38 obrazów - Agata Piłat - ebook + książka

38 obrazów ebook

Agata Piłat

4,3

Opis

Artur, świeżo upieczony student kulturoznawstwa, właśnie rozpoczyna nowy rozdział w swoim życiu. Przeprowadzka z rodzinnej wsi do wielkiego miasta sprawiła, że nareszcie czuje się wolny i zamierza z tej wolności bez zahamowań korzystać. Nowi znajomi, nowe fascynacje, nowe miejsca... Studencka codzienność zdaje się pochłaniać Artura bez reszty. A jednak chłopak nie podejrzewa nawet, jak niewiele tak naprawdę wie o sobie i jak bardzo zmieni go spotkanie z Krystianem, właścicielem gejowskiego klubu...

Już wkrótce obaj będą musieli zweryfikować wszystko, co do tej pory stanowiło cel ich życia, i na nowo przyjrzeć się sobie. Może się okazać, że emocjonalne tornado, w jakie przypadkiem wpadli, jest początkiem czegoś, na co nieświadomie czekali przez wiele lat...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 873

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (7 ocen)
3
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
blaczkowski

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych książek z gatunku LGBT. Cieszę się, że trafiła w moje ręce.
00

Popularność




1. Wolność wiodąca lud na barykady

OK. Przybyłem, zobaczyłem, ale wracać nie zamierzam! Choć gdybym wiedział, że tak to się wszystko potoczy, że kolejne kroki zmienią mnie i moje życie, że są prologiem do jakiegoś kuriozalnego planu zapisanego w kosmosie szyderczą literą losu, zastanowiłbym się z milion razy, czy aby na pewno wracać nie zamierzam.

Ale zacznijmy od początku. Poznański dworzec, rok pański dwa tysiące szesnasty. Mam w sobie pokłady energii, która mogłaby zasilać miasto przez millenium, gdyby tylko znalazł się geniusz potrafiący przekształcić ją w takie dobro narodowe. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Jestem wolny. Nareszcie! Koniec nadopiekuńczości matki, zgryźliwości ojca i dokuczania młodszej siostry. Oczywiście koniec też wiejskiej małostkowości, śledzenia sąsiadów i obgadywania po porannych zakupach – ktoś, kto nigdy nie mieszkał na wiosce, może nie być zorientowany, ale sklep i kościół to główne atrakcje towarzyskie i miejsca spotkań gospodyń zaciekawionych życiem innych. Nareszcie moja matka, czcigodna Krystyna, nie będzie musiała odpowiadać na setki podszywanych ironią pytań i uwag dotyczących oczywiście mojej osoby: A ten wasz Artur pali? Widziałam go wczoraj z papierosem. A ten wasz Artur ciągle chodzi w trampkach, to jakaś nowa moda? A ten wasz Artur mógłby obciąć włosy, myślę, że powinnaś go bardziej rygorystycznie wychowywać, Krysiu. I tak ciągle „a ten wasz Artur”… Teraz z pewnością zacznie się: A gdzie się ten wasz Artur podziewa? A studiuje? A co? Kulturoznawstwo? A co to za kierunek? Pożyteczny? Pewnie chleba mu nie da. Ach, ten wasz Artur… Już widziałem moją matkę Krysię z osławioną anielską cierpliwością i opanowaniem godnym dyplomaty, jak odpowiada na te wszystkie pytania, a w domu wzdycha ciężko, przeklinając mnie – tego naszego Artura.

Odetchnąłem głęboko – pierwszy oddech wolności zaczerpnięty śmierdzącym moczem i stęchlizną powietrzem dworca. Różnica pomiędzy atmosferą poznańskiego dworca a moją małą wioską jest przytłaczająca. Jest zgiełk, jest gwar, jest tłum ludzi przepychających się to do wyjść, to do peronów. Ktoś tam w pośpiechu kupuje bułki z szynką i serem i je, aż mu majonez kapie po brodzie. Kto inny czyta poranną gazetę. Nastolatek nieśmiało przegląda prasę porno na kioskowych półkach. Starsza pani ciągnie walizkę na kółkach i mruczy pod nosem, jakby wnuka za rękę prowadziła albo psa na smyczy, a nie zwykłą torbę. Ktoś z pewnością spieszy się do pracy, a kto inny znużony wraca z nocnej zmiany. Ktoś się spieszy do żony i dzieci, a kto inny do kochanki lub dziewczyny. Jest barwnie i nikt nie zwraca uwagi, że nie ma czym oddychać, że płuca wypełniają się mieszaniną dymów i rakotwórczych pierwiastków, że można to powietrze nożem ciąć, że przybiera stały stan skupienia, zachodzi w nim szereg reakcji chemicznych. Nikt się takim błahostkami nie przejmuje, każdy ma swoją podróż, jest na jej starcie lub mecie.

Ja jestem i na tym, i na tym. Zaczynam nowe życie, kolejny rozdział na własną rękę, bez niczyjej ingerencji, podpowiedzi i presji. Nie będzie mi już matka do ucha marudziła, że to źle, że tamto niedobrze, że coś mógłbym zrobić lepiej. Nie będzie już siostra głowy suszyć, że mam tyle czasu łazienki nie zajmować, nie przynosić za dobrych ocen, bo jej poprzeczkę podnoszę, a ona ma dość porównań do mojej osoby, które fundowała jej matka.

Stopa porusza się samoistnie do pierwszego kroku. Nawet lęku nie odczuwam, zatapiam się w tłum i mam wrażenie, że jestem w domu, że urodziłem się dla tej chwili, w której sterana podeszwa starego trampka dumnie przykleja się do miejskiego chodnika upstrzonego cętkami z gum do żucia.

Właśnie dziś, dwudziestego dziewiątego września roku pańskiego dwa tysiące szesnastego, Artur, chłopiec, który z płaczliwego przedszkolaka wyrósł na zbuntowanego nastolatka, przyrzeka sobie, że będzie prowadził bujne życie studenckie, pełne imprez, alkoholu, będzie wierny swoim ideałom, przez które był wiecznie nierozumiany i traktowany jak dziwak, no… i będzie też się trochę uczyć, żeby jednak tuż po pierwszym semestrze nie skończyć na wycieraczce przed drzwiami rodzinnego domu i ojcem, który w razie wystąpienia takiej ewentualności już zabezpieczył moją przyszłość i trzyma etat w rodzinnym warsztacie samochodowym.

Dobra… nowe życie nowym życiem, ale musiałem się dostać na stancję, której poszukałem tydzień wcześniej – czyli ogólnie cud, że udało mi się znaleźć wolny pokój. Oczywiście, że wolałbym akademik, ale akurat na tę uczelnię przyjęli mnie z listy rezerwowej i w akademiku wolnego miejsca ze świecą szukać. Esz, akademik! Legendy krążyły, co się w takich przybytkach wyprawia, i aż żołądek ściskało, że nie będę naocznym świadkiem lub uczestnikiem takich baletów, choć miałem nadzieję, że na mojej stancji wcale nie będzie gorzej. Niestety ta lista rezerwowa pokrzyżowała mi plany, ale na szczęście finał taki, że mam gdzie mieszkać.

Miałem w zanadrzu inne uczelnie, ale kryteriów wyboru było kilka, między innymi musiała być publiczna, musiało to być kulturoznawstwo lub coś w ten deseń, no i musiała być oddalona od domu w przedziale od dwustu do dwustu pięćdziesięciu kilometrów – daleko na tyle, by moja rodzinka poskąpiła na paliwo do starego forda ojca (kto wie, czy by nawet tyle przejechał), ale blisko na tyle, bym nie wydał majątku na bilet PKP i nie jechał do domu kilka dni (choć przy naszych rodzimych Polskich Kolejach Państwowych, czyli Poczekasz Kurwa Poczekasz, było to całkiem możliwe).

Oczywiście Poznania również nie znałem, byłem tu tylko raz, tydzień wcześniej, gdy kupiłem gazetę z lokalnymi ogłoszeniami i dzwoniąc i chodząc, szukałem pokoju. Nie był to może cud, ale tanio. Wprawdzie za pierwszy miesiąc zapłacił za niego ojciec i dostałem jeszcze pięćset złotych kieszonkowego, ale do grudnia musiałem już mieć pracę, by opłacać pokój samemu. Wiedziałem, że jeśli mi się to nie uda, dostanę pieniądze od rodziców, ale chciałem się wreszcie uniezależnić. No i uniknąć narzekania Krystyny: „A nie mówiłam? Wiedziałam! Widzisz, Kazik, cały czas ci powtarzałam, że on się do roboty nie nadaje, teraz będziesz płacił za te jego studia, nie wiadomo w sumie jakie”. Cała Krysia – anioł, nie kobieta.

Pierwsze trzy złote ze skromnego miesięcznego budżetu wydałem na plan miasta. Zważając na to, że zapewne jeszcze przez jakiś czas będę poruszał się po mieście jak po omacku, uważałem, że to trafiona inwestycja.

Rozłożyłem go na chodniku i szybko prześledziłem pobliskie ulice – jak się spodziewałem żadna z nich nie była tą, którą miałem zapisaną na kartce jako nowy adres zamieszkania. Zajęło mi to dwadzieścia minut, ale w końcu ją znalazłem. Zapomniałem jednak, że na mapach wszystko wygląda bliżej, i w tym wypadku nie było inaczej. Jedna przecznica, dwie, trzy, wszystkie miały po kilka centymetrów, więc ile mogło mi zająć przejście ich i dotarcie do celu? No i miało to swój aspekt naukowy – nauczę się nazw kilku ulic i poznam trochę miasto.

Jak ograniczony jest umysł humanisty pojąłem dopiero po dwóch godzinach marszu po tych kilkucentymetrowych ulicach. „Palcem po mapie” nabrało dla mnie nowego znaczenia. Torba ciążyła mi na ramieniu, odcinała prawidłowy obieg krwi w ręce, aż mi palce zbielały. Zbyt zmęczony, by cieszyć się dotarciem do celu, rzuciłem tylko okiem na obskurną, kiedyś prawdopodobnie szarą kamienicę z odpadającym tynkiem i napisem wysmarowanym na ryzalicie czarnym sprayem „huj w dupę policji”. Widok zdecydowanie nie zachęcał, by wejść do środka, tak samo jak drzwi wejściowe, zapewne niegdyś piękne, przedwojenne, dziś z kilkuwarstwową farbą olejną, w wielu miejscach odpadającą, ukazującą kolorowe oblicza z przeszłości. Próbowałem sobie przypomnieć, dlaczego wcześniej nie zwróciłem uwagi na ten, łagodnie mówiąc, mało atrakcyjny widok… No tak, znaleźć coś tydzień przed rozpoczęciem semestru, i w dodatku za trzysta pięćdziesiąt złotych, graniczyło z cudem. Może z zewnątrz odstraszało, ale pamiętam, że pokój był w miarę przytulny.

