Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Może nie ma Mickiewicza i nie ma Miłosza, ale jest Zabłocki!
Urodził się w Warszawie. Jako chrześniak Agnieszki Osieckiej skazany na pisanie, choć jeg ojciec Wojciech był architektem i szablistą z olimpijskim złotem, a mama – Alina Janowska – sławną aktorką. Czy w życiu kogoś takiego może być tak, że nie dzieje się nic?
Stolicę szybko zamienił na Kraków. Miasto zdobył od piwnicy, i to nie byle jakiej, bo tej Pod Baranami – zamiast pozostać przy nieszkodliwych rymowankach, zabrał się za piosenki. Można było pomyśleć, że na chwilę spocznie na ławeczce, ale nic z tego. Ruszył dalej, by osobiście podbijać świat.
W najnowszej książce Michał Zabłocki prezentuje swoje znane piosenki od nieznanej dotąd strony. Wybrał te najlepsze i opowiedział, jak powstawały. Do współpracy zaprosił także artystów, którzy te piosenki śpiewali – Grzegorza Turnaua, Agnieszkę Chrzanowską, Czesława Mozila, Rafała Golca i wielu innych. To historie pełne humoru, wspomnień i anegdot – o pisaniu, śpiewaniu, niezapomnianych spotkaniach artystów. Oraz o tym, co dzieje się między ciszą a ciszą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 129
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2025 by IWR WE sp. z o.o.Copyright © 2025 by Michał Zabłocki
Redaktor prowadzący: Michał WilkAdiustacja językowo-stylistyczna:Magdalena Kędzierska-Zaporowska Korekta: Dorota Marcinkowska | Na pomoc tekstom Redakcja techniczna: Paweł Kremer Projekt okładki i ilustracje: Agata Dębicka
Wydanie I | Kraków 2025
ISBN ebook: 978-83-8404-092-8
Emocje Plus Minus, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków Dział sprzedaży: [email protected]
Plik przygotował Woblink
woblink.com
Dawno, dawno temu, za górami, za lasami wszyscy moi dziadkowie, a także później – co ma swoje logiczne uzasadnienie – i moi rodzice ujawniali jedno po drugim talenty do pisania zręcznych rymowanek i okolicznościowych wierszyków. Zostało to udokumentowane maszynopisami i manuskryptami odnalezionymi w rodzinnym archiwum. Nie dotarły do mnie jednak słuchy o pisaniu piosenek przez któregokolwiek z moich antenatów. Można zatem powiedzieć, że tą gałęzią działalności artystycznej zajmuję się w rodzinie jako pierwszy i jak na razie jedyny.
To wspaniałe, gdy nie trzeba mierzyć się z jakimiś przeszłymi, a jeszcze, nie daj Boże, nadmiernymi sukcesami przodków, przynajmniej we własnej branży. I tak by było w moim przypadku, gdyby nie fakt, że rodzice zgotowali mi na własne życzenie problem, proponując objęcie trudnej funkcji matki chrzestnej nie komu innemu, tylko mistrzyni piosenkarskiego słowa Agnieszce Osieckiej.
Co można zrobić, gdy otrzyma się w darze matkę chrzestną, która stanowi niedościgły wzór do naśladowania akurat w dziedzinie własnych zainteresowań? Załamać się. I stałoby się tak niechybnie i w moim wypadku, gdyby nie to, że natura obdarzyła mnie błogosławieństwem głupoty. W głupocie swojej bowiem nie powiązałem wszystkich tekstów Agnieszki z nią samą i w błogiej nieświadomości posuwałem się nawet do tego, by na różnych etapach mojej przygody z pisaniem piosenek objawiać jej swoje pierwociny.
Pierwszy tekst napisałem w wieku jakichś dziesięciu lat i była to piosenka powitalna na cześć mamy wracającej z dalekiej podróży. Ponieważ tata, znany szablista i czterokrotny olimpijczyk, jeździł sporo po świecie, w naszym domu zawsze były pod ręką najnowsze czarne płyty ze światowymi przebojami. Słuchaliśmy więc wielu piosenek, które w Polskim Radiu puszczano rzadko, ale i tak stawały się popularne dzięki swej sile wyrazu. To mi bardzo pomogło w późniejszej karierze autora tekstów. Szybko zrozumiałem, że choć radio nie zawsze będzie grało moje dziełka, piosenki dobre i tak dotrą do ludzi – jak do rodziny i głównej adresatki dotarła moja pierwsza piosenka, którą napisałem do muzyki popularnego w latach siedemdziesiątych Bobby’ego Vintona Roses are red. Szło to mniej więcej tak:
Mama daleko jest.
Samotnym jest jak pies.
Mama koncerty gra,
a tutaj tęsknię ja.
O mamo do mnie wróć,
koncerty swoje rzuć.
Przy stole z nami siądź
i zawsze razem bądź.
Tekst ten powstawał zresztą chyba z udziałem ojca, a odtworzyła go teraz z niezawodnej pamięci moja młodsza siostra Kasia. Więcej grzechów nie pamiętam. Pieśń została wykonana wielokrotnie, zresztą, jak to w okolicznościach rodzinnych bywa, także przy szerokim audytorium świątecznym, w charakterze niemalże kolędy, więc można powiedzieć, że stała się hitem.
Co zatem Mistrzyni Piosenki mówiła o moich tekstach, gdy zasiadała w fotelu przy moim łóżku i cierpliwie wsłuchiwała się w odczytywane sobie wiersze? Powiem zupełnie szczerze i bezczelnie: nie pamiętam. Zapoznawałem ją z moimi tekstami bardziej z uprzejmości niż z ciekawości, a w dodatku była to uprzejmość nie wobec niej, ale wobec mojej mamy, która słusznie uznawała, że Agnieszka powinna się wypowiedzieć. No więc się wypowiadała. Ale już tym, co mówiła, zupełnie nie byłem zainteresowany.
A więc nie tylko głupota, ale i ignorancja. A nawet nie tyle ignorancja, ile zwykła bezczelność młodego człowieka uchroniły go od samobójczych porównań i kompromitujących zestawień.
Z piosenką stykałem się też na co dzień w szkole. Śpiewałem w chórze, a nawet i solo na wszelkiego rodzaju akademiach. Szczególnie zapadło mi w pamięć jedno zdarzenie sceniczne. Oto z wizytą do naszej szkoły przyjechała delegacja jakichś sowieckich władz. Nasz oddział Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej musiał się godnie zaprezentować, a tym godnym reprezentantem okazałem się ja z piosenką Taczanka. Oczywiście a capella. I oczywiście po rosyjsku.
Bardzo było to trudne, zwłaszcza że mało co rozumiałem z tekstu, no i oczywiście pogubiłem się całkiem już w drugiej zwrotce, konfabulując coś niemiłosiernie. Doszedłem, co prawda, do końca, a polscy słuchacze wcale się nie zorientowali, że wymyśliłem na poczekaniu wszystkie słowa w języku, któremu trudno byłoby nadać jakąkolwiek nazwę. Rosjanie byli chyba jeszcze bardziej zdezorientowani. Na szczęście ni w ząb nie znali polskiego, więc mogło się im zdawać, że właśnie z gracją się nań przerzuciłem. W każdym razie zareagowali entuzjastycznie. Brawa zebrałem gromkie i straszliwa wpadka zakończyła się niespodziewanym sukcesem.
Jako etatowy wykonawca różnego rodzaju szkolnego repertuaru nie mogłem przeoczyć okazji, która się trafiła, gdy byłem w siódmej klasie. Otóż ogłoszono konkurs na hymn naszej szkoły podstawowej im. 6. Pułku Piechoty. Kto wie, to wie, a kto nie wie, niechaj się dowie, że był to jedyny pułk Ludowego Wojska Polskiego, który w czasie powstania warszawskiego próbował sforsować Wisłę pomimo wyraźnych rozkazów, że powstańcom z pomocą iść nie wolno. Patronów mieliśmy więc godnych, nawet z dzisiejszego punktu widzenia.
Napisałem nie tylko tekst piosenki o 6. Pułku, lecz także i muzykę. Z zapisem nutowym pomogła mi pani, która udzielała mi w domu prywatnych lekcji. Wsparła mnie również przy akompaniamencie. Nie wiem, jak wiele prac konkursowych nadeszło, ale i tak sukces był bezapelacyjny. Oto po kilku tygodniach prób wykonałem z towarzyszeniem chóru hymn, który okazał się zwycięski. Słuchała go oczywiście cała szkoła – nauczyciele i uczniowie. Bardzo to było piękne i podniosłe wydarzenie, ale i tak blednie wobec faktu, że aż do likwidacji Szkoły Podstawowej nr 176, czyli przez ładnych kilkadziesiąt lat, utwór ten był śpiewany na każdej szkolnej uroczystości.
Jego tekst przytaczam także wyłącznie dzięki niezawodnej pamięci siostry Kasi, która była młodsza ode mnie o pięć lat i przez wszystkie lata swojej podstawowej edukacji odśpiewywała go z koleżankami. Oczywiście z pamięci.
Gdy polny wiatr odrzucił włosy
i czapkę zsunął, poniósł w dal.
Na froncie słychać wojny głosy:
Nabij pal i nabij pal!
Tam idzie szereg za szeregiem,
to Szósty Pułk Piechoty.
On walczy z mrozem i ze śniegiem,
Walczy, nie czując słoty.
Niejeden zginął nasz bohater,
wiele przelali swojej krwi,
a w naszej szkole pamięć o nich
przetrwa po wszystkie dni!
Tam idzie szereg za szeregiem,
to Szósty Pułk Piechoty.
On walczy z mrozem i ze śniegiem,
Walczy, nie czując słoty.
Hymn Szkoły Podstawowej nr 176 im. 6. Pułku Piechoty w Warszawie, Michał Zabłocki, lat 13
I takie to były te moje pierwsze potyczki z tekstami. Prawdopodobnie wszystkie zostały w swoim czasie objawione Agnieszce Osieckiej. Straszne, nieprawdaż? Co mówiła Agnieszka? A bo ja wiem… Łudzę się, że chwaliła, ale możliwe, że nie za bardzo, bo faktem jest, że w miarę, gdy dorastałem, piosenka jako gatunek poszła u mnie w odstawkę. Zupełnie zaprzestałem też wokalnych występów scenicznych i skupiłem się na liryce, którą w końcówce lat siedemdziesiątych wspaniale wykładał w XLI LO im. Joachima Lelewela w Warszawie nasz wychowawca i przewodnik po literaturze Stanisław Falkowski, zwany niżej po prostu Staszkiem.
Do 1998 roku mieszkałem sobie na Żoliborzu i… nagle znalazłem się w Krakowie. Jak do tego doszło? Wszystkiemu oczywiście winne były piosenki. Ale na początku – wiersze. Licealne poezjowanie pod okiem – czy też raczej może w cieniu – Staszka nie odbywało się bez przeszkód. Przeszkodą był sam nauczyciel i mentor, który z jednej strony dopingował do pisania, a z drugiej – bardzo w nim ograniczał. Na przykład kazał mi zredukować moją sążnistą i nieokiełznaną prozę do tego stopnia, że jeśli w pierwszej klasie ogólniaka każde moje wypracowanie liczyło kilkanaście stron papieru podaniowego, to w klasie czwartej już tylko jedną, a w dodatku pisane było w punktach – bardziej jako konspekt niż płynna narracja.
Poezja nie podpadała wprost pod krytykę nauczycielską, bo po prostu nie mieściła się w zakresie obowiązków szkolnych, ale mimo to dostarczałem Staszkowi wszystkie nowe wiersze, których było, o ile pamiętam, bardzo dużo. Oczekiwałem wskazówek i starałem się do nich stosować, ale w pewnym momencie mentor stwierdził, że poety ze mnie nie będzie. Może niejeden adept sztuki pisarskiej by się załamał po takim podsumowaniu, ale tutaj wyszła jakaś przedziwna cecha mojego charakteru i przeciwność tylko mnie zmobilizowała. Przestałem dawać Staszkowi wiersze, ale pisałem coraz więcej. „U Zabłockiego ilość przechodzi w jakość” – mawiał mój kolega z ławy szkolnej, wtedy także poeta, późniejszy specjalista od Wergiliusza Jacek Wójcicki (nie ten, nie ten!).
Było mi z tym samodzielnym pisaniem bardzo dobrze, a nawet znakomicie, choć brakowało mi jednego – czytelnika. Pewnej pięknej niedzieli za oknami willi moich rodziców przechodzili dwaj wielcy artyści: Andrzej Wajda i Piotr Skrzynecki. Mama pomachała do nich z okna i po chwili siedzieli z nami przy śniadaniu. Nie wiedziałem nic o Piotrze, ale ona wiedziała wszystko, więc zaproponowała, żebym podarował mu swoje wiersze. I tak właśnie Piotr S. wszedł w posiadanie czarnej teczki z napisem „Turniej o szablę Wołodyjowskiego”, w której zgromadziłem kilkadziesiąt tekstów przepisanych maszynowo na popularnej wtedy „przebitce”, czyli bardzo cienkim papierze.
Nie minął tydzień, a Piotr Skrzynecki zadzwonił, zapraszając mnie na wieczór autorski do Piwnicy pod Baranami. Było to niesamowite i bardzo zaskakujące wydarzenie, ale nie do końca wierzyłem, że chodziło mu o moje wiersze. Podejrzewałem – i chyba nie bez podstaw – że najważniejszym impulsem okazać mógł się pomysł, że „Janowska Alina przeczyta wiersze syna”. Prawda, że chwytliwy slogan reklamowy? Przyjechaliśmy zatem do Piwnicy, a mama zaczęła czytać. Czytała jednak za bardzo aktorsko i w ogóle ze zbytnią celebrą, więc postanowiłem jej przerwać, odebrałem teksty i przeczytałem sam. Publiczność tłumnie przybyła na Janowską dostała nagle Zabłockiego i połknęła to z wdziękiem, tak samo jak z wdziękiem mama zeszła ze sceny, pozostawiając mnie w świetle jednego, biednego piwnicznego jupiterka.
Wróciliśmy do domu, ale teczka została w Piwnicy. I niespodziewanie znowu telefon. Jan Kanty Pawluśkiewicz napisał muzykę do dwóch wierszy i tak stworzoną piosenkę przejęła Anna Szałapak. Przyjeżdżaj. Co było robić? Przyjechałem i z miejsca poczułem się jak król życia artystycznego. Piękna, wschodząca piwniczna gwiazda, cała w bieli, śpiewała moje wiersze, a ja, przybysz z odległego warszawskiego świata, nagle okazałem się ciekawym i intrygującym przeciwieństwem tego wszystkiego, z czym krakowianom kojarzy się stolica.
Wróciłem na ten swój celebrycki Żoliborz już jako ktoś inny, bo śpiewanie Ani i kompozycja Kantego zrobiły ze mnie kogoś innego. Chyba lepszego. Bardziej wrażliwego. W ogóle jakoś tak mi się w tej Piwnicy zaczęło podobać, ale dalsza współpraca z Anią nie była mi pisana z bardzo banalnego powodu. W paradę weszła mi… moja własna mama chrzestna! Po sukcesie piosenki Zaklinanie czarowanie panie się spotkały, zaprzyjaźniły i zadzierzgnęły współpracę o wiele bardziej perspektywiczną niż ta, którą byłem w stanie zaproponować ja. Ania stała się nową muzą Agnieszki, dzięki czemu powstało wiele wspaniałych piosenek.
Na kolejną szansę współpracy z Anną Szałapak czekałem blisko trzydzieści lat. W międzyczasie przeprowadziłem się do Krakowa i zamieszkałem w mikroskopijnym mieszkanku przy ul. Bernardyńskiej 11, tuż przy samym Wawelu, z oknem wychodzącym wprost na wieżę sandomierską. I właśnie tam przy okazji kolejnej edycji Parady Smoków, znanej krakowskiej imprezy plenerowej, spotkałem się z nią na ulicy.
„Myślę o tobie i myślę – powiedziała. – Czy napisałbyś dla mnie kilka piosenek o kotach?”. Koty nie stanowiły istoty mojego świata, ale też nie były mi obce, bo od pewnego czasu miałem „kobietę z kotem” i właśnie w mieszkanku pod Wawelem przez wiele lat zdobywałem wiedzę na temat jasnych i ciemnych stron obcowania z tym dzikim gatunkiem drapieżników.
W 2013 roku powstało czternaście piosenek z muzyką Zygmunta Koniecznego, Andrzeja Zaryckiego, Aleksandra Brzezińskiego i Bartosza Tomaszka, które Ania mozolnie przygotowywała i nagrywała z myślą o wydaniu albumu. Niestety prace się przeciągały, a Ania zapadała na zdrowiu. W 2016 roku, w ramach organizowanego przeze mnie Tygodnia Piosenki, zaprosiłem ją do wykonania całego koncertu, który przygotował z nią pianista Jasiek Kusek. I było to jedyne publiczne wykonanie tych utworów.
Ania zmarła w 2017 roku. Przy okazji kolejnej edycji Tygodnia Piosenki w roku 2018 udało mi się raz jeszcze zaprezentować publiczności ten materiał, zarejestrowany dwa lata wcześniej. Ani śpiewającej już tylko z ekranu towarzyszył na żywo cały zespół muzyczny. Rok później próbowałem wydać gotowy już niemal album w Agencji Fonograficznej Polskiego Radia, ale sprzeciwiła się temu spadkobierczyni artystki Maria Szałapak. Ania odeszła i w zapomnienie popadł cały ten zestaw piosenek, który miał zostać zatytułowany Anikoty.
Zaklinanie czarowanie
W nicu-cosiu coś z niczego
W pustkę życia człowieczego
Mały zastrzyk wierszowany
Balsam miękki sól na rany
W nicu-cosiu coś z niczego
Wciąż gorszego nie lepszego
Mały zastrzyk wierszowany
Balsam miękki sól na rany
Zaklinanie czarowanie
Dotykanie wytwarzanie
Tego bytu człowieczego
Ośmiodzienny tydzień stwórczy
Bosko-ludzki
Z poprawkami
Lepiej – gorzej
Z roku na rok się stwarzamy
Zaklinanie czarowanie
Rzeczywiście
Oczywiście
Niewyraźnie nieprzejrzyście
Wyście rzeczy
Wyście oczy
A ja sobie sen proroczy
Wyście co usłyszeliście
Wyście coście zbadaliście
A ja coście rozgnietliście
Czego życia zbawiliście
Zaklinanie czarowanie
Amen
Spokój
Spokój
Dzielę się ze świtem
Błyskiem w oku
I prostym zachwytem
I zgodą na trwanie
W wymiarze podłogi
Między oknem a stołem
Ubogim
Zamierzam
Zostać tu dni parę
I nie żal
Że mi się popsuł zegarek
Inaczej czas mierzę
Od czasu pewnego
Nikomu nic przecież
Do tego
Ty na mnie nie patrz
Jak na malowanie
Jak na obrazek
Powieszony w kuchni
Zrozum człowieka
Nic ci się nie stanie
W przeciwnym razie
Znów będziemy smutni
Spokój
Dzielę się ze świtem
Błyskiem w oku
I prostym zachwytem
I zgodą na trwanie
W wymiarze podłogi
Między oknem a stołem
Ubogim
Wybieram
Jedną z dwóch połówek
On czeka
Kiedy znów przemówię
I powiem że jestem
Kompletna i cała
Że dobrze tak dobrze
Wybrałam
Dokoła kota
Krążę dokoła kota
To nie jest hipopotam
To nie jest żadna żaba
Tylko ja jestem słaba
Chodzę dzień w dzień dokoła
Czule na niego wołam
Kocie mój miły kocie
Mam z tobą tysiąc pociech
Zmień się
Trochę zmień się
Zmień się na lepsze
Wyjdziesz na ludzi
Proszę zmień się
Trochę zmień się
Świeże powietrze
Niech cię obudzi
Wystawię cię na pole
Mój orle i sokole
Pójdziesz poszukać myszy
Piesek cię nie usłyszy
A ty się ciągle drapiesz
I leżysz na kanapie
Piwo po nocach sączysz
A masz być łowcą rączym
Zmień się
W tym kocie mały książę
Może go zbudzić zdążę
I może mi się uda
Bo miłość czyni cuda
Pójdziesz do pracy wreszcie
W Pradze lub w Budapeszcie
Nie będziesz gnił w bamboszach
Przyniesiesz trochę grosza
Zmień się
Perły w dywanie
Pękł naszyjnik ze sztucznych pereł
I rozsypał się po podłodze
Ja uwielbiam ganianie pereł
Chociaż za tą prawdziwą chodzę
Leci perła jak dziad kulawy
Od fotela do krawężnika
Ja popycham ją dla zabawy
Aż w kudłatym dywanie znika
O piękna perło
Prawdziwa perło
Daj się odnaleźć
W wielkim dywanie
O piękna perło
Szlachetna perło
Szukam cię stale
Moje kochanie
Druga wpadła w krąg niepamięci
Mój dylemat kładę na wadze
Czy jej warto chwilę poświęcić
Czy odszukać jej nie poradzę
Z czasem wyszła niechętna blada
Osaczona w swych pytajnikach
I w kolejną rozterkę wpada
Po czym znowu w dywanie znika
O piękna perło
Perły ganiam po całym salonie
Ale każda w dywanie utonie
A ta jedna jedyna prawdziwa
Też się chyba tam właśnie ukrywa
O piękna perło
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Wstęp do występów
Pierwsze kroki do Piwnicy
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
