A w Krakowie na Brackiej pada deszcz. Nieznane historie znanych piosenek - Michał Zabłocki - ebook + książka
NOWOŚĆ

A w Krakowie na Brackiej pada deszcz. Nieznane historie znanych piosenek ebook

Michał Zabłocki

0,0

Opis

Może nie ma Mickiewicza i nie ma Miłosza, ale jest Zabłocki!

 

Urodził się w Warszawie. Jako chrześniak Agnieszki Osieckiej skazany na pisanie, choć jeg ojciec Wojciech był architektem i szablistą z olimpijskim złotem, a mama – Alina Janowska – sławną aktorką. Czy w życiu kogoś takiego może być tak, że nie dzieje się nic? 

 

Stolicę szybko zamienił na Kraków. Miasto zdobył od piwnicy, i to nie byle jakiej, bo tej Pod Baranami – zamiast pozostać przy nieszkodliwych rymowankach, zabrał się za piosenki. Można było pomyśleć, że na chwilę spocznie na ławeczce, ale nic z tego. Ruszył dalej, by osobiście podbijać świat. 

 

W najnowszej książce Michał Zabłocki prezentuje swoje znane piosenki od nieznanej dotąd strony. Wybrał te najlepsze i opowiedział, jak powstawały. Do współpracy zaprosił także artystów, którzy te piosenki śpiewali – Grzegorza Turnaua, Agnieszkę Chrzanowską, Czesława Mozila, Rafała Golca i wielu innych. To historie pełne humoru, wspomnień i anegdot – o pisaniu, śpiewaniu, niezapomnianych spotkaniach artystów. Oraz o tym, co dzieje się między ciszą a ciszą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 129

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2025 by IWR WE sp. z o.o.Copyright © 2025 by Michał Zabłocki

Redaktor prowadzący: Michał WilkAdiustacja językowo-stylistyczna:Magdalena Kędzierska-Zaporowska Korekta: Dorota Marcinkowska | Na pomoc tekstom Redakcja techniczna: Paweł Kremer Projekt okładki i ilustracje: Agata Dębicka

Wydanie I | Kraków 2025

ISBN ebook: 978-83-8404-092-8

Emocje Plus Minus, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków Dział sprzedaży: [email protected]

Plik przygotował Woblink

woblink.com

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami wszyscy moi dziadkowie, a także później – co ma swoje logiczne uzasadnienie – i moi rodzice ujawniali jedno po drugim talenty do pisania zręcznych rymowanek i okolicznościowych wierszyków. Zostało to udokumentowane maszynopisami i manuskryptami odnalezionymi w rodzinnym archiwum. Nie dotarły do mnie jednak słuchy o pisaniu piosenek przez któregokolwiek z moich antenatów. Można zatem powiedzieć, że tą gałęzią działalności artystycznej zajmuję się w rodzinie jako pierwszy i jak na razie jedyny.

To wspaniałe, gdy nie trzeba mierzyć się z jakimiś przeszłymi, a jeszcze, nie daj Boże, nadmiernymi sukcesami przodków, przynajmniej we własnej branży. I tak by było w moim przypadku, gdyby nie fakt, że rodzice zgotowali mi na własne życzenie problem, proponując objęcie trudnej funkcji matki chrzestnej nie komu innemu, tylko mistrzyni piosenkarskiego słowa Agnieszce Osieckiej.

Co można zrobić, gdy otrzyma się w darze matkę chrzestną, która stanowi niedościgły wzór do naśladowania akurat w dziedzinie własnych zainteresowań? Załamać się. I stałoby się tak niechybnie i w moim wypadku, gdyby nie to, że natura obdarzyła mnie błogosławieństwem głupoty. W głupocie swojej bowiem nie powiązałem wszystkich tekstów Agnieszki z nią samą i w błogiej nieświadomości posuwałem się nawet do tego, by na różnych etapach mojej przygody z pisaniem piosenek objawiać jej swoje pierwociny.

Pierwszy tekst napisałem w wieku jakichś dziesięciu lat i była to piosenka powitalna na cześć mamy wracającej z dalekiej podróży. Ponieważ tata, znany szablista i czterokrotny olimpijczyk, jeździł sporo po świecie, w naszym domu zawsze były pod ręką najnowsze czarne płyty ze światowymi przebojami. Słuchaliśmy więc wielu piosenek, które w Polskim Radiu puszczano rzadko, ale i tak stawały się popularne dzięki swej sile wyrazu. To mi bardzo pomogło w późniejszej karierze autora tekstów. Szybko zrozumiałem, że choć radio nie zawsze będzie grało moje dziełka, piosenki dobre i tak dotrą do ludzi – jak do rodziny i głównej adresatki dotarła moja pierwsza piosenka, którą napisałem do muzyki popularnego w latach siedemdziesiątych Bobby’ego Vintona Roses are red. Szło to mniej więcej tak:

Mama daleko jest.