Nacisnąłem przycisk na domofonie oznaczony nazwiskiem właścicielki i chwilę odczekałem, nim odezwał się kobiecy głos.

– Artur Wasilewski, mieszkam tu od…

– Tak, tak, wiem. Wchodź. – Kobieta ponagliła mnie zniecierpliwiona, jakbym przeszkodził jej w ważnej sprawie.

Popędziłem na drugie piętro, a drzwi czekały już na mnie otwarte. Tuż za nimi kryła się moja rozmówczyni i zdecydowanie nie była to pani Zofia – wyrafinowana kobieta po sześćdziesiątce, na swój wiek jeszcze atrakcyjna, szczupła, choć z fryzurą i makijażem rodem z futurystycznych filmów z lat osiemdziesiątych.

– Szybciej, spieszę się – ponagliła mnie, gdy stałem w progu i ostentacyjnie gapiłem się na nią, hm… półnagą, bo w pośpiechu wciągała na siebie mieniącą się granatową sukienkę. – Zapnij suwak – poleciła, odwracając się do mnie plecami, odgarniając długie blond włosy na jedno ramię.

Przez moment mocowałem się z zamkiem, aż w końcu mi się udało, ale chwilę potem zmusiła mnie, by zapiąć jej na szyi drobny, srebrny łańcuszek.

– Tu masz klucze, tu listę mieszkańców; jakby znowu ktoś zapomniał klucza, masz wiedzieć, kogo wpuszczać. Tu łazienka, tu toaleta, tu kuchnia – pokazywała w pośpiechu każde pomieszczenie, gdy szliśmy korytarzem. – Weź w lodówce wolną półkę i sobie ją podpisz. Nie kradniemy jedzenia, rozumiesz? – Spojrzała na mnie wymownie, przeszywając na wskroś niebieskimi oczyma. Pokiwałem tylko głową i poszliśmy dalej. – To twój pokój. Zofia będzie jutro rano po pieniądze. Jakby ciebie nie było, zostaw w kopercie na lodówce. Uprzedzam pytanie: nie, nie zginie.

Staliśmy już przy drzwiach jednego z pokoi, a ja nadal patrzyłem na nią oniemiały.

– Artur – wydusiłem w końcu, podając jej dłoń.

– Hanka. – Pokazała na różowe serduszko przylepione na drzwiach pokoju, przy którym staliśmy. Tak, mogłem się tego domyślić, jeśli jej imię było w nim napisane. – A, i jeszcze jedno: na drzwiach w kiblu masz regulamin, przeczytaj sobie i przestrzegaj. I uprzedzam pytanie: kibel to jedyne miejsce, gdzie wszyscy mają czas na czytanie, dlatego właśnie tam.

– Dobra – odrzekłem, ale moja odpowiedź dotarła jedynie do zamkniętych drzwi, bo ona już za nimi zniknęła.

Wzruszyłem ramionami. OK, nie musimy się teraz poznawać, siadać przy herbatce i gawędzić o rzeczach całkiem niezobowiązujących.

Krzątała się jeszcze chwilkę, stroiła, dopieszczała makijaż, aż zniknęła otulona czarnym płaszczykiem, zakrywającym jej kreację.

Mój pokój nie był apartamentem w Hiltonie. Ot co, stara szafa na ubrania, jednoosobowe łóżko okryte kocem w szkocką kratę, biurko i krzesło. Ściany w pastelowym pomarańczu, nieupstrzone żadnym obrazkiem, ale świeżo malowane, aż żal było je szpecić plakatami, jeszcze by farba odpadła wraz z klejem taśmy, a niepotrzebnych kosztów nie było mi teraz trzeba.

Wypakowałem skromną torbę, poukładałem ubrania w szafie i tak, jak przykazała Hanka, zająłem jedną półkę w lodówce, akurat środkową. Pierwsza była Hanki i jak zdążyłem zauważyć, pełna była jedzenia, które dziewczyna sama gotowała. Kolejna należała do niejakiego Arka i oprócz topionego serka nie znajdowało się na niej nic innego. Pod moją umiejscowił się Konrad i same butelki piwa, a w szufladach Kasia i Krzyś – i alkohol, i jedzenie. No cóż, na mojej na razie ustawiłem to, co mi matka przygotowała, a i tak była to tylko połowa tego, co miałem zabrać. Moja matka, typ zamartwiającej się kwoki, wolała zabezpieczyć mnie na każdy apetyt, jaki mnie najdzie – na przykład bigos lub schabowe.

– A co ty w tym Poznaniu będziesz jadł, co? Weź jeszcze to, o i to, i to też.

A ja jak kilkulatek miałem ochotę powiedzieć „no weź się, mamo”. Zabrałem ze sobą tylko to, co uznałem za niezbędne. Laptop, kilka ubrań, przybory toaletowe, zeszyt, długopis i jedzenie – bo tego akurat nie mogłem mamie odmówić. Torba i tak była wielka, ciężka i wypchana po brzegi, aż się zamek rozszedł, więcej nie dałbym rady unieść.

Do wieczora nie widziałem nikogo z moich współlokatorów. Kręciłem się to tu, to tam, wyglądałem za okno, wgapiałem się w puste ściany. Zrobiłem dokładne oględziny łazienki, toalety i kuchni. Chciałem zaparzyć sobie kawę, ale stwierdziłem, że własnej nie posiadam, a cudzej brać nie wypadało już pierwszego dnia.

Udałem się na spacer po okolicy. Kilkaset metrów dalej, na tej samej ulicy, znalazłem supersam. Kupiłem kawę, herbatę, wodę mineralną i chleb i bardzo pożałowałem, że jednak nie zabrałem tego z domu, gdy mama proponowała.

Po powrocie próbowałem połączyć laptopa z wifi, ale nigdzie nie mogłem znaleźć hasła do sieci, z kubkiem gorącej kawy tłukłem się więc po pokoju jak bezpański pies. Ciekawe, co teraz robiła mama? Zerknąłem na zegarek. Pewnie szykowała kolację, Agata odrabiała lekcje, tata za piętnaście minut wróci z warsztatu. Będą siedzieć przy stole, mleć w ciszy, aż w końcu matka nie wytrzyma, zacznie wzdychać i chrząkać: „A co ten Artur robi? Myślisz, Kazik, że przyrządzi sobie coś do jedzenia?”. Już słyszę, jak się mamuśka zamartwia, jak ojciec serwuje jej „przestań, Krystyna, dorosły jest”. I pierwszy raz od pożegnania na dworcu PKP zaczynam się bać. Nie. Pierwszy raz odkąd otworzyłem list z uczelni, a w nim drukowanymi literami błyszczało „PRZYJĘLIŚMY PANA”. Bo czy faktycznie sobie poradzę? Już nawet nie chodziło tu o naukę, o te książki i skrypty, ale o całokształt mojej egzystencji. Wyfrunąłem z gniazda, jestem sam, wkraczam w dorosłość, a dorosłość nie jest wybitnie zachwycająca. Odpowiedzialność, rachunki… Powoli dociera do mnie, że od dziś sam jestem sobie panem i od moich decyzji podjętych teraz, na studiach, będzie zależna moja przyszłość. Zaczynam się bać tak na poważnie, może praca w warsztacie ojca to nie taki zły wybór? Ale po chwili nabieram haust poznańskiego powietrza, liczę do dziesięciu i się uspokajam. Przecież czekałem na tę chwilę. Pewnie popełnię milion błędów, ale do PIT-ów, ZUS-ów i innych MUSÓW mam jeszcze kilka lat, które muszę dobrze wykorzystać. Nie ma się czego bać, bo choć mama zawsze powtarza, że jestem taki niegramotny, nieżyciowy, wierzę, że sobie poradzę.

Po południu jak chmura gradowa przeszła po korytarzu Hanka i od razu popędziła do własnego pokoju. Wieczorem usłyszałem dziewczęcy chichot i szept chłopaka cicho skradających się do pokoju tuż obok mojego, więc zapewne byli to Kasia i Krzyś.

Nawet kolacji nie zjadłem, taki byłem przejęty swoim pierwszym noclegiem poza domem. Tarzałem się we flanelowej pościeli pachnącej wybielaczem. Próbowałem zasnąć, układać myśli, oswajałem się z nowymi zapachami, odgłosami, aż w końcu zasnąłem, przytłoczony nadmiarem bodźców.

W środku nocy obudził nas wszystkich dzwonek do drzwi, na który jednak nikt nie zareagował. Wył przeraźliwie kilka minut, po czym z pokoju obok rozległo się wołanie: „Hania, otwórz!”, i dobitna odpowiedź: „Spierdalaj!”.

– Niech nowy otworzy! Mamy nowego? – odpowiedział ten sam męski głos. – No to niech, kurwa, otworzy! – dodał po chwili.

Nie miałem ochoty się sprzeciwiać, w końcu prawda, byłem nowy. Podpadanie już pierwszego dnia to słaby pomysł. Nie było też sensu udawać, że śpię, bo te wrzaski zmarłego by obudziły. Zwlokłem się z łóżka i podążyłem do domofonu. Zanim przybyły – jak się potem okazało, dwoje przybyłych – wszedł na górę, zniknąłem już w swoim pokoju, próbując nie zwracać uwagi na pijacki bełkot.

– Zamknij drzwi! – zawołała Hania.

– Gdzie klucz?!

– Tam, gdzie zawsze, zakuty głąbie!

Po chwili rozległ się zgrzyt zamka i głośny tupot stóp.

Rano nikt nie komentował tego nocnego wybryku – widać zdarzały się one na tyle często, że wszyscy zdołali do nich przywyknąć.

Lokatorów tego wesołego przybytku spotkałem o poranku, w kuchni, gdy zaspany, przecierając oczy, wszedłem do niej w samych spodniach od dresu. Akurat trafiłem w środek przekomarzań. Łamało mnie w karku – zanim to łóżko zechce przyjąć mnie jak swojego, minie jeszcze wiele nocy nieprzespanych, przeplatanych bólem nadwyrężonych mięśni.

– No, Hania, nie bądź żyła i daj kanapkę. – Brunet z wyraźnie widocznym na twarzy kacem patrzył na dziewczynę zajadającą ze smakiem śniadanie.

– Spierdalaj, Arek, mówiłam, nie chlej tyle. – Usiadła bokiem na krześle i chwyciła talerz w rękę.

Zawtórował jej śmiech niewysokiej szatynki z krótko przystrzyżonymi włosami, siedzącej na kolanach postawnego blondyna.

– Hej wszystkim – powiedziałem. – Jestem Artur.

– Wiemy. Już oglądaliśmy twoje domowe żarcie. Słuchaj, dam ci puszkę piwa za dwa schabowe, wchodzisz w to?

To z pewnością Konrad, bo tylko on był bogaty w walutę zwaną piwem. Wyjąłem talerz ze schabowymi własnoręcznie przygotowanymi przez Krystynę i poczęstowałem Konrada, po czym zwinnie przestawiłem puszkę piwa na swoją półkę. Uradowany Konrad podzielił się z Arkiem, a od Krzysztofa dostał chleb.

– Widzisz, Hania, są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie – skwitował z obrażoną miną.

– Beach, please. – Zerknęła na niego niechętnie.

Jak się zorientowałem na wspólnym śniadaniu, nieprzebierająca w słowach Hanna była z nas najstarsza, robiąc drugi rok magisterki ze skandynawistyki. Mieszkała tu już szósty rok, mając do czynienia z różnego rodzaju lokatorami. Z tego też powodu stała się prawą ręką pani Zofii, i z tego też powodu pani Zofia rzadko przychodziła, by doglądać mieszkania. Kaśka i ja byliśmy najmłodsi i dopiero co wprowadziliśmy się do tego domu. Kasiowy Krzyś studiował na drugim roku wychowanie fizyczne, ona sama zaś socjologię. Konrad i Arek razem chodzili już wcześniej do liceum, teraz będąc na drugim roku – Konrad na filmoznawstwie, Arek na filologii hiszpańskiej. Dziwna mieszanina ludzi, w którą musiałem się bezkonfliktowo wtopić, w końcu planowałem mieszkać tu przynajmniej przez rok, no chyba, że mi się jednak nie powiedzie, choć takiego scenariusza nie brałem pod uwagę… warsztat w końcu, co nie…

– Siadaj, Artur – zreflektował się Konrad, mówiąc do mnie z pełną buzią i przy okazji plując na obłożony ceratą stół.

– Konrad. Kurwa. – Hanka przewróciła oczyma, wyraźnie zdegustowana. – Czy ty się w oborze wychowałeś?

– Weź ty tak przy nowym nie bluzgaj, co? – Zerknął na nią wymownie.

– Nie, no spoko – powiedziałem. – Nie musicie dla mnie zmieniać swoich przyzwyczajeń. – Usiadłem na wolnym miejscu.

– Przestań. Trzeba go w końcu wychować. Jego przyszła żona będzie nam za to wdzięczna do końca życia.

– Jak w ogóle jakaś go zechce. – Krzysztof roześmiał się, a Konrad zerknął na nich złowrogo, a potem otaksował wzrokiem Arka, który również podśmiewał się pod nosem.

– A, słuchaj, Artur, bo mi się wczoraj spieszyło – zaczęła Hania – ale mamy taki zwyczaj, że co tydzień wrzucamy do świnki po dziesięć złotych. – Wskazała na słoik po ogórkach stojący na kredensie. – Co poniedziałek – dodała. – Kasa idzie na dobro wspólne: papier toaletowy, płyn do mycia naczyń, worki na śmieci, środki czystości, kawę, herbatę i takie tam.

Kiwnąłem tylko na zgodę. Niezły pomysł w sumie. Widać trafiłem na całkiem już zgraną grupę. Na szczęście nigdy nie miałem problemów z aklimatyzacją i kontaktami międzyludzkimi, więc powinienem sobie poradzić.

Radziłem sobie całkiem nieźle, tak przynajmniej myślę. Czekałem w końcu na ten wyjazd do Poznania całe wakacje… co ja mówię, całe życie czekałem, choć mama chciała mnie zatrzymać w domu. „A czy ty sobie poradzisz na tych studiach, w mieście? A co ty będziesz jadł?”. Chodziła za mną jak zmora, aż ojciec, poczciwy Kazik, musiał ją doprowadzić do porządku. „A co ty, Kazik, wiesz o życiu!” – huknęła wtedy i zaczęło się od nowa. Szczęśliwie nie padło na mnie. „Poszedłby do zawodówki w mieście, niedaleko do domu i praca gwarantowana, a jemu się wielkie miasto zamarzyło”. Ściskając matkę na dworcu, wymieniając z ojcem przyjacielski uścisk i czochrając młodszą siostrę po włosach, odetchnąłem z ulgą. Nareszcie będę mógł żyć, jak chciałem.

Za oknem tylko głośniej. Raz po raz jakieś pijackie krzyki, chichoty małolat, ryk silnika szpanerskiej beemki, co niby taka wspaniała jak wozy ze Szybkich i wściekłych. No i ta przeklęta latarnia, co ciekawsko w samo okno zaglądała. Kroki na korytarzu wprawiające starą, drewnianą podłogę w drżenie. Wszystko nowe, to łóżko też, wąskie, nie moje i niepachnące domem.

Katedra kulturoznawstwa okazała się przyjemnym dla oka, nowoczesnym gmachem, a moja grupa zbiorem mniej lub bardziej przypadkowych ludzi, którzy mniej lub bardziej wiedzieli, po jaki czort się tutaj znaleźli. Czy ja wiedziałem? Szczerze? Ni cholery. Chciałem się kształcić, poszerzać horyzonty, światopogląd, a co dalej? Jeśli przyniesie mi to chleb, będę najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem.

Pierwsze zajęcia typowo zapoznawcze – kim jesteśmy, skąd pochodzimy, co lubimy, coś jak wybory Miss Polski. Jestem Kasia, mam dwadzieścia lat, a moim marzeniem jest pokój na świecie. Uśmiech, błysk śnieżnobiałymi zębami oślepiający publiczność. Potem szkolenie BHP i szkolenie biblioteczne. Po tych kilku godzinach już wiedziałem, kto jest kujonem, kto duszą towarzystwa, a kto outsiderem. Pierwsza nić porozumienia również złapana – Adrian i Maciek, dwóch poznaniaków, nadawaliśmy na tych samych falach.

W domu, bo tak zacząłem nazywać skromny pokój i mieszkanie z wystrojem późnego Gierka na ostatnim piętrze szarej kamienicy, też wiodło mi się nie najgorzej. Przywykłem do kategorycznego tonu Hani, bluzgów rzucanych na każdym kroku. Do Arka i Konrada, lekkoduchów i hedonistów, i do Kasi i Krzysia, ich odgłosów miłości, stęków starego, sprężynowego materaca. Nie będzie źle. Ja, Artur Wasilewski, lat dwadzieścia, zaczynam nowy rozdział, nową przygodę, a moim marzeniem – oprócz pokoju na świecie oczywiście – jest pokazanie wszystkim, mojej matce w szczególności, że sobie poradzę.

2. Wenus i Mars

Artur próbował skupić się nad notatkami. Czy on je pisał pod wpływem, a może na prochach był? Połowy z tego nie potrafił rozczytać, druga połowa brzmiała jak tajemne zaklęcia napisane w dawno wymarłym języku. Jeśli studiowałby medycynę, nie byłoby problemu, świetny zadatek na lekarskie pismo, ale teraz? Potrzebował tych notatek, a tu, jak na złość, nie dość, że do ich rozszyfrowania potrzebna była enigma, to jeszcze nie mógł się skupić.

Arek i Konrad szykowali się do wyjścia. Omawiali strategię wieczoru, wybór klubu, ilość alkoholu, po chwili zaczęły dźwięczeć drobne, a chłopcy namiętnie przeliczali, na ile piw to starczy. W końcu trzasnęły drzwi, jednak błoga cisza nie potrwała długo. Hanka klęła do własnego odbicia w lustrze.

– Artur! – rozległo się wołanie z korytarza. – Artur, noż kurwa!

Wywołany westchnął przeciągle, przewrócił teatralnie oczyma i wreszcie wstał z krzesła, wsunął je pod biurko i wyległ do przedpokoju, ziewając szeroko.

– Boże, zasłaniaj paszczę – jęknęła Hanka, krzywiąc się, jakby zobaczyła coś obrzydliwego.

Artur już przyzwyczaił się do tego matczynego tonu. Po tygodniu mieszkania z Hanią stwierdził, że kogoś mu ona przypomina i… nie, nie była to żadna aktorka czy piosenkarka. Nawet przez chwilę rozważał, czy nie jest podobna do jakiejś gwiazdy porno, ale nie widział podobnej dziewczyny na PornHubie, a ze wstydem musiał przyznać, że doświadczenie w tej dziedzinie ma niemałe. Po kilku tygodniach rozmyślań doszedł do wniosku, że nie chodzi tu o aparycję, rysy twarzy czy fryzurę. Chodziło o ton jej głosu, o władczość, z jaką się wyrażała i przypominała o wszystkich zasadach savoir-vivre’u, nawet tych średniowiecznych, zapomnianych od wieków. Dla Artura to była czysta Krystyna, jej młodsze wcielenie, cofnięta w czasie siostra bliźniaczka.

Myślał, że wyprowadzka z domu uwolni go od wiecznego Artur to, Artur tamto. „Artur, zasłaniaj buzię przy kichaniu”, „Artur, jedz nożem i widelcem”, „Artur, opuszczaj deskę klozetową”, a tu – jak na złość – trafił na młodsze wcielenie upierdliwej matki, tylko jeszcze bardziej wymagające i milion razy dosadniejsze, używające „kurwa” jak przecinka.

Stała na korytarzu, przeglądając się w dużym lustrze, odbijającym jej całą posturę – zgrabną, odzianą w obcisłą fioletową sukienkę mieniącą się pierdylionem małych cekinów.

– No nareszcie. Ile można cię wołać – żachnęła się, próbując upiąć włosy. – Jak lepiej? – spytała. – Tak? – Chwyciła pęk blond loków i zwinęła je w kok. – Czy tak? – Rozpuściła je, roztrzepała, żeby pozostawały w artystycznym nieładzie.

– Zawracasz mi dupę włosami? – zdziwił się.

Przyzwyczaił się już do funkcji jej nadwornego sługi. A to zapnij suwak, a to łańcuszek. Czekał, kiedy przyjdzie, by zapiął jej stanik. Zrób mi herbaty, zrób kawy. Pozmywaj naczynia, pluj ogniem, żongluj piłeczkami. Prawdziwy totalitarny wódz.

– Pytam tylko. – Uśmiechnęła się niewinnie, a uśmiech miała piękny, wargi pełne, teraz pomalowane łososiową szminką.

– Rozpuszczone – westchnął. – Wyglądasz wtedy jak nastolatka. Jakby na złość upięła włosy na czubku głowy, wypuściła kilka frywolnych kosmyków i uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze. Palcem przetarła zęby, ścierając z nich ślady szminki.

– No co? – Zerknęła na niego. – Nie chcę wyglądać jak nastolatka. – Wzruszyła ramionami. Założyła jeszcze wysokie szpilki, takie, na których tylko zawodowa modelka dałaby radę przejść kilka kroków. Ubrała czarny płaszczyk i wyszła.

Artur ponownie westchnął. Zdał sobie sprawę, że Hania osiemdziesiąt procent wolnego czasu spędza na imprezach i widział ją już w setkach wyjściowych wydań. Najbardziej lubił te retro, w których wyglądała subtelnie, a zarazem seksownie, jak gwiazda kina przedwojennego. Nawet chwilę rozważał, skąd brała na to wszystko pieniądze. Czasem pracowała jako tłumacz szwedzkiego, ale były to zlecenia sporadyczne. Co drugi weekend spędzała na wykładach, a w tygodniu potrafiła wyjść wieczorem i wrócić rano. Zdarzało się, że nie było jej kilka dni. Czasami też się pakowała i – jak myślał Artur – wyjeżdżała do domu.

Odłożył na bok zaszyfrowane notatki. Odłożył na bok kserowaną z podręcznika rozprawkę Schopenhauera. Nawet jeśli by chciał, i tak tego dziś nie ogarnie. Świat jest moim wyobrażeniem – tylko tyle zdołał zapamiętać z piętnastu przeczytanych stron. Nigdy nie miał natury filozofa. Był raczej realistą, i to realistą naiwnym, jakby powiedział jego wykładowca filozofii, profesor Machorski. Artur nigdy nie wdawał się z nim w dysputy. Słuchał, notował i próbował systematyzować wiedzę, żeby nie polec na pierwszym egzaminie. A zważając na jego podejście do filozofii, i tak czarno to wszystko widział. Fatalista – może tak nazwałby go profesor Machorski.

Czwartek wieczór, a on jako jedyny został w mieszkaniu. Kasia i Krzysztof wyszli do kina. Arek i Konrad też już zatrzasnęli za sobą drzwi. No i Hania podbijała kolejny poznański klub, a może ciągle ten sam, bo nigdy nikomu nie powiedziała, z kim i gdzie wychodzi. Tylko on, jak ten ostatni melepeta, siedział za biurkiem i rozprawiał o Schopenhauerze. Chyba się wreszcie skusi na zaproszenia kolegów, którzy – jeszcze w amoku, podnieceni wolnością, zostawiwszy rodziców, plany lekcji i sprawdzanie obecności – oddawali się hedonistycznym rozkoszom studenckiego życia.

Zerknął na zegarek. Dwudziesta druga trzydzieści trzy. Hedonizm będzie zmuszony odłożyć na później, jeśli jutro nie chce się spóźnić na poranny wykład z historii sztuki.

***

Kasia mocnej wgarnęła się pod ramię Krzysia. Szczupła, drobna, niewysoka prędzej przywodziła na myśl, że jest jego młodszą siostrą niż dziewczyną. Noc otulała ich postury ciemnością, skrywała okrągłą twarz Kasi, krótkie do ramion kasztanowe włosy, kwiecistą sukienkę, tęskniącą już za latem. Skrywała Krzysia, rosłego, młodego mężczyznę, który skradł serce Kasi, przenicował jej wybory, decyzje, priorytety. Bo tak to jest z pierwszą miłością – przychodzi nagle, niespodziewanie, zabiera to, co do tej pory było ważne, każe tęsknić, łkać, wpatrywać się w gwiazdy, wschody i zachody słońca, wzdychać i jęczeć, jak to źle i niedobrze, gdy drugiej połówki brak.

Kasia dość tęskniła za drugą połówką, rok cały wypatrywała tylko tego dnia, gdy pociąg powiezie ją w ramiona Krzysia, gdy wysiądzie na dworcu, a jego silne ręce porwą ją do tańca, uniosą w górę i już nigdy nie wypuszczą. Nareszcie. Nareszcie należy tylko do niej. Już nie musi zaprzątać sobie głowy, czy pod jej nieobecność znajdzie nową dziewczynę. A Krzyś był typem chłopaka, który mógł się dziewczynom podobać. Wysoki, o sylwetce rzeźbionej godzinami pracy na siłowni. Spojrzenie bystrych, niebieskich oczu sprawiało, że kobietom miękły nogi, a śnieżnobiały uśmiech mógł te nogi zapraszająco rozchylać, jak magiczne hasło do otwierania sezamu.

Kasię też ten uśmiech powalił, uderzył jak grom, gdy kilka lat wcześniej wpadła na niego przypadkiem, odbiła się od twardej klatki piersiowej i padła jak kłoda, gubiąc stertę ciężkich tomów, które taszczyła do biblioteki. Wpadła w te oczy jak w dwa przepastne jeziora, utonęłaby, gdyby się do niej nie odezwał, wybąkując przeprosiny. Następnie pozbierał tomiszcza i uczynnie zaniósł na miejsce przeznaczenia, a ona przy jego boku wiedziała już, że to ten jedyny, że za kilka lat stanie przy nim w białej sukni, urodzi mu trójkę uroczych różowych bobasków, będą szczęśliwymi posiadaczami psa i domku na przedmieściach Łodzi.

Tak ją ten Krzyś porwał, że świata poza nim nie widziała. Kółko szachowe przestało pasjonować, bo co może być porywającego w przestawianiu gońców i skoczków, kiedy można było spotykać się z chłopakiem marzeń. Już nawet plotki z przyjaciółkami zeszły na dalszy plan, a wszystkie rozmowy z nimi zaczynały się od westchnięcia, a potem już szła epopeja, jaki ten mój Krzyś cudowny.

Tylko Jadwiga, matka Kasi, mało optymistycznie podchodziła do zauroczenia córki. Oceny w dzienniku uległy drastycznemu pogorszeniu, a wizja studiów pierworodnej oddalała się z każdą kolejną niezaliczoną kartkówką. Aż nadszedł ten dzień, na który Jadwiga czekała – Krzysztof Górski wyjechał do Poznania. Zapłakana Kasia trzasnęła drzwiami tak, że prawie wyleciały z futryną. Popłacze sobie i przestanie, dzień, dwa, tydzień i minie – myślała Jadwiga. Pierwsze miłości takie są, burzliwe, wydają się wyjątkowe, a gdy się kończą, świat wali się w posadach, a potem czas mija. Za kilka lat Kasia zapomni, będzie się śmiała z tych wylanych łez, znajdzie porządnego mężczyznę, zakocha się i czasem tylko z rozrzewnieniem wspomni Krzysia Górskiego. Jadwiga chciała pocieszyć córkę. Przysiadła na łóżku, pogładziła ją po włosach i kojącym szeptem zapewniła, że nie ma co płakać, że będą następni, że trzeba żyć dalej.

Nie pomogło; wręcz przeciwnie. Jak na nią córka nie huknie, jak nie wykrzyczy, że co ona tam wie o miłości, skoro z byłym mężem nawet kontaktu nie utrzymuje, skoro ją dla młodszej zostawił. Ona nic o miłości nie wie! Krzyś to ten jedyny, jej przeznaczony i ona jeszcze matce pokaże, że tak właśnie jest.

Dwa dni się do siebie nie odzywały, aż w końcu Kasia matkę przeprosiła, ale też stanowczym tonem oświadczyła, że również postanowiła studiować w Poznaniu, a do tego czasu będzie do Krzysia jeździła. Jadwigę prawie krew zalała; niech nawet małolata nie myśli, że dostanie pieniądze na bilet, i tak już Jadwiga pracowała na dwa etaty, by córce niczego w życiu nie zabrakło, na trzeci na pewno nie pójdzie. Od słowa do słowa i znowu cisza podzieliła je na kolejne dwa dni, a Jadwiga przeklinała Krzysztofa Górskiego jeszcze bardziej niż dotychczas. Nie dość, że córce w głowie namieszał, to teraz jeszcze ją z matką poróżnił.

Jadzia bacznie obserwowała poczynania pierworodnej. Tymczasem ta i do nauki się bardziej przyłożyła, i w wolnych chwilach chwytała się dorywczych zajęć, by zarobić na wyjazd do Poznania. A to ulotki roznosiła, a to dawała korepetycje z angielskiego. I pierwszy raz od wieków Jadwiga pomyślała, że Krzysztof wreszcie się na coś przydał. Z duszą na ramieniu odprowadzała córkę na dworzec, przestrzegła, by nie rozmawiała z obcymi, by nie siedziała sama w przedziale, że ma zadzwonić, gdy tylko dotrze na miejsce. Kasia tylko oczy wznosiła ku niebu, a myślami i tak była w ramionach ukochanego.

Minął rok. Wbrew wszystkim prawom, w które wierzyła Jadwiga, związek na odległość się nie rozpadł. Mało tego, Kasię przyjęli na Uniwersytet Adama Mickiewicza. Chyba jednak Krzysztof Górski nie był aż taki zły. Matka ze łzami w oczach żegnała córkę na peronie, lecz Kasia szepnęła tylko:

– Nie becz, mamo, przecież nie wyjeżdżam na koniec świata.

Ach, co ta Kaśka może wiedzieć, sama jedzie w wielki świat! Jej mała Kasieńka, co jeszcze niedawno gaworzyła wesoło, na kota mówiła „ot”, a na babcię „baba”. Kiedy ona tak szybko urosła? Gdzie się podziały dwa warkocze i koronkowe sukienki? Co ona teraz bez córki pocznie? Do pustego domu będzie wracać, telefonów wyczekiwać…

I tak oto Kasia idzie teraz obok swej jedynej miłości, o którą tak dzielnie walczyła, dla której zrobiła wszystko, co mogła. Co mogło się teraz nie udać? Oczywiście, że nic!

– Nie jest ci zimno? – spytał Krzyś opiekuńczo i nie czekając na odpowiedź, zdjął z ramion szeroką bluzę z logo amerykańskiej drużyny koszykarskiej.

Wtuliła się w nią. Zakryła pół jej postury, uczyniła wyjątkową, jak magiczna peleryna dająca bezpieczeństwo i nietykalność.

Ach, jaka ta miłość była wspaniała, nawet jeśli droga do niej wyboista.

***

Senator Zawitkowski przewracał tony papierzysk. Jedna kartka, kolejna, następna i tak już setna, a może i milionowa. Nawet już nie wiedział, co czyta, literki się mieszały, gubiły, tworzyły irracjonalne słowa, a myśli senatora zaprzątała tylko dziewczyna z munsztuczkiem, którą widział poprzedniego wieczora.

Cudna blondwłosa kokietka, jakby żywcem wyjęta z innej epoki. Takich kobiet się już nie widywało, może na kartach książek, zdjęciach z lat dwudziestych i trzydziestych minionego wieku. Że też jeszcze wczoraj zapierał się, że nie ma ochoty wychodzić do klubów, że jest już za stary na takie eskapady, że w sumie to woli szklaneczkę whisky z lodem wypitą za blatem starego hebanowego biurka. Ale ten Antek tak się uwziął, że klub niezły, tylko dla VIP-ów, bez wejściówek ani rusz, a on właśnie dostał takie od kolegi z partyjnej ławy. Nie trzeba uważać na media, żadnych afer podsłuchowych i tym podobnych, niczego, co by mogło zszargać opinię.

– No chodź, Sławek, nie daj się prosić – nalegał i senator w końcu uległ.

Klub faktycznie zapewniał dyskrecję. Już przy samych drzwiach ochrona niewpuszczająca nieproszonych gości. Senator rozpoznał kilku polityków z przeróżnych partii, dziś przy wspólnych stolikach z lubością sączących drinki, poklepujących po pupach młode dziewczyny. Jutro w medialnych potyczkach będą udawać, że się nie znają, że są z wrogich obozów, obrzucać się na potrzeby wyborców błotem i frazesami, ale dziś jak jeden organizm zapominali, który z nich jest lewakiem, który liberałem, a który nacjonalistą. Nie liczyły się poglądy i programy wyborcze, tylko te młode ciała w zasięgu dłoni i dobra zabawa. Nic, co działo się w tych ścianach, nie miało prawa wyjść poza nie.

Senator Zawitkowski od zawsze rozkoszował się widokiem pięknego, młodego kobiecego ciała. Lubił otaczać się ładnymi rzeczami; posiadać ładny dom, drogie samochody, dzieła sztuki. Był koneserem wszystkiego, co wykwintne. Nawet żonę senator miał piękną, elegancką, damę o nienagannych manierach. No właśnie, jego Maria czekała teraz w domu, leżąc pod kocem na starej otomanie, i zapewne czytała prozę Kinga lub Chmielewskiej, od czasu do czasu zsuwając okulary z nosa, pocierając kąciki oczu i sięgając po kieliszek białego wina. Jego Maria… Więc dlaczego teraz siedział za biurkiem, przeglądał dokumenty, ale myślami był przy dziewczynie z munsztuczkiem?

Jej sukienka mieniła się fioletowymi cekinami. Włosy miała spięte w niesforny kok. Jej towarzysz, mężczyzna po pięćdziesiątce, śmiał się grubiańsko, od czasu do czasu palcami muskając jej dłoń. Uśmiechała się półgębkiem, nie zdradzając, czy to zachowanie jej odpowiada, czy nie. Już się senator Zawitkowski nie mógł skupić tego wieczoru, potok słów Antka przeistaczał się w bełkot, a on widział siebie na miejscu mężczyzny po pięćdziesiątce. Już on by zmusił dziewczynę z munsztuczkiem do zainteresowania, przy nim uśmiechałaby się prawdziwie, z zaangażowaniem. Przecież potrafił jeszcze przyprawiać kobiety o drżenie serca.

Jego Maria też kiedyś była tajemnicza, nonszalancka, jak księga z milionem stron, w przypadku której z przeczytaniem każdej kolejnej pragnęło się jej coraz więcej i więcej. Miała jędrny biust, twarde pośladki i nogi po samą szyję, burzę kasztanowych włosów i wielkie zielone oczy. On też był szczuplejszy, nieszpakowaty, jak młody bóg, ale lata lecą, dzieci rosną, namiętności wygasają, przeistaczają się w rutynowe stabilności, które – jak do tej pory Sławomir myślał – są tym, do czego dążył.

Antek oderwał go od nużących papierzysk. Za oknem mrok. Ile on czasu tu spędził? Kolega był podekscytowany, chyba się czegoś dowiedział, tak jak obiecał. Dziewczyna z munsztuczkiem to studentka szwedzkiego, niejaka Hania. Zaufany znajomy obiecał zdobyć jej numer telefonu. Ale nie o to chodziło Sławomirowi, nie w ten sposób chciał ją zdobyć. Gdzieś mu przed chwilą mignęły jakieś papiery z GDDKiA. Szwedzi wygrali przetarg na nową nitkę obwodnicy, można by było stworzyć etat tłumacza czy coś w ten deseń. Pokręci się trochę obok dziekana, w końcu czasem grywał z nim w golfa. Zaproponuje staż dla studentek, oby tylko ona się zgłosiła, wtedy będzie miał dziewczynę z munsztuczkiem w zasięgu ręki.

3. Statek głupców

Michał Anioł… Florencja… Adoptowany… Michelangelo di Lodovico Buonarroti Simoni… Szósty marca tysiąc czterysta siedemdziesiątego piątego…

Słowa mieszały się w głowie Artura, odbijały się echem od ścian, do jego uszu wracały pourywane, wyrwane z kontekstu. Próbował się skupić, słuchać, ale przestał panować nad głową, która kiwała się jak u zepsutej marionetki.

Freski w Kaplicy Sykstyńskiej, Pieta… Dawid…

Adrian szturchnął Artura w łokieć, a ten z hukiem runął na blat. Długopis wypadł mu z dłoni, potoczył się między ławkami, a cała grupa oderwała wzrok od rozkładanej zielonej tablicy i z uśmiechem spojrzała na zaspanego kolegę. Wykładowczyni przewierciła Artura takim wzrokiem, że nawet gdyby był niewidomy, to poczułby go na sobie. Zarumienił się, uśmiechnął się półgębkiem jak klasowy błazen i na swoje usprawiedliwienie wzruszył ramionami.

– Panie Wasilewski, widzę, że Michał Anioł nie wzbudza u pana entuzjazmu, ale mam nadzieję, że moja osoba wzbudzi pana entuzjazm na egzaminie. – Pani profesor, przez grupę potocznie zwana Żyletą, poprawiła okulary w grubych, rogowych oprawkach, a Artur był pewny, że ona jest jakimś potomkiem Bazyliszka.

Darował sobie notowanie kontynuacji wykładu. Wydobycie długopisu z czeluści ławek graniczyło z cudem, a drugiego nie posiadał. Taki był pilny… Westchnął i spod ramienia zerknął w zeszyt Adriana, gęsto zapisany drobnym pismem. Musi się zacząć wysypiać, ignorować dźwięki zza ścian i okien, zainwestować w jakieś ziołowe tabletki czy korki do uszu, bo jak tak dalej pójdzie, to nie będą mu potrzebne imprezy i bujne życie studenckie, by wiecznie chodzić jak zombie.

Bujne życie studenckie… Marzyło mu się coś takiego, gdy mieszkał jeszcze na wiosce. Integracja z młodymi, inteligentnymi ludźmi, którzy w przyszłości staną się intelektualną śmietanką tego kraju. Wypady do galerii sztuki, muzeum, teatru, a potem długie dysputy okraszone milionem przeintelektualizowanych słów, tak by zwykły śmiertelnik ich słuchający pomyślał sobie: „O kurczę, ale wykształceni ludzie, ale oni mają wszechstronną wiedzę”. Oczywiście „bujne życie studenckie” nie miało obejmować tylko takich spotkań. O nie! Zwyczajne, prostackie odchamienie się przy piwie, upicie do nieprzytomności, pląsanie do jakieś skocznej muzyki – o takim czymś też marzył Artur. Całe lato przesiedział nad planami, scenariuszami imprez, gdzieś tam też pojawiała się wizja poznania miłej, ładnej dziewczyny, z poczuciem humoru oczywiście. Takiej, z którą mógłby pokonwersować o czymś więcej niż tylko o wyprzedażach, najnowszych ploteczkach i celebrytach.

Kobiety… Nie miał w tej materii dużego doświadczenia. W czasie, gdy jego koledzy z klasy się zakochiwali, przeżywali pierwsze miłości, rozstawali się, potem znowu zakochiwali, przeżywali pierwsze razy, piąte razy, setne razy, on czytał, słuchał muzyki i spotykał się z kolegami, by przy butelce taniego wina wykłócać się, debatując nad kondycją świata, systemami politycznymi, od czasu do czasu obrazić się na śmierć i życie, bo anarchia jest milion razy lepsza od demokracji. Tak minęły Arturowi lata szkolne. Oczywiście jakieś panny też się przewijały, ale nie rozwinęło się z tego przysłowiowe coś więcej, miłość na całe życie, wielkie zakochanie i tym podobne, gdy człowiek wpada po same uszy, świata poza drugą połówką nie widzi, motyle w brzuchu wibrują na samą myśl o spotkaniu, a wizja pocałunku odbiera funkcje oddechowe.

Adrian szturchnął Artura po raz drugi, podsuwając mu pod rękę wyrwaną z zeszytu karteczkę. „W piątek umawiamy się na imprezę integracyjną, akceptujesz wyzwanie?”

Artur uśmiechnął się, wymieniając z Adrianem rozochocone spojrzenia. Już chciał napisać odpowiedź, ale… no tak, długopis.

– I tym akcentem kończymy dzisiejszy wykład, widzimy się w następnym tygodniu i proszę państwa o przygotowanie referatów – zakończyła Żyleta, chowając stertę notatek do czarnej listonoszki.

– Jakich referatów? – Artur zapomniał o imprezie. Nie pamiętał nic z tego wykładu, a tu jeszcze jakieś referaty i inne cuda.

– Skseruję ci notatki – zbył go Adrian. – To co z tą imprezą? Piątek o dziewiętnastej pod koziołkami. Dasz radę czy jedziesz do domu?

– Do domu? Jeśli w grę wchodzi impreza, to ja nie mam domu!

Skreślał dni w kalendarzu – oby tylko do piątku. Impreza integracyjna – brzmiało to nieźle. Czas najwyższy, trzeba się było lepiej poznać i zacząć tworzyć jeden zgrany organizm. Artur nie spodziewał się fajerwerków, jeśli chodzi o frekwencję – przyjdzie pewnie kilka najbardziej rozrywkowych osób, siedem, może osiem. Był zaskoczony, gdy pod koziołkami zobaczył całkiem pokaźną liczbę studentów kulturoznawstwa roku pierwszego, grupy B. Całe dwadzieścia jeden osób, a nieobecna szóstka nie to, że nie chciała, ale była przyjezdna i wyjeżdżała na weekend do domów, pod opiekuńcze skrzydła mam, które już szykowały wałówki.

Cel obrany: podrzędny lokal w piwnicy kamienicy, o ścianach z cegieł przesiąkniętych wilgocią i stęchlizną, spowity dymem papierosów, przesycony zapachem piwa. Od razu złączono dwie długie drewniane ławy, zamówiono alkohole. Artur, Maciek i Adrian usiedli obok siebie. Naprzeciw Sabinka, najgorętszy towar w grupie – jak ją skrycie nazywali – zawsze ubrana z dbałością o najmniejszy szczegół wystrzałowych, seksownych kreacji. Dalej Grzesiek – grupowy błazen. Weronika – niska i okrągła, o śmiechu tak doniosłym, że powalał ściany i rozbijał szkła. Przyszedł nawet Filip – niepozorny chudzielec, cichy, małomówny, trzymający się na uboczu, zawsze z zeszytem czy książką. No i Alicja – kobieta z klasą, o bujnych, kasztanowych, kręconych włosach, gustująca w stylu boho czy vintage… Artur nie należał do znawców mody i nie miał bladego pojęcia o obowiązujących trendach. W modzie zatrzymał się kilka lat wcześniej i tak już został, z wytartymi jeansami, trampkami, spranymi koszulkami i starą bluzą z kapturem, niegdyś czarną, dziś szarą. Nawet konwencja praw człowieka zabraniała wysyłania takich lumpów do krajów trzeciego świata, a jakby chciał wymienić garderobę, to wstyd nawet było wrzucać te szmaty do kontenera PCK. Spalić, tylko spalić, ale to by podniosło poziom smogu i dioksyn w powietrzu, więc nie pozostawało mu nic innego jak tylko nosić te łachmany, aż się same rozlecą.

Piwo lało się hektolitrami. Nawet grupowe kujonki, trzy dziewczyny pojmowane przez ogół jako jeden organizm, zwane potocznie Aśki-Kaśki-Eweliny, zawsze siedzące w pierwszych ławkach i notujące skrupulatnie jak sekretarki na sali sądowej, śmiały się jak szalone, pokazując swoje ludzkie oblicza. Sabinka tak się rozhulała, że wykonała swój popisowy numer. Wypiła szklankę piwa bez używania rąk. Chwyciła w zęby rant szklanki, przechyliła i jednym haustem wlała wszystko w gardło. Huknęła szkłem o blat, głośno się jej odbiło, chłopcy klaskali z zachwytem, dziewczyny ocierały łzy rozbawienia. Aśki-Kaski-Eweliny zmyły się o nieludzkiej godzinie, napite już solidnie, jakiś gentleman zaproponował, że odprowadzi je domu. Potem rozeszła się grupowa legenda, że pukał Kaśkę, a może Ewelinę, ale nikt nigdy nie dowiedział się, jaka była prawda.

Gdy zostało już tylko kilka osób, Adrian rzucił hasło, by trochę wypocić alkohol na parkiecie jakiejś podrzędnej tancbudy. Maciek zgodził się ochoczo, nigdy nie przepuszczał takich okazji. Artur nigdy nie tańczył i tańczyć nie potrafił, ale czemu nie, jak ma się po raz kolejny nie wyspać, to chociaż będzie miał dobry powód. O dziwo zgodził się też Filip, choć nikt się tego nie spodziewał, no i Weronika, która, jak się później okaże, nigdy tańców nie odmówi.

Trzeba było przyznać, że taniec w wydaniu Adriana i Maćka był na pograniczu średnio i słabo, ale to, co próbował zrobić Artur, to już była żenada. Gdyby wykonywał taki popis przed jury z Tańca z gwiazdami, Czarna Mamba kazałaby mu wypierdalać z parkietu i nigdy nie wracać, punktacja minus sto co najmniej. A to nieporadnie próbował pochwycić partnerkę, a to nadepnął jej na wymuskane złote trzewiki. Masakra totalna i Artur doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Za to Weronika… O, Weronika, mimo postury niemającej nic wspólnego z figurą modelki, wywijała jak rusałka. Z lekkością i powabnością kręciła krągłymi biodrami, robiła zjazdy, a pokaźny biust kołysał się w takt nicującego trzewia łoskotu imitującego muzykę.

Filip siedział na uboczu, zarumieniony jak burak. Gdy chłopcy zaczęli nalegać, by też się trochę powyginał, wyszedł na parkiet. Koledzy oczekiwali porażki, gotowi na bekę roku, ale to, co nastąpiło później, sprawiło, że rozdziawili buzie w zachwycie. Filip naprawdę tańczył. Niepozorny chudzielec na parkiecie przeistaczał się w prawdziwą Terpsychorę. Z każdym kolejnym krokiem nabierał pewności siebie, partnerki lgnęły do niego ochoczo, a chłopcy przestali postrzegać Filipa jak totalną jemiołę, od tego wieczoru stał się ich czwartym muszkieterem, dołączył do ich paczki i już nie spędzał przerw tylko w towarzystwie zeszytów i książek. Weronika też dołączyła do męskiego grona, a ten wieczór połączył ich nici, stworzył więzi.

Gdy słońce leniwie zaczęło wychylać się zza horyzontu, pierwsze autobusy zabierały niewyspanych pasażerów do kołchozów zwanych pracą lub, dla odmiany, skacowanych nocnymi zabawami, wracających do ciepłych łóżek. Artur przysiadł na przystanku komunikacji miejskiej, a obok niego Filip. Chwilę wcześniej, w porannej mgle, mieszaninie wilgoci, spalin i pierwszych dymów z kominów, zwiastujących rozpoczęcie sezonu grzewczego i nadchodzącej zimy, pożegnali się kolegami i Weroniką. Siedzieli teraz wykończeni, z rękoma wspartymi na udach. Oczy same się zamykały, a cisza jakoś mało doskwierała w pierwszych odgłosach budzącego się miasta.

– Masz notatki z Michała Anioła? – zagadał w końcu Artur. Nie wypadało tu tak w ciszy siedzieć, w końcu razem przyszli, nie mogli się w ogóle do siebie nie odzywać.

– Dam ci w poniedziałek, skserujesz sobie. Tylko ten referat napisz, bo Żyleta nie da ci żyć po tym numerze ostatnio.

I obaj zaczęli się śmiać. Gdzieś tu, pomiędzy szklanymi ścianami przystanku autobusowego, między Arturem i Filipem powstała nić porozumienia.

***

I tak właśnie rodzi się legenda. Ale zacznijmy od początku. Jest rok dwa tysiące dwunasty. Krystyna po raz pierwszy dała się uprosić, by wypuścić mnie samego z domu na dłuższy wyjazd. Moi kumple nolajfy całe lato pracowali przy zrywaniu truskawek, potem ogórków, by zarobić na ten wyjazd. Oczywiście ja z nimi, bo to, że Krysia się zgodziła, nie oznaczało, że da mi pieniądze. I tak tyraliśmy w pocie i znoju, by wreszcie spełnić nasze marzenie o Woodstocku. Kasa była, namioty spakowane, karimaty w gotowości, po browarku przelanym do bidonu, by móc w przedziale wypić bez zniesmaczenia współpasażerów, że ta młodzież taka niewychowana.

Impreza w pełni, deszcz lał niemiłosiernie, a my w błocie jak szaleni, by później obmyć się pod strumieniem zimnej wody ze strażackiego węża. To było coś! Nigdy nie byłem mistrzem w piciu, nie miałem okazji do trenowania głowy, o wątrobie nie wspominając, ale dopiero drugiego dnia festiwalu odkryłem, że z alkoholem nie mogę przesadzać. Promile podstępnie mnie atakowały, ni z tego, ni z owego odbierały funkcje motoryczne, plątały język i urywały film w najmniej oczekiwanych momentach.

Celina taplała się w błocie tuż obok mnie. Niewysoka, zgrabna, ruda punkówa. Ze strąków jej dredów kapała błotna breja, policzki miała umazane, a gdy rzuciłem w jej klatkę piersiową okrytą tylko stanikiem błotnistą kulą, brązowe stróżki spływały między dużymi piersiami. Nie mogłem oderwać od nich wzroku, jak ćpun jakiś, a ona śmiała się, zapewne ze mnie. Nawet kąpiel pod strażackim wężem nie ostudziła mojej młodzieńczej chuci. Daleko od domu, zamroczeni alkoholem, wylądowaliśmy w moim namiocie. Już nawet nie słyszałem, jak Krystyna zrzędzi mi nad uchem: „Tylko zjedz tam coś, nie pij, nie bierz narkotyków, seksu nie uprawiaj, a jak już, to się zabezpiecz, nawet nie myśl, że będę twoje nieślubne dziecko bawiła albo na alimenty pracowała, pamiętaj, Artur, żadnego seksu!”. W takich momentach nie pamięta się matczynych słów, zresztą kto by te wszystkie Krystynowe litanie w głowie pomieścił.

I tak leżę na półnagiej Celinie, kompletnie nie wiem, co robić. Chyba z milion pornosów już widziałem, ale nie jestem pewny, czy rzeczywistość ma z porno coś wspólnego. I nagle padam, film mi się urywa i z głową w kroczu Celiny zasypiam. Ona też nie ogarnęła, co się dzieje, może bardziej pijana ode mnie, i tak nas zastali moi kumple nolajfy. Beka przez całe wakacje. „Artur spieprzył szansę na stracenie cnoty, jemioła i melepeta”. Szczęście tylko, że mieli dla mnie choć tyle litości, że wszystko zostało między nami i nie rozeszło się po szkole.

Tak zrodziła się legenda Artura melepety i ja głupi myślałem, że w Poznaniu nie będzie się za mną ciągnęła, że to tylko łatka przypięta do moich pleców, że wcale ze mnie nie jest jemioła i melepeta, a tu bach, rypnęło się znowu, choć może nie tak spektakularnie jak wtedy.

Siedzę na wykładzie, stukam długopisem o zeszyt, a niebieski wkład naznacza kartkę tysiącem kropek. Głowę mam wspartą na dłoni, siedzę i stukam, i gapię się niby w okno. Okno? A gdzie tam, w Alicję się wgapiam! Urocza jest, tak skrupulatnie notuje, zerka na tablicę, mruży oczy i znowu notuje. Raz po raz zagarnia kosmyki kasztanowych włosów za ucho, skórę ma jak jedwab, tak przynajmniej myślę, patrząc na łuk szyi. Zagadać mogłem na tej imprezie, ale jakoś tak nie było po drodze, bo co też mógłbym jej powiedzieć, taka dziewczyna pewnie o byle pierdołach nie gawędziła. No i sporo wypiłem, a wiem też, że w kontaktach międzypłciowych alkohol dla mnie nie był wskazany. Na innych pewnie działał jak ambrozja, żart wyostrzał, umysł pracował na bystrzejszych obrotach, u mnie wręcz przeciwnie. Na trzeźwo z dziewczynami nie potrafiłem gadać, a co dopiero pod wpływem.

Nagle Adrian szturcha mnie w łokieć, akurat ten robiący za podpórkę głowy, tracę czujność, prawie że walę łbem o blat. Rzucam Adrianowi taksujące spojrzenie, uprzednio rozglądając się ukradkowo, czy aby nikt moich akrobacji nie widział. Maciek tylko dławi chichot, Filip uśmiecha się półgębkiem. Sam też się uśmiecham, bo w sumie to dość zabawne. Widzę karteczkę od Adriana, a na niej drukowanymi literami: „CO SIĘ TAK NA NIĄ GAPISZ?”. Nawet mi się odpisać nie chciało, bo co też mógłbym odpowiedzieć? Że wcale się nie gapię? No gapię się jak kretyn i rozkminiam, jakby tu Alkę zaprosić do kina.

Przerwę obiadową i okienko, bo wypadł nam wykład Machorskiego, spędzamy na kampusie, debatując, czy zdążymy na Grunwaldzką na najlepszy kebab w mieście. Weronika kalkuluje, bo ma na ten kebab wielką ochotę. Filip liczy drobne, mówi, że trzeba by było mu dołożyć. Maciek zbywa go machinalnym ruchem dłoni, bo mamy tu ważniejszy problem; bo jakby już hipotetycznie założyć, że ja i Alka, to co będzie, jak się rozstaniemy? Dla Adriana to wielki problem, ze swoją byłą na roku, w jednej grupie? No way! Maciek potwierdza z bardzo poważną miną, jakby problem dotyczył co najmniej ataku zbrojnego na USA.

– Weź ty do niej zagadaj jak człowiek – mówi w końcu znudzona Weronika. Już wie, że na kebab nie zdążymy, zostają jej kanapki z serem zrobione w pospiechu, trochę krzywe i niezdarne. – Z czym masz, Filip? Bo ja znowu z serem, weź się wymień.

Filip sięga do plecaka, grzebie chwilę, wyciągając zielony chlebak, jaki nosiło się w gimbazie. Już się nawet nie śmiejemy z tego archaicznego przedmiotu, ba, zgodnie stwierdzamy, choć nikt nie mówi tego na głos, że idealnie pasuje do Filipa.

– Z szynką mam i sałatą. – Daje śniadanie Weronice, idealnie skrojone sznytki, nad którymi jego mama spędziła dobrych kilka minut, przyrządzając je z troską i namaszczeniem.

– Dzięki. Kochany jesteś. – Wygryza kęs ze smakiem. – Weź ją gdzieś zaproś – mówi z pełną buzią. – Do kina na przykład. Jak się zgodzi, to pójdziecie, jak będzie chemia, to już z górki, jak nie, to nie ona jedna na tym świecie.

Właściwie sam to wiem, ale w ustach Werki brzmi to jak jakiś mesjanizm, prawda objawiona – i tak też postanawiam zrobić. Zebrać się w sobie, podejść do Alki i jak prawdziwy facet zabrać ją na randkę. Jak jaskiniowiec, oni się w tańcu nie pierdolili, za włosy kobietę i do jaskini. A kobiety w końcu lubią macho, co nie?

Kręciłem się tak wokół Alicji jak ostatni gówniarz, układałem milion scenariuszy, przemówień, ale nijak nie mogłem zdobyć się na odwagę, by do niej zagadać. I tak moja legenda melepety i jemioły otworzyła poznański rozdział.

***

Siedzimy w domu Maćka nad jakąś durną prezentacją w PowerPoincie. Trójkami mieliśmy pracować, ale nijak nie szło nas podzielić. Weronika i Filip muszą pracować razem, więc siedzimy i kminimy, co by zrobić, aby się nie narobić, a jeszcze żeby dobra ocena wpadła. Jest nas pięcioro, musimy zrobić dwie prezentacje, ale jakby tak jedną zrobić, podzielić jakoś… Myślimy, układając plan działania, ale, tak szczerze mówiąc, w czasie, który zmarnowaliśmy na pierdoły, zrobilibyśmy ze trzy takie prezentacje.

Maciek mieszka na przedmieściach. Naprawdę nie ma się czego wstydzić, ładny dom, żywcem wyjęty z katalogu reklamowego, z minimalistycznym ogródkiem, który jego mama podzieliła na strefy. Jest miejsce na rabatę kwiatową, teraz znajdują się na niej już tylko kończące kwitnięcie rudbekie. Reszta roślin wpada już w jesienny letarg, brązowe liście smutno zwisają z suchych łodyżek. Jest i mała szklarenka, a w niej zielsko dla królików, „bo – jak to Maciek z ironią tłumaczył – moja mama ma fioła na punkcie bycia fit”. Pewnie już mu się przejadły te roszpunki i rukole, rzodkiewki i szczypiorki, wszystko oczywiście bez grama nawozu i GMO.

Dom jest duży, schludny, siedzimy w salonie na skórzanych kanapach, nad którymi góruje wielki telewizor, aktualnie wyłączony, by nas nie rozpraszać. Rodziców Maćka nie ma. Późno będą, więc mamy dla siebie cały wieczór. Na szklanej ławie stoi potężna micha z chipsami, szklanki, butelka wody mineralnej i dwie puszki piwa. Rozmowa o prezentacji schodzi na dalszy plan. Adrian drąży, czy wreszcie z Alką gadałem, czy jednak dałem sobie spokój, bo bycie ze swoją eks na roku to lipa. Powtarza to jak mantrę, aż w końcu Weronika, rozłożona wygodnie w fotelu, parska śmiechem, bo czemu on od razu zakłada, że nam się nie uda. No raczej! Daję się ponieść fali buntu, czemu on tak zakłada?

– Nie, no spoko – broni go Maciek.

– Jezu, jacy wy uwstecznieni jesteście – żacha się Weronika, teatralnie wznosi oczy ku sufitowi i zaczyna się batalia damsko-męska. Że faceci to tacy, siacy, owacy, że ogólnie to z nimi masakra.

Maciek wyciąga ciężką artylerię i uderza w zawiłość kobiecej logiki. Dowodem potwierdzającym słuszność jego tezy ma być historia, jak to jego matkę złapała policja, a ona im tłumaczy, że nie ma przy sobie prawa jazdy, bo wczoraj miała inne buty. Czujecie to? Inne buty! Policjanci patrzą jak na wariatkę, a ona swoje, inne buty, więc i inna torebka, do tych dzisiejszych tamta nie pasowała, a prawo jazdy w niej zostało, zapomniała przełożyć. No i weź te kobiety zrozum. No nie da się, nawet jeśli byś chciał, miałbyś szczere chęci i cierpliwość świętego Tomasza z Akwinu.

Mija kolejna godzina, komputer nawet nie otwarty, tematy nie wymyślone, porażka na całej linii, bo kto by się w takich chwilach przejmował jakąś prezentacją, jak tu się debatuje o cielesnych uciechach albo ich braku. No tak, wszyscy w tym momencie jesteśmy singlami, jak to się teraz pięknie polszczyzną mówi, i zawieramy pakt, że się jeszcze w tym roku akademickim zakochamy. Śmiejemy się przy tym jak dzieciaki, wszystko jest pół żartem, pół serio, ale myślę, że w każdym z nas tli się nadzieja na znalezienie drugiej połówki. No, może Adrian trochę zrzędzi, jemu dziewczyna do szczęścia nie jest potrzebna – jak twierdzi – ale w komitywie przybija piątkę.

– Niech wam będzie – mruczy z rozbawieniem.

***

– O kurwa. – Adrian, Maciek, Weronika i Artur równocześnie przechylają głowy w lewo, jakby byli jednym organizmem.

– To jest jakiś pieprzony żart, ona sobie z nas kpi! – unosi się Maciek, a chwilę potem zostaje ostudzony kuksańcem w żebro. Co jak co, galeria sztuki zobowiązuje do zachowania zasad kultury i dobrego wychowania, nawet jeśli ta sztuka jest wyjątkowo marna.

Stali przed instalacją, zapewne w zamyśle autora mającą jakiś konkretny przekaz, drugie dno czy inne takie same mądre rzeczy, ale ni cholery nie mogli nic odkryć, doszukać się głębi.

– Może zbyt głupi na to jesteśmy? – szepnął Adrian, ale nie doczekał się odpowiedzi, tylko Artur coś mruknął, bo w końcu marzył o chodzeniu do galerii sztuki, poszerzaniu horyzontów, ale na takie coś nie był przygotowany.

Nigdy nie rozumiał sztuki nowoczesnej. Degas, Picasso, Monet to była dopiero sztuka, najwyższych lotów – i talentu wymagała, i wyobraźni, a to? No chyba tylko wyobraźni i rozbuchanego ego. Stali przed stertą czarnych worków na śmieci, zupełnie jak na wysypisku, a nie w miejscu, gdzie można było kontemplować dzieła sztuki i rozwodzić się nad dualizmem świata.

– O ja pierdolę! – rozległo się za ich plecami i ponownie jak jeden organizm równocześnie obrócili się, by spostrzec, co tak bardzo oburzyło Filipa, że zdobył się na pierwszy wulgaryzm, którego byli świadkami.

– O ja pierdolę! – powtórzył Maciek. – Toż to chore jest. – Spoglądali na martwego, wypchanego kota, przypiętego łańcuchem do ściany. – Żyleta to nas chyba musi ostro nienawidzić, że nam dała taki shit do opracowania.

– No – podchwyciła Weronika. – Wiesz, co mają Aśki-Kaśki-Eweliny? Pieprzony barok! Połażą sobie po kościółkach i bach, a my co?

I westchnęli.

– Wszystko już było – szepnęła Weronika jak Baudrillard nowych czasów, a Maciek w euforii klepnął ją w ramię.

– Ty to masz łeb! – rzucił, zbyt głośno jednak, więc rozejrzał się, ale poza nimi ściany galerii nie gościły nikogo. No i co się dziwić, kto by chciał to oglądać, trzeba było być chyba hipsterem level milion, by się tym czymś, co pretendowało do miana sztuki, zainteresować. – Ogarniemy to. Wyjdziemy od „wszystko już było”, modernizm, postmodernizm, konsumpcjonizm, porozwodzimy się nad kondycją sztuki w ogóle, nad kondycją świata, przeszperamy te rejony Internetu, o których nawet nie mieliśmy pojęcia. Niech sobie nawet Żyleta nie myśli, że jesteśmy kompletnymi idiotami.

Zgodnie przystali na propozycję Maćka, w końcu nikt lepszego pomysłu nie miał, a to brzmiało całkiem sensownie. Adrian dodał coś od siebie, włączył się Artur, bo co jak co, ale teorii trochę już łyknął, coś tam przeczytał, Baudrillarda też, choć do dziś nie miał bladego pojęcia, dlaczego.

Najbliżej mieszkał Filip, więc Maciek zarządził, że im szybciej dotrą do punktu z komputerem, wifi i pakietem Office, tym szybciej się z tym uporają, na początku ostrzegając, żeby nie skończyło się na pieprzeniu o głupotach, jak ostatnio. No tak, ostatnich prezentacji nikt już nie chciał pamiętać, wymęczone trzy nie było warte pamiętania.

Filip z lekką tremą wprowadził przyjaciół do mieszkania w starej kamienicy w centrum. W niczym nie przypominało ono domu Maćka. Typowe mieszkanie w starym budownictwie: wysokie sufity, przejściowe pomieszczenia i piec kaflowy, który zapewne pamiętał dziewiętnastowiecznych mieszczan mroźną zimą grzejących sobie przy nim stopy.

Filip nigdy nie przykładał wagi do wystroju swojego mieszkania, lecz teraz jawiło mu się jak tania imitacja wnętrza, które klasa średnia z uporem maniaka chciała uświetnić, by przypominało te z katalogowych aranżacji. Mama Filipa sprzedawała w supersamie nieopodal, tata był policjantem. Remont robili dobre dziesięć lat temu, ale mama z całych sił starała się, by było czysto i schludnie. A to nowy bieżnik położyła na wysłużonym stole, a to kwiatki przesadziła w kolorowe doniczki, a to powiesiła nowe zasłony w modną kratę.

Filip ostatni raz zaprosił do domu kolegów, gdy uczęszczał jeszcze do gimnazjum położonego nieopodal. Większość kolegów z klasy mieszkała tak jak on. To był taki wiek, że nie liczyły się pieniądze, wymuskana kanapa, kominek i telewizor LCD. Wszystko zmieniło się, gdy tata posłał go do renomowanego liceum pełnego dzieciaków z dobrych, bogatych domów. „To najlepsza szkoła w mieście, a wykształcenie jest najważniejsze” – przekonywał go ojciec, a Filip wiedział, że ma rację, choć z policyjnej pensji z trudem odkładał na czesne. Chłopak nigdy nie był mistrzem w kontaktach z rówieśnikami, a w tym liceum jeszcze bardziej zamknął się w sobie. Uczył się pilnie, by nie zawieść rodziców i nie zmarnować ich trudu, uczęszczał na dodatkowe zajęcia, kółka zainteresowań, brał udział w olimpiadach i pielęgnował hobby, któremu poświęcał się od podstawówki. Na znajomości zabrakło czasu, na przyjaźnie tym bardziej, aż do teraz…

Z zażenowaniem stwierdził, że ściana w jego niewielkim pokoju wciąż jest oblepiona niebieską tapetą w samochodziki, że łóżko wyściela kołdra pamiętająca fascynację Spidermanem. Komputer też nie był najnowszy, zwykły pecet z procesorem, który czasem mulił niemiłosiernie. Dobrze chociaż, że niedawno zwinął dywan okraszony ulicami i parkingami dla resoraków, a to i tak dlatego, że wylał na niego barszcz i mama nie mogła doczyścić plamy.

– O kurczę! – Adrian ze świstem wypuścił powietrze, a Filip już się zarumienił, już myślał, że zaraz zaczną się szydzące komentarze, ale z ulgą stwierdził, że „o kurczę” dotyczyło wystawki pucharów i medali, dumnie co sobota odkurzanych przez jego mamę.

Wszyscy wgapiali się w zdjęcie. Filip w smokingu jak na balu u prezydenta, obok niego dziewczyna w sukni pięknej jak z bajki. Oboje dumni, wyprostowani i uśmiechnięci.

– No, teraz to ja już wiem, czemu tak wywijasz na parkiecie. Coś się nie chwalił? – Adrian objął Filipa po przyjacielsku.

– Ano tak jakoś – mruknął Filip z rumieńcem na twarzy. – Trochę tańczę – przyznał skromnie.

– Trochę? – zdziwił się Artur. – Chłopie, ty jesteś jakimś mistrzem!

– No, Mistrzem Polski Młodzików w tańcach latynoamerykańskich. – Uśmiechnął się słabo.

– Ale jaja, Filip! – Weronika wstała z łóżka, nawet nie zauważyła pościeli, której tak bardzo się wstydził. – Udzielisz mi lekcji? Zawsze chciałam znać mambo czy salsę, to takie seksowne tańce. – Zaczęła wywijać, ale nijak nie przypominało to choreografii z wymienionych tańców.

– Pewnie. – Filip wreszcie się rozluźnił. – W poniedziałki, środy i piątki tańczę tu, na sali gimnastycznej w szóstce.

– Też bym chciał – przyznał Maciek. – Dziewczyny na to lecą. – Mrugnął porozumiewawczo, a towarzysze tylko westchnęli przeciągle.

Czego on się w ogóle bał? Roześmiał się już pełną piersią. Przyjaciele. Jak on dawno nie miał przyjaciół i nie obcował z rówieśnikami.

– Jakie jeszcze tajemnice skrywasz? – Adrian roześmiał się, mrugnął porozumiewawczo do Maćka, a Filip zarumienił się ponownie.

Bo skrywał, ale nie była to tajemnica tak chwalebna jak bycie Mistrzem Polski Młodzików w tańcach latynoamerykańskich i z pewnością nie była to tajemnica godna wyjawienia. Problemy Filipa w kontaktach z rówieśnikami, a szczególnie tymi płci męskiej, miały też inne podłoże. Filip lubił mężczyzn i jego zdaniem nie było to godne pochwały. Kiedy w gimnazjum chłopcy umawiali się na pierwsze randki, a swoje spojrzenia kierowali ku dziewczętom, Filip odkrył, że jego wzrok wodzi za Tomkiem, że przygląda mu się podczas lekcji wuefu, przygląda mu się, kiedy ten w pośpiechu odrabia lekcje na przerwie. To nie było zdrowe zainteresowanie i Filip z przerażeniem stwierdził, że nie podoba mu się żadna dziewczyna, a czasami łapie się na roztrząsaniu, jakby wyglądał pocałunek z Tomkiem, jakby to było go przytulić, dotknąć klatki piersiowej, pleców, pośladków. Gdy tylko łapał się na tych myślach, szybko potrząsał głową, otwartymi dłońmi uderzał się w policzki i chciał zapomnieć. W ramach zapominania zaczął umawiać się z Kasią, a później poszedł do szkoły tanecznej, stwierdzając, że bliski kontakt cielesny z dziewczynami zmieni go, wzbudzi pożądanie do kobiet. Nie wzbudził niestety, zainteresowanie Filipa chłopcami trwało nieprzerwanie, choć nigdy nie odważył się sfinalizować fantazji.

– Zostaw go, Adrian. Widzisz, że chłopak zestresowany. – Maciek uratował sytuację. – Weźmy się do roboty, bo tak nigdy nic nie napiszemy.

Siedzą i piszą, przekrzykują się w tezach, a to dopisz i to, a to jest dobre. Pracują na najwyższych obrotach. Filip całkiem nieźle zna się na modernizmie i postmodernizmie, ilustruje referat dziełami sztuki, wkleja cytaty. Są tak zaaferowani, że nie zauważają, jak mama Filipa wraca z pracy i zainteresowana krzykami dobiegającymi z pokoju syna, uchyla drzwi. Nawet jej nie spostrzegają – jej drobnej postury i ciepłego uśmiechu na widok syna w towarzystwie rówieśników. Taki krajobraz w jej mieszkaniu! Filip śmieje się jak oszalały, gdy Weronika wymyśla kolejną mądrą tezę. Będzie pięć – mruczy Maciek, pocierając podbródek. Mama Filipa nie chce przerywać, ale proponuje herbatę.

– Dzień dobry! – przekrzykują się i proszą, że z cukrem lub bez, z cytryną, jeśli można.

Mama Filipa jeszcze nigdy nie była tak szczęśliwa w trakcie przyrządzania herbaty. Podśpiewuje pod nosem, z uśmiechem stawia wiklinową tacę na biurku.

– Coś ważnego robicie? – zagaduje, lustrując twarze kolegów i koleżanki syna.

– Takie tam, na zajęcia – zbywa ją Filip.

– Na pięć – dodaje Maciek.

– To już nie będę wam przeszkadzała.

Wychodzi z pokoju. Siada na kanapie w niewielkim pokoju dziennym, służącym również jako sypialnia jej i męża. Nawet telewizora nie włącza, by nie rozpraszać młodych ludzi. Wsłuchuje się tylko w śmiechy i debatę o sztuce, a gdy cała gromadka wychodzi, żegna się z nią i Filipem, orientuje się, że jest już grubo po dwudziestej.

– Tylko nie zapomnij wydrukować! – słyszy jeszcze z progu.

– Filip? – przywołuje syna do siebie, gdy głosy jego przyjaciół milkną, a drzwi się zatrzaskują. – Filip, chodź do mnie na chwilkę. – Poklepuje wysłużoną kanapę, zachęcając syna, by przysiadł tuż przy niej. Nie potrafi ukryć wzruszenia. Wielkie, brązowe oczy szklą się jak w dniu, gdy miał sześć lat i wyseplenił wierszyk na Dzień Matki.

– No co jest, mamo? – Zerka na nią zniecierpliwiony. – Stało się coś?