słoneczny i promienny jak na koniec września, chmury rozpierzchły się uprzejmie. Adelaide mogła akurat dłużej pospać, a pod prysznicem śpiewała musicalowe piosenki. W metrze udało jej się znaleźć miejsce siedzące, a o wpół do pierwszej zadzwoniła do mamy, żeby jej złożyć życzenia urodzinowe, kiedy ta oglądała właśnie The Today Show w swoim domu w Massachusetts. Jasne, wciąż jeszcze nie doszła do siebie po zerwaniu, ale w tym dniu nie było niczego złego. Niczego, co by wskazywało na konieczność opuszczenia tego padołu. To był dzień przeprowadzki! Początek czegoś nowego! Świeżego! Ekscytującego!

Niestety, najpierw powoli, a potem coraz szybciej zaczęła tracić grunt pod nogami.

Dostała do ręki klucze do swojego nowego mieszkania z jedną sypialnią i zobaczyła, że kanapy do siebie nie pasują. Jego właścicielka przewróciła oczami, kiedy Adelaide zapytała, kto jest dostawcą energii („Przepraszam, czym się pani zajmuje? Nigdy wcześniej nie musiałam się z tego nikomu tłumaczyć”). Adelaide wzięła dzień wolnego, bo czekała ją cała góra roboty, wóz firmy przeprowadzkowej się spóźniał i („Jest pani pewna, że nie mogę wieszać niczego na ścianach?”)… No i, kurwa mać, musiała się położyć.

Z perspektywy czasu to niedorzeczne – „Kanapy do siebie nie pasowały i nie chciało mi się pisać strategii prasowej, więc postanowiłam się zabić”, jednak Adelaide była kompletnie pozbawiona energii, jakby jej bak był pusty. Nie miała żadnych emocjonalnych rezerw, które mogłyby ją podtrzymać, pchnąć do przodu czy przypomnieć jej, że da radę okiełznać ten bałagan i swój niepokój. Zajrzała na Twittera, żeby czymś się zająć, i zobaczyła, że właśnie ona została wyróżniona na London Book Awards – słusznie zauważona przez światek literacki, do którego Adelaide tak rozpaczliwie pragnęła przynależeć – i po prostu nie mogła już dłużej tego ciągnąć. Nie mogła dłużej żyć.

Adelaide nie zorientowała się, że zaczęła płakać, dopiero po kilku minutach poczuła, że dziwnie szczypią ją policzki, a kiedy spuściła wzrok, zobaczyła, że jej T-shirt jest mokry od łez. Wtedy właśnie napełniła szklankę wodą z kranu, przetrząsnęła torebkę w poszukiwaniu swojego awaryjnego zapasu xanaxu i zaczęła łykać tabletki jak cukierki.

Naprawdę dobrze się złożyło, że osiągnęła ten punkt krytyczny w dniu urodzin mamy – a także w dniu, w którym trzy lata wcześniej świętowali przyjście na świat siostrzeńca Adelaide. Cóż za szczęśliwy traf. Siedziała na gołym materacu, w jednej dłoni trzymając buteleczkę z lekiem na receptę, w drugiej szklankę z wodą – połknęła pięć tabletek, zostało jej jeszcze ze dwadzieścia – i pomyślała: „Może powinnam dokończyć to jutro. Może nie powinnam naznaczać urodzin najukochańszych osób swoim samobójstwem”. (Co mogłoby ją powstrzymać, gdyby ten spadek nastroju zaczął się dzień albo dwa dni później?)

Adelaide zadzwoniła na telefon zaufania, przyjęła facetów z firmy przeprowadzkowej, zadzwoniła do Celeste. Wysłała wiadomości do rodziny, do swojej najbliższej przyjaciółki Eloise. Wzięła kilka głębokich wdechów i zamówiła taksówkę na oddział ratunkowy szpitala Chelsea and Westminster. A potem siedziała w poczekalni i zastanawiała się, czy naprawdę sięgnęła już dna, czy jednak może spaść jeszcze niżej.

– Nazwisko?

– Adelaide Williams. Przez „e”.

– W Williams jest „e”?

– Nie, w Adelaide. Na końcu. A-d-e-l-a-i-d-e. Wszyscy zawsze pomijają to „e”.

– Wiek?

– Dwadzieścia sześć lat.

– Narodowość?

– Amerykańska, ale mieszkam na stałe w Wielkiej Brytanii. Mam zezwolenie na pobyt, jeśli chce pani zobaczyć.

– Nie trzeba. Zawód?

– Communications manager, zajmuję się PR-em w firmie technologicznej.

– Stan cywilny?

Celeste i Adelaide wymieniają spojrzenia.

– Wolna. Samotna. – Odchrząknęła. – Bardzo samotna.

W tym momencie pielęgniarka przestała notować, czekając w milczeniu, aż Adelaide rozwinie swoją wypowiedź. Nie zrobiła tego jednak.

– Niedawno z kimś się rozstała – powiedziała Celeste. – Naprawdę niedawno. To rozstanie nie było zbyt przyjemne.

Pielęgniarka kiwnęła głową i zanotowała coś w formularzu. Była krągłą kobietą w fioletowym stroju, w grubych okularach i z kreolskim akcentem. Zdaniem Adelaide pielęgniarka na pewno myślała: „No tak, kolejna dziewczyna ze złamanym sercem odgrywająca Julię i marnująca nasz czas i środki”. Adelaide nie żywiła o to urazy, właściwie myślała o sobie dokładnie tak samo.

Na środkowym palcu miała wytatuowany symbol Wenus, a w nowym mieszkaniu kartonowe pudło podpisane LITERATURA FEMINISTYCZNA, które czekało teraz na rozpakowanie. Owszem, Adelaide przejawiała skłonność do zakochiwania się na zabój i uwielbiała filmy Richarda Curtisa, ale nigdy nie uważała się za osobę, która dałaby się pożreć nieszczęśliwej miłości. Chłopcy byli głupi! Wcale ich nie lubiła! Kobiety były lepsze, bystrzejsze, silniejsze! A jednak siedziała teraz w sali szpitalnej i odpowiadała na pytania dotyczące jej stanu cywilnego ironicznym stwierdzeniem „bardzo samotna”, najwyraźniej zupełnie nie radząc sobie z tym, że ten jeden chłopak nie odwzajemnił jej miłości.

Czy w niebie był Dział Samobójstw? Adelaide wyobraziła sobie palarnię teksańsko-meksykańskiej restauracji w jej rodzinnym mieście – literackich gości gawędzących ze sobą nad popielniczkami i czerwonymi plastikowymi koszykami z nachosami z tortilli. Czy Virginia Woolf chciałaby z nią w ogóle rozmawiać, gdyby Adelaide się tam pojawiła?

– Czy w przeszłości występowały u pani jakieś problemy psychiczne?

– Można tak powiedzieć. Kiedy byłam w liceum, stwierdzono u mnie stany lękowe i depresję.

Po pierwszym zerwaniu z chłopakiem mama zaciągnęła ją do psychiatry. Adelaide prawie przez miesiąc nie spała ani nie jadła, a kiedy znacznie schudła, mama się zaniepokoiła. Wyglądało na to, że motyw był podobny.

– Mam także pewne skłonności obsesyjno-kompulsywne. Które zostały właśnie dzisiaj aktywowane, że się tak wyrażę.

– Aktywowane?

– Tak, kanapy w moim nowym mieszkaniu nie pasowały do siebie.

Pielęgniarka nie drążyła tego tematu.

– Zażywa pani jakieś leki?

– Jedynie antykoncepcyjne, głównie z powodu endometriozy. Czasami biorę także xanax, jak choćby dzisiaj.

– A ile xanaxów zażyła pani dzisiaj?

– Chyba sześć albo siedem miligramów. Na pewno niewiele więcej.

– Wszystko naraz?

– Wszystko naraz.

– Jak się pani teraz czuje?

– Dosyć senna, ale spokojna.

– Czy w pani rodzinie były jakieś przypadki chorób psychicznych?

– Mmm, tak. – Adelaide zachichotała niestosownie. Kiedy dorastała, w jej domu rodzinnym numer do psychiatry był zapisany w pamięci telefonu stacjonarnego z opcją szybkiego wybierania. – Praktycznie każdy w mojej rodzinie ma jakąś odmianę choroby psychicznej, nie licząc taty. On jest otoczony przez wariatki. Czy też raczej był.

– Mogłaby pani podać jakieś konkrety?

– Jasne. Moja siostra, Izzy, ma chorobę dwubiegunową. Holly, moja druga siostra, ma ADD. Mama cierpi na kliniczną depresję.

– Jakieś próby samobójcze?

– Kilka, tak. Głównie u siostry, tej dwubiegunowej. U mamy też czasami.

– A pani podejmowała już w przeszłości próby samobójcze?

– Właściwie nie. Moje wpisy w pamiętniku z okresu licealnego były dość ponure, ale nigdy wcześniej tego nie próbowałam.

Doceniała pozbawiony emocji, „kliniczny” charakter tej rozmowy. Nie było przeciągłych „hmmm” ani okresów bolesnego kontaktu wzrokowego, żadnych psychoanalityczych: „I co pani w związku z tym czuje?” przerywanych zawieszeniem głosu. To były jasne pytania i jasne odpowiedzi, a ich skończoność przynosiła Adelaide ulgę. Te pytania i odpowiedzi miały swój rytm, który był dziwnie kojący, jak w przypadku metronomu albo gry w siatkówkę.

– A co sprawiło, że dziś pani spróbowała?

Odpowiedź na to pytanie zakłóciłaby rytm. Kanapy, zerwanie, praca – to wszystko były punkty zapalne i katalizatory. Jednak wydarzenia i uczucia, które doprowadziły Adelaide do tego momentu, kumulowały się i narastały znacznie dłużej niż przez jedno popołudnie i trudno było je wyliczyć i wyjaśnić.

Jej serce zostało złamane nie tylko raz. Pękało wielokrotnie w ciągu ostatniego roku – właściwie w ciągu ostatniej dekady – a za każdym razem, kiedy zaczynała układać te puzzle ponownie, naprawiać swoje serce i duszę metaforycznym super glue, one znowu rozsypywały się na kawałeczki, które z każdym kolejnym ciosem stawały się coraz mniejsze, coraz trudniejsze do odszukania, a tym samym do złożenia w całość.

– Mhmm – powiedziała. – Nie bardzo wiem, jak to wyjaśnić. To dość długa historia. Właściwie całe mnóstwo długich historii.

Pielęgniarka odłożyła swój plik kartek.

– Czy to by pomogło, gdybyśmy o tym porozmawiały?

Wiosna

Londyn

2018

1

Skóra na piętach schodzi mi płatami, więc chyba nie powinnam dziś uprawiać seksu, co?

Adelaide wykrzykuje takie rzeczy na całe mieszkanie, prowokując swoją współlokatorkę, więc Madison szybko musiała się przyzwyczaić do tego rodzaju rozmów. Znały się wcześniej trochę z Uniwersytetu Bostońskiego – należały do tego samego stowarzyszenia studentek – ale poza zebraniami ich oddziału i innymi obowiązkowymi imprezami nigdy tak naprawdę nie spędzały czasu razem. Studiowały na innych kierunkach, miały osobne kręgi przyjaciół i w ogóle. Pewnego popołudnia, kilka lat po zrobieniu licencjatu, Adelaide dowiedziała się z Facebooka, że Madison także wybiera się do Wielkiej Brytanii na studia magisterskie, no i…

„Cóż – pomyślała – przyda mi się tam koleżanka”. Wysłała jej wiadomość i udało jej się jakoś przekonać Madison, żeby zrezygnowała z akademika i poszukała razem z nią czegoś w północnej części Londynu.

Pięć dni przed tym, jak wylądowały na Heathrow, podpisały wirtualną umowę najmu cudownego mieszkania w wiktoriańskim budynku na Highgate – fazowane szkło, łuszcząca się farba i stare meble – które szybko ozdobiły oprawionymi w ramki plakatami z pchlich targów i ogromną ilością dekoracyjnych światełek. W szafkach kuchennych miały zapasy czekoladowych ciasteczek i mielonej kawy, na parapetach poustawiały puste butelki po winie, które służyły im jako świeczniki. Zdjęcia z polaroida przedstawiające dwie dziewczyny w połyskujących sukienkach, z kreskami zrobionymi płynnym eyelinerem i w tanich płaszczykach ze sztucznego futra zakrywały rozmaite odpryski i plamy na lodówce, która wydawała niesamowite świsty i gwizdy, więc obawiały się, że w każdej chwili może odmówić posłuszeństwa.

Pierwszego wieczoru w Londynie świeżo upieczone współlokatorki upiły się w lokalnym pubie pełnym wiekowych skórzanych foteli i starych mężczyzn, zajadając wegetariańskie burgery i chichocząc przy stoliku w rogu. Rozmowa szybko przeszła od ożywionych dyskusji na tematy polityczne i ideologiczne do: „Pamiętasz tę dziewczynę, którą na ostatnim roku wynieśli z imprezy na noszach? To byłam ja!” oraz „Którą ze Spicetek najbardziej lubiłaś jako nastolatka?”. Szybko i z łatwością nawiązały więź, i Bogu dzięki!

W pierwszym tygodniu zajęć Madison poszła na sesję jogi dla nowych studentów i – zrządzeniem losu, za które Adelaide będzie dozgonnie wdzięczna – położyła swoją matę obok dziewczyny, która miała lekki akcent z Nowej Anglii i T-shirt z logo college’u Uniwersytetu Bostońskiego.

Ma na imię Celeste – napisała Madison. Była od nich parę lat starsza i też właśnie przeprowadziła się do Londynu na studia magisterskie (na tym samym wydziale co Madison, tylko z odrobinę innym programem). I… – Może chciałabyś potem wyskoczyć z nami na drinka?

Adelaide bardzo chciała.

Tak samo bardzo chciała zamieszkać z Madison i nakłoniła ją do tego. Bez przerwy przekonywała także ją i Celeste, żeby wszystkie trzy spędzały niezliczone wieczory w pubie („Mamy się uczyć!”, przypominała z szerokim uśmiechem). Adelaide na początku tego tygodnia namówiła również podstępnie swoją współlokatorkę do nałożenia bardzo intensywnej maski na stopy – to był specyfik, który znalazła na stronie z kosmetykami koreańskimi i który niepokojąco cuchnął wybielaczem. I teraz ich stopy zasadniczo liniały. Na pierwszy rzut oka można było odnieść wrażenie, że nogi Adelaide są osadzone na dwóch bardzo szerokich, bardzo bladych wężach zrzucających właśnie skórę.

– Moje pięty wyglądają tak samo jak twoje, to przerażające – stwierdziła Madison, spoglądając na podeszwy swoich stóp i podając Adelaide kubek z czerwonym winem (kieliszki i szklanki jak zwykle były brudne). – Ale wiesz, że nie musisz uprawiać seksu z każdym facetem, z którym się umawiasz, prawda?

Adelaide parsknęła śmiechem. Prawie pół dekady celibatu sprawiło, że w wieku lat dwudziestu dwóch z wielką energią i zapałem rzuciła się w świat aplikacji randkowych i jednorazowych przygód – bez przerwy wymieniała wiadomości z czarującymi nieznajomymi i co tydzień szalała na potańcówkach w jakichś dusznych salach. Najpierw w Nowym Jorku, a teraz w Londynie.

Sądziła, że dzisiejsza randka nie będzie inna. Pozna tego chłopaka i zauroczy ją jego akcent (Adelaide mieszkała w Londynie już od siedmiu miesięcy, ale to wciąż była dla niej nowość). On będzie drwił z amerykańskich polityków i pytał, czy życie w Nowym Jorku przypomina któryś odcinek Przyjaciół. Ona będzie się śmiała z jego żartów, a on wybaczy jej niezdarność, kiedy przewróci drinka. W pewnym momencie, zataczając się nieco, pójdą do niej albo do niego, będą uprawiać byle jaki seks i ich przygoda zakończy się, zanim wzejdzie słońce. Taki utrwalił się schemat.

W ubiegłym tygodniu Adelaide w ciągu sześciu dni zaliczyła trzy jednorazowe numerki. Jakiś miesiąc wcześniej jednego wieczoru całowała się z dwoma facetami w obskurnym barze w Shoreditch. To miało niewiele wspólnego z niskim poczuciem własnej wartości i właściwie sprowadzało się do potrzeby kontroli. Niewiele rzeczy wprawiało Adelaide w takie upojenie jak wpatrywanie się w oczy nieznajomego mężczyzny, przesuwanie językiem po jego dolnej wardze, a potem nagłe wyjście z baru albo z jego mieszkania czy skądkolwiek, gdy już uznała, że ma dość. Adelaide po dwudziestce odkryła w sobie moc, której brakowało jej, kiedy była nastolatką (bo tak naprawdę wtedy akurat została jej odebrana) i teraz używała jej z upodobaniem.

– Mówisz, że nie muszę spać z każdym? – Wypiła łyk wina i mrugnęła do odbicia Madison w lustrze, po czym znów skupiła uwagę na rysowaniu czarnym eyelinerem kreski nad rzęsami. – To coś nowego!

Madison przysiadła na wannie i chichotała, patrząc, jak Adelaide usiłuje ujarzmić swoją przydługą grzywkę za pomocą prostownicy, dzięki której ułożyła już swoje długie ciemnoblond włosy w idealnie proste pasma. Rozmawiały o semestralnych pracach zaliczeniowych i planowanych na lato wycieczkach jachtem we Francji.

– O mój Boże, widziałaś, że Marissa i Josh zaręczyli się w Miami? Wciąż pamiętam, jak przytrzymywałam jej włosy, gdy wymiotowała w Sigma Tau tamtego wieczoru, kiedy się poznali.

W końcu Adelaide przelała resztkę swojego wina do plastikowej butelki i przesunęła językiem po zębach.

– W porządku? – Wyszczerzyła się do Madison.

– W porządku. – Madison kiwnęła głową.

Adelaide wsunęła łuszczące się stopy w kwieciste pantofle na płaskim obcasie, modląc się, żeby ten chłopak nie zwrócił uwagi na jej pięty.

Chłopak nazywał się Rory Hughes, Adelaide nie zdecydowała jeszcze, czy on w ogóle jest w jej typie. Poznali się przez aplikację randkową, gdzie on zamieszczał głównie nieostre zdjęcia grupowe (podobnie jak – z niewyjaśnionych powodów – wielu facetów robi to na swoich profilach), więc nie mogła tak do końca stwierdzić, jak on właściwie wygląda. Ale zostawiał serduszka na jej profilu, lubił Spice Girls, a przekomarzanki, które wymieniali w wiadomościach tekstowych, wywoływały uśmiech na twarzy Adelaide. Miała nadzieję, że nawet jeśli nic z tego nie wyniknie, spędzi przyjemny wieczór przy drinkach i miłej rozmowie. Zresztą i tak lepiej będzie, jeśli się z nim nie prześpi – miała pracę pisemną do dokończenia i egzaminy, do których powinna się jeszcze pouczyć.

– To będzie krótka randka – oznajmiła Adelaide Madison, zarzucając skórzaną kurtkę. – Wrócę przed dziesiątą – powiedziała.

(Wcale jednak nie wróci przed dziesiątą).

Gdyby chciało się podzielić dorosłe życie Adelaide na dwie części – jak melona przekrojonego idealnie przez środek – te dwie połówki można by nazwać „Przed Rorym Hughesem” i „Po Rorym”, a z obu stron znalazłaby się całkiem inna wersja Adelaide.

Jadąc metrem na ich pierwszą randkę, sącząc resztkę wina i puszczając w kółko Pony Ginuwine’a, nie miała pojęcia, że to przełomowy moment. Że to jej ostatnie chwile w tym konkretnym ciele, w tej tożsamości. Może gdyby wiedziała, zrobiłaby coś inaczej, a może nie. (Raczej nie).

Zaproponował, żeby spotkali się przed teatrem Old Vic, niedaleko stacji Waterloo. Adelaide była raz w tym teatrze, jakieś trzy lata wcześniej, na przedstawieniu Clarence Darrow.

(Później dowie się, że Rory był na tym samym przedstawieniu – siedział na pierwszym balkonie, natomiast Adelaide wygrała na loterii bilety na parterze. Często fantazjowała o tym, że ich ścieżki skrzyżowały się tamtego wieczoru w foyer, że ich dłonie musnęły się w tłumie. Lubiła wyobrażać sobie, że los połączył ich życie nierozerwalnym węzłem).

Starannie zwinęła kabelki od słuchawek i wrzuciła je do torebki, zastanawiając się, co zrobić z rękami, kiedy usłyszała głos:

– Hej, Adelaide?

I poczuła, że ogarnia ją paraliż.

Dwa lata przed tym, jak spakowała swoje mieszkanie na Brooklynie i przeprowadziła się do domu na Highgate, Adelaide spędziła cudownie beztroski semestr na zagranicznych studiach w Londynie. Zawsze miała słabość do tego miasta, bo jako młoda dziewczyna przez kilka lat mieszkała na jego obrzeżach, nigdy jednak nie przypuszczała, że jakakolwiek metropolia może stać się integralną częścią jej życia. Aż do tamtego semestralnego pobytu. „To obłęd”, opowiadała znajomym przez Skype’a. „Moją podstawową emocją jest tutaj pełnia szczęścia”. Kto by pomyślał, że to w ogóle możliwe? Obowiązki miała minimalne i Hyde Park tuż obok. Było doskonale.

Pewnego dnia podczas tamtego semestru Adelaide włożyła granatową sukienkę w maleńkie kotwice i dołączyła do znajomych w pubie pod gołym niebem nad Tamizą, żeby oglądać wyścig łodzi Oksford contra Cambridge. Wypijali bezdenne dzbanki pimm’sa z lemoniadą i wygrzewali się w tym kapryśnym czymś zwanym słońcem. Późnym popołudniem, podpita i opalona, zobaczyła go.

Był w szaliku i niebieskiej koszuli i Adelaide natychmiast się w nim zakochała – te brązowe loki i wyrazista linia szczęki. Zupełnie jak młody Colin Firth.

– Przestań się ślinić na widok obcego faceta – powiedziała jej koleżanka. – Wyglądasz jak pijany pstrąg.

Zamknęła usta i wstała, po czym zebrała się w sobie i podeszła do niego przy barze. Trzymała w ręku dwa puste dzbanki po pimm’sie i była bez butów (po całym dniu zrobiły jej się odciski).

– Cześć – powiedziała, stukając go w ramię. – Przepraszam, po prostu musiałam ci to powiedzieć. Wyglądasz jak disneyowski książę.

– Och, mmm, cześć – odparł. – To bardzo miłe. Dziękuję.

Poklepał Adelaide po ramieniu przyjacielskim gestem, po czym wrócił do grupki swoich znajomych. Ale ona nigdy nie zapomniała jego twarzy.

Przez kolejne lata wielokrotnie opowiadała tę historię. Kiedy Adelaide żartowała ze swojego niefortunnego braku seksapilu, a przyjaciele kręcili głowami z uprzejmym niedowierzaniem, przywoływała tę właśnie anegdotę.

– Widzicie? – mówiła. – Jestem typem osoby, która podchodzi na bosaka do obcego faceta, żeby oznajmić mu, że wygląda jak disneyowski książę!

To było upokarzające i przekomiczne, i bardzo w stylu Adelaide Williams.

Bynajmniej się nie spodziewała, że ten książę pojawi się jeszcze kiedyś w jej życiu, raz jeszcze poklepie ją po ramieniu, ale teraz przed teatrem Old Vic, i przedstawi się jako Rory.

Adelaide na ułamek sekundy otworzyła usta ze zdziwienia. Zastanawiała się, jak to możliwe, że wcześniej nie połączyła kropek. Jak to możliwe, że nie rozpoznała go na zdjęciach.

– Ojej, cześć, jestem Adelaide – powiedziała. – Jak miło cię widzieć! Mogę cię uściskać? Uściskam cię.

Na szczęście, jakimś cudem, agresywna serdeczność Adelaide była w Londynie postrzegana jako jej amerykański urok, a nie sygnał ostrzegawczy, że należy przed nią uciekać, bo jest niezrównoważoną emocjonalnie obsesjonatką. Magia obcego akcentu tak naprawdę. Rory zachichotał i odwzajemnił jej uścisk, po czym wypiął nieco pierś.

– Idziemy? – spytał.

Taki miał zwyczaj. Kiedy się denerwował, nadymał się jak jakiś ptak – żeby wydać się śmiałym, odważnym czy pewnym siebie – i mówił rzeczy typu: „Idziemy?”. Adelaide była taka uszczęśliwiona, że jest przy nim, obok niego, z nim (z nim!), że za każdym razem entuzjastycznie zgadzała się na wszystko. Mógłby zadać to pytanie na skraju przepaści – wskazując skalisty kanion w dole – a ona odparłaby z radością: „Idziemy!”.

Nie stali jednak na skraju przepaści. Jeszcze nie. Tego konkretnego wieczoru zabrał ją do taniego włoskiego bistra na Lower Marsh Street – takiego, które pachniało paloną kawą i miało kiwające się stoliki o blatach ze śladami po kieliszkach. Przed ich randką Rory przysłał wiadomość z pytaniem, czy Adelaide woli hałaśliwe puby czy przytulne miejsca z kolorowymi światełkami. Wybrała tę drugą opcję, a teraz, rozglądając się wokół, była zadowolona ze swojej decyzji.

– Czego się napijesz? – spytał.

– Och, czegokolwiek! Lubię każdy alkohol – odparła, nieudolnie próbując sprawiać wrażenie skonsternowanej i niewymagającej.

Rory rzucił jej dziwne spojrzenie, ale kilka minut później wrócił z dwoma pomarańczowymi kielichami Aperola Spritz, z których sterczały pasiaste papierowe słomki.

– Zdrówko! – powiedział.

Postanowiła nie mówić mu, że spotkali się już wcześniej, zachować na razie tylko dla siebie ten rozkoszny sekret, przekonana, że on tego nie pamięta. Rory wspomniał, że spędził rok między szkołą średnią a uniwerkiem na farmie na południu Francji. Studiował w Cambridge. Przez krótki czas pracował jako prawnik. Zrobił sobie rok przerwy, żeby prowadzić sprawy pro bono w Alabamie, a potem przez kilka tygodni chodził na zajęcia do szkoły filmowej w Los Angeles („Tak dla jaj”), co zainspirowało go, żeby całkowicie się przebranżowić. Obecnie pracował dla obiecującej firmy producenckiej i uważał, że to niesamowite, o ile czuł się szczęśliwszy, robiąc filmy za gówniane pieniądze i chodząc do pracy w dżinsach i T-shircie, a nie w oficjalnym szarym garniturze.

Dowiedziała się tego wszystkiego, choć on zasypywał ją równocześnie pytaniami o jej życie – o Stany, jej liczne przeprowadzki, miesiące, które spędziła w Paryżu jako au pair. Pytał o jej ulubione seriale na Netflixie i o amerykańskie snacki, za którymi najbardziej tęskniła, drocząc się z nią dobrodusznie, kiedy powiedziała, że czasami śni jej się, że je makaron z serem z Krafta i przełożone krakersami i czekoladą lepkie pianki pieczone nad ogniskiem, i budzi się ze śliną cieknącą po brodzie.

– To niezbyt apetyczne – stwierdziła. – Możemy to wycofać?

– To przezabawne i urocze – odparł. – Ty jesteś przezabawna i urocza.

Dopili pierwsze drinki. Potem drugie. Następnie zamówili butelkę czerwonego wina. Adelaide jeszcze nigdy nie czuła się od razu tak swobodnie z nowo poznanym facetem, do tego jeszcze tak bajecznie przystojnym.

Pieprzyć moje stopy – wysłała z łazienki esemesa współlokatorce. – Zamierzam uprawiać seks z tym kolesiem.

Jasne, że tak – odpisała Madison. – Porobiłyśmy z Celeste zakłady.

Około wpół do dwunastej w nocy – po czteroipółgodzinnym spotkaniu – pracownicy bistra poinformowali ich uprzejmie, że zamykają.

– Czy możemy sprzątnąć ze stołu? – zapytał ktoś.

Szybko dopili wino, Rory otworzył przed Adelaide drzwi i wyszli na świeże powietrze. Przeszedł ją dreszcz.

– Zimno ci? – spytał.

– Tylko trochę – odparła. – Nic mi nie będzie.

– Oddałbym ci swój płaszcz, gdybym go miał.

Zamiast tego objął ją i zaczął rozcierać jej ramiona rękawami swojego swetra. Adelaide miała gęsią skórkę i żałowała, że nie może zdjąć żakietu, by poczuć dotyk jego dłoni na skórze. Pachniał sosnami i świeżym praniem, przy nim czuła się jak w bożonarodzeniowy poranek.

– Wielka szkoda – powiedział, wciąż ją obejmując. – Kiedyś przy tej ulicy były same niezależne księgarnie i małe lokalne kafejki. A teraz są same sieciówki, Costa Coffee i drogerie Boots. I to się niby nazywa podniesienie statusu dzielnicy. – Adelaide kiwnęła głową. – Mieszkam w tej okolicy dopiero dwa lata, a już tyle się zmieniło. Przykro na to patrzeć. Kiedyś była tu herbaciarnia prowadzona przez taką uroczą staruszkę. Filiżanki i talerzyki w ogóle do siebie nie pasowały i wszystko było domowej roboty. – Adelaide znowu przytaknęła. – Dlaczego ja właściwie tyle o tym mówię?

– Obserwowałam to samo na Brooklynie – odparła. – Trudno jest iść ulicą i nie myśleć o tym przez cały czas. O tym, jak tu było kiedyś. Ot, kapitalizm.

Zachichotali i doszli do końca ulicy.

– No – odezwał się Rory. – Ty chyba idziesz do stacji metra.

Adelaide odwróciła się w tę stronę, a potem z powrotem do Rory’ego. Chwycił ją za łokieć, przyciągnął do siebie, ujął jej podbródek, zbliżył twarz do swojej twarzy i wsunął język do jej ust. A wtedy ona, pamięta to doskonale, stanęła w ogniu. Dochodziła dwunasta i słońce musiało zajść dużo wcześniej, ale w jej wspomnieniu, kiedy tak stali na rogu ulicy, niebo było jasne. Śpiewały ptaki, chmury się rozwiały i świeciło słońce. To straszny banał, ale ciemność tam nie istniała, nie w tym cudownym świecie, w którym znalazła się Adelaide, kiedy po raz pierwszy pocałowała się z Rorym Hughesem.

– Wiesz – powiedziała, na centymetr odsuwając usta od jego warg. – Wcale nie muszę iść tędy.

Zawahał się.

– A co z weekendem? – spytał. – Masz czas w piątek?

Była środa. Zastanowiła się i spojrzała w niebo, starając się przypomnieć sobie swoje plany. Miały z Madison zjeść obiad z Celeste, ale może później?

– Och, nie, piątek to za wcześnie – powiedział. — Jestem nadgorliwy, prawda?

– W piątek wieczorem chyba jestem wolna – odparła. – Możemy się jakoś umówić. Napiszesz do mnie?

– Oczywiście – zapewnił. – To był fantastyczny wieczór.

– To prawda. – Umilkła. – Ale czy ty mnie właśnie, hmm… odtrąciłeś?

Uścisnął jej dłoń i przeszedł na drugą stronę ulicy, mrugnął do niej jeszcze przez ramię i pozostawił w niepewności, czy cały ten dzień nie był jedynie gorączkowym majakiem. Niebo wciąż było jasne. Stała tam przez sekundę, po czym odruchowo wybrała numer najbliższej przyjaciółki.

– Eloise – powiedziała – chyba właśnie spotkałam swoją drugą połówkę.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz