Schronienie (3). Herezją naznaczeni - David Weber - ebook

Schronienie (3). Herezją naznaczeni ebook

David Weber

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

 

Trzeci tom cyklu SCHRONIENIE

Ślub młodziutkiej królowej Chisholmu, Sharleyan, z królem Charisu, Caylebem, daje początek zjednoczonemu imperium, którego celem jest obrona ludzkiej wolności. Są jednak sprawy, o których żona Cayleba nie ma pojęcia – jak choćby istnienie wrogich ludzkości Obcych, Ghaba, czy tajemnicza przeszłość istoty znanej jej pod imieniem Merlin. Dlatego Sharleyan stawi czoło największemu wyzwaniu w swoim życiu nieświadoma tego, co naprawdę niesie podjęte zadanie, ani jak bardzo te sekrety zagrażają ich misji… a nawet jej życiu.

[opis okładkowy]

 

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Gdyni
Miejska Biblioteka Publiczna w Opolu

Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie (2)

Miejska Biblioteka Publiczna w Skierniewicach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 894

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




HEREZJĄ NAZNACZENI

W cyklu HONOR HARRINGTON ukazały się Placówka Basilisk Honor królowej Krótka, zwycięska wojenka Kwestia honoru Honor na wygnaniu Honor wśród wrogów Więcej niż Honor W rękach wroga Honor ponad wszystko Nie tylko Honor Popioły zwycięstwa W służbie miecza Królowa niewolników Wojna Honor cz. I i II Światy Honor Cień Saganami Za wszelką cenę cz. I i II Zarzewie wojny Bitwa o Torch Misja Honor

W cyklu STARFIRE

Powstanie

Krucjata W martwym terenie Opcja Sziwy

Exodus

W cyklu BOLO

Bolol Weterani

W cyklu SCHRONIENIE

Rafa Armagedonu Schizmą rozdarci Herezją naznaczeni

oraz

Troll zagłady

DAVID WEBER

HEREZJĄ NAZNACZENI

Przełożył Robert Szmidt

REBIS

Dom Wydawniczy REBIS Poznań 2011

Tytuł oryginału By Heresies Distressed

Copyright © 2009 by David Weber All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2011

Redaktor Urszula Gardner

Konsultant kpt. ż.w. Janusz Szczepański

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Jacek Pietrzyński

Wydanie I

ISBN 978-83-7510-048-8

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74 e-mail: [email protected]

Dla Bobbie Rice i Alice Weber, dwóch kobiet, które uwielbiam.

Odwalacie kawał dobrej roboty!

PAŹDZIERNIK ROKU PAŃSKIEGO 892

.1.
Świątynia Boga, Miasto Syjon, Ziemie Świątynne

W październiku wokół Świątyni zaległa wyjątkowo gruba - nawet jak na warunki panujące w Syjonie - warstwa śniegu, a kolejne płatki białego puchu wciąż sypały się z nieba, aby wpaść prosto w ramiona porywistego wiatru dmącego znad jeziora Pei. Ta sama zawierucha spychała grube kry prosto na skute mrozem wybrzeża, wzniecała śnieżne kurzawy na ulicach, usypywała strome zaspy gdzie tylko się dało i kąsała każdy skrawek odkrytej nieopatrznie skóry. Najbiedniejsi mieszkańcy miasta lgnęli do każdego źródła ciepła, jakie mogli znaleźć. Tych jednak było zbyt mało, więc rodzice spoglądali z niepokojem na mroźny krajobraz - oraz swoje pociechy - drżąc przy tym na myśl o długich pięcio-dniach, dzielących ich od wiosennych roztopów.

W Świątyni nikt nie cierpiał od mrozów. Pod gigantyczną kopułą nie miał prawa zaistnieć nawet jeden chłodniejszy podmuch. Bez względu na to, jakie warunki atmosferyczne panowały za murami budowli wzniesionej przez archaniołów dawno temu, jeszcze w czasach Stworzenia, we wnętrzach utrzymywała się wciąż stała temperatura.

Przeciętny obywatel nie mógł sobie nawet wyobrazić, jak luksusowe wyposażenie mają apartamenty przeznaczone dla członków Rady Wikariuszy, ale i wśród nich można było znaleźć takie, co przewyższały zbytkiem pozostałe. Na przykład komnaty wielkiego inkwizytora Zhaspyra Clyntahna. Znajdowały się one w jednym z narożników piątego piętra.

Dzięki temu dwie ściany salonu, będącego zarazem jadalnią, składały się wyłącznie z wielkich okien - przeszklonych cudownymi, idealnie przejrzystymi i nie dającymi się zbić szybami, również będącymi dziełem archaniołów. Z wnętrza apartamentu można było dostrzec każdy szczegół panoramy miasta otaczającego Świątynię, ale osoba spoglądająca na przeszklone mury z zewnątrz czuła się tak, jakby patrzyła prosto w wysokiej klasy zwierciadła z polerowanego srebra. W dodatku szyby te były idealnym izolatorem, przeciwnie niż zwykłe produkty śmiertelników, słabo chroniące przed upałem albo mrozami. Zdobiące te pomieszczenia obrazy i posągi zostały dobrane przez prawdziwych znawców, by dopełniać idealnego piękna wyłożonych grubymi dywanami, zawsze ciepłych wnętrz dyskretnie oświetlanych trudnymi do zlokalizowania lampami.

Wiele czasu minęło od chwili, gdy Wyllym Rayno, arcybiskup Chiang-wu oraz namiestnik zakonu Schuelera w Har-chongu, po raz pierwszy przekroczył próg osobistych komnat wielkiego inkwizytora. Piastowane stanowiska czyniły z niego prawą ręką Clyntahna w Świętym Oficjum. Dzięki temu miał ułatwiony dostęp do swojego przełożonego, kto wie, czy nie był mu nawet bliższy niż koledzy wikariusze z Grupy Czworga. Niemniej wielki inkwizytor miał jeszcze wiele sekretów, do których nie dopuszczał nawet arcybiskupa Chiang--wu. I szczerze mówiąc, Rayno wołał, by tak już zostało.

- Wchodź, Wyllymie, wchodź śmiało! - zawołał Clyntahn, gdy strzegący jego apartamentów gwardziści otworzyli drzwi.

- Dziękuję, wasza łaskawość - wymamrotał Rayno, mijając wartowników.

Wielki inkwizytor wysunął ozdobioną wielkim pierścieniem dłoń, a arcybiskup pochylił się mocno, by ucałować go zgodnie ze zwyczajem. Potem wyprostował się i wsunął dłonie w poszerzone rękawy sutanny. Na stole leżały niedoje-dzone resztki mnogich, wykwintnych potraw. Rayno udał, że nie dostrzegł drugiego nakrycia. Większość wikariuszy zachowywała o wiele dalej idącą dyskrecję, decydując się na przyjmowanie metres w uświęconych wnętrzach Świątyni. Wszyscy wiedzieli, że takie rzeczy są tutaj na porządku dziennym, ale trzeba było dbać o pozory.

Termin „większość wikariuszy” nie obejmował jednak Zha-spyra Clyntahna. On był wielkim inkwizytorem, strażnikiem sumienia Kościoła Matki, ale nawet Rayno, który służył mu wiernie przez wiele dziesięcioleci, miewał czasem wątpliwości co do prawdziwych intencji swojego przełożonego. Jakim cudem ten człowiek może być tak gorliwym tępicielem grzechów, skoro sam je nieustannie popełnia?

Dajże spokój, Wyllymie, napomniał się arcybiskup w myślach. On jest gorliwym wyznawcą, a zarazem folgującym sobie grzesznikiem, nigdy jednak nie zniżył się do takiej hipokryzji, jak pozostali wikariusze. Clyntahn potrafi nakreślić wyraźną linię podziału między grzechami dającymi się odkupić a tymi, które są śmiertelną obrazą w oczach Boga i Jego sługi Schuelera. Może i sprawia wrażenie bardziej świętoszkowatego niż którykolwiek inny hierarcha, ale nawet ty musisz przyznać, że nie słyszałeś, aby kiedykolwiek ganił pozostałych braci w wikariacie za ich grzeszne prowadzenie. Jest nieprzejednany w obliczu duchowej słabości, to prawda, lecz wykazuje także... zadziwiającą pobłażliwość, kiedy chodzi o dodatkowe korzyści z pełnienia posługi.

Rayno zastanawiał się, kogo też Clyntahn mógł gościć tego wieczoru. Wielki inkwizytor znany był z niezaspokojonego apetytu na wszystko. Łaknął także częstych zmian. Wprawdzie kilka kobiet zdołało go utrzymać przy sobie dość długo, ale gdy się nimi znudził, potrafił je rzucać w okamgnieniu, bez pardonu, aczkolwiek - tu trzeba mu oddać sprawiedliwość -zawsze miał gest wobec swoich byłych kochanek.

Rayno, jako wysoko postawiony funkcjonariusz Inkwizycji, wiedział dobrze, że wielu dostojników Kościoła ma za złe Clyntahnowi jego uzależnienie od cielesnych uciech. Nikt oczywiście nie odważył się tego powiedzieć na głos, ale arcybiskup zdołał przechwycić kilka raportów dotyczących nieco dosadniejszych komentarzy, zanim te dotarły do wiadomości wielkiego inkwizytora. Nie dziwiło go jednak, że wśród hierarchów panuje takie... niezadowolenie. Po części można było je składać na karb zazdrości, aczkolwiek on sam wołał zakładać, że jego źródłem jest rosnąca dezaprobata. Szczerze mówiąc, sam wielokrotnie żywił podobne odczucia na długo przed objęciem urzędu przez Clyntahna, odkrył też pewną uniwersalną prawdę mówiącą, że każdy człowiek ma wady, a im wyższe stanowisko zajmuje, tym bardziej są one widoczne. Jeśli obecny wielki inkwizytor ogranicza się wyłącznie do zaspokajania własnych cielesnych potrzeb, jest i tak o niebo lepszy od swoich poprzedników, którzy potrafili czerpać osobistą satysfakcję z zadawania innym niezasłużonych cierpień.

- Dziękuję ci, Wyllymie, za niezwłoczne przybycie - kontynuował tymczasem Clyntahn, prowadząc arcybiskupa w kierunku jednego z niezwykle wygodnych foteli. Obdarzył Rayno szerokim uśmiechem i własnoręcznie nalał mu wina. Zachowanie wielkiego inkwizytora przy stole ustępowało zazwyczaj jego niezwykłej umiejętności doboru potraw i trunków, ale potrafił być uroczym gospodarzem, jeśli tylko chciał. I wcale nie musiał przy tym udawać. Nigdy mu jednak nie przyszło do głowy, że mógłby traktować w podobny sposób ludzi spoza swojego ścisłego otoczenia, czyli tych, na których mógł polegać i którym ufał. Czy też raczej był w stanie zaufać bardziej niż innym.

- Zauważyłem, że w wiadomości od ciebie, wasza łaskawość, nie było nawet słowa ponaglenia, ale skoro i tak miałem coś do załatwienia w Świątyni, uznałem, że zacznę od wizyty u ciebie.

- Gdybym miał pod sobą choć z tuzin równie gorliwych biskupów jak ty! - odparł egzaltowanie Clyntahn. - Na Langhorne’a! Wiele bym oddał choćby za sześciu!

Rayno uśmiechnął się i pochylił głowę, dziękując za miły komplement. Potem usiadł wygodniej i dzierżąc oburącz puchar z winem, spojrzał pytająco na przełożonego.

Clyntahn spoglądał w stronę okna sięgającego od podłogi do sufitu. Wpatrywał się w biały puch wirujący za szybą. Wydawał się mocno zaabsorbowany obserwacją płatków niesionych porywistym wiatrem, nie spuszczał z nich oczu przez kilka długich minut. W końcu odwrócił głowę, przeniósł wzrok na Rayno i pochylił się do przodu.

- Cóż... - zagaił, przybierając minę, która sugerowała, że zamierza od razu przejść do sedna. - Jestem pewien, że czytałeś raporty dotyczące przeprowadzonego w ostatnich miesiącach sekwestru charisjańskich frachtowców. — Mówiąc te słowa, uniósł lekko brew. Arcybiskup skinął głową w odpowiedzi. - Świetnie. Byłem pewien, że je znasz. Wiesz więc, że doszło w ich trakcie do kilku... incydentów

- Oczywiście, wasza łaskawość - przyznał Rayno, gdy Clyntahn zamilkł na moment.

Jakże mógłby nie wiedzieć o tych „kilku incydentach”. Wszyscy w Syjonie o nich mówili! Operacja zajmowania nieuzbrojonych frachtowców - od której miało się zacząć egzekwowanie rozkazu zamknięcia kontynentalnych portów dla towarów z Korony - zmieniła się w prawdziwą katastrofę. Charisjanie mogą ją nawet określić mianem masakry, gdy już dotrą do nich wieści na temat sierpniowych wydarzeń w Feraydzie.

Właściwie, poprawił się w myślach, nie ma wątpliwości, że już to uczynili, przecież pewna część ich kupieckiej floty zdołała ujść z Delferahku i z pewnością pożeglowata prosto do Tellesbergu. Arcybiskup zadrżał na myśl o tym, co pracujący dla heretyków specjaliści od propagandy mogą zrobić dzięki tak wielkim stratom wśród cywilnych załóg. Jedno jest pewne, dodał ze smutkiem w oczach, żaden z nich nie będzie próbował pomniejszyć rangi tego wydarzenia.

O tym samym z pewnością myślał teraz Clyntahn. Wielki inkwizytor nie odnosił się jednak do liczby heretyków zabitych w trakcie zainicjowanej przez siebie akcji, tylko koncentrował się na pytaniu: co zrobić, by Święte Oficjum nie poniosło z tego tytułu szkody. Kilka konfiskat zakończyło się ogólną jatką, jak na przykład akcja w Delferahku. W innych wypadkach też było źle, choć już nie tak krwawo. Rayno niepokoiła zwłaszcza sytuacja w Siddarze. Według raportów agentów Inkwizycji operacja przebiegała o wiele spokojniej niż we wspomnianym Feraydzie... Przynajmniej do momentu, gdy wszystkie frachtowce należące do Charisjan z nieznanych powodów postanowiły... masowo wyjść w morze. Decyzję o ucieczce podjęto, zanim lord protektor raczył powrócić i wydać dekret zezwalający na wprowadzenie w życie instrukcji dotyczących przejmowania charisjańskiego mienia, a to w żadnym razie nie mogło być dziełem przypadku.

I nie było.

Rayno nie miał żadnego dowodu wskazującego na osobę, która poinformowała heretyków, ale wiedział, że kimkolwiek był ten człowiek, musiał się cieszyć wielkim zaufaniem Grey-ghora. Dręczyło go pytanie, czy informator działał na własny rachunek, czy też lord protektor zdradził zaufanie Kościoła. Mając na uwadze fakt, że najbliżsi współpracownicy nie mogli go odnaleźć i przez prawie dwanaście godzin nie potrafili dostarczyć instrukcji od Clyntahna nieobecnemu władcy, Rayno podejrzewał, że nie spodobałaby mu się odpowiedź na zadane przed momentem pytanie, gdyby ją poznał.

Kimkolwiek był informator, nie działał w pojedynkę bez względu na to, kto faktycznie był pomysłodawcą przecieku. Siddar nie był jedynym portem Republiki, z którego chari-sjańskie frachtowce wyszły w tajemniczych okolicznościach na kilka godzin przed planowanym sekwestrem, a to sugerowało istnienie znacznie większego problemu niż kilku marynarzy poległych w Feraydzie.

Aczkolwiek nie spodziewam się, by ktoś w Radzie - a nawet zakonie! - analizował tę sprawę pod takim właśnie kątem, utyskiwał w myślach Rayno. Nazwisko Samyla Wylsynna samo przyszło mu do głowy. Na szczęście zdążył się opanować w porę i nie obdarzył wielkiego inkwizytora kwaśną miną. Arcybiskup wiedział, że Clyntahn z pewnością zgodziłby się w całej rozciągłości z jego zdaniem na temat wikariusza Samyla. Niemniej istniało ryzyko, że mógłby pomyśleć, iż mina sugeruje krytyczne podejście podwładnego do pomysłu zamknięcia portów przed charisjańskimi kupcami, a to mogłoby mieć niezbyt miłe konsekwencje. Dla Rayno, oczywiście.

- Cóż - powtórzył Clyntahn, wracając do podjętego wcześniej wątku. - Omawialiśmy jakiś czas temu potrzebę przedstawienia wiernym prawdziwej wersji zdarzeń, zanim plotki szerzone przez heretyków zdołają się zakorzenić w ludzkich umysłach. Zgodzisz się zapewne, że w tym wypadku ma to szczególne znaczenie.

- Oczywiście, wasza łaskawość. W jaki sposób mogę pomóc?

- To trwało dłużej, niż się spodziewałem - przyznał szczerze wielki inkwizytor - ale Duchairn i Trynair zaakceptowali w końcu tekst odezwy, w której wyjaśniamy, do czego doszło, zwłaszcza w Feraydzie, i informujemy, że każdy kto został zamordowany przez Charisjan, zostanie ogłoszony męczennikiem za sprawę Kościoła Matki. Ale to wciąż za mało. Tekst jest zbyt łagodny, nie nawołuje na przykład do ogłoszenia świętej wojny. Wiem, że dzięki niemu przygotowujemy sobie grunt pod podjęcie takiej decyzji, ale prawda też jest taka, że część Rady nadal się waha. Wydaje mi się, że Duchairn wciąż wierzy, a może jest to już tylko nadzieja, iż uda się jeszcze załagodzić konflikt z heretykami. Ale nawet on w głębi duszy musi już wiedzieć, że to niemożliwe. Sprawy zaszły za daleko. Kościół Matka i Inkwizycja nie mogą pozwolić, aby tak potworny występek przeciw woli Boga i Jego planowi zbawienia ludzkich dusz przeszedł bez echa. Kara musi być odstraszająca, Wyllymie. Tak poważna, by nikt nawet nie pomyślał o możliwości pójścia w ślady Charisjan.

Rayno kiwał głową po każdym zdaniu. Clyntahn nie powiedział niczego nowego, może prócz informacji, że odezwa - której powstania arcybiskup spodziewał się od wielu pięciodni - lada moment powinna ujrzeć światło dzienne. Z drugiej jednak strony wydawało mu się, że wielki inkwizytor - nawet jeśli brać pod uwagę jego zwyczajową gadatliwość - przywołał ten temat nieprzypadkowo.

- Muszę ci wyznać, Wyllymie, że problemy, jakie nam sprawiają ci przeklęci Charisjanie, nie są głównym tematem moich żarliwych modlitw. Tak, wiem, trzeba się będzie z nimi szybko rozprawić, niemniej Cayleb i Staynair nie stanowią tak naprawdę zagrożenia, ponieważ są na tyle głupi, że ujawnili swój niecny spisek przed całym światem.

Deklarując wierność zdradzieckim doktrynom Shan-wei służącym podzieleniu Kościoła Matki, narazili się nie tylko na zemstę z naszej strony, ale i na sąd Boży. Dlatego jestem pewien, że nadejdzie taki czas, gdy dopadnie ich karzące ramię naszego Stwórcy, a my otrzymamy szansę na pomszczenie naszych krzywd i uczynimy to z całą stanowczością. Dla mnie największym problemem, Wyllymie, jest aktualna sytuacja w Siddarmarku. Ktoś wysoko postawiony we władzach Republiki uprzedził Charisjan o planowanym sekwestrze. Wiem, że Zahmsyn ma związane ręce i ze względu na zawiłości dyplomatyczne nie może otwarcie ogłosić, że cała wina za to spada na Greyghora, ale ja nie mam najmniejszych wątpliwości, iż lord protektor osobiście odpowiada za ten przeciek. Jeśli nawet nie wydał bezpośredniego rozkazu... a wierz mi, że nie założyłbym się nawet o garniec podłego piwa, że tak nie było... polecenie musiało wyjść z jego najbliższego otoczenia. Do tej pory jednak nie uczyniono niczego, by odnaleźć złoczyńcę, nie mówiąc już o jego ukaraniu. Mamy więc do czynienia ze śmiertelnie groźnym zepsuciem kryjącym się za fasadą złudnej lojalności i udawanego szacunku. Infekcja ta, pozostawiona sama sobie, będzie się rozwijała i kto wie, czy nie obudzimy się któregoś ranka, mając na Schronieniu nie dwa, ale trzy, a może i cztery twory podobne do Kościoła Charisu.

- Rozumiem, wasza łaskawość - wymamrotał Rayno, gdy wielki inkwizytor zamilkł na moment. Zaczynał bowiem pojmować, do czego zmierza jego przełożony. Gdyby chodziło o „złoczyńcę” pochodzącego spoza ścisłego grona rządzących Republiką, Clyntahn nie kłopotałby się rozwojem owego zepsucia. Zażądałby głowy zdrajcy bez względu na to, kim był ten człowiek. Niestety, zbyt mocne naciskanie na Siddarmark w obecnej sytuacji wydawało się wysoce niewskazane. Sojusz między pikinierami Republiki a flotą Cayleba był ostatnią rzeczą, jakiej mógł pragnąć Kościół.

- Niestety - kontynuował Clyntahn, jakby czytał w myślach Rayno (co zdaniem arcybiskupa nie było aż tak nieprawdopodobne, jak by się mogło wydawać) - jeśli Greyghor nie zdoła albo nie zechce ujawnić osób w to zamieszanych, niewiele możemy zrobić. Przynajmniej na razie.

- Ze słów waszej łaskawości wnioskuję, że przygotowania do zmiany tej sytuacji są już czynione?

Rayno zapytał raczej przez grzeczność niż z zaciekawienia, co Clyntahn skwitował rozbawionym parsknięciem.

- Szczerze mówiąc, masz rację - przyznał, widząc uniesioną pytająco brew arcybiskupa. - Zamierzam wykorzystać fakt, że Siddarmark jest tak bardzo przywiązany do swoich republikańskich tradycji.

- To ciekawe, wasza łaskawość. - Tym razem Rayno przechylił głowę i skrzyżował rozprostowane nogi, jakby spodziewał się dłuższych wyjaśnień.

— Greyghor jest tak hardy mimo okazywanego publicznie oddania sprawom Kościoła, ponieważ uważa, że jego władza zależy wyłącznie od poparcia wyborców dla prowadzonej przez niego polityki. I niestety ma rację. Właśnie z tego względu nie naciskamy na niego mocniej, chociaż powinniśmy to zrobić już dawno temu. Niemniej mam poważne wątpliwości, czy poddani Greyghora naprawdę są tak jednomyślni w kwestii poparcia heretyków, jak mu się wydaje. Idę o zakład, że lord protektor bardzo szybko zmięknie, jeśli mu udowodnimy, że jego wyborcy mają zgoła odmienne zdanie w kwestii Charisu i zakulisowych gierek wskazujących na jego poparcie dla schizmy.

- To bardzo rozsądna myśl, wasza łaskawość - przyznał Rayno, kiwając głową. - Jak zamierzasz doprowadzić do... korzystnych dla nas zmian w stanowisku tamtejszej opinii publicznej?

- Za kilka dni - odparł Clyntahn nieco nieobecnym głosem, wpatrując się ponownie w szalejącą za oknem śnieżycę - do Syjonu przybędzie paru charisjańskich marynarzy z zajętych przez nas frachtowców. A dokładniej rzecz ujmując, zostaną dostarczeni prosto do Świątyni.

- Naprawdę, wasza łaskawość?

- Naprawdę - potwierdził wielki inkwizytor. - Trafią prosto w ręce zakonu, czyli twoje, Wyllymie. - W tym momencie

Clyntahn oderwał wzrok od okien i spojrzał arcybiskupowi w oczy. - Zadbałem o to, by wieści o ich rychłym przybyciu nie dotarły do uszu kanclerza i skarbnika Rady. Uznałem, że nie ma sensu, aby niepokojono ich wewnętrznymi sprawami Inkwizycji. A co ty o tym myślisz?

- Nie powinniśmy ich niepokoić zwłaszcza teraz.

Po tych słowach na ustach Clyntahna pojawił się przelotny uśmiech.

- Zatem mamy identyczne podejście do tej sprawy, Wylly-mie. Musimy przesłuchać tych Charisjan. Nie zapominając, że Shan-wei jest matką wszelakiego kłamstwa. Nie wątpię, że uczyniła wszystko, aby znajdujący się pod jej wpływem heretycy nie mogli zdradzić ani jej, ani planów swojego przeklętego władcy. Święte Oficjum zna jednak sposoby na zdarcie maski Shan-wei i ujawnienie kryjącej się pod nią prawdy. To będzie twoje zadanie, Wyllymie. Osobiście poprowadzisz przesłuchania. Ci ludzie mają wyznać całą prawdę o ostatnich wydarzeniach. Pragnę, aby potwierdzili jasno i wyraźnie, że uczestniczyli w przygotowaniu zbrojnej prowokacji wobec władz świeckich, które usiłowały w pokojowy sposób wykonać nakazy Kościoła Matki i jego zwierzchników. Świat musi się dowiedzieć, jak wygląda prawda o tych krwawych wydarzeniach, my zaś musimy mu pokazać perwersyjne praktyki i liczne bluźnierstwa tak zwanego Kościoła Charisu, którymi heretycy zamierzają zniewolić dzieci Boże, oddając je we władzę pani wszelakiego zła. Przyznanie się do winy tych nieszczęsnych grzeszników nie posłuży li tylko zbawieniu ich dusz, ale wpłynie także znacząco na sposób myślenia ludzi. I to wszędzie... nawet w Siddarmarku.

Towarzyszące tym słowom palące spojrzenie było tak stresujące, że Rayno musiał zaczerpnąć głębiej tchu, aby ochłonąć. Wielki inkwizytor miał rację: jeśli grzesznik, który zboczył ze ścieżki wyznaczonej przez archaniołów, chciał uratować duszę od wiecznej męki, musiał poczuć skruchę i wyznać wszystkie grzechy. A Święte Oficjum znało metody, dzięki którym można było nawrócić najbardziej zatwardziałych więźniów. Według stosowanej w nim doktryny, pragnienie ulżenia duszy grzesznika wymagało brutalnego potraktowania jego ciała. Arcybiskup musiał jednak przyznać ze smutkiem, że uwolnienie duszy z twierdz pychy, buty i arogancji, aby mogła się ponownie ogrzać w ogniu miłości Bożej, wymagało często wielkiej pomysłowości i równie sporego wysiłku. Bez względu na stopień trudności stawianych przed nią zadań, Inkwizycja już dawno odkryła, że potrafi je wykonywać z ogromną skutecznością.

- Jak szybko mają się przyznać, wasza łaskawość? - zapytał po chwili milczenia.

- Jak najszybciej, ale nie od razu - odparł Clyntahn, wzruszając ramionami. - Ludzie, którzy zdecydowali się uwierzyć w kłamstwa szerzone przez heretyków, nie zmienią zdania, dopóki moi przyjaciele z Rady nie zaczną działać w bardziej zdecydowany sposób. Szczerze mówiąc, obawiam się, że Du-chairn drży na samą myśl o tym, że Inkwizycja robi co do niej należy. Jestem więc pewien, że wytoczy przeciw nam najcięższe działa, aby wyrazić świętoszkowate zastrzeżenia. Dlatego przynajmniej na razie musimy działać po cichu. Postaraj się więc, aby informacje o przybyciu nowych więźniów nie wydostały się poza szeregi zakonu, i dopilnuj, aby tylko najpobożniejsi i najbardziej dyskretni bracia mieli do nich dostęp. Muszę mieć pewność, że otrzymam te zeznania wtedy, gdy będę ich potrzebował, zatem nie pozwólmy, aby jakiś nafaszerowany dobrymi intencjami idiota zepsuł nam wszystko tylko dlatego, że nie zrozumiał powagi sytuacji. Okazanie tym ludziom choćby odrobiny łaski może być największym okrucieństwem ze wszystkich, jakie mogą ich tu spotkać, nie mówiąc już o tym, że zniweczy nasze działania.

- Zgadzam się z twoją opinią, wasza łaskawość - odparł Rayno — aczkolwiek mam też pewne... zastrzeżenia natury taktycznej.

- Czyli jakie, Wyllymie? - Clyntahn zmrużył lekko oczy, ale arcybiskup udał, że tego nie dostrzega, kiedy dokańczał myśl tym samym, wyważonym tonem.

- Wszystko, co wasza łaskawość raczył powiedzieć na temat ujawnienia zeznań w sprzyjającym momencie, wydaje mi się nie tylko rozsądne, ale i słuszne. Problem w tym, że obaj przywykliśmy do stosowania pragmatycznych, choć mało estetycznych metod, dzięki którym nawracamy dusze upadłych na ścieżkę wytyczoną przez Boga i Jego archanioła Langhorne’a. Jeśli, a raczej kiedy ujawnimy wydobyte z heretyków zeznania, niektórzy z hierarchów zaczną się zastanawiać, dlaczego nie pokazaliśmy ich opinii publicznej natychmiast po ich zdobyciu. To będą naprawdę szczere i co więcej, uprawnione pytania, ponieważ zdecydowana większość ludzi spoza Świętego Oficjum nie ma pojęcia, że ocalenie grzesznej duszy bywa czasami pierwszym krokiem na długiej drodze do pokonania większego zła. Niemniej możesz być pewien, wasza łaskawość, że znajdą się i tacy, co nie omieszkają wykorzystać tego faktu, aby zdyskredytować każde słowo, jakie wypowiemy. Będą twierdzili, że zeznania zostały wymuszone torturami, więc ich wartość musi być znikoma.

- To bardzo trafne spostrzeżenie - przyznał Clyntahn. -Prawdę mówiąc, sam się zacząłem nad tą kwestią zastanawiać. Ale ledwie mi to przyszło na myśl, zrozumiałem, że nie mamy powodu do niepokoju.

- Jesteś tego pewien, wasza łaskawość?

- Tak. - Wielki inkwizytor skinął głową. - Wiem, że w momencie gdy uda ci się przymusić tych ludzi do wyrzeczenia się Shan-wei i wyznania grzechów, dowiemy się o naprawdę wielu niecnych praktykach i potwornych wynaturzeniach tak zwanego Kościoła Charisu, których istnienia nawet nie podejrzewamy. I to ze szczegółami. A niezłomny strażnik prawdy, jakim wedle mojej wiedzy zawsze byłeś, nie pozwoliłby przecież, aby tego rodzaju oskarżenia zostały wypowiedziane publicznie bez ich uprzedniego bardzo dokładnego sprawdzenia. Nie przekazałbyś wiernym szokujących szczegółów, które mogłyby się po jakimś czasie okazać kłamstwami wrednych heretyków. Tak więc dopóki nie sprawdzimy z niezwykłą starannością wiarygodności owych zeznań, nie wolno nam ich zaprezentować przed Radą Wikariuszy ani obywatelami Siddarmarku, których wprowadzono wcześniej w błąd opowieściami o tym, że Cayleb, Staynair i pozostali heretycy mają jakiekolwiek podstawy do usprawiedliwienia swoich czynów.

- Rozumiem, wasza łaskawość - powiedział zgodnie z prawdą Rayno.

- I dobrze, Wyllymie. Świetnie nawet! Wiem, że mogę zaufać twojej staranności i dyskrecji w tej sprawie.

- Możesz, wasza łaskawość. Jak zawsze. Mam tylko jedno pytanie: czy chcesz być informowany na bieżąco o naszych postępach?

- Na pewno nie na piśmie - odparł Clyntahn po chwili zastanowienia. - Z każdego raportu można wyjąć kilka wyrwanych z kontekstu zdań, zwłaszcza gdy pismo takie wpad-nie w ręce ludzi, którzy zechcą zrobić z niego wiadomy użytek. Informuj mnie wyłącznie ustnie. Gdy nadejdzie odpowiedni moment, chcę mieć pod ręką całą masę heretyków, którzy przyznali się do winy. Rzecz jasna, ich szczegółowe zeznania mają być spisane. A także podpisane i opieczętowane jak trzeba.

- Rozumiem, wasza łaskawość. - Rayno wstał i pochylił się, by ucałować pierścień wielkiego inkwizytora. - Z całym szacunkiem, wasza łaskawość, ale wydaje mi się, że powinienem wrócić do siedziby Oficjum. Muszę dokonać selekcji personelu i sprawdzić, czy wybrani bracia w pełni rozumieją nasze obawy i troski.

- Moim zdaniem to doskonały pomysł, Wyllymie - stwierdził Clyntahn, odprowadzając arcybiskupa do drzwi apartamentu. - Naprawdę doskonały. Ale dokonując wyboru, nawet na moment nie zapominaj, jak przebiegła potrafi być Shan--wei. Jeśli na zbroi któregoś z twoich inkwizytorów pojawi się choćby jedna rysa, ona z pewnością ją znajdzie i będzie wiedziała, jak z tej okazji skorzystać. Ciąży na nas zbyt wielka odpowiedzialność, żeby na to pozwolić. Konsekwencje naszego niepowodzenia byłyby niewyobrażalne. Upewnij się zatem, że każdy z wybrańców nosi nieskazitelną świetlistą zbroję wiary, a nade wszystko, że ma wystarczająco silną wolę, która pozwoli mu zrobić, co trzeba, nie zważając na ogrom cierpienia, jakie będzie musiał przy tym zadać. Odpowiadamy tylko przed Bogiem, Wyllymie. Przychylność bądź dezaprobata ze strony zwykłych, omylnych śmiertelników nie może nas odwieść od celu bez względu na to, jak drastycznymi metodami będziemy ku niemu zmierzali. Jak naucza Schueler, powtarzając słowa archanioła Langhorne’a: „Ekstremizm w dążeniu do boskości nigdy nie będzie grzechem”.

- Tak, wasza łaskawość. - Rayno zniżył głos. - W nadchodzących dniach wszyscy będziemy o tym pamiętali.

LISTOPAD ROKU PAŃSKIEGO 892

.1.
Miasto Ferayd, Cieśnina Ferayd, Królestwo Delferahku

Charisjanie oddawali honory wojskowe nawet pokonanym przeciwnikom.

Z taką myślą sir Vyk Lakyr przestępował przez furtę w burcie galeonu HMS Niszczyciel, Piszczałki bosmanów, których ostre dźwięki towarzyszyły mu przez całą wspinaczkę na pokład, na szczęście już umilkły. Czekający na niego porucznik o ponurej twarzy przytknął prawą pięść do ramienia w oficjalnym salucie.

- Admirał przesyła wyrazy szacunku i pyta, czy zechcesz dołączyć do niego, mój panie - powiedział Charisjanin.

Jak miło z jego strony, pomyślał Lakyr, czując jednocześnie jakże nieznośny brak obciążenia w miejscu, gdzie zwykł nosić miecz. Nie widział swojej broni już od dwóch dni. Od momentu, gdy poddał się oficerowi admirała Skalistego Klifu.

- Oczywiście, poruczniku - odparł, co charisjański podoficer skwitował lekkim skinieniem głowy. Odwrócił się natychmiast bez słowa i poprowadził jeńca pod pokład.

Lakyr starał się nie rozglądać na boki, gdy schodzili po zejściówce na pokład działowy. HMS Niszczyciel był ogromnym okrętem, chyba największym, na jakim sir Vyk był do tej pory, aczkolwiek kilka jednostek zakotwiczonych na wprost morza ruin, które jeszcze niedawno było dzielnicą portową Feraydu, sprawiało wrażenie znacznie masywniejszych. Ale to nie rozmiary robiły największe wrażenie, tylko liczba dział i ich kaliber. Krótkie pękate karonady rozmieszczone na pokładzie głównym wyglądały wystarczająco groźnie jak dla niego, lecz potwory czające się wzdłuż burt na pokładzie działowym mogły przerazić każdego żołnierza. Było ich tu ze trzydzieści, a on wciąż jeszcze miał w pamięci obrazy zniszczeń, jakich dokonywały w portowych fortyfikacjach ich trzy-dziestoośmiofuntowe kule.

Marne były, to i marnie skończyły, pomyślał z żalem o swoich fortach.

Blask słoneczny wpadał przez otwarte furty działowe, rozświetlając pomieszczenia, które zazwyczaj musiały tonąć w mroku. A może nie było tu aż tak ciemno, uświadomił sobie, gdy porucznik wprowadził go pod kratownicę osłaniającą główny luk, przez którą wpadało z góry całkiem sporo dziennego światła. Mimo że przewietrzono te pomieszczenia, a potem wyszorowano dokładnie pokłady, burty i grodzie, sir Vyk nadal wyczuwał zapach spalonego prochu. Woń ta była jednak tak ulotna, że aż trudna do wychwycenia. Pomyślał nawet w pewnym momencie, że bardziej ją sobie wyobraża, niż naprawdę czuje.

A może to zapach najzwyklejszego dymu? Nad ruinami miasta, którego przysięgał strzec, unosiła się wielka, gruba, czarna zasłona. Mimo że wiatr wiał w kierunku brzegu, sir Vyk, stojąc na pokładzie Niszczyciela, nadal czuł smród zwęglonego drewna. Dopiero teraz dotarło do niego, że odór ten mógł się wydobywać z przesiąkniętego dymem ubrania, które miał na sobie od kilku dni.

Dotarli do drzwi osadzonych w cienkiej grodzi. Zdaje się, że wyjmowano je z zawiasów, gdy okręt ruszał do boju. Przed nimi stał na warcie żołnierz piechoty morskiej uzbrojony w dziwaczny, zakończony bagnetem muszkiet. Porucznik minął go i zastukał energicznie w drzwi.

- Tak? - Usłyszeli głęboki głos.

- Przybył sir Vyk Lakyr, mój panie - zameldował podoficer.

- Zatem proś go w moje progi, Styvynie - odpowiedział ten sam głos.

- Oczywiście, mój panie. - Porucznik otworzył drzwi i ustąpił kurtuazyjnie na bok. - Proszę, sir - mruknął, wskazując jeńcowi drogę.

- Dziękuję - odparł Lakyr, gdy go mijał.

Spodziewał się, że gospodarz powita go, stojąc tuż za progiem, ale zawiódł się srodze. Porucznik ruszył śladem gościa, prowadząc go nadal - jak mu się to udawało, tego Lakyr nigdy nie zrozumiał - mimo że szedł pół kroku za jego plecami.

W każdym razie jeniec został doprowadzony do kolejnych drzwi, znajdujących się na przeciwległym krańcu kajuty. Rozglądał się przy tym bacznie po otaczających go sprzętach. Zauważył portret kobiety uśmiechającej się czule do każdego, kto mijał te drzwi, fotele z podłokietnikami, krótką sofę, wypolerowany na wysoki połysk stół otoczony półtuzinem krzeseł, wykończony kościanymi płytkami, cicho tykający zegar, wyłaniający się z półmroku w kącie stojak na wina, przeszkloną szafkę, w której widać było kryształowe karafki i krągłe kielichy. Wnętrze to było tak przytulne i pełne ciepła, że widziane przed momentem drzemiące z lufami przytkniętymi do furt działowych potężne trzydziestoośmiofuntówki wydały się sir Vykowi bardziej niż nierealne.

Porucznik wpuścił go za drugie drzwi. Lakyr zamarł w nich na moment, widząc zarysy wielkich okien rufowych. Dostrzegł je z pokładu łodzi, którą wieziono go na to spotkanie, więc wiedział, że ciągną się przez całą szerokość rufy Niszczyciela. Niemniej patrzenie na nie od wewnątrz zapierało dech w piersiach. Przeszklone drzwi znajdujące się na samym środku długiego ciągu okien prowadziły na wąski pomost, rozciągający się również od burty do burty. Lakyr nie mógł wprawdzie tego widzieć, ale pomost rufowy Niszczyciela sięgał jeszcze dalej, okalając to pomieszczenie niemal zupełnie, z trzech stron.

Kajuta, w której się znalazł, zalana była światłem słonecznym. Rozświetlały ją dodatkowo refleksy odbijające się od wody w basenie portowym. Na tle tej światłości zobaczył człowieka, który na niego czekał. A raczej jego sylwetkę.

- Sir Vyk Lakyr, mój panie - zapowiedział go raz jeszcze porucznik.

- Dziękuję, Styvynie.

Czarna postać ruszyła ku gościowi. W jej ruchach było coś nienaturalnego. Lakyr nie potrafił powiedzieć, co mu nie pasuje, dopóki admirał nie oddalił się od blasku bijącego z okien. Teraz jeniec dostrzegł wyraźnie drewnianą kulę, która zastępowała admirałowi Skalistego Klifu prawe podudzie.

- Sir Vyk - powitał go gospodarz.

- Mój panie... - Lakyr pokłonił się lekko.

Na ustach Charisjanina pojawił się na moment cień uśmiechu. Nie, pomyślał jeniec, to nie może być prawda. Człowiek, który z tak wielką ochotą wykonał rozkaz swojego władcy i zmiótł z powierzchni Schronienia kawał sporego przecież miasta, na pewno nie wie, czym jest uśmiech.

- Zaprosiłem pana na krótką rozmowę, zanim wyruszymy w drogę powrotną do Charisu - zagaił admirał.

- Odpływacie, mój panie? - zapytał zaskoczony Lakyr.

- Niech pan nie udaje. - Admirał Skalistego Klifu pokręcił głową. Tym razem widać było wyraźniej, że się uśmiecha. - Nie mieliśmy zamiaru pozostawać tutaj na zawsze. Bo też - w tym momencie spoważniał - nie ma tu już nic, co by nas interesowało.

- Nie ma, mój panie. - Lakyr nie zdołał ukryć tonu smutku i gniewu, gdy mu odpowiadał.

— Nie dziwię się, że konsekwencje naszej wizyty są dla pana trudne do przełknięcia. Z drugiej jednak strony, jeśli przypomnimy sobie, co wydarzyło się w tym porcie zaledwie kilka miesięcy temu, musi pan przyznać, że nasz cesarz okazał się wyjątkowo powściągliwy.

Lakyr miał już na końcu języka ciętą ripostę, ale przełknął ją i zmilczał. Nie mógł się przecież nie zgodzić z taką oceną sytuacji.

Admirał Skalistego Klifu odwrócił się i spojrzał przez okna rufowe na słupy dymu unoszące się nad Feraydem. Trzecia część domostw tego miasta posłużyła za drwa, aby stworzyć tak imponujący pióropusz, ale prawdą było też to, że Charisja-

nie zezwolili wziętym do niewoli jeńcom na wyburzenie półkolistego pasa zabudowań, aby pożary nie wykroczyły poza granicę zniszczeń wyznaczoną przez cesarza. Cayleb wyraził się wystarczająco jasno. W promieniu dwóch mil od portu nie ma prawa zostać kamień na kamieniu. Admirał Skalistego Klifu wykonał jego polecenie z maksymalną dokładnością.

A także, co Lakyr musiał przyznać, z ogromną wyrozumiałością. Admirał pozwolił, by mieszkańcy strefy przeznaczonej do zniszczenia zabrali najcenniejszy dobytek - mogli wziąć ze sobą to, co dało się wynieść na własnych plecach -zanim jego ludzie podłożyli ogień. Nie zezwolił też zwycięskim oddziałom na splądrowanie miasta. A na taki akt litości sir Vyk nie liczył, zwłaszcza że pamiętał, jak odrażające zbrodnie popełniono w tym porcie na charisjańskich marynarzach podczas sekwestru zarządzonego przez wikariusza Zhaspyra Clyntahna.

Pozostaje delikatna kwestia, pomyślał, obserwując wrogiego admirała, dotycząca losów dowódcy garnizonu, który zgotował tak okrutny los jego ziomkom.

- Jestem pewien, że większość mieszkańców Feraydu ucieszy się na widok odpływających okrętów - kontynuował tymczasem admirał Skalistego Klifu. - Mam nadzieję, że gdy opadną największe emocje, wielu z nich zrozumie, iż staraliśmy się ograniczyć do minimum straty wśród ludności cywilnej. Niestety, nie mogliśmy pozostawić tego, co tutaj uczyniono, bez stosownej odpowiedzi.

- Domyślam się, że to byłoby niemożliwe, mój panie -przyznał Lakyr, biorąc się w garść. Z ostatniego zdania jasno wynikało, co flota Korony ma zamiar robić z oficerami, których żołnierze byli odpowiedzialni za okrucieństwa.

- Prawdziwy powód zaproszenia pana na pokład Niszczyciela - rzucił admirał, jakby czytał w myślach swojego gościa - jest bardzo prozaiczny. Dostarczy pan królowi Zha-mesowi wiadomość od naszego cesarza. - To - wskazał ręką na morze dymiących ruin widocznych za oknami rufowymi -pierwsza część wiadomości od Cayleba...

Zamilkł na moment, podnosząc ciśnienie jeńcowi.

- A jakie będzie jej zakończenie, mój panie? - nie wytrzymał w końcu sir Vyk, zniecierpliwiony przedłużającym się milczeniem charisjańskiego dowódcy.

- Konkludując, powiem tylko, że wiemy, kto wydał rozkaz przejęcia naszych frachtowców. Wiemy też, czyi agenci nadzorowali tę akcję. Ale to jeszcze nie znaczy, że cesarz Cayleb gotów jest uznać, iż na Delferahku nie ciąży żadna wina za to, że zamordowano tutaj tak wielu bezbronnych poddanych Korony. Dlatego też to - znów wskazał na unoszące się nad ruinami dymy - ma być sygnałem, że jeśli ktokolwiek gdziekolwiek podniesie rękę na Charisjan, cesarz Cayleb odpowie z równie wielką siłą i determinacją jak tutaj. Ci, którzy zaatakują Charis albo Charisjan na rozkaz zdradzieckich gnid pokroju Clyntahna i jego pomagierów z Grupy Czworga, nie ujdą sprawiedliwości. Ale wiemy, że naszymi prawdziwymi wrogami są ludzie mieszkający w Syjonie, ci, którzy od lat sączą jad na łono Kościoła stworzonego przez jedynego Boga. I dlatego właśnie zaprosiłem cię na pokład tego okrętu. Kazano mi przekazać, że mój cesarz obwinia cię o czyny żołnierzy, którymi dowodziłeś, ale jest też przekonany, że do masakry w Feraydzie doszło wbrew twej woli. Dlatego zostaniesz odwieziony na brzeg, jak tylko zakończymy tę rozmowę, i dostarczysz królowi Zhamesowi wiadomość od cesarza Cayleba.

- Dobrze, mój panie. - Lakyr nie potrafił ukryć zaskoczenia oraz ulgi. Admirał obserwował go z widocznym rozbawieniem.

- Gdybym był na twoim miejscu, pewnie spodziewałbym się nieco mniej przyjemnego zakończenia tej rozmowy - powiedział i zaraz spoważniał. - Obawiam się jednak, że czeka cię jeszcze jedna, niezbyt przyjemna niespodzianka. Proszę za mną.

Lakyr znów zesztywniał, wyczuwając groźbę w głosie admirała. Chciał nawet zapytać, co ten miał na myśli, ale uznał, że za chwilę i tak się dowie, więc podążył za nim w kierunku drzwi, nie odzywając się nawet słowem.

Admirał wspinał się po drabinie na wyższy pokład z zadziwiającą sprawnością jak na kogoś, kto ma drewnianą nogę. Widać, że ma w tym wielką wprawę, pomyślał idący tuż za nim sir Vyk. Moment później były dowódca pokonanego garnizonu znalazł się po raz drugi na zalanym słońcem pokładzie. Tutaj admirał nie poruszał się już z taką zręcznością.

W czasie gdy sir Vyk przebywał na dole, załoga Niszczyciela zawiesiła na najniższych nokach zakończone pętlami sznury. Było ich tam sześć. Po parze na każdy z trzech masztów okrętu.

Gdy Lakyr przyglądał się im ze ściśniętym gardłem, zza jego pleców dobiegło rytmiczne brzmienie werbli. Początkowo ciche, przypominało odgłosy echa odbijającego się od ścian przełęczy po uderzeniu pioruna. Potem usłyszał łomot bosych stóp i o wiele głośniejszy stukot podkutych butów, gdy członkowie załogi i żołnierze korpusu piechoty morskiej wysypywali się na pokład, prowadząc między sobą sześciu związanych mężczyzn w sutannach ozdobionych purpurowym mieczem i płomieniem zakonu Schuelera. Pochód zmierzał prosto na zwisające z noków pętle.

- Mój panie...! - zaczął Lakyr, ale admirał uciszył go, unosząc znacząco dłoń. Zrobił to szybko, gwałtownie, i sir Vyk po raz pierwszy ujrzał coś prawdziwie gniewnego w jego postawie. Protest został błyskawicznie zdławiony.

Admirał Skalistego Klifu oświadczył ostrym tonem:

- Oto pozostała część wiadomości od mojego cesarza, przeznaczona nie dla króla Zhamesa, tylko dla tych bękartów władających Syjonem. Wiemy, kto sprowokował masakrę, wiemy też, kto wydał rozkaz jej rozpoczęcia, zdając sobie sprawę, że jego sługusy tak czy inaczej doprowadzą do rzezi. A kto zabija poddanych Korony, ten sam będzie przez nią zgładzony bez względu na to, jakie szaty go zdobią.

Lakyr przełknął głośno ślinę, czując, że pot zaczyna mu ściekać po czole.

Nie przypuszczałem, że może dojść do czegoś takiego, my-ślał gorączkowo. Nawet przez myśl mi to nie przeszło. Przecież ci ludzie są kapłanami, wyświęconymi sługami Kościoła Matki! Nie można ich po prostu...

Ale Charisjanie nie tylko mogli, ale i zamierzali ich zaraz powiesić. A sir Vyk, mimo ogromnego przerażenia tym świętokradczym czynem, nie potrafił ich za to winić.

Zobaczył między skazańcami ojca Styvyna Graivyra, intendenta biskupa Jynkynsa, najstarszego przedstawiciela Świętego Oficjum w Feraydzie. Zakonnik wyglądał na oszołomionego, był bardzo blady... i przerażony. Ręce związano mu mocno na plecach, tak samo jak pozostałej piątce inkwizytorów. Za każdym razem gdy szarpał więzy, musiał czuć ogromny ból. Przestał się jednak szamotać dopiero wtedy, gdy jego wzrok spoczął na zwisających z noków pętlach. Od tej pory poruszał się znacznie spokojniej, jakby koszmar nagle wziął nad nim górę.

On też nie wierzył, że może dojść do czegoś takiego, pomyślał Lakyr, czując, że ogarnia go kolejna fala strachu. Nadal był zbyt oszołomiony, by zrozumieć, co się wokół niego dzieje. Gdyby jakimś cudem odzyskał na moment pełną jasność myśli, zapewne zdziwiłby się niepomiernie, jako że i on odczuwał... wśród całej masy innych emocji rzecz jasna... niemałą satysfakcję.

Graivyr nie był jedynym inkwizytorem, który nawet w tej chwili nie potrafił uwierzyć, co go czeka. Idący za nim zakonnik protestował bełkotliwie i rzucał się znacznie mocniej, usiłując uwolnić ręce z żelaznego chwytu żołnierzy ciągnących go w kierunku prowizorycznej szubienicy. Przyglądający się tej scenie Lakyr usłyszał nagle warkot werbli dobiegający z pokładów sąsiednich okrętów.

Zmusił się do skierowania wzroku za burtę Niszczyciela i ze stężałą twarzą patrzył na kolejne pętle zdobiące noki na otaczających ich jednostkach. Nawet nie starał się ich zliczyć. Był zbyt roztrzęsiony, by podołać tak prostemu zadaniu.

- Przesłuchaliśmy wszystkich ocalonych z pogromu, zanim nasz cesarz wydał rozkazy - odezwał się szorstkim tonem admirał Skalistego Klifu, przywracając sir Vyka do rzeczywistości. - Zanim wypłynęliśmy do Feraydu, wiedzieliśmy dokładnie, kto wykrzykiwał tej nocy: „Żadnej litości, na świętego Langhorne’a!”, gdy twoi ludzie wchodzili na pokłady naszych frachtowców. Ale te zeznania nie były najważniejszym dowodem winy podczas procesu oprawców. Ojciec Graivyr był święcie przekonany, że jego sekretnych zapisków nie ujrzy nikt spoza Świętego Oficjum, i relacjonował w nich wszystko. Mylił się jednak. Ci ludzie nie zostali skazani na podstawie zeznań Charisjan, ale dzięki treści szczegółowych raportów, które zgromadził nasz ojczulek. Tych samych, w których poszczególni inkwizytorzy opisywali z dumą, jak szli ze sobą w zawody, kto głośniej i żywiej będzie zachęcał twoich żołnierzy do wymordowania heretyków. - Oczy Charisjanina były zimniejsze niźli wichry północy. Lakyr mógłby przysiąc, że czuł emanujący od niego gniew, ale też żelazną wolę, która trzymała na uwięzi furię wypełniającą duszę admirała. -Kopie tych raportów prześlemy królowi Zhamesowi i Radzie Wikariuszy w Syjonie - kontynuował lodowatym tonem admirał Skalistego Klifu. - Oryginały popłyną ze mną do Tellesbergu, żeby nie zniknęły przypadkiem w tajemniczych okolicznościach, ale twój władca otrzyma kopie wykonane osobiście przez ojca Graivyra. Co z nimi zrobi, jego sprawa. Może je upublicznić albo zniszczyć, a nawet zwrócić Clyntah-nowi. Jego wola. Wiedz jednak, że nie mamy zamiaru kryć dowodów prawdy przed ludźmi. Zapewniam cię, że opublikujemy je wszystkie, a ci oprawcy, w odróżnieniu od kobiet mężczyzn i dzieci, które mają na sumieniu, otrzymali możliwość wyspowiadania się po wydaniu na nich wyroku skazującego. I w odróżnieniu od dzieciątek, które kazali zabić razem z rodzicami, zdają sobie doskonale sprawę, za co zostaną powieszeni. - Lakyr przełknął głośno ślinę, a admirał Skalistego Klifu wskazał głową Graivyra. - Od stuleci Inkwizycja wymierzała kary w imieniu Kościoła. Może był kiedyś taki czas, gdy jej wyroki były prawe i sprawiedliwe, ale to już zamierzchła przeszłość. Bóg nie potrzebuje rzeź-ników, by pokazać swojej trzodzie, czego od niej pragnie, a ci ludzie i masa do nich podobnych indywiduów, używali Go od dawna jako przykrywki dla zaspokajania swoich chorych żądz. Kryli się za nim jak za tarczą, by nie odpowiadać za zbrodnie. Wykorzystywali Święte Oficjum i jego autorytet nie w służbie Boga czy nawet Kościoła Matki, ale zepsutych do szpiku kości łotrów pokroju wikariusza Clyntahna. Najwyższy czas, by zrozumieli, że szaty liturgiczne, które kalali od tak dawna, nie będą już ochroną dla morderców, gwałcicieli i psychopatów. Sądzili, że nigdy nie zapłacą za popełnione zbrodnie, ale zaraz się przekonają, w jak wielkim żyli błędzie... Może dzięki ich przykładowi kilku innych inkwizytorów nauczy się czegoś.

Lakyr spoglądał na niego przez chwilę, a potem odchrząknął, by przeczyścić krtań.

- Zastanów się, co czynisz, mój panie! - wycharczał.

- Zapewniam cię, że przemyślałem tę sprawę - oświadczył admirał Skalistego Klifu głosem tak niezachwianym, jak góry z jego tytułu. - To samo uczynił wcześniej mój cesarz i jego małżonka.

- Jeśli to uczynisz, Kościół...

- Mój panie, tenże Kościół przyglądał się biernie, jak Grupa Czworga planuje wyrżnięcie wszystkich obywateli mojej ojczyzny. Co więcej, pozwala, by rządziły nim potwory pokroju Zhaspyra Clyntahna. To wspomniany przez ciebie Kościół służy dzisiaj ciemności, o czym jego kapłani muszą, choćby w głębi duszy, wiedzieć. Ale my znamy prawdę. Niemniej, w odróżnieniu od rzeczonego Kościoła, będziemy zabijać wyłącznie tych, którzy są winni, i na pewno nie dopuścimy się torturowania ludzi w imieniu Boga, jak to robi Inkwizycja. Za chwilę ujrzysz, jak giną zbrodniarze. Sprawiedliwość zaczyna się tu i teraz.

Sir Vyk otworzył usta, by zaprotestować, ale zamknął je zaraz i zmilczał.

On nie zmieni zdania, pomyślał. Ja też bym nie zmienił, gdybym miał tak wyraźne rozkazy króla. Kościół Matka sam się przecież ogłosił wrogiem Charisu, przyznał w końcu, acz niechętnie. A admirał nie myli się co do winy kapłanów.

Ostatnia myśl sprawiła, że zadrżał z przerażenia. Ale nie mógł jej już cofnąć. Krążyła wciąż po zakamarkach jego umysłu, powracając raz po raz, towarzysząc narastającemu gniewowi i odrazie. To ojciec Graivyr i jego bracia schueleryci ponosili winę za to, że pokojowe w założeniu przejęcie chari-sjańskich statków zamieniło się w krwawą rzeź.

Może rzeczywiście nadszedł już czas, by ktoś rozliczył zbrodnie ludzi zabijających w imieniu Kościoła? podszepnął mu cienki głosik wydobywający się z czeluści oniemiałego sumienia.

To była najstraszniejsza z myśli, w dodatku brzemienna w skutki. Za nią musiały przyjść kolejne, jeszcze boleśniejsze skojarzenia i decyzje. Nie tylko dla niego, ale i dla wszystkich pozostałych ludzi. Gdy spoglądał na marynarzy zakładających pętle na szyje skazańców, zrozumiał, że tutaj na pokładzie Niszczyciela zostało posiane ziarno, z którego wkrótce wyrosną rewolucyjne myśli i decyzje. Ta egzekucja udowodni wszystkim, że każdy człowiek może odpowiadać za swoje czyny. Ze ci, którzy zabijali, torturowali i palili na stosach w imieniu Boga, nie pozostaną bezkarni tylko dlatego, że zostali wyświęceni. To był cios, który Imperium Charisu zdecydowało się zadać w samo serce Kościoła Boga Oczekiwanego.

Ostatnia pętla została zaciśnięta na szyi skazańca. Dwaj zakonnicy z sześciu stojących na pokładzie Niszczyciela miotali się nadal, jakby wciąż mieli nadzieję, że zdołają wyswobodzić szyje z ciasno zaciągniętego powroza. Trzeba było pary żołnierzy, by utrzymać ich w miejscu do ostatniego, głośniejszego sygnału werbli, po którym zapanowała całkowita cisza.

Lakyr wciąż słyszał bełkot zakonnika błagającego o darowanie życia, ale pozostali schueleryci milczeli, jakby mowę im odjęło, a może po prostu zrozumieli, że nie ma słów, które zdołałyby ich ocalić przed stryczkiem.

Baron Skalistego Klifu stanął przed nimi na samym skraju pokładu rufowego. Wzrok miał pusty, twarz stężałą.

- Zostaliście skazani, ponieważ zdradziły was własne słowa. Przechwałki zawarte we własnoręcznie spisanych raportach. Jesteście winni zamordowania z zimną krwią wielu mężczyzn, kobiet i dzieci. My, zgromadzeni tutaj, nie dowiemy się nigdy, ile krwi macie na rękach i ile zbrodni popełniliście, służąc zepsutemu do szpiku kości łotrowi, który przywdział szaty wielkiego inkwizytora, ale Bóg to wie. Nam wystarczy, że przyznaliście się do masakry w Feraydzie.

- Bluźnierca! - wrzasnął Graivyr na poły łamiącym się głosem. Dusiły go wściekłość i strach. - Ty i twoje gówniane cesarstwo będziecie się smażyć po wieki wieków w piekielnych czeluściach za przelanie krwi kapłanów jedynego Boga!

- Jeden z nas na pewno będzie się smażył w piekle za przelanie niewinnej krwi - odparł ze stoickim spokojem admirał. - Jeśli chodzi o mnie, stanę przed Stwórcą bez obaw, że krew, którą mam na rękach, może być powodem Jego gniewu. Czy ty, kapłanie, możesz powiedzieć to samo o sobie?

- Tak! - odparł ojciec Graivyr z wielką pasją, ale Lakyr wyczuł w jego głosie coś jeszcze. To było coś więcej niż tylko strach przed rychłą śmiercią. Jakby cień niepewności tego, co go czekało po drugiej stronie życia. Co wydarzy się, gdy on i pozostali schueleryci staną w zaświatach twarzą w twarz ze swoimi ofiarami.

- Zatem życzę powodzenia, skoroś taki pewny swego -powiedział admirał twardym jak stal głosem i skinął głową w stronę marynarzy trzymających drugie końce lin. - Wykonać wyrok.

.11.
Kajuta Merlina Athrawesa, HMS Cesarzowa Charisu, Morze Chisholmskie

ęiierżant Seahamper jest urodzonym strzelcem, uznał Mer-kJ lin, obserwując trening osobistego przybocznego cesarzowej. A i ona sama też jest w tym dobra, chociaż celne strzelanie nie jest najbardziej pożądaną cechą u kobiety... Zaśmiał się w duchu. Ale Sharleyan jest tak wyjątkowa, że ten talent na pewno nie zaszkodzi jej reputacji.

Gdyby ktokolwiek zajrzał teraz do maleńkiej kajuty Mer-lina, mógłby odnieść wrażenie, że rosły gwardzista już zasnął. Mimo że w miejscu gdzie znajdował się flagowiec, słońce zaszło już ponad dwie godziny temu, w Tellesbergu jeszcze przez długi czas będzie panował dzień. Wprawdzie pora była wczesna, ale wszyscy wiedzieli, że kapitan Athrawes ma objąć służbę bladym świtem, nikt więc nie robił mu wyrzutów, gdy oświadczył, iż udaje się na spoczynek. Leżał zatem wygodnie na podwieszanej koi, oczy miał zamknięte i oddychał regularnie, kołysząc się na fali razem z okrętem. Tyle że wbrew pozorom wcale nie oddychał. Osobnik znany na Schronieniu jako Merlin Athrawes nie zaczerpnął nawet jednego oddechu, i to od prawie dziewięciuset lat. Umysły martwych kobiet nie potrzebują tlenu, podobnie jak syntetyczne, samowystarczalne systemy CZAO.

Merlin wiedział, że nie musi udawać, iż śpi, ani fingować oddechu. Nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się niepokoić odpoczywającego po służbie dowódcy gwardii cesarskiej, a gdyby nawet pojawił się taki śmiałek, zmysły CZAO ostrzegłyby go przed obecnością intruza, zanim ten zdążyłby przekroczyć próg. Osoba, której „impulsy nerwowe” poruszają się stukrotnie szybciej niż te w ludzkim ciele, miałaby wystarczający czas na zamknięcie oczu i zaczerpnięcie tchu. Merlin jednak wołał nie zaprzątać sobie umysłu takimi detalami. Wśród załogi krążyło już dość opowieści o niezwykłym seijinie i jego nadnaturalnych zdolnościach.

Żadna nie przedstawiała oczywiście nawet skromnego ułamka prawdy o nim, co w gruncie rzeczy było mu na rękę. Robił więc co mógł, aby ten stan trwał jak najdłużej. Czyli wiecznie, jeśli szczęście nadal będzie mu sprzyjało. Właśnie z tego powodu zdecydował się przyjąć postać seijina, na poły legendarnego mnicha-wojownika, od dawien dawna przewijającego się przez karty historii planety zwanej Schronieniem. Seijinotuie z legend dysponowali tak wieloma cudownymi mocami, że otaczający go ludzie mogli zbyć nadmiernie ciekawskich obserwatorów zwykłym wzruszeniem ramion, jeśli dokonał publicznie czegoś niezwykłego.

Pod warunkiem że uda im się ta sztuka, dodał w myślach, pijąc do powszechnego zachwytu, jaki wzbudzał - także wśród najbliższych towarzyszy.

Do tego wąskiego grona należała na razie tylko garstka najbardziej zaufanych współpracowników, którzy znali jego sekretną tożsamość... Pomagali mu w ukrywaniu jej, wiedząc, że zwykli ludzie mogliby nie znieść całej prawdy. Mówienie, że Merlin jest seijinem, było o wiele prostsze niż wyjaśnianie ludziom, których wychowano we wrogości do postępu technologicznego, że mają do czynienia z Cybernetycznym Zintegrowanym Awatarem Osobowości kobiety nazwiskiem Nimue Alban, urodzonej na planecie Ziemia i martwej od niemal tysiąca lat. Było to na tyle skomplikowane, że nawet Merlin starał się o tym myśleć jak najrzadziej.

Jego sztuczne ciało, z optycznymi włóknami nerwowymi i zasilanymi energią fuzji mięśniami, było teraz domem dla umysłu Nimue. Dysponował jej wspomnieniami, nadziejami, marzeniami... Był też strażnikiem jej powinności. A ponieważ tych ostatnich było naprawdę wiele, cieszył go fakt, iż CZAO jest niemal niezniszczalny i nieśmiertelny. Musiał bowiem nie tylko rozmontować hamującą wszelki postęp na Schronieniu doktrynę Kościoła Boga Oczekiwanego, ale też odbudować zaawansowaną technologicznie cywilizację (której pragnący przetrwać ludzie wyrzekli się niemal tysiąc lat temu), nie mówiąc już o przygotowaniu ostatniej zamieszkanej przez ludzkość planety na nieunikniony moment spotkania z obcą rasą, pragnącą unicestwić wszelkie życie, jakie napotyka na swojej drodze.

Na szczęście tylko dwadzieścia pięć osób na całym Schronieniu zdaje sobie sprawę z tego, kim, a raczej czym naprawdę jestem i jakie postawiono przede mną zadanie, pomyślał Merlin i zaraz się zasępił. Dziwnym zrządzeniem losu grupa ta składała się wyłącznie z mężczyzn, ale im dłużej przyglądał się oddziałowi przybocznych cesarzowej Sharleyan, który z ogromną wprawą pakował kolejne pociski prosto w środek tarczy, tym bardziej był skłonny przyznać rację Caylebowi, twierdzącemu od dawna, że do grona wtajemniczonych powinna należeć co najmniej jedna kobieta. Niestety, decyzja o tym, komu można ujawnić całą prawdę dotyczącą obecności człowieka na Schronieniu - a przy okazji o Merlinie -nie zależała tylko od nich dwóch. Gdyby tak było, Sharleyan wstąpiłaby w szeregi wybrańców na długo przed tym, nim Cayleb opuścił Charis, aby poprowadzić flotę inwazyjną na podbój Ligi Corisandu.

Nie możesz mieć wszystkiego, Merlinie, napomniał się po raz kolejny. Prędzej czy później Maikel zdoła przekonać do tego pomysłu resztę zakonu Świętego Zherneau. Ciekawe tylko, kto dostąpi zaszczytu wprowadzenia cesarzowej w szczegóły, jeśli Cayleb i ja będziemy w tym czasie walczyć dziesięć tysięcy mil od Tellesbergu?

Merlin uważał, że arcybiskup Maikel Staynair, tytularny przywódca Kościoła Charisu, nie powinien zbyt mocno naciskać na opornych braci. Jako kapitan Athrawes popierał z całej duszy ich ostrożne podejście do tego tematu, ale zdawał sobie także sprawę, że dalsze trzymanie Sharleyan w całkowitej niewiedzy jest bardzo krótkowzroczną taktyką, żeby nie użyć mocniejszego sformułowania. Prawdę powiedziawszy, gdy wysłuchiwał argumentacji co wstrzemięźliwszych członków bractwa, coraz częściej cisnęły mu się na usta słowa „czysta głupota”. Sharleyan była zbyt inteligentna i zdolna, by nadal ją trzymać na uboczu. Nie mając żadnych informacji na temat skrywanej prawdy, potrafiła udowodnić wszystkim, jak niebezpiecznie skuteczna potrafi być w działaniach skierowanych przeciwko wrogom Charisu. Gdyby je miała, mogłaby być zabójcza.

Nie mówiąc już o takim szczególe jak to, że jest żoną Cay-leba, zżymał się Merlin pod maską udawanego snu. Nic więc dziwnego, że nasz władca jest wściekły do tego stopnia, że gdyby napił się roztopionego żelaza, zacząłby pluć kulami! Gdyby jej tak nie kochał, pewnie byłoby mu lżej na duszy. Ale co tu dużo mówić, on ma absolutną rację. Ta kobieta zasługuje na to, by poznać prawdę. Jeśli wziąć pod uwagę ryzyko, jakie już podjęła, i wrogów, jakich sobie narobiła, broniąc sprawiedliwości, nie ma chyba na tej planecie człowieka - może z wyjątkiem Cayleba - który zasługiwałby na to bardziej! Na jej miejscu wkurzyłbym się niemożebnie, gdybym się dowiedział po tak długim czasie, jak wiełki sekret ukrywałi przede mną doradcy męża. Niestety, kiedyś trzeba będzie przekroczyć i ten most, uznał, wracając do obserwowania przekazów nadawanych przez umieszczonego nad stolicą zakamuflowanego SAPK-a. Na razie mogę mieć tylko nadzieję, że stanie się to prędzej niż później... i cieszyć się z postępów, jakie czynią jej przyboczni. Komu bowiem powierzymy prawdę, jeśli zdrajcy, którzy zaatakowali Maikela w jego własnej katedrze, zdołają ją zabić w najbliższej przyszłości"? Problem polegał na tym, że nawet Merlin nie zdołał odkryć do tej pory, czy zamachowcy działali na własną rękę, czy też mieli wsparcie potężnej podziemnej organizacji. Nie wiedział tego, mimo że miał ogromną przewagę technologiczną nad tutejszymi wywiadami. Tak więc wszystko zależało teraz od sprawności gwardzistów i kompetencji sierżanta Seahampera. Ath-rawes wołałby wprawdzie być bliżej Sharleyan i chronić ją osobiście, ale nawet jego doskonałe, cybernetyczne ciało nie posiadało daru bilokacji. Na szczęście Seahamper wydawał się idealnym kandydatem na jego zastępcę.

Wspomniany sierżant skończył właśnie ładować dwulufo-wy pistolet z zamkiem skałkowym. Odbezpieczył oba kurki, stanął w przepisowej pozycji strzeleckiej (której nauczył go Merlin) i trzymając broń oburącz, zrobił dwa kolejne otwory w czarnym kole zdobiącym głowę przypominającej sylwetkę człowieka tarczy. Strzelał z odległości dwudziestu pięciu jardów, a maksymalny rozrzut trafień nie przekraczał sześciu cali. Spisywał się znakomicie jak na kogoś, kto jeszcze cztery miesiące temu nie miał pistoletu w dłoni, zwłaszcza że broń skałkowa musiała być długo ładowana po oddaniu dwóch kolejnych strzałów. Merlin mógł, rzecz jasna, uzyskać o wiele lepsze skupienie, ale nie był wcale pewien, czy Nimue za życia udałaby się taka sztuczka. Ale to się nie mogło liczyć: CZAO miał zbyt wielką przewagę nad Sea-hamperem i każdym innym człowiekiem żyjącym na Schronieniu.

Sierżant radził sobie też całkiem nieźle z karabinami, ale widać było, że woli broń krótką. Pozostali gwardziści z jego oddziału mieli nieco gorsze wyniki na strzelnicy, aczkolwiek także osiągali całkiem zadowalające skupienie. Podobnie zresztą jak ich cesarzowa.

Merlin zdawał sobie sprawę, że jej zainteresowanie bronią palną nie znalazłoby uznania w oczach większości tutejszych mężczyzn. Dla nich było to zachowanie niegodne kobiety tak wysokiego stanu. Pistolety hałasują, dymią, śmierdzą, brudzą i bywają bardzo niebezpieczne. W dodatku, jak każda broń wykorzystująca czarny proch, produkują ogromne ilości nagaru, a ten ma tendencję do osiadania na dłoniach i twarzach ludzi stojących w pobliżu strzelającego. Poza tym robienie dziur w tarczach — albo jeszcze gorzej, w ludziach -nie przystoi cesarzowej. Od tego ma przecież swoich przybocznych.

Ale Sharleyan Tayt Ahrmahk miała gdzieś owe szowinistyczne opinie i uwielbiała broń palną. Niestety, odrzut karabinów, których używali jej gwardziści, był dla niej wciąż zbyt mocny, a standardowe pistolety miały za duże rozmiary i masę jak na jej smukłe dłonie. Jednakże Seahamper i kapitan Wyllys Gairaht (oficer dowodzący oddziałem przybocznych cesarzowej) znali ją od dziecka. I wiedzieli, jakim Bóg obdarzył ją charakterkiem. Gdy więc zażądała, aby wykonano egzemplarze broni dostosowane do jej filigranowych wymiarów, natychmiast zajęli się ich zamówieniem. Zdaniem Merlina przyjmowali z pełnym zrozumieniem fakt, że ich przełożona osiąga znacznie lepsze wyniki na strzelnicy niż niejeden z mających ją strzec