Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ian Fleming, pisząc powieść „Moonraker”, nie opierał się wyłącznie na swojej wyobraźni. W 1945 roku brał udział w tworzeniu T-Force, tajnej brytyjskiej jednostki, którą pchnięto do śmiertelnego wyścigu o tajemnice nazistów. Należeli do niej żołnierze piechoty, z których wielu dopiero dochodziło do siebie po ciężkich doświadczeniach dnia D, żołnierze wojsk inżynieryjnych, saperzy, komandosi piechoty morskiej oraz zespoły specjalistów i naukowców.
Gnając na złamanie karku, często wkraczali w miejsca, do których jeszcze nie dotarły alianckie wojska. Odkrywali podziemne fabryki i ośrodki badań jądrowych. W zaledwie pięciuset ludzi z kilkoma dżipami zajęli Kilonię, w której znajdowało się dwanaście tysięcy uzbrojonych Niemców – aby zdobyć nazistowskie zakłady budowy okrętów podwodnych. Akcja ta mogła grozić zerwaniem zawartego z Niemcami zawieszenia broni. Po wojnie pomagali w przemycaniu niemieckich naukowców ze strefy rosyjskiej i wywożeniu ich na Zachód.
Sean Longden, mając dostęp do nieupublicznianych wcześniej dokumentów i kluczowych postaci ówczesnych wydarzeń, jako pierwszy opowiedział światu historię T-Force. Chwilami trzeba przerwać lekturę i przypomnieć sobie, że czyta się książkę historyczną, a nie przygody agenta 007.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 588
Rok wydania: 1
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1945. Polowanie na niemieckich naukowców
Sean Longden
Tłumaczenie: Katarzyna Skawran
Copyright © Wydawnictwo RM, Warszawa 2014
Original title T-FORCE. The Race for Nazi War Secrets, 1945
Copyright © Sean Longden, 2009
All rights reserved
Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25 [email protected] www.rm.com.pl
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.
Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli.
Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.
ISBN 978-83-7773-099-7 ISBN 978-83-7773-345-5 (e-Pub) ISBN 978-83-7773-346-2 (mobi)
Redaktor prowadzący: Longina KaliszRedakcja merytoryczna: Wojciech MarkertRedakcja: AD VERBUM Iwona KresakKorekta: Longina KaliszProjekt graficzny okładki: Wiktor JędrzejecOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikacja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec
W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]
Spis treści
Podziękowania
Wprowadzenie
Narodziny pomysłu
Normandia i dalsza kampania
Powstanie T-Force
Operacja „Plunder” i marsz przez Niemcy
Do gorzkiego końca
Kilonia – w nieznane
Wyzwoliciele – T-Force w Danii i Holandii
Poszukiwania i przesłuchania
Zimna wojna
Zdobycze wojenne
Pokłosie
Bibliografia
Dodatek
Spis fotografii
Do powstania tej książki niebagatelnie przyczyniły się ciężka praca i gorliwa pomoc dwóch ludzi: Kena Moore’a i Michaela Howarda. Udostępnili mi posiadane dokumenty oraz służyli radą i swoją wiedzą, dzięki czemu prezentowane tu materiały są wyjątkowe i wykraczają poza wszelkie ogólnodostępne publikacje na ten temat. Dopiero te informacje pozwoliły mi zrozumieć znaczenie oficjalnych dokumentów, z których większość jest zbyt enigmatyczna dla osoby postronnej.
Ken Moore walczył w Normandii w Royal Artillery, a następnie został skierowany do 5. batalionu King’s Regiment, który stanowił część pieszą T-Force. W latach 1945 i 1946 jako redaktor „Freelance”, biuletynu T-Force, zdobył szeroką wiedzę na temat tej nietypowej formacji. W latach 90. XX wieku wznowił publikację „Freelance” jako biuletynu 5th King’s/No.2 T-Force Old Comrades Association. To stowarzyszenie weteranów powstało dzięki entuzjazmowi i sile przebicia Kena, któremu zależało, aby osiągnięcia jednostki nie zostały zapomniane.
Z informacjami na temat T-Force zetknąłem się po raz pierwszy w 2001 roku, gdy zbierałem materiały do mojej książki „To the Victor the Spoils” o brytyjskiej armii w ostatnich latach II wojny światowej postrzeganej ze społecznego punktu widzenia. Ken zaprosił mnie na zjazd w Londynie, na którym wysłuchałem opowieści wielu weteranów, między innymi Tommy’ego Wilkinsona, Normana Farmera, Lena White’a, Johna Longfielda i samego Kena. Niektóre z tych rozmów wykorzystałem w „To the Victor the Spoils”, co spowodowało, że Ken ponownie się ze mną skontaktował. Nasze dyskusje nad moją książką zaowocowały sugestią, że warto, abym rozważył napisanie pełnej historii T-Force. Im dłużej analizowałem ten temat, tym bardziej dochodziłem do przekonania, że w ten sposób odkryłbym nieznane karty historii II wojny światowej i że jeśli teraz nie spiszę tych relacji, przepadną one na zawsze. W następnych miesiącach Ken dostarczył mi stosy dokumentów i danych kontaktowych, bez których ukończenie tej książki nie byłoby możliwe.
Były wśród nich opowieści o losach saperów z T-Force, zebrane przez Daniela Kingtona. Jego dziadek, Edward Kington, służył w 19. kompanii saperów. Cytaty ze wspomnień Freda „Sappera” Tappera pochodzą właśnie z materiałów zgromadzonych przez pana Kingtona. Punktem wyjścia do moich badań historycznych stała się „The T-Force Story”, wydana prywatnym nakładem przez 5th King’s/No.2 T-Force Old Comrades Association.
Wziąłem udział jeszcze w dwóch zjazdach członków stowarzyszenia i z delegacją jego przedstawicieli pojechałem do kilońskiego portu. Tony Hibbert, odznaczony Krzyżem Wojskowym, poświęcił cztery godziny na opowiedzenie mi historii swojego życia. Relacja z jego przeżyć w Niemczech w latach 30. XX wieku oraz później w Dunkierce i na moście w Arnhem pozwoliła mi zrozumieć, dlaczego zależało mu na jak najszybszym dotarciu do Kilonii. Także Tom Pitt-Pladdy, Harry Henshaw, Tommy Wilkinson, Jack Chamberlain, Vic Woods (już nieżyjący), Harry Bullen, Bob Bringhouse, Ron Lawton, David March, Ted Tolley, Willy van der Burght i John Longfield poświęcili swój czas, aby podzielić się ze mną swoimi wspomnieniami. Dzięki Kenowi nawiązałem też kontakt z Regiem Rushem, komandosem piechoty morskiej i weteranem 30. Jednostki Wysuniętej, który w 1945 roku współpracował z T-Force. Wykorzystałem również mój wywiad z Kenem Hardym, przygotowany na potrzeby książki „To the Victor the Spoils”. Gdy go przeprowadzałem, nie wiedziałem jeszcze nic o T-Force i nie zdawałem sobie sprawy ze znaczenia niektórych fragmentów relacji Hardy’ego.
Dzięki istotnej pomocy Kena Moore’a nawiązałem kontakty z weteranami 2. Jednostki T-Force. Podobne zasługi ma Michael Howard, jeśli chodzi o członków 1. Jednostki T-Force. W roku 1946 i 1947, jako dość młody kapitan, dowodził biurem wywiadu 1. Jednostki T-Force. Bez jego wkładu moje badania na temat okresu powojennego byłyby znacznie utrudnione. Nie tylko przedstawił mnie swoim kolegom z dawnych czasów, ale też zaoferował mi pomoc w studiowaniu i analizowaniu dokumentów. Podzielił się także ze mną swoimi żywo zapisanymi w jego pamięci wspomnieniami z tamtego okresu. Długoletnie badania Michaela Howarda dotyczące działalności T-Force w Zagłębiu Ruhry uświadomiły mi wiele faktów i wpłynęły na kształt ostatnich rozdziałów tej książki. Obfita korespondencja mailowa z nim pozwoliła mi wyjaśnić wiele kwestii. Wielokrotnie cytowałem jego maile. Przedstawił mnie także innym weteranom w stopniach oficerskich, między innymi Tony’emu Lucasowi i Johnowi Benditowi, którzy byli jego podwładnymi w 1. Jednostce T-Force. Dzięki jego uprzejmości poznałem też Julię Draper (dawniej Jean Hughes-Gibb). Była ona pierwszą osobą cywilną zatrudnioną w sztabie T-Force. Podzieliła się ze mną wspomnieniami z czasów wojny i z okresu powojennego.
Miałem także szczęście spotkać Jane Weston – córkę Johna Bradleya, naukowca Admiralicji. Udostępniła mi zdjęcia ojca i listy opisujące jego przeżycia jako naukowca przydzielonego do T-Force. Mogłem się jej zrewanżować za tę uprzejmość informacjami o roli, jaką jej ojciec odegrał w T-Force – o czym niewiele dotąd wiedziała. Pani Ruth Lambert, wdowa po odznaczonym Krzyżem Wojskowym majorze George’u Lambercie, podarowała mi zdjęcia męża i kopię jego pamiętników. Ponadto chcę podziękować Renate Dopheide z kilońskich archiwów, której książka na temat działań wojennych na terenie Kilonii w 1945 roku pozwoliła mi spojrzeć na tamte wydarzenia z perspektywy niemieckiej. Dziękuję również Margrete Thorsen-Moore, żonie Kena Moore’a, za dostarczenie mi tłumaczenia książki Renate Dopheide.
Zamieszczone w tekście cytaty, o ile nie zostało zaznaczone inaczej, pochodzą z rozmów i wywiadów, które przeprowadziłem z weteranami T-Force, lub z korespondencji udostępnionej mi przez dawnych członków jednostki i ich rodziny.
Chciałbym także podziękować mojemu wydawcy, Leo Hollisowi, i mojemu agentowi, Andrew Lowniemu, którzy wspierali mnie w trakcie całej pracy nad tą książką. Składam również podziękowania Samowi Evansowi i Hannah Boursnell z wydawnictwa Constable za wysiłek włożony w moją poprzednią książkę, „Dunkirk: The Men They Left Behind”, a także pracownikom działu sprzedaży tego wydawnictwa, którzy przyczynili się do jej sukcesu. Jak zawsze, dziękuję Beth i Bethan z MGA za wszystkie starania o zapewnienie mi skutecznej reklamy.
Główne ekspedycje pododdziałów T-Force od marca do maja 1945 roku
Sztab VIII Korpusu pod Hamburgiem, 5 maja 1945 roku
Major nie był w nastroju na czekanie. Być może wojna zbliżała się do końca, ale jego ożywiało pragnienie, by przeć ze swymi ludźmi naprzód. Prawdę mówiąc, mimo panującego wokół niego zastoju, a także rozkazu wstrzymania działań się wydanego wszystkim brytyjskim jednostkom przebywającym na terenie Niemiec, dostał osobną instrukcję – aby iść dalej do przodu. Przyszła wprost z naczelnego dowództwa aliantów. Miał własne rozkazy i zamierzał się do nich zastosować.
Major Tony Hibbert był człowiekiem czynu, a przy tym byłym komandosem, który jako szef sztabu 1. Brygady Spadochronowej wziął bezpośredni udział w heroicznej, ale przegranej walce o most drogowy w Arnhem. Wyciągnął wnioski z zakończonej klęską operacji „Market Garden”, więc doskonale zdawał sobie sprawę, że musi za wszelką cenę się spieszyć. Jednak tym razem zagrożenia były całkiem inne. Wrogami byli nie tylko Niemcy. Naczelne dowództwo aliantów spoglądało już w przyszłość i wydało polecenia, które miały zadecydować o przyszłości Europy.
Jednak na linii frontu nikt inny nie uświadamiał sobie, sprawy, jak ważny jest pośpiech. Po sześciu długich latach wojna dobiegała końca – zarządzono wstrzymanie ognia i żaden dowódca polowy nie zamierzał ryzykować życia swoich ludzi. Gdy tylko generał Miles Dempsey, dowódca brytyjskiej 2. Armii, usłyszał, że niedługo w życie wejdzie zawieszenie broni, nakazał czterem korpusom pod swoją komendą błyskawicznie zająć pozycje na linii między Dömitz, Ludwigslust, Schwerin, Wismar, Neustadt, Bad Segeberg, Wedel, Stade, Bremervörde i Bremą. Wydany przez niego komunikat brzmiał: „Zakaz przekraczania tej linii bez moich rozkazów”.
Wydany przez generała Dempseya rozkaz zatrzymania się został rozesłany do całej armii, toteż w Hamburgu dowódca VIII Korpusu nikomu nie zezwalał na przekroczenie obecnych pozycji. Mimo to major Tony Hibbert nie zamierzał czekać. Był weteranem spod Dunkierki i Arnhem, dowodził ponad pięciuset ludźmi, a jego cel znajdował się prawie sto kilometrów dalej. Został uprzedzony, że przy drodze, którą miał się posuwać, stoją dwie dywizje SS, a w mieście, do którego się wybiera, stacjonuje ponad czterdzieści tysięcy niemieckich żołnierzy i marynarzy. Hibbert i tak nie chciał czekać. Nie martwili go Niemcy, a jego upoważnienie pochodziło od władzy wyższej niż dowódca korpusu.
Naczelne dowództwo wierzyło, że Rosjanie zamierzają posuwać się w stronę Danii, aby Bałtyk stał się wewnętrznym morzem Związku Sowieckiego. Obawiano się, że nic nie powstrzyma Rosjan, więc rozkaz otrzymany przez majora Hibberta był prosty: „Dotrzeć do Kilonii przed Rosjanami”. I zamierzał go wypełnić. Nie interesowało go, że dowódca korpusu odmówił mu wydania zgody na dalszy marsz. Nie zniechęciły go też informacje ze sztabu generała Dempseya. Jego rozkaz pochodził z samej góry i skoro Naczelny Dowódca Alianckich Sił Ekspedycyjnych, generał Dwight D. Eisenhower, był przekonany, że należy zająć Kilonię, on i jego ludzie zamierzali to zrobić.
Major Hibbert potrzebował tylko jednego podpisu, aby móc przekroczyć linię frontu i ruszyć do Kilonii. Czas uciekał, więc pozostało mu jedno wyjście. Wrócił do dowództwa VIII Korpusu z butelką whisky, aby uraczyć nią oficera. W następnych godzinach nalewał kieliszek za kieliszkiem, pilnując, aby jego kamrat wypił lwią część zawartości butelki. Nie dało się tego załatwić szybko, ale Hibbert niczego by nie osiągnął, gdyby nie jego wytrwałość. W końcu uzyskał to, czego chciał – spitego oficera sztabowego i pisemne zezwolenie na wyruszenie poza linię frontu.
Nadeszła pora, by ruszać. O siódmej rano 5 maja 1945 roku żołnierze T-Force wsiedli do swoich pojazdów i skierowali się na drogę prowadzącą do Kilonii. Jednym z ich celów były zakłady Walterwerke, a także ich założyciel i najlepszy niemiecki ekspert od silników rakietowych na nadtlenek wodoru – doktor Hellmuth Walter.
Wiosną 1945 roku, gdy wojska sprzymierzonych posuwały się w głąb Niemiec, głównym celem większości alianckich oddziałów było błyskawiczne pokonanie Niemców na polu bitwy i jak najszybsze przywrócenie pokoju. Natomiast jednej z formacji na linii frontu wyznaczono zupełnie inny cel. Tych żołnierzy, w odróżnieniu od ich frontowych kolegów, zniechęcano do angażowania się w potyczki z wrogiem i wykazywania się bohaterstwem. Przemierzali północne Niemcy w samochodach oznaczonych jedynie literą T, ale nie walczyli w tej samej wojnie.
Gdy podekscytowani i zdenerwowani ludzie z T-Force siedzieli w wiosennym słońcu, czekając na rozkazy, niewielu z nich rozumiało, czym tak naprawdę się zajmują. Nie brali udziału w finalnej operacji przeciw nazistom, lecz mimowolnie zostali zaangażowani w przygrywkę do następnego wielkiego konfliktu epoki – zimnej wojny. Wiedzieli tylko, że mają wyznaczony cel i że wkrótce wsiądą do swoich samochodów, aby udać się w nieznanym kierunku. Była to normalna procedura i tylko nieliczni spośród nich zrozumieli znaczenie rozkazów, które otrzymali. W tamtym okresie i przez znaczną część roku 1945 przyszłość zachodnich demokracji stała pod znakiem zapytania i gdyby żołnierzom T-Force nie udało się wypełnić powierzonych im zadań, losy zachodniego świata mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej.
Bez wątpienia podczas II wojny światowej naziści wiedli prym w rozwoju techniki wojskowej. Niemieccy naukowcy skonstruowali pierwsze działające odrzutowce, rakietowe pociski balistyczne, szybkie okręty podwodne, samoloty z napędem rakietowym, celowniki armatnie na podczerwień, nową broń chemiczną, taką jak sarin i tabun, latające bomby, a nawet karabiny strzelające zza węgła; tym samym stworzyli podwaliny pod rozwój techniki wojskowej w latach powojennych. W maju 1945 roku na deskach kreślarskich niemieckich inżynierów leżały projekty broni i uzbrojenia nowego rodzaju, które inne państwa – wcześniej sprzymierzone, a teraz rywalizujące ze sobą – chciały wykorzystać. Po II wojnie światowej ta broń pojawiła się na różnych polach bitew świata, między innymi w postaci pocisków manewrujących Cruise i myśliwców typu stealth. W epoce zimnej wojny Stany Zjednoczone używały systemów radarowych skonstruowanych na podstawie niemieckich projektów z czasów II wojny światowej i tworzących część amerykańskiego ogólnoświatowego systemu wczesnego ostrzegania. Nie należy też zapominać, że to dzięki niemieckim konstruktorom rakiet człowiek stanął na Księżycu, a pomysły niemieckich projektantów lotniczych stały się inspiracją dla budowniczych samolotu Concorde.
Jednak wiosną 1945 roku nikt na Zachodzie nie miał pojęcia o nazistowskim programie badań nuklearnych ani nie zdawał sobie sprawy, co oznaczają pogłoski o śmiertelnie groźnych nowych gazach bojowych, nad którymi pracowano w Niemczech. Alianci wiedzieli tylko, że nawet w trakcie natarcia wojsk sprzymierzonych nazistowscy naukowcy nadal ciężko pracują przy swoich biurkach i deskach kreślarskich, a rezultaty ich prac mogą jeszcze wywrzeć znaczący wpływ na przebieg wojny. W końcu byli to ci sami ludzie, dzięki którym na pola bitew trafiło nowe uzbrojenie. Gdy padała Trzecia Rzesza, nikt nie potrafił przewidzieć, jakie potworności mogli jeszcze zgotować światu, jaką tajemniczą broń mogli już przekazać swoim japońskim sojusznikom ani co mogą zrobić inni potencjalni wrogowie, jeśli taka broń dostanie się w ich ręce.
Przywódcy zachodnich państw nie mieli wyjścia – musieli przejąć tę broń, odszukać naukowców, poznać wyniki ich badań i zaprząc ich do pracy, zanim zrobi to ktoś inny. Potrzebowali do tego specjalnych oddziałów – elitarnych, mówiąc językiem powojennego świata. Takich, które przejmą i zabezpieczą niemieckie instytuty badawcze i zakłady zbrojeniowe, zatrzymają naukowców oraz zagwarantują, że zachodni alianci będą mogli wykorzystać ich wiedzę.
Mając to na względzie, w lipcu 1944 roku generał Eisenhower, jako Naczelny Dowódca Alianckich Sił Ekspedycyjnych, wydał tajny rozkaz powołania tak zwanej Target Force. Jednostka ta została tak utajniona, że zniknęła zarówno z kart historii drugiej wojny światowej, jak i zimnej wojny. Mimo tej konspiracji brytyjska Target Force – powszechnie zwana T-Force – była najmniej zakonspirowana ze wszystkich jednostek elitarnych.
T-Force nie stanowiła pododdziału Special Air Service (SAS), a tylko nieliczni jej członkowie byli komandosami czy spadochroniarzami. Nie przypominali też wystrojonych na galowo gwardzistów, tak lubianych przez odwiedzających Londyn turystów. Byli przeciętnymi piechurami, zwiadowcami i saperami ze zwykłych pułków: z 5. batalionu liverpoolskiego King’s Regiment, 1. batalionu Buckinghamshire, 30. batalionu Royal Berkshire Regiment, oraz króleskich korpusów: saperów i inżynierów. Wzięto ich ze szpitali – niektórzy byli fizycznie ranni, inni cierpieli na nerwicę frontową. Część z nich była zaprawionymi w boju żołnierzami, którzy 6 czerwca 1944 roku wylądowali na plażach Normandii i z bliska poznali okropieństwa wojny. Znaleźli się wśród nich także „niepotrzebni” artylerzyści, których oddziały zostały podzielone, a inni ich członkowie zasilili armie zdziesiątkowane w Normandii. Do T-Force trafili także członkowie załóg barek desantowych, którzy przeżyli ostrzał przez wroga, gdy dowozili wojska piechoty na plaże Normandii w dniu D. Dołączyli do nich nastoletni żołnierze przysłani na kontynent wprost z obozów treningowych i rwący się do ataku na Niemcy. Ta zbieranina niezachwycających wyglądem, różnie umundurowanych „sierot” tworzyła jednostkę, która miała zagwarantować, że zachodni alianci będą przygotowani do zimnej wojny.
Żołnierzom tym zawdzięczamy jeden z najbardziej nieprawdopodobnych wojennych sukcesów – zdobycie w ostatnich miesiącach konfliktu w Europie i w pierwszych latach pokoju technologii cywilnych i wojskowych, których wartość według cen z początku XXI wieku szacuje się na mniej więcej dziesięć miliardów funtów. Specjaliści w dziedzinie atomistyki, broń chemiczna, nowoczesne silniki okrętów podwodnych, konstrukcje odrzutowców – wszystko to przeszło przez ręce członków T-Force, gdy armie alianckie wkraczały na gruzy upadających Niemiec. W późniejszych latach zachodnie potęgi wykorzystały zdobyte przez nich wojskowe techniki i technologie, aby zapewnić sobie w przyszłości bezpieczeństwo.
Mimo doniosłego znaczenia badań przeprowadzonych przez niemieckich naukowców i wpływu ich prac na rozwój powojennego świata szczegóły historii o tym, w jaki sposób elitarne oddziały przechwyciły tych ludzi i rezultaty ich prac, do niedawna wciąż skrywała mgła tajemnicy. Fakt powołania tej tajnej jednostki przez wiele lat pozostawał zapomniany, choć to ona w ostatnich tygodniach wojny wkroczyła do Trzeciej Rzeszy, aby odszukać specjalistów od atomistyki, przejąć wyniki badań nad silnikami rakietowymi, zakłady produkcji broni chemicznej i konstruktorów U-bootów oraz zagwarantować, że nie wpadną w ręce Rosjan. Ponadto żołnierze T-Force przeprowadzili ostatnie natarcie brytyjskiej armii podczas wojny w Europie, docierając do Kilonii, aby zabezpieczyć tamtejsze biura konstrukcyjne i badawcze marynarki wojennej.
Nie powinno dziwić, że wspomniane tu fakty brzmią niczym opowieści o Jamesie Bondzie. Jedną z osób stojących za operacjami T-Force był Ian Fleming, późniejszy autor serii książek o agencie 007. Przyczynił się on do powstania 30. Jednostki Szturmowej – jednostki Royal Marines, która posłużyła za wzór dla T-Force i równolegle z nią wkroczyła do Niemiec. Fleming zasiadał także w komitecie, który wskazywał cele działań T-Force i określał priorytet jej operacji.
ROZDZIAŁ 1
Od samego początku drugiej wojny światowej panowało wśród aliantów przekonanie, że w dziedzinie zbrojeń Niemcy mają przewagę pod względem technicznym... Gdy alianci planowali wkroczyć do samej Rzeszy, zaczęli też rozważać, co należałoby zrobić, aby poznać tajne niemieckie osiągnięcia techniczne[1].
Wchodzący do gmachu Admiralicji wczesnym wiosennym porankiem Ian Fleming, trzydziestoczteroletni komandor ochotniczej rezerwy marynarki wojennej, był jednym z tysięcy młodych mężczyzn i kobiet udających się do pracy w Whitehall. W biurach rządowych, pełnych uwijających się ludzi, biło serce wojennego rządu Wielkiej Brytanii. Każdego dnia tysiące pracowników cywilnych i personelu wojskowego w mundurach wszystkich służb i każdej narodowości należącej do Imperium i Wspólnoty Brytyjskiej przychodziły do biur, aby wykonać pracę zapewniającą funkcjonowanie państwa i jego potężnej machiny wojennej. Każda z tych osób wniosła istotny wkład w wysiłek wojenny, ale niektóre odegrały role o długotrwałym wpływie na przyszłość świata.
W kwietniu 1942 roku komandor Fleming wszedł do pokoju numer trzydzieści dziewięć starego gmachu Admiralicji. Czekał go kolejny dzień pracy w charakterze adiutanta dyrektora wywiadu marynarki wojennej. W tym pokoju, o pomalowanych na biało, do połowy krytych boazerią ścianach, z marmurowym kominkiem i coraz bardziej zapchanymi szafkami na akta, snuł plany, jak zebrać potrzebne Royal Navy informacje wywiadowcze. Niektóre z tych planów były dziwaczne, więc je odrzucono. Inne zostały zaakceptowane i zrealizowane. Kluczowe znaczenie miało jednak to, że komandor dał się poznać jako człowiek bystry, pracowity oraz skrupulatny w planowaniu szczegółów operacji. Siedzący za biurkiem często już o szóstej rano i pracujący do późna w nocy, Fleming miał wszystkie cechy niezbędne sekretarzowi admirała Johna Godfreya. Był zatem odpowiednim człowiekiem do zajęcia się najnowszym projektem admirała.
Admirał Godfrey zadzwonił do pokoju sąsiadującego ze swoim biurem i poprosił, aby komandor Fleming przyszedł do niego w celu omówienia nowego pomysłu: jak zebrać dane dla wywiadu marynarki wojennej. Admirał nie tracił czasu. W scenie, która później wielokrotnie pojawiała się w beletrystycznych dziełach Fleminga, starszy oficer przedstawił swojemu podwładnemu całkiem sensowny zarys swoich oczekiwań.
Komandor Fleming wysłuchał propozycji admirała. Z analizy raportów aktywności Niemców podczas inwazji na Grecję i śmiałego ataku na Kretę w roku 1941 dowiedział się, że naziści mieli „komandosów wywiadu”. W szczególności korzystali z wysuniętych polowych grup wywiadowczych, które posuwając się tuż za regularnymi oddziałami szturmowymi, a czasem nawet je wyprzedzając, wkraczały do sztabów i przejmowały dokumentację. Do ich zadań należał szturm na porty i dotarcie do pomieszczeń dowódców Royal Navy w celu zebrania wszelkich materiałów wywiadowczych, w szczególności przejęcia książek kodowych i sygnałów radiowych.
Komandor Fleming zagłębił się w szczegóły raportów. Jego zadaniem było prześledzenie niemieckich operacji i ustalenie, jak Brytyjczycy mogliby skorzystać z tych doświadczeń. Przez kilka kolejnych tygodni pilnie studiował niemieckie metody działania. Było to zadanie dokładnie tego rodzaju, który uwielbiał, a także okazja do planowania skutecznych operacji komandosów i osobistego zaangażowania się w konflikt zbrojny. Następnie przedstawił admirałowi swój plan stworzenia „ofensywnej grupy wywiadu marynarki wojennej”. W lipcu 1942 roku admirał Godfrey zameldował swojemu przełożonemu o rezultatach pracy Fleminga: „Przygotowałem plan wykorzystania niemieckiej formacji z uwzględnieniem potrzeb wywiadu marynarki wojennej podczas przyszłych ataków na kontynencie lub w Norwegii, który sprawdzi się także w przypadku dużej ofensywy”[2]. Na tym etapie przewidywano, że powstanie niewielka elitarna grupa, ale stworzono zarówno podwaliny formacji zbierającej dane wywiadowcze, jak i główny zarys przyszłej jednostki T-Force.
Następnie komandor Fleming został wezwany do Ministerstwa Wojny, aby przedstawić swoje pomysły. Jako oficer reprezentujący Admiralicję, Fleming wyjaśnił, że pilnie potrzebni są ludzie, których będzie można poddać intensywnemu treningowi i przeszkolić do wykonywania zadań specjalnych na zlecenie marynarki wojennej. Zaznaczył, że Admiralicja jako pierwsza dostrzegła potrzebę stworzenia takiej jednostki, i podkreślił, że „obecnie coraz pilniejsza jest potrzeba powołania stałego organu, któremu będzie można powierzyć odpowiedzialność za tego typu pracę wywiadowczą w marynarce wojennej”[3]. Uczestnicy spotkania w większości się z nim zgodzili. Fleming zakładał, że do wykonania tego zadania wystarczy jeden pluton piechoty morskiej (Royal Marines). Poważnie nie doszacował sił przyszłej jednostki wywiadu – z proponowanego przez niego plutonu komandosów wyrosła jednostka licząca tysiące ludzi.
We wrześniu 1942 roku, otrzymawszy uprzednio poparcie Ministerstwa Wojny, admirał Godfrey oficjalnie zatwierdził plan Fleminga przewidujący powołanie „specjalnej jednostki wywiadu”, której zadaniem miało być prowadzenie tajnych operacji, przenikanie za linie wroga i przechwytywanie materiałów wywiadowczych potencjalnie przydatnych Royal Navy. Odbyła się poważna debata, jak nazwać tę nową jednostkę. W chwili jej powołania ktoś w Admiralicji zaproponował, by była to 30. Jednostka Wywiadu (30 Intelligence Unit), gdyż „jej zadaniem są operacje wywiadowcze, a nie szturmowe”[4]. Zanim została formalnie powołana, roboczo określano ją jako Jednostka Szturmowa Wywiadu (Intelligence Assault Unit, IAU). Jednak inne jej opisy z tamtego okresu były mniej pochlebne. W notatce służbowej z listopada 1942 roku opisano ją jako „grupę uzbrojonych, wykwalifikowanych i działających z upoważnienia rabusiów”[5].
Mimo zachwytu, jaki ten pomysł wzbudził w Royal Navy, gdzie indziej został mniej entuzjastycznie przyjęty. W postaci, w której przedstawiono go Połączonemu Komitetowi Wywiadu, wymagał włączenia do jednostki żołnierzy armii, marynarki wojennej i piechoty morskiej. Sprzeciwiły się temu zarówno Króleskie Siły Powietrzne (RAF), jak i armia. Ich zdaniem nowa jednostka wkraczałaby w kompetencje zarówno RAF Regiment[6], jak i Field Security Police[7].
Niezniechęcony tą odmową admirał Godfrey ponaglał komandora Fleminga, aby forsował realizację planu. W końcu udało im się uzyskać poparcie Połączonego Komitetu Wywiadu i szefów sztabu. Dzięki temu nowa jednostka została sformowana pod fikcyjną nazwą Specjalna Jednostka Inżynieryjna (Special Engineering Unit) w ramach Special Service Brigade i podlegała szefowi Operacji Połączonych. Nazwę wybrano tak, aby ukryć prawdziwe przeznaczenie jednostki. Było to skutkiem wydania przez Hitlera słynnego „rozkazu o komandosach”, na mocy którego wszyscy jeńcy z oddziałów komandoskich i dywersyjnych mieli być natychmiast rozstrzeliwani. Zatem wróg nie mógł postrzegać tych ludzi jako komandosów. Wkrótce jednak oddział przemianowano na 30. Komando tylko dlatego, że powstało według pomysłu Fleminga, którego sekretarka pracowała w pokoju numer trzydzieści gmachu Admiralicji. Liczba trzydzieści przetrwała w nazwie jednostki aż do 1945 roku.
Gdy plan komandora Fleminga został formalnie przyjęty, zarząd wywiadu marynarki wojennej zaczął powoływać zespół, który miał działać w basenie Morza Śródziemnego. Marynarze Royal Navy, którzy stanowili trzon grupy – ponownie przemianowanej i nazwanej 30. Jednostką Szturmową (30 Assault Unit, 30 AU) – rekrutowali się spośród chętnych do niebezpiecznej służby członków rezerwy ochotników marynarki wojennej. Pierwszym dowódcą 30. Jednostki Szturmowej został odznaczony Krzyżem Wiktorii komandor Robert „Red” Ryder z Royal Navy, a jego zastępcą major W.G. Cass, najwyższy stopniem przedstawiciel armii w jednostce. Do jednostki przydzielono także grupę prężnych oficerów, którzy pozostali w niej przez dłuższy czas – między innymi komandora podporucznika Quintina Rileya, doświadczonego badacza polarnego, i komandora Dunstana Curtisa, weterana rajdów na Saint-Nazaire i Dieppe, a przy tym najmłodszego komandora w całej brytyjskiej marynarce wojennej.
Nawet na tym początkowym etapie jednym z zadań 30. Jednostki Szturmowej (doprecyzowanym później po stworzeniu T-Force) był udział w szturmach: „posuwanie się z drugą i trzecią falą atakujących port, dotarcie prosto do różnych budynków itp., w których można się spodziewać znalezienia łupów wojennych, przejęcie ich i powrót”[8]. Na początku oficerowie i żołnierze przeszli trening w prowadzeniu szturmów i walk ulicznych w stylu komandoskim. Wszyscy sprawnie posługiwali się między innymi bronią strzelecką, moździerzami, granatami ręcznymi, minami, minami pułapkami i materiałami wybuchowymi. Ich szkolenie obejmowało rozpoznawanie pojazdów wroga, skoki spadochronowe, sterowanie małymi łodziami, rozpoznawanie dokumentów, włamywanie się do sejfów i otwieranie zamków wytrychem. Do ich zadań należało zbieranie informacji o technice i technologii wroga. Przeszkolono ich zatem we wchodzeniu na pokład U-bootów w dokach i fotografowaniu pulpitów sterowniczych w celu zdobycia informacji o możliwościach okrętów podwodnych. W ramach przygotowań do wykonywania tych zadań oficerowie Royal Navy przeszli kurs poświęcony niemieckim minom morskim, torpedom, układom elektrycznym i systemom wykrywania okrętów podwodnych. W miarę zdobywania przez nich umiejętności program szkolenia uzupełniano o kolejne elementy wiedzy, między innymi o systemy naprowadzania torped, napęd U-bootów, sieci, zagrody bonowe i pozostały sprzęt do blokowania portów. Wraz z postępem prac planistycznych lista zadań wydłużyła się o techniki stawiania min przez wroga, szybkostrzelną broń przeciwlotniczą do stosowania na morzu, przeliczniki do kierowania ogniem artylerii okrętowej oraz informacje o celach i zamiarach niemieckich wojsk.
Jeszcze zanim 30. Jednostka Szturmowa została wysłana na drugi brzeg kanału i przystąpiła do działania, stało się jasne, że nie wszyscy rozumieją i pochwalają jej metody działania. Obawiano się, że dowódcy „na miejscu” odmówią współpracy z grupą wyglądającą na oddział szturmowy. Już w grudniu 1942 roku admirał Andrew Cunningham przewidział trudności w realizacji takich misji i zanotował: „Ich działalność nie zostanie w pełni zrozumiana przez władze wojskowe”[9]. Nie ograniczył się do wskazania przeszkód, na jakie prawdopodobnie natrafi 30. Jednostka Szturmowa, przeprowadzając tak innowacyjne operacje, ale podjął też starania, aby wesprzeć jednostkę, i zażądał, aby jej członkom wydano specjalne przepustki, które miały im ułatwić działanie. Ten pomysł był bardzo prosty, ale w przyszłości zadecydował o sukcesie T-Force.
Pierwsza okazja, by 30. Jednostka Szturmowa mogła się sprawdzić i wykazać, pojawiła się pod koniec kampanii aliantów w Afryce Północnej w 1943 roku. W Tunezji świeżo opierzeni komandosi 30. Jednostki Szturmowej zostali skierowani do akcji wraz ze sformowaną na poczekaniu S-Force, która miała zebrać dane wywiadowcze na terenie zajmowanych tunezyjskich portów. Jednak współpraca komandosów z nowymi kolegami nie układała się najlepiej, ponieważ obwiniali oni ponoć nieudolnych członków S-Force o opóźnianie ich działań aż o dobę. Tego problemu nigdy nie udało się do końca rozwiązać, co później rzutowało na myślenie członków jednostki i kształt operacji T-Force w północno-zachodniej Europie.
Jak na ironię – choć zdaniem członków 30. Jednostki Szturmowej niewielka liczebność stanowiła ich zaletę – podczas pierwszych operacji w Afryce Północnej inni obawiali się, że wystarczy jedna seria z karabinu maszynowego, by zdziesiątkować tak małą grupę i przekreślić szanse na powodzenie całej akcji. Obawy były tak silne, że nawet admirał Louis Mountbatten, pełniący funkcję szefa Operacji Połączonych, zasugerował, że należy jednostkę wycofać z Afryki Północnej, odesłać do Wielkiej Brytanii i tam wzmocnić ochotnikami z Royal Marines.
Po mało udanym początku w Afryce Północnej jednostka wkrótce nabrała hartu podczas operacji na Sycylii i we Włoszech, a zebrane przez nią dane wywiadowcze zrobiły duże wrażenie. Znalazła niemieckie mapy morskie dla U-bootów usiłujących uniknąć wykrycia w Cieśninie Gibraltarskiej oraz graficzne instrukcje do rozpoznawania sylwetek zakamuflowanych okrętów dla włoskiej floty. Zdobyła także kodowane sygnały identyfikacyjne stosowane na włoskich lotniskach i natychmiast przekazała je dowództwu RAF-u, a brytyjscy lotnicy wykorzystywali włoskie radiolatarnie do przeprowadzania nalotów bombowych, aby podziurawić pasy startowe i wyłączyć z akcji samoloty wroga. Weszła też w posiadanie mapy pokazującej rozmieszczenie podobnych radiolatarni na terenie Niemiec, co RAF również wykorzystał. Ale członkowie 30. Jednostki Szturmowej nie tylko zdobywali informacje. Zatrzymali również czołowego włoskiego faszystę, odpowiedzialnego za organizację niemieckiej administracji w Zatoce Neapolitańskiej.
Ponadto 30. Jednostka Szturmowa miała osiągnięcia w dziedzinie szpiegostwa przemysłowego, ponieważ między innymi poznała niemieckie rozkazy dla włoskich przedsiębiorstw i dokumenty dotyczące dostaw surowców dla niemieckiej marynarki wojennej. Royal Navy była szczególnie zainteresowana prowadzonymi we Włoszech badaniami dotyczącymi torped, a 30. Jednostka Szturmowa dostarczyła Admiralicji próbki licznych projektów torped, w tym zdalnie kontrolowanych urządzeń. Admiralicja otrzymała też szczegółowe dane o minach morskich i projekcie nowych bomb głębinowych z mechanizmem odpalającym je po pięćdziesięciu dniach, które zaprojektowano z myślą o niszczeniu urządzeń portowych. W sumie zdobyto informacje o czternastu rodzajach torped i min, w tym o kilku nieznanych wcześniej aliantom modelach.
Po tych zakończonych sukcesem operacjach oficerowie jednostki zażądali większej ilości środków transportu i zaopatrzenia w samochody pancerne. Wcześniej oddział nie mógł się posuwać dostatecznie szybko, ponieważ dysponował tylko pojazdami nieopancerzonymi. Jak raportował później jeden z oficerów, samobójstwem były próby wykonywania zleconych im zadań w pojazdach nieopancerzonych. Podczas jednego z natarć musieli porzucić swoje wozy i wdrapać się na tyły jadących czołgów, aby na czas dotrzeć do swoich celów. Uważał, że traktowanie czołgów jak taksówek było nie w porządku wobec ich załóg.
W czasie operacji włoskich żołnierze 30. Jednostki Szturmowej zebrali nawet nadpalone dokumenty, które, jak mieli nadzieję, mogły zawierać cenne informacje. Natomiast jednym z ich największych sukcesów na wybrzeżu Morza Śródziemnego było zdobycie niemieckich maszyn kodujących Enigma. Alianci mieli już sporo informacji wywiadowczych o tych maszynach, ale ich wiedza była niekompletna. Aby ją uzupełnić, wydano 30. Jednostce Szturmowej instrukcje dotyczące szukania egzemplarzy maszyn i książek kodowych do nich. Ten cel był okryty taką tajemnicą, że członkom 30. Jednostki Szturmowej zakazano nawet robienia jakichkolwiek notatek na odprawach. Operacje jednostki w Afryce Północnej zaowocowały zdobyciem maszyny szyfrującej o niedającym się dotąd złamać kodzie. Dzięki temu aliancki wywiad przez sześć tygodni odczytywał niemieckie transmisje radiowe w tym rejonie. Powiązane z tym poszukiwania doprowadziły do znalezienia niemieckich dokumentów, z których wynikało, że naziści prowadzą próby złamania alianckich kodów.
W 1943 roku dyrektor wywiadu marynarki wojennej napisał do szefa Dowództwa Operacji Połączonych, aby go poinformować o znaczeniu 30. Jednostki Szturmowej i korzyściach, jakie w przyszłości mogą przynieść podobne oddziały zbierające dane wywiadowcze. Przeświadczony o jej przydatności stwierdził, że: „jednostki tego typu powinny mieć stałe miejsce w naszych podstawowych strukturach na czas wojny”[10]. Dzięki swoim sukcesom jednostka mogła się też ubiegać o zwiększenie stanu osobowego. Podkreślano, że gdyby dysponowała większymi siłami na Capo Passero na Sycylii, udałoby się zapobiec zniszczeniu danych technicznych i urządzeń stacji radarowej oraz nie dopuścić do rozgrabienia sprzętu zarówno przez włoskich cywilów, jak i przez alianckich żołnierzy.
Pierwsze operacje przeprowadzone przez 30. Jednostkę Szturmową były dla nich kolejną, przyspieszoną lekcją. Niekiedy zapał jej członków powodował, że wysuwali się przed żołnierzy alianckiej piechoty i byli ostrzeliwani przez obie strony. Poza tym na szkoleniu dla oficerów sztabu nie powiedziano im, co mają robić z ogromnymi archiwami wywiadu wojskowego i politycznego. Toteż wciąż uczyli się na własnych błędach.
W czasie kampanii włoskiej zdecydowano, że oddziały bojowe jednostki wywiadu powinny wejść do miasta, które było celem natarcia, tuż za formacjami szturmowymi. Ponieważ cechowała je duża mobilność, mogły zająć cele i utrzymać je do czasu, aż wyspecjalizowani inspektorzy dotrą z tyłów. Ta metoda działania stała się później wzorem dla T-Force. Wciąż jednak 30. Jednostkę Szturmową czekały kolejne lekcje. Mimo początkowych sukcesów na Sycylii, po dotarciu do kontynentalnych Włoch musiała znowu współdziałać z wyznaczonymi jednostkami w ramach S-Force. Miały one międzynarodowy charakter i w większości były organizowane ad hoc, a nie powoływane w konkretnym celu. We Florencji S-Force składała się z jednej amerykańskiej kompanii piechoty, grupy z 30. Jednostki Szturmowej, trzech sekcji żandarmerii polowej, kilku włoskich inżynierów i plutonu amerykańskiej żandarmerii wojskowej.
Te nowe jednostki do zbierania danych wywiadowczych i przejmowania nowoczesnego sprzętu uczyły się na własnych błędach, ale też wyciągały wnioski ze swoich sukcesów. Zwykle nie było żadnej kontroli nad tymi, którzy przeglądali zdobyte dokumenty. Po prostu przetrząsali pudła papierów i segregatory akt, wyrzucając to, co ich zdaniem nie było interesujące. W efekcie na ulicach Rzymu znaleziono niezwykle cenne dokumenty – wyrzucone tam przez tych, którzy mieli je zabezpieczyć. Jeden ze świadków poinformował, że szli przez biura „jak burza, dosłownie niszcząc i drąc akta”. Patrząc na dość przypadkowy sposób traktowania dokumentów, ten sam świadek zalecał, aby archiwa były pieczętowane, a ich przydatność oceniana pod kątem naukowym dopiero przez kompetentny personel. Jego końcowe uwagi miały później istotny wpływ na tworzenie i działanie T-Force: „Mam nadzieję, że w przyszłości unikniemy takich zniszczeń”[11].
Gdy uświadomiono sobie znaczenie odrzucanych informacji – po przeczytaniu raportów potępiających takie metody działania – wydano rozkazy, aby ograniczyć niekontrolowane przesiewanie dokumentów. Oskarżeni, broniąc się przed tymi zarzutami, podkreślali, że szukali dokumentów dotyczących najbliższych operacji wojskowych, mających większy priorytet niż jakiekolwiek inne materiały.
Żołnierze ci nie zdawali sobie sprawy, że wertowane przez nich archiwa, oprócz raportów dotyczących bieżącego konfliktu, zawierały dokumenty, które mogły się okazać niezwykle cenne w powojennym świecie. Należały do nich notatki o relacjach między Kościołem katolickim a rządem generała Franco w Hiszpanii oraz raporty na temat włoskiej aktywności w Indiach, Iranie, na Bliskim Wschodzie i w Tajlandii. Znalazły się tam również dokumenty wymieniające nazwiska sympatków faszyzmu w Egipcie i Iranie, którzy mogli zagrozić brytyjskim interesom w tych krajach. To jeszcze nie wszystko. Inne dokumenty rzucały światło na poglądy osób znanych na arenie międzynarodowej, które, jak do tej pory wierzono, były niezłomnymi antyfaszystami. Materiały zdobyte i przeanalizowane we Włoszech zawierały ponadto raporty o włoskiej propagandzie prowadzonej na terenie Wielkiej Brytanii w latach 30. XX wieku, dokumentację włoskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych na temat zagranicznych grup faszystowskich, dostaw surowców o znaczeniu strategicznym do Hiszpanii podczas wojny domowej i sposobach traktowania we Włoszech wziętych do niewoli Hindusów, a także poufne informacje o skutkach alianckich bombardowań Berlina i Monachium. Autor jednego z tajnych raportów stwierdził: „Jeśli będziemy w stanie zdobyć inne archiwa wywiezione do północnych Włoch przez faszystowski rząd republiki, w pełni poznamy historię ogromnej międzynarodowej sieci włoskiej i niemieckiej propagandy”[12].
Jednak nie wszyscy byli zachwyceni postępowaniem 30. Jednostki Szturmowej. Niektóre raporty donosiły, że została wycofana z Włoch z powodu metod stosowanych przez nią podczas operacji zdobywania materiałów wywiadowczych. Zdaniem obserwatorów była to prywatna armia grabieżców, niezdolnych do wypełniania rozkazów, których styl ubierania pozostawia wiele do życzenia. Nawet ci, którzy popierali istnienie jednostki, meldowali, jak ważne jest podniesienie poziomu dyscypliny, aby wyżsi alianccy dowódcy nie bulwersowali się liberalnym podejściem do umundurowania czy nawet „pirackim” wyglądem niektórych żołnierzy, odnotowanym przez krytyków. Jeden z takich krytyków zanotował na marginesie oficjalnego dokumentu, że byli „wyspecjalizowanymi złodziejami”[13].
Pod koniec 1943 roku misja 30. Jednostki Szturmowej we Włoszech dobiegła końca i wróciła ona do Wielkiej Brytanii, aby rozpocząć przygotowania do następnej fazy działalności – nieuniknionej inwazji na „twierdzę Europa”. Poszerzono ją także o nowe skrzydło – oficerów techników marynarki wojennej, którzy mieli wybierać cele, zbierać informacje, a następnie przekazywać je do Admiralicji. Było to nowe podejście, przeniesione później do większej jednostki, jaką była T-Force. Ludzi tych ochraniali komandosi piechoty morskiej ze skrzydła Royal Marines. Ich zadaniem była walka i zdobycie celów, ochrona oficerów marynarki, a następnie zapewnienie ochrony celów i transportu zdobytych materiałów. Dyrektor wywiadu marynarki wojennej zanotował: „Zadania każdego skrzydła jednostki są równie istotne dla sukcesu zespołu jako całości – to znaczy bez skrzydła Royal Navy jednostka nie będzie miała celu działania, ale bez skrzydła Royal Marines skrzydło Royal Navy nie przetrwa długo w terenie”[14].
Operacje w basenie Morza Śródziemnego wykazały, jak przydatne są tego typu działania. Dzięki temu, że 30. Jednostka Szturmowa błyskawicznie wkraczała do włoskich miast i obiektów wojskowych, dostarczyła materiałów przydatnych wywiadowi wojskowemu i dokumentów politycznych. Narastała jednak świadomość, że jednostka jest zbyt mała do wykonywania takich zadań, a jej metody działania mogą się nie sprawdzić w Niemczech, gdzie sytuacja będzie nieco inna. Kampania włoska dowiodła także, że tworzone na poczekaniu oddziały S-Force nie są dobrym rozwiązaniem. Opieranie się na siłach akurat dostępnych w danym rejonie nie zapewniało niezbędnej ciągłości doświadczeń. Dni rywalizujących ze sobą agencji rozrzucających papiery po podłogach biur podczas szukania potrzebnych im informacji musiały szybko dobiec końca. Potrzebna była współpraca, a nie rywalizacja. Potrzebna była jednostka, która mogłaby się uczyć, zbierając doświadczenia, adaptować do nowych wyzwań i dostarczać naprawdę przydatnych informacji, które później można byłoby rozpowszechnić wśród wszystkich nimi zainteresowanych. To, co zapoczątkował komandor Fleming, trzeba było teraz dokładnie przeanalizować, a wyciągnięte wnioski wykorzystać do tworzenia tego, co miało się stać częścią największego w historii współczesnej epizodu zbierania danych wywiadowczych i technicznych.
Wiadomo było, że niezależnie od struktury, jaką będzie miała ta nowa siła, potrzebni będą żołnierze piechoty do opanowywania, wyszukiwania, zabezpieczania i obrony celów, a także transport, aby szybko dowieźć inspektorów do celów, zanim ktokolwiek poważnie je zniszczy, a potem wywieźć wszelkie zdobyte przez nich materiały. Nie można się też obejść bez saperów rozbrajających napotkane miny pułapki i żołnierzy wojsk inżynieryjnych rozmontowujących wszelkie urządzenia, które miały zostać zabrane. Biorąc pod uwagę te założenia, alianccy planiści zaczęli się przygotowywać do nadchodzących dni. Zanim jednak mogli przystąpić do przeszukiwania ruin Niemiec, musieli się zająć pilniejszymi sprawami – przygotowaniem bezpiecznego lądowania we Francji.
Przypisy
[1] Podpułkownik R.D. Bloomfield, cytowany w „The T-Force Story”, 5th King’s/No.2 T-Force Old Comrades Association.
[2] National Archives ADM 223/500.
[3]Ibid.
[4] National Archives DEFE2/1107.
[5] National Archives ADM223/500.
[6] Royal Air Force Regiment – założony w 1942 roku specjalistyczny pułk ochrony lotnisk (przyp. tłum.).
[7] Field Security Police – utworzone w 1937 roku skrzydło brytyjskiej żandarmerii wojskowej, w 1940 roku włączone do reaktywowanego Korpusu Wywiadu (przyp. tłum.).
[8] National Archives ADM223/500.
[9]Ibid.
[10]Ibid.
[11] National Archives WO204/795.
[12]Ibid.
[13] National Archives FO935/20.
[14] National Archives DEFE2/1107.
ROZDZIAŁ 2
Wielokrotnie mnie pytano, co czułem, gdy zbliżaliśmy się do francuskiego wybrzeża. Mogę to opisać tylko jako rodzaj strachu (co należy tłumaczyć jako cholerne przerażenie), połączonego z pewnym odrętwieniem umysłu, które pozwalały rozumieć, co się dzieje, i zdawać sobie z tego sprawę – wokół zmasowany ostrzał artyleryjski i moździerzowy, po obu stronach trafiane i tonące barki desantowe, żołnierze wpadający do wody – przy jednoczesnej koncentracji i dość automatycznym, jak we śnie, wykonywaniu roboty, którą mieliśmy do zrobienia.
Porucznik Ken Davenport, 5. batalion King’s Regiment[1]
Plaża „Sword”, 6 czerwca 1944 roku, godzina 7.25
Schowani za ścianami łodzi desantowych oficerowie i żołnierze 5. batalionu King’s Regiment słuchali, jak ciężkie działa Royal Navy ostrzeliwały wybrzeże Normandii. Gdzie indziej potworny huk baterii dział wypełniał uszy Królewskich, gdy usuwali przeszkodę z materiałów wybuchowych na francuskim wybrzeżu. Ich zmysły atakowały obrazy, zapachy i dźwięki totalnej wojny. Uszy wypełniały im krzyki marynarzy, świst ognia karabinów maszynowych, dzwonienie pocisków odbijających się od ścian barek desantowych i plusk nietrafiających, a padających blisko strzałów – pociski armatnie i moździerzowe wzniecały rozpryski wody, która ochlapywała żołnierzy. Otoczeni potwornym hałasem cięli fale w łodziach desantowych płynących ku wybrzeżu Francji.
W tych ostatnich chwilach przed opadnięciem rampy Vic Woods oceniał swoją sytuację. Urodzony w Merseyside kierowca dżipa, służący w miejscowym pułku, był członkiem grupy plażowej – batalionu piechoty, którego zadaniem nie było nacieranie na linie obronne wroga, lecz umocnienie przyczółka desantowego i oczyszczenie drogi innym jednostkom, aby mogły bez przeszkód przedostać się w głąb lądu. Wiedział, że jest potwornie przerażony, ale nie potrafił dojść, czy bardziej przeraża go śmierć czy sam strach. Żywił rozpaczliwą nadzieję, że uda mu się wypełnić obowiązki. Najbardziej ze wszystkiego martwiło go, co będzie robić na plaży. Wiedział tylko, że ma dojechać dżipem w wyznaczone miejsce i usunąć zabezpieczenia uszczelniające go przed wodą, a potem będzie sam i bez rozkazów. Pomyślał: „Nie mam bladego pojęcia, gdzie pojadę ani co zrobię”.
Gdy rampa w końcu opadła, Woods spojrzał na plażę. Przed nim stało kilka umocnionych budynków, a z lewej Niemcy nieprzerwanie strzelali do nich z karabinów maszynowych i moździerzy. Gdy z jego barki desantowej zjechał ostatni pojazd, Woods podążył za czołgiem z trałem przeciwminowym, który kluczył wśród min na plaży. Gdy rozejrzał się wokół, zdał sobie sprawę, że jego dżip jest zapewne pierwszym pojazdem kołowym na plaży „Sword”. Wtedy, „po ujechaniu zaledwie dwudziestu metrów od łodzi desantowej czołg zaliczył bezpośrednie trafienie. Zniknął w chmurze płomieni i dymu. To naprawdę mną wstrząsnęło – dziesięć minut wcześniej z nimi rozmawiałem”.
Po znalezieniu miejsca, w które miał doprowadzić dżipa, Vic Woods zaparkował go i zaczął zdejmować wodoszczelną osłonę. Podczas tej pracy zauważył złowieszczy znak Achtung Minen wetknięty w piasek obok niego. Zamiast walczyć mógł jedynie kryć się przed nadlatującymi pociskami artyleryjskimi i moździerzowymi oraz ogniem snajperskim. Wkrótce znalazł ujście dla swojego napięcia: „Utknąłem w stanie niepewności. Czekałem na wydmach przez kilka minut po lądowaniu. Nadszedł pluton piechoty. Wiedzieli dokładnie, gdzie mają iść. Mieli atakować schrony. Więc poszedłem z nimi”.
Choć Woods nie miał być w żadnej z grup szturmowych, wszystko wydawało mu się lepsze od siedzenia na plaży i czekania, aż coś się wydarzy. Wiedział, że jeśli czymś się zajmie, nie będzie miał czasu, by myśleć o umieraniu. Wziął swój sten i poszedł za piechurami. Po dotarciu do betonowego bunkra rozpoczęli atak. Woods ostrzeliwał pozycję i rzucał granaty do okopów wokół bunkra. Cały czas umysł zajmowała mu jedna prosta myśl: „Jeśli tego nie zrobię, oni zrobią to mnie”. Po kilku minutach atak zakończył się sukcesem i zobaczyli, jak w otworze strzelniczym bunkra pojawia się prowizoryczna biała flaga. Oszołomieni jeńcy opuścili bunkier, a piechurzy przekazali ich Woodsowi. Potem zostawili go na plaży i skierowali się w stronę swojego następnego celu. Rozpoczęła się inwazja na „twierdzę Europa”.
Żołnierze 5. batalionu King’s Regiment na plaży „Sword” o poranku w dniu D.
Mimo zastrzeżeń niektórych wyższych dowódców rezultaty działań 30. Jednostki Szturmowej we Włoszech były imponujące, a formacja wyniosła cenną lekcję z kampanii włoskiej. Dla osób głęboko zaangażowanych w projekt, takich jak admirał Godfrey i komandor Fleming, było to potwierdzeniem tego, za czym się opowiadali, i dowód, że taka formacja jest niezbędna, jeśli alianci chcą w pełni wykorzystać wszystko, co mogą odkryć w najbliższych miesiącach.
Nie było zatem zaskoczeniem ponowne zaangażowanie 30. Jednostki Szturmowej w wojnę wywiadów przeciw nazistom ani fakt, że taki doskonały pomysł trzeba dopracować i rozwinąć, aby sprostać zmieniającym się wymaganiom – zarówno militarnym, jak i politycznym – zachodnich aliantów.
Admiralicja przystąpiła do przygotowywania planów działania, gdy tylko piechota morska 30. Jednostki Szturmowej wróciła z Włoch. Antycypując operację „Overlord”, zarząd wywiadu marynarki wojennej utworzył nową sekcję, Wydział Wywiadu Marynarki Wojennej 30 (Naval Intelligence Division 30, NID30), który miał odpowiadać za wszystkie aspekty działania 30. Jednostki Szturmowej w terenie. Kierownictwo nad wydziałem, mającym siedzibę w pokoju numer trzydzieści gmachu Admiralicji, powierzono komandorowi Flemingowi, który odegrał tak aktywną rolę w tworzeniu jednostki.
Zaproponowano, aby 30. Jednostka Szturmowa podjęła się pewnych bardzo specyficznych funkcji, zarówno w dniu D, jak i podczas kampanii we Francji. Dlatego Fleming i oficerowie 30. Jednostki Szturmowej zabrali się do przygotowywania raportów i analizowania wszystkich dostępnych informacji na temat celów morskich w regionie. Wydział Wywiadu Marynarki Wojennej 30 – w przeciwieństwie do innych planistów alianckich, którzy pilnowali, aby wszystkie aspekty nadchodzącej inwazji spleść siecią wzajemnie powiązanych rozkazów, ruchów i pomocniczych wytycznych – miał się upewnić, że 30. Jednostka Szturmowa zachowa niezależność, tak istotną na początkowym etapie jej tworzenia i tak starannie strzeżoną. Toteż w okresie przygotowań do dnia D wydział pracował samodzielnie, wydając własne rozkazy, dostosowane do roli, jaką jednostka miała odgrywać podczas nadchodzącej inwazji.
Instrukcje były jasne. Zadaniem jednostki było szukanie szyfrów, które mogły być natychmiast wykorzystane do odkodowania komunikacji wroga. Miała ona także zdobyć niemiecki sprzęt do rozminowywania, aby można było nacierającym armiom alianckim szybko udostępnić porty i doki, tak bardzo im potrzebne ze względów logistycznych. Poza tym jednostka częściowo odpowiadała za zdobywanie portów, aby były gotowe do wykorzystania przez marynarkę wojenną, a w szczególności miała przeprowadzać akcje antysabotażowe w portach i nawiązywać współpracę z miejscowymi grupami oporu, których zadaniem było uniemożliwienie Niemcom sabotażu.
Aby ułatwić 30. Jednostce Szturmowej tę pracę, przed inwazją dołączono do niej grupę oficerów ochotników – specjalistów od takich urządzeń i uzbrojenia, jak radary, podwodna broń i U-booty. Wszyscy przeszli przeszkolenie w posługiwaniu się różnymi rodzajami broni. Szczególnym zadaniem, przejętym później przez T-Force, miało być wkroczenie do Niemiec „w celu przejęcia całej broni, wszystkich dokumentów itp. potrzebnych departamentom Admiralicji do prowadzenia wojny z Japonią lub do zapobieżenia odrodzeniu się niemieckiej floty wojennej”[2]. Dla oficerów było również jasne, że liczy się prędkość, ponieważ po I wojnie światowej okazało się, że Niemcy ukryli informacje i sprzęt, które później wykorzystali, aby uzbroić Trzecią Rzeszę.
W tym czasie do 30. Jednostki Szturmowej dołączył Reg Rush, żołnierz Royal Marines z Lincolnshire, który wcześniej uniknął służby wojskowej, ponieważ w chwili wybuchu wojny pracował na farmie przy szpitalu psychiatrycznym w Staffordshire: „Gdy wybuchła wojna, miałem dość lat, by zostać powołanym do wojska. Ale jako osiemnastolatek w ogóle nie byłem tym zainteresowany. Uważałem, że powinni walczyć ci, którzy ją wywołali”. Wkrótce jego postawa miała się zmienić. Pewnej nocy, podczas ciężkiego nalotu bombowego, stojąc na dworze, zobaczył flarę upadającą zaledwie kilka metrów od niego, która oświetliła szpital niesamowitym blaskiem. Z obawy, że szpital może być celem ataku, Rush postanowił udać się do miejscowego pubu. Gdy zabrzmiała syrena odwołująca alarm, wrócił do szpitala. Zaszokowało go to, co zobaczył po powrocie: „Ze skarpy miałem dobry widok na Midlands. Popatrzyłem na południe i od Coventry po Birmingham wszystko stało w ogniu. Tej nocy zbombardowali Coventry”. Po wejściu do pokoju dla personelu włączył radio i wysłuchał audycji lorda Haw-Haw[3]. „Była to jego zwykła gadka o bombardowaniu cywilów. Pomyślałem: »Co ja tu, do diabła, robię?!«. Poczułem zakłopotanie. Wiedziałem, że muszę pójść i zrobić, co do mnie należy. Więc kiedy nadeszła pora, aby odnowić moje zwolnienie ze służby, nie zająłem się tym. Zaraz potem dostałem wezwanie”.
Powołany do piechoty morskiej Rush spędził trochę czasu w różnych służbach, między innymi został wysłany na szkolenie załóg samolotów, zanim jego odmowa przyjęcia awansu spowodowała, że został przeniesiony do 30. Jednostki Szturmowej. Zaskoczyło go to posunięcie, ale w oddziale mu się spodobało. Wspominał: „30. Jednostka Szturmowa była najszczęśliwszą jednostką, w jakiej kiedykolwiek służyłem”. Podobały mu się specjalistyczne szkolenia, w tym posługiwanie się materiałami wybuchowymi w celu rozpruwania sejfów. Był podekscytowany, gdy zdał sobie sprawę, że został wcielony do „specjalnej jednostki wywiadu”, mimo że żołnierze piechoty morskiej mieli niewielkie pojęcie, czego właściwie mają szukać.
Zanim jednak 30. Jednostka Szturmowa rozpoczęła długi marsz przez Niemcy, alianci mieli jeszcze jeden poważny problem do rozwiązania. Musieli najpierw osiągnąć swój główny cel, jakim było zdobycie przyczółka we Francji. Aby do tego doszło, nie wystarczyło oprzeć się na małych zespołach niezależnie myślących, działających za liniami wroga komandosów. Wszystko zależało od połączonych wysiłków milionów mężczyzn i kobiet wypełniających rozkazy, które zostały przygotowane tak, że razem składały się na najstaranniej zaplanowaną operację w historii wojskowości. Aby się udała, a potem elitarne oddziały, takie jak 30. Jednostka Szturmowa, mogły zacząć realizować swoje zadania, wielu zwykłych żołnierzy musiało się zmierzyć ze śmiertelnym niebezpieczeństwem i ponieść ofiary na drodze do zwycięstwa.
W grupie ludzi przygotowujących się do tego poświęcenia był 5. batalion King’s Regiment. Choć pułk chwalebnie zapisał się na kartach historii, dla 5. batalionu wojna przebiegała stosunkowo spokojnie. Inne bataliony pułku wysłano do Birmy, Grecji, Afryki Północnej i Włoch, natomiast 5. batalion pozostał w Wielkiej Brytanii i przygotowywał się do inwazji na Europę. Do czerwca 1944 roku tylko pięć procent jego członków brało kiedykolwiek udział w bezpośredniej walce.
I to właśnie ci ludzie, a wśród nich Vic Woods, wylądowali na plaży „Sword” rankiem w dniu D i przyłączyli się do oddziału szturmowego atakującego pozycje przeciwnika. Gdy stanowiska wroga zostały zdobyte, Królewscy przystąpili do realizacji swoich głównych zadań. Zajęli pozycje obronne, gotowi do odparcia każdego kontrataku wroga. Zlikwidowali strefy oporu wroga w budynkach wokół przyczółka desantowego i przygotowali bezpieczne miejsca do składowania zaopatrzenia, które wkrótce miało zostać wyładowane na brzegu. Zadanie to nie wydaje się szczególnie chwalebne, ale stanowiło klucz do sukcesu kampanii.
Oficerowie 5. batalionu byli wśród pierwszych ofiar inwazji. Jednego z nich trafiono w stopę, gdy wylądował na plaży o godzinie H, a sygnalista batalionu odniósł rany, gdy dostał się pod ostrzał moździerzowy. Mimo ponoszonych ofiar kompanie A i C 5. batalionu King’s Regiment wykonały swoje zadania pod silnym krzyżowym ogniem karabinów maszynowych umieszczonych w domach z widokiem na plażę. Do najbardziej bohaterskich akcji tego ranka zalicza się wyczyn porucznika Scarfe’a, który próbował zlikwidować punkt umocniony na plaży Queen. Podczas lądowania porucznik Scarfe zauważył, że jeden z jego ludzi został ranny. Mimo ostrzału ruszył, aby udzielić mu pomocy, i sam został trafiony. Choć cierpiał z powodu ran, dostarczył rozkazy sierżantowi Crossowi z kompanii A, która miała zająć pozycję i zapewnić ogień osłaniający. Następnie, nie zważając na grad ognia, ruszył sam na stanowisko wroga. Zanim w końcu padł śmiertelnie ranny, wyrównał tam rachunki z kilkoma Niemcami. Jego pluton dokończył zadanie i zajął stanowisko.
W dniu D 5. batalion nie był jedynym z tego pułku lądującym w pierwszych rzutach na plażach Normandii. Kilka kilometrów dalej na zachód wylądowały także oddziały zwiadowcze z dwóch kompanii 8. batalionu King’s Regiment – zwanego Liverpool Irish – które zeszły z barek desantowych na plażę Juno o godzinie siódmej trzydzieści pięć. Wraz z nimi lądowały kompanie szturmowe kanadyjskiego pułku Royal Winnipeg Rifles. Z powodu wzburzonego morza w pierwszych, decydujących minutach nie dostali wsparcia jednostek pancernych. Gdy brnęli z łodzi desantowych w stronę brzegu, powitał ich ogień ciężkich karabinów maszynowych i dział niemieckiej obrony. Dziewiętnastoletni Bob Brighouse tak wspominał lądowanie: „Wpadłem do wody po szyję – z pełnym wyposażeniem, trzymając karabin nad głową. Nadal byliśmy ostrzeliwani z dział, moździerzy i karabinów maszynowych oraz bombardowani. Wokół siebie człowiek miał wszystkich swoich kumpli, więc nie był sam, ale widział, jak inni obrywali. Więc im szybciej się wydostał na plażę, tym lepiej”.
Mimo trudności kanadyjskie oddziały szturmowe i Królewscy posuwali się przez plażę i parli w głąb lądu, aby zabezpieczyć swoje cele. Gdy Kanadyjczycy ruszyli naprzód, Królewscy rozesłali po okolicy antysnajperskie patrole, które przyprowadziły czternastu więźniów. Tak jak na plaży „Sword”, natychmiast ponieśli straty, między innymi dwóch starszych oficerów pododdziału zostało ranionych przez ogień moździerzowy. Przez następną godzinę dowodził sierżant kompanii major Bilsborrow – do czasu, aż zjawił się oficer i przejął dowództwo.
Po oczyszczeniu brzegu Królewscy zarówno na plaży „Sword”, jak i Juno zaczęli organizować wyjścia z plaż, ciągle pod gradem ostrzału z dział i moździerzy. Tak to później relacjonował Bob Brighouse: „Byłem śmiertelnie przerażony – ćwiczyliśmy lądowanie na plaży, ale to było zupełnie co innego. Nie było nam do śmiechu. Panował chaos, wszędzie leżały ciała martwych i opatrywano rannych. Dopiero co dotarliśmy do wydm, aby się zorganizować”.
Za plażą Juno Królewscy pomogli zlikwidować dwa wielkie leje na trasie wyjazdowej. Mimo że znajdowali się pod stałym ogniem karabinu, znaleźli konia i wóz, które szybko zarekwirowali, aby przewozić drewniane bale i kamienie do wypełniania lejów. Po zabezpieczeniu wyjść z plaży 8. batalion wysłał patrole w głąb lądu, aby zlikwidować niedobitki obrońców, którzy pozostali za posuwającymi się Kanadyjczykami. Szukali także okopów i bunkrów na wydmach, a do namierzonych wrzucali granaty ręczne, gdyż mieli zakaz wchodzenia do nich z obawy przed minami pułapkami.
Gdy na plaży „Sword” lądowały kolejne rzuty wojsk inwazyjnych, Vic Woods obserwował, jak strzelają do nieistniejących celów przed nimi. Wyglądało na to, że nie zdają sobie sprawy, iż budynki przed nimi są już zajęte przez oddziały brytyjskie. Żołnierze byli zdenerwowani i strzelali tylko po to, aby mieć poczucie, że robią coś pożytecznego. Woods widział, jak lądują komandosi, gotowi do wymarszu w głąb lądu i zajęcia kluczowych pozycji: „Pamiętam lorda Lovata i jego komandosów wychodzących na brzeg przy dźwięku grających dud. Ja i inni, którzy byli już na plaży, pomyśleliśmy: »Zamknijcie się! Niepotrzebnie zwracacie na siebie uwagę«. W pobliżu kryli się jeszcze snajperzy”.
Snajperzy nie byli jedynym zagrożeniem. Na plaży „Sword” dwóch ludzi z 5. batalionu zginęło, gdy niemiecki samolot zrzucił bombę na żołnierzy opuszczających barki desantowe. Każda strata wywołuje smutek, ale największy szok nastąpił po utracie kontaktu z dowódcą batalionu, podpułkownikiem D.V.H. Boardem. Zaginął, gdy ruszył „zapoznać się” z plażą. Nerwowe poszukiwania we wszystkich punktach opatrunkowych i stanowiskach pierwszej pomocy nie przyniosły rezultatu. Niektórzy z ludzi na plaży zauważyli, że ich dowódca niósł pałkę – widomą oznakę stopnia. Byli przekonani, że stał się celem snajperów, dla których było oczywiste, że jest oficerem wyższego stopnia. Wieczorem ludzie z kompanii A, przeszukując plażę, znaleźli ciała podpułkownika Boarda i jego ordynansa – obu zastrzelonych z karabinu maszynowego. Tego dnia straty 5. batalionu King’s Regiment wyniosły w sumie trzydziestu ośmiu zabitych lub rannych.
Gdy nadszedł świt drugiego dnia inwazji, Królewskich zaszokowały otaczające widoki. Ciała brytyjskich i niemieckich żołnierzy wciąż leżały na plaży. Służby medyczne wynosiły je i chowały w naprędce wykopanych grobach powyżej górnej linii wody. Porzucone pojazdy zaśmiecały brzeg. Poskręcane i wypalone wraki trzeba było usunąć, aby umożliwić przejście przez plażę nadciągającym oddziałom i pojazdom.
Ponury obowiązek grzebania zmarłych wkrótce spadł także na Królewskich. Było to niezapomniane przeżycie, które Vic Woods opisał następująco: „To było przygnębiające. Mieliśmy dzień »sprzątania plaży«, zbierania wszystkich ciał. Niektóre ze wspomnień są okropne – widok mężczyzn unoszących się w wodzie. Niektórzy utonęli. Zobaczyłem też ciało człowieka, którego znałem. To było dziwne, ale po prostu dalej robiło się swoje”. Przejechał trzytonową ciężarówką wzdłuż plaży, a jego koledzy załadowali zwłoki na jej tył. W czasie tej pracy pomyślał: „Nigdy nie wiadomo, co nas spotka”. Choć Woods nie był człowiekiem religijnym, powtarzał sobie, że jego żona jest jego aniołem stróżem i czuwa nad nim: „Intensywność tej sytuacji – gdy wokół latały kule i bomby – prawdopodobnie spowodowała, że nic nie czułem. Musiałem się uodpornić na widok cierpienia. Widziałem martwych – i Brytyjczyków, i Niemców – i po prostu myślałem: »To był syn jakiejś matki«”.
Podczas oczyszczania plaży snajperzy ukryci w nadmorskich domach w Lion-sur-Mer kontynuowali ostrzał wybrzeża. Ryzykował każdy, kto wszedł w ich pole widzenia. Następnego dnia żołnierze znaleźli się w jeszcze większym niebezpieczeństwie. Zauważyli, że Niemcy, najwyraźniej celowo, koordynowali ogień swoich dział i moździerzy z przypływem, mając nadzieję, że w ten sposób uda im się trafić jak najwięcej okrętów i łodzi desantowych przy wąskim skrawku plaży. Ósmego czerwca niemieckie bomby trafiły okręt na plaży. Natychmiast stanął w płomieniach, a kula ognia podniosła się na trzydzieści metrów w powietrze i rozprzestrzeniła, ogarniając kilka pojazdów. Płomienie niszczyły wszystko na swojej drodze, obejmując dowództwo 5. batalionu King’s Regiment. Następnie przeskoczyły na skład amunicji, w którym eksplozje trwały wiele godzin. Nieustraszeni żołnierze kompanii B odsunęli część amunicji, ratując w ten sposób połowę zapasów. Sierżant Bob White został odznaczony Medalem Wojskowym za to, że narażając się na ostry ostrzał artyleryjski i z broni ręcznej, wyładował z płonącego okrętu dżipy pełne pocisków i amunicji. Kapitanowie Thompson i Erdal zginęli, zwalczając ogień.
Grupy plażowe – działające pod prawie nieustannym ogniem dział i moździerzy, niekiedy też ostrzeliwane karabinami maszynowymi z powietrza i nękane przez snajperów ulokowanych po drugiej stronie rzeki Orne – pomogły skonsolidować przyczółek. Zorganizowały magazyny polowe i obronę przeciwpancerną, zwalczały patrole wroga i wyszukiwały ukrytych snajperów. Dwaj oficerowie 5. batalionu King’s Regiment zostali odznaczeni Krzyżami Wojskowymi za akcje przeprowadzone w następnych dniach. Nie zważając na własne bezpieczeństwo, kapitan Bobby Fachiri rankiem w dniu D doprowadził na brzeg grupę dział przeciwpancernych. Dostał ten medal za determinację, jaką się wykazał, aby utrzymać stanowisko swoich dział. Ignorując zagrożenie ze strony snajperów i patroli wroga, Fachiri ze swoimi ludźmi przez sześć dni obsługiwał działa w miejscowości Hermanville-sur-Mer.
Przynajmniej był w stanie rozmieścić swoje działa. Gdy artylerzyści 8. dywizjonu King’s Regiment wylądowali, powiedziano im, że mają bronić plaż najlepiej, jak potrafią. Ich oficer później zanotował: „Boże! Co za chaos panuje na plaży! Nigdy nie widziałem tyle walającego się wokół szmelcu... Gdzie mam postawić działa? Zupełnie nie ma pola ostrzału... Chodzę po plaży w tę i z powrotem i nie mogę znaleźć miejsca nawet dla jednego działa, nie mówiąc już o sześciu”[4]. Następnego dnia pluton tego oficera stracił czternastu z trzydziestu dziewięciu ludzi, gdy niemiecki samolot zbombardował barkę desantową, którą rozładowywali.
Aby zmniejszyć zagrożenie ze strony niemieckich snajperów, wysłano obserwatorów do wieży wychodzącej na pozycje wroga, a w miasteczku ulokowano załogi moździerzy, aby ostrzeliwały bunkry wroga po drugiej stronie rzeki Orne. Niemcy zostali wyparci z bunkrów, co pozwoliło zmniejszyć ostrzał przyczółka desantowego. Jeden nieuchwytny snajper zajął pozycję w kościelnej wieży, odpornej na ostrzał z karabinów i moździerzy, toteż z baterii artyleryjskiej sprowadzono ciężkie działo polowe. Jeden strzał zdmuchnął szczyt wieży i snajpera razem z nim.
Dni mijały, a napięcie na plażach niewiele słabło. Gdy kapitan (a później major) George Lambert dotarł do dowództwa batalionu kilka dni po dniu D, najpierw zauważył, jak bardzo zmęczeni i szarzy na twarzach są wszyscy oficerowie. Choć linia frontu się przesunęła, plaże – jako główny punkt zaopatrzenia nacierającej armii – wciąż były celem ataków wroga. Vic Woods doświadczył życia pod nieustannym ostrzałem. Pewnej nocy jechał ciężarówką z benzyną do magazynu polowego. Stwierdził, że jedyne, o czym potrafi myśleć, to kwestia, czy znajduje się na właściwej drodze i czy została rozminowana: „Nagle wpadłem w panikę – poczułem, że nie mogę oddychać. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to ja sam – ze strachu – wstrzymywałem oddech! Więc odetchnąłem i wypuściłem całe powietrze, a potem znów wszystko było w porządku”.
Piechota na linii frontu wywalczyła sobie drogę przez Normandię, ponosząc ciężkie straty, które trzeba było uzupełnić. Wkrótce cały wolny personel z grup plażowych, takich jak te 5. i 8. batalionu King’s Regiment, przesunięto, aby zasilił osłabione oddziały frontowe. Niektórzy ochotnicy z 5. i 8. batalionu zostali przeniesieni do zdziesiątkowanej 6. Dywizji Powietrznodesantowej, która odnotowała ciężkie straty, ponieważ w pierwszych godzinach dnia D została rozrzucona po całej okolicy. Bob Brighouse pamięta ich nadejście: „Przyszło dwóch oficerów ze spadochronowej. Zapytali: »Jacyś chętni do spadochroniarzy?«. Więc chcieliśmy wiedzieć, czy musimy wracać do Anglii na szkolenie. Odpowiedzieli nam, że nie potrafią powiedzieć, co nas czeka. Po prostu potrzebowali ochotników. Mój tata zawsze mnie przestrzegał, abym nigdy nigdzie nie zgłaszał się na ochotnika, więc nie poszedłem z nimi. Ale dwóch czy trzech chłopaków poszło”.
Dwudziestego czwartego lipca pięciu oficerów i trzystu sześćdziesięciu żołnierzy zostało przeniesionych z 8. batalionu King’s Regiment – po stu osiemdziesięciu ludzi trafiło do 2./5. batalionu Lancashire Fusiliers i do 2. batalionu East Lancashire Regiment. Pozostałych żołnierzy znacznie przerzedzonego batalionu skierowano do Port-en-Bessin, aby pilnowali instalacji paliwowych. Bob Brighouse, który nie zgłosił się na ochotnika do oddziału spadochronowego, znalazł się w grupie przyłączonej do Lancashire Fusiliers: „Umieszczono nas w środkach transportu i wysłano na linię frontu. Robiono to hurtowo – wzięto mój cały pluton, ale gdy dotarliśmy do Lancs, przydzielono nas do różnych plutonów. Często się zastanawiałem, czy nie byłoby lepiej, gdybym poszedł do spadochroniarzy. Niektórzy mówili mi, że goście, którzy się tam znaleźli, wrócili do kraju na szkolenie i nigdy więcej nie widzieli żadnej walki”.
Piętnastego sierpnia 8. batalion został dodatkowo osłabiony o stu ludzi z dowództwa i kompanii wsparcia, którzy trafili do oddziałów 49. Dywizji. Następnego dnia czterech oficerów i czterdziestu żołnierzy niższych stopni przydzielono do 1./6. batalionu Queen’s Regiment. Następni w kolejce do odejścia byli sanitariusze, których przeniesiono do Oxfordshire and Buckinghamshire Light Infantry. Z kolei adiutant batalionu, przesunięty do 49. Dywizji, trafił do batalionu Hallamshire, który poniósł duże straty podczas walk w Normandii. Z grupy Królewskich uformowano kompanię D 4. batalionu Royal Welsh Fusiliers, którą później oficerowie batalionu nazywali Królewską. W połowie sierpnia w 8. batalionie King’s Regiment zostało zaledwie ośmiu oficerów i stu sześćdziesięciu siedmiu żołnierzy niższych stopni.
Podobne zmiany stanu osobowego nastąpiły w 5. batalionie, gdy działania przeniosły się poza plaże Normandii. Pod koniec sierpnia batalion liczył o czterystu pięciu ludzi mniej, niż było przewidziane. Jak wspomina George Lambert, panował nastrój głębokiego smutku – pozostali oficerowie żegnali się z ludźmi, których szkolili przez wiele lat i których zabrali do Normandii tylko po to, aby ci na linii frontu trafili do nieznanych im pułków. Aby przeciwdziałać takim nastrojom, 31 sierpnia 8. batalion został w końcu „uśpiony”, a pozostałych ludzi przydzielono do 5. batalionu King’s Regiment. Dwa bataliony, które odegrały tak istotną rolę w dniu D, w praktyce stały się jednym.
Gdy Królewscy walczyli i ginęli na plażach Normandii, 30. Jednostka Szturmowa szykowała się do lądowania w Normandii, gotowa kontynuować pracę rozpoczętą nad Morzem Śródziemnym. Gdy plaże zostały zabezpieczone, byli przygotowani do lądowania, wykorzystania przewagi, jaką dawał im panujący chaos, i zdobycia swoich pierwszych celów. W dniu D, 6 czerwca 1944 roku, 30. Jednostka Szturmowa została podzielona na dwie sekcje: jedna ruszyła z Brytyjczykami, których celem była stacja radarowa w Douvres-la-Délivrande, druga – z Amerykanami kierującymi się do Cherbourga, gdzie inwazję zaplanowano osiem dni po dniu D. W Cherbourgu 30. Jednostka Szturmowa otrzymała dokładniejsze rozkazy – jej celami były dowództwo i arsenał marynarki wojennej.
Po wylądowaniu we Francji, prawie równocześnie z zabezpieczeniem plaż rankiem dnia D, pierwsza sekcja 30. Jednostki Szturmowej miała nadzieję dokonać niezależnego ataku na instalacje w Douvres-la-Délivrande. Okazały się jednak zbyt dobrze bronione i piechota morska musiała szukać pomocy u znajdujących się w tym rejonie Kanadyjczyków. Niestety najbliższe oddziały kanadyjskie poniosły ciężkie straty podczas lądowania i stan ich batalionu zmniejszył się do zaledwie osiemdziesięciu ludzi, więc nie mogli im udzielić pomocy. Nie mogąc liczyć na wsparcie żadnego oddziału, żołnierze 30. Jednostki Szturmowej zajęli pozycje wokół celu i czekali. Byli spóźnieni o tydzień, więc zachodziła obawa, że w międzyczasie Niemcy zniszczą wszystkie urządzenia i dokumentację techniczną. Gdy wreszcie przeprowadzili atak i weszli do stacji radarowej, rzeczywiście znaleźli mało przydatne materiały.
Większość sprzętu na zewnątrz uległa zniszczeniu podczas bombardowania, jednak wokół stacji znaleziono zakopane elementy, które interesowały RAF. Jedno znalezisko było szczególnie interesujące – ciężarówka pełna dokumentów, których Niemcom nie udało się zniszczyć, ale zanim 30. Jednostka Szturmowa ją zabezpieczyła, zabrali ją niezidentyfikowani brytyjscy żołnierze. Oprócz tych niepowodzeń odnotowano także sukces, zdobywając niezwykle cenny dla wywiadu zestaw wirników Enigmy i kart kodowych opatrzonych notatkami roboczymi, które bardzo się przydały deszyfrantom z Bletchley Park.
W efekcie to, że w Douvres-la-Délivrande 30. Jednostka Szturmowa nie zdobyła większej ilości materiałów, nie miało istotnego znaczenia, gdyż wkrótce udało się jej znaleźć podobne materiały w innych miejscach. W stacjach radarowych w Arromanches i Pointe du Raz natrafiono na mnóstwo dokumentacji technicznej, która przypuszczalnie uzupełniła luki w wiedzy Admiralicji o niemieckim systemie radarowym na wybrzeżu oraz o odbiornikach zainstalowanych na niemieckich okrętach. RAF był zadowolony z instrukcji technicznych niemieckich zestawów radarowych. Nawet zawory stosowane w niemieckim sprzęcie były interesujące dla naukowców, którzy chcieli na bieżąco śledzić wszystkie nowinki techniczne.
Jednak ponownie, tak jak we Włoszech i na Sycylii, zanim 30. Jednostka Szturmowa dotarła do stacji radarowej w Douvres-la-Délivrande, miały miejsce poważne grabieże. Jak stwierdził jeden z oficerów Royal Marines, zrobił wszystko, co mógł, aby zapobiec grabieżom, z wyjątkiem aresztowania odpowiedzialnych za nie brytyjskich oficerów. Choć przy wejściu do stacji postawiono strażnika, który miał zakaz wpuszczania osób bez specjalnej przepustki, okazało się, że takie przepustki były łatwo dostępne, toteż wielu oficerów mogło wejść do środka i zabrać stamtąd, co tylko chcieli. Komandor Dunstan Curtis zameldował, że jego zdaniem przepadły cenne materiały wywiadowcze, a pracę jego jednostki wydłużyły wybryki rabusiów, którzy po prostu wysypali interesujące wywiad dokumenty na podłogę, gdy kradli meble.
W tym okresie wszystkie dokumenty i materiały, które wydawały się ważne, odsyłano do Admiralicji. Komandosi piechoty morskiej z 30. Jednostki Szturmowej, nie ufając nikomu z zewnątrz, nalegali, aby przesyłki, czy to wiezione przez kuriera, czy też ciężarówką, pozostawały pod ich opieką do czasu, aż zostaną doręczone odpowiednim osobom w Londynie. W jednym przypadku ten środek ostrożności zagroził bezpieczeństwu gmachów rządowych przy Whitehall. Odkrywszy partię eksperymentalnych materiałów wybuchowych, 30. Jednostka Szturmowa chciała je dostarczyć do Londynu. Kierowca nie mógł znaleźć gmachu Admiralicji i po dojechaniu na Whitehall skręcił w boczną uliczkę, aby zapytać o drogę. Widząc zamieszanie, kierowca wysiadł i znalazł się pośród tłumu ludzi zaniepokojonych przyjazdem ciężarówki pełnej potencjalnie niestabilnych materiałów wybuchowych. Wtedy zorientował się, co było powodem ich obaw – zaparkował na Downing Street, zaledwie kilka metrów od domu premiera.
Opóźnienie w marszu na Cherbourg oznaczał, że pododdział 30. Jednostki Szturmowej musiał sobie znaleźć inne zadania, zanim miało zostać przeprowadzone ostateczne natarcie na miasto. Wraz z sekcjami pierwotnie skierowanymi do operacji w Douvres-la-Délivrande zajął się zbieraniem materiałów w różnych miejscach w imieniu RAF-u. Asystowali im oficerowie techniczni przysłani z Ministerstwa Lotnictwa. Był to początek współpracy, która rozwinęła się podczas dalszego marszu jednostki przez Niemcy.