Samotnym jest jak pies.

Mama koncerty gra,

a tutaj tęsknię ja.

O mamo do mnie wróć,

koncerty swoje rzuć.

Przy stole z nami siądź

i zawsze razem bądź.

Tekst ten powstawał zresztą chyba z udziałem ojca, a odtworzyła go teraz z niezawodnej pamięci moja młodsza siostra Kasia. Więcej grzechów nie pamiętam. Pieśń została wykonana wielokrotnie, zresztą, jak to w okolicznościach rodzinnych bywa, także przy szerokim audytorium świątecznym, w charakterze niemalże kolędy, więc można powiedzieć, że stała się hitem.

Co zatem Mistrzyni Piosenki mówiła o moich tekstach, gdy zasiadała w fotelu przy moim łóżku i cierpliwie wsłuchiwała się w odczytywane sobie wiersze? Powiem zupełnie szczerze i bezczelnie: nie pamiętam. Zapoznawałem ją z moimi tekstami bardziej z uprzejmości niż z ciekawości, a w dodatku była to uprzejmość nie wobec niej, ale wobec mojej mamy, która słusznie uznawała, że Agnieszka powinna się wypowiedzieć. No więc się wypowiadała. Ale już tym, co mówiła, zupełnie nie byłem zainteresowany.

A więc nie tylko głupota, ale i ignorancja. A nawet nie tyle ignorancja, ile zwykła bezczelność młodego człowieka uchroniły go od samobójczych porównań i kompromitujących zestawień.

Z piosenką stykałem się też na co dzień w szkole. Śpiewałem w chórze, a nawet i solo na wszelkiego rodzaju akademiach. Szczególnie zapadło mi w pamięć jedno zdarzenie sceniczne. Oto z wizytą do naszej szkoły przyjechała delegacja jakichś sowieckich władz. Nasz oddział Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej musiał się godnie zaprezentować, a tym godnym reprezentantem okazałem się ja z piosenką Taczanka. Oczywiście a capella. I oczywiście po rosyjsku.

Bardzo było to trudne, zwłaszcza że mało co rozumiałem z tekstu, no i oczywiście pogubiłem się całkiem już w drugiej zwrotce, konfabulując coś niemiłosiernie. Doszedłem, co prawda, do końca, a polscy słuchacze wcale się nie zorientowali, że wymyśliłem na poczekaniu wszystkie słowa w języku, któremu trudno byłoby nadać jakąkolwiek nazwę. Rosjanie byli chyba jeszcze bardziej zdezorientowani. Na szczęście ni w ząb nie znali polskiego, więc mogło się im zdawać, że właśnie z gracją się nań przerzuciłem. W każdym razie zareagowali entuzjastycznie. Brawa zebrałem gromkie i straszliwa wpadka zakończyła się niespodziewanym sukcesem.

Jako etatowy wykonawca różnego rodzaju szkolnego repertuaru nie mogłem przeoczyć okazji, która się trafiła, gdy byłem w siódmej klasie. Otóż ogłoszono konkurs na hymn naszej szkoły podstawowej im. 6. Pułku Piechoty. Kto wie, to wie, a kto nie wie, niechaj się dowie, że był to jedyny pułk Ludowego Wojska Polskiego, który w czasie powstania warszawskiego próbował sforsować Wisłę pomimo wyraźnych rozkazów, że powstańcom z pomocą iść nie wolno. Patronów mieliśmy więc godnych, nawet z dzisiejszego punktu widzenia.

Napisałem nie tylko tekst piosenki o 6. Pułku, lecz także i muzykę. Z zapisem nutowym pomogła mi pani, która udzielała mi w domu prywatnych lekcji. Wsparła mnie również przy akompaniamencie. Nie wiem, jak wiele prac konkursowych nadeszło, ale i tak sukces był bezapelacyjny. Oto po kilku tygodniach prób wykonałem z towarzyszeniem chóru hymn, który okazał się zwycięski. Słuchała go oczywiście cała szkoła – nauczyciele i uczniowie. Bardzo to było piękne i podniosłe wydarzenie, ale i tak blednie wobec faktu, że aż do likwidacji Szkoły Podstawowej nr 176, czyli przez ładnych kilkadziesiąt lat, utwór ten był śpiewany na każdej szkolnej uroczystości.

Jego tekst przytaczam także wyłącznie dzięki niezawodnej pamięci siostry Kasi, która była młodsza ode mnie o pięć lat i przez wszystkie lata swojej podstawowej edukacji odśpiewywała go z koleżankami. Oczywiście z pamięci.

Gdy polny wiatr odrzucił włosy

i czapkę zsunął, poniósł w dal.

Na froncie słychać wojny głosy:

Nabij pal i nabij pal!

Tam idzie szereg za szeregiem,

to Szósty Pułk Piechoty.

On walczy z mrozem i ze śniegiem,

Walczy, nie czując słoty.

Niejeden zginął nasz bohater,

wiele przelali swojej krwi,

a w naszej szkole pamięć o nich

przetrwa po wszystkie dni!

Tam idzie szereg za szeregiem,

to Szósty Pułk Piechoty.

On walczy z mrozem i ze śniegiem,

Walczy, nie czując słoty.

Hymn Szkoły Podstawowej nr 176 im. 6. Pułku Piechoty w Warszawie, Michał Zabłocki, lat 13

I takie to były te moje pierwsze potyczki z tekstami. Prawdopodobnie wszystkie zostały w swoim czasie objawione Agnieszce Osieckiej. Straszne, nieprawdaż? Co mówiła Agnieszka? A bo ja wiem… Łudzę się, że chwaliła, ale możliwe, że nie za bardzo, bo faktem jest, że w miarę, gdy dorastałem, piosenka jako gatunek poszła u mnie w odstawkę. Zupełnie zaprzestałem też wokalnych występów scenicznych i skupiłem się na liryce, którą w końcówce lat siedemdziesiątych wspaniale wykładał w XLI LO im. Joachima Lelewela w Warszawie nasz wychowawca i przewodnik po literaturze Stanisław Falkowski, zwany niżej po prostu Staszkiem.

Do 1998 roku mieszkałem sobie na Żoliborzu i… nagle znalazłem się w Krakowie. Jak do tego doszło? Wszystkiemu oczywiście winne były piosenki. Ale na początku – wiersze. Licealne poezjowanie pod okiem – czy też raczej może w cieniu – Staszka nie odbywało się bez przeszkód. Przeszkodą był sam nauczyciel i mentor, który z jednej strony dopingował do pisania, a z drugiej – bardzo w nim ograniczał. Na przykład kazał mi zredukować moją sążnistą i nieokiełznaną prozę do tego stopnia, że jeśli w pierwszej klasie ogólniaka każde moje wypracowanie liczyło kilkanaście stron papieru podaniowego, to w klasie czwartej już tylko jedną, a w dodatku pisane było w punktach – bardziej jako konspekt niż płynna narracja.

Poezja nie podpadała wprost pod krytykę nauczycielską, bo po prostu nie mieściła się w zakresie obowiązków szkolnych, ale mimo to dostarczałem Staszkowi wszystkie nowe wiersze, których było, o ile pamiętam, bardzo dużo. Oczekiwałem wskazówek i starałem się do nich stosować, ale w pewnym momencie mentor stwierdził, że poety ze mnie nie będzie. Może niejeden adept sztuki pisarskiej by się załamał po takim podsumowaniu, ale tutaj wyszła jakaś przedziwna cecha mojego charakteru i przeciwność tylko mnie zmobilizowała. Przestałem dawać Staszkowi wiersze, ale pisałem coraz więcej. „U Zabłockiego ilość przechodzi w jakość” – mawiał mój kolega z ławy szkolnej, wtedy także poeta, późniejszy specjalista od Wergiliusza Jacek Wójcicki (nie ten, nie ten!).

Było mi z tym samodzielnym pisaniem bardzo dobrze, a nawet znakomicie, choć brakowało mi jednego – czytelnika. Pewnej pięknej niedzieli za oknami willi moich rodziców przechodzili dwaj wielcy artyści: Andrzej Wajda i Piotr Skrzynecki. Mama pomachała do nich z okna i po chwili siedzieli z nami przy śniadaniu. Nie wiedziałem nic o Piotrze, ale ona wiedziała wszystko, więc zaproponowała, żebym podarował mu swoje wiersze. I tak właśnie Piotr S. wszedł w posiadanie czarnej teczki z napisem „Turniej o szablę Wołodyjowskiego”, w której zgromadziłem kilkadziesiąt tekstów przepisanych maszynowo na popularnej wtedy „przebitce”, czyli bardzo cienkim papierze.

Nie minął tydzień, a Piotr Skrzynecki zadzwonił, zapraszając mnie na wieczór autorski do Piwnicy pod Baranami. Było to niesamowite i bardzo zaskakujące wydarzenie, ale nie do końca wierzyłem, że chodziło mu o moje wiersze. Podejrzewałem – i chyba nie bez podstaw – że najważniejszym impulsem okazać mógł się pomysł, że „Janowska Alina przeczyta wiersze syna”. Prawda, że chwytliwy slogan reklamowy? Przyjechaliśmy zatem do Piwnicy, a mama zaczęła czytać. Czytała jednak za bardzo aktorsko i w ogóle ze zbytnią celebrą, więc postanowiłem jej przerwać, odebrałem teksty i przeczytałem sam. Publiczność tłumnie przybyła na Janowską dostała nagle Zabłockiego i połknęła to z wdziękiem, tak samo jak z wdziękiem mama zeszła ze sceny, pozostawiając mnie w świetle jednego, biednego piwnicznego jupiterka.

Wróciliśmy do domu, ale teczka została w Piwnicy. I niespodziewanie znowu telefon. Jan Kanty Pawluśkiewicz napisał muzykę do dwóch wierszy i tak stworzoną piosenkę przejęła Anna Szałapak. Przyjeżdżaj. Co było robić? Przyjechałem i z miejsca poczułem się jak król życia artystycznego. Piękna, wschodząca piwniczna gwiazda, cała w bieli, śpiewała moje wiersze, a ja, przybysz z odległego warszawskiego świata, nagle okazałem się ciekawym i intrygującym przeciwieństwem tego wszystkiego, z czym krakowianom kojarzy się stolica.

Wróciłem na ten swój celebrycki Żoliborz już jako ktoś inny, bo śpiewanie Ani i kompozycja Kantego zrobiły ze mnie kogoś innego. Chyba lepszego. Bardziej wrażliwego. W ogóle jakoś tak mi się w tej Piwnicy zaczęło podobać, ale dalsza współpraca z Anią nie była mi pisana z bardzo banalnego powodu. W paradę weszła mi… moja własna mama chrzestna! Po sukcesie piosenki Zaklinanie czarowanie panie się spotkały, zaprzyjaźniły i zadzierzgnęły współpracę o wiele bardziej perspektywiczną niż ta, którą byłem w stanie zaproponować ja. Ania stała się nową muzą Agnieszki, dzięki czemu powstało wiele wspaniałych piosenek.

Na kolejną szansę współpracy z Anną Szałapak czekałem blisko trzydzieści lat. W międzyczasie przeprowadziłem się do Krakowa i zamieszkałem w mikroskopijnym mieszkanku przy ul. Bernardyńskiej 11, tuż przy samym Wawelu, z oknem wychodzącym wprost na wieżę sandomierską. I właśnie tam przy okazji kolejnej edycji Parady Smoków, znanej krakowskiej imprezy plenerowej, spotkałem się z nią na ulicy.

„Myślę o tobie i myślę – powiedziała. – Czy napisałbyś dla mnie kilka piosenek o kotach?”. Koty nie stanowiły istoty mojego świata, ale też nie były mi obce, bo od pewnego czasu miałem „kobietę z kotem” i właśnie w mieszkanku pod Wawelem przez wiele lat zdobywałem wiedzę na temat jasnych i ciemnych stron obcowania z tym dzikim gatunkiem drapieżników.

W 2013 roku powstało czternaście piosenek z muzyką Zygmunta Koniecznego, Andrzeja Zaryckiego, Aleksandra Brzezińskiego i Bartosza Tomaszka, które Ania mozolnie przygotowywała i nagrywała z myślą o wydaniu albumu. Niestety prace się przeciągały, a Ania zapadała na zdrowiu. W 2016 roku, w ramach organizowanego przeze mnie Tygodnia Piosenki, zaprosiłem ją do wykonania całego koncertu, który przygotował z nią pianista Jasiek Kusek. I było to jedyne publiczne wykonanie tych utworów.

Ania zmarła w 2017 roku. Przy okazji kolejnej edycji Tygodnia Piosenki w roku 2018 udało mi się raz jeszcze zaprezentować publiczności ten materiał, zarejestrowany dwa lata wcześniej. Ani śpiewającej już tylko z ekranu towarzyszył na żywo cały zespół muzyczny. Rok później próbowałem wydać gotowy już niemal album w Agencji Fonograficznej Polskiego Radia, ale sprzeciwiła się temu spadkobierczyni artystki Maria Szałapak. Ania odeszła i w zapomnienie popadł cały ten zestaw piosenek, który miał zostać zatytułowany Anikoty.

Zaklinanie czarowanie

W nicu-cosiu coś z niczego

W pustkę życia człowieczego

Mały zastrzyk wierszowany

Balsam miękki sól na rany

W nicu-cosiu coś z niczego

Wciąż gorszego nie lepszego

Mały zastrzyk wierszowany

Balsam miękki sól na rany

Zaklinanie czarowanie

Dotykanie wytwarzanie

Tego bytu człowieczego

Ośmiodzienny tydzień stwórczy

Bosko-ludzki

Z poprawkami

Lepiej – gorzej

Z roku na rok się stwarzamy

Zaklinanie czarowanie

Rzeczywiście

Oczywiście

Niewyraźnie nieprzejrzyście

Wyście rzeczy

Wyście oczy

A ja sobie sen proroczy

Wyście co usłyszeliście

Wyście coście zbadaliście

A ja coście rozgnietliście

Czego życia zbawiliście

Zaklinanie czarowanie

Amen

Spokój

Spokój

Dzielę się ze świtem

Błyskiem w oku

I prostym zachwytem

I zgodą na trwanie

W wymiarze podłogi

Między oknem a stołem

Ubogim

Zamierzam

Zostać tu dni parę

I nie żal

Że mi się popsuł zegarek

Inaczej czas mierzę

Od czasu pewnego

Nikomu nic przecież

Do tego

Ty na mnie nie patrz

Jak na malowanie

Jak na obrazek

Powieszony w kuchni

Zrozum człowieka

Nic ci się nie stanie

W przeciwnym razie

Znów będziemy smutni

Spokój

Dzielę się ze świtem

Błyskiem w oku

I prostym zachwytem

I zgodą na trwanie

W wymiarze podłogi

Między oknem a stołem

Ubogim

Wybieram

Jedną z dwóch połówek

On czeka

Kiedy znów przemówię

I powiem że jestem

Kompletna i cała

Że dobrze tak dobrze

Wybrałam

Dokoła kota

Krążę dokoła kota

To nie jest hipopotam

To nie jest żadna żaba

Tylko ja jestem słaba

Chodzę dzień w dzień dokoła

Czule na niego wołam

Kocie mój miły kocie

Mam z tobą tysiąc pociech

Zmień się

Trochę zmień się

Zmień się na lepsze

Wyjdziesz na ludzi

Proszę zmień się

Trochę zmień się

Świeże powietrze

Niech cię obudzi

Wystawię cię na pole

Mój orle i sokole

Pójdziesz poszukać myszy

Piesek cię nie usłyszy

A ty się ciągle drapiesz

I leżysz na kanapie

Piwo po nocach sączysz

A masz być łowcą rączym

Zmień się

W tym kocie mały książę

Może go zbudzić zdążę

I może mi się uda

Bo miłość czyni cuda

Pójdziesz do pracy wreszcie

W Pradze lub w Budapeszcie

Nie będziesz gnił w bamboszach

Przyniesiesz trochę grosza

Zmień się

Perły w dywanie

Pękł naszyjnik ze sztucznych pereł

I rozsypał się po podłodze

Ja uwielbiam ganianie pereł

Chociaż za tą prawdziwą chodzę

Leci perła jak dziad kulawy

Od fotela do krawężnika

Ja popycham ją dla zabawy

Aż w kudłatym dywanie znika

O piękna perło

Prawdziwa perło

Daj się odnaleźć

W wielkim dywanie

O piękna perło

Szlachetna perło

Szukam cię stale

Moje kochanie

Druga wpadła w krąg niepamięci

Mój dylemat kładę na wadze

Czy jej warto chwilę poświęcić

Czy odszukać jej nie poradzę

Z czasem wyszła niechętna blada

Osaczona w swych pytajnikach

I w kolejną rozterkę wpada

Po czym znowu w dywanie znika

O piękna perło

Perły ganiam po całym salonie

Ale każda w dywanie utonie

A ta jedna jedyna prawdziwa

Też się chyba tam właśnie ukrywa

O piękna perło

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Wstęp do występów

Pierwsze kroki do Piwnicy

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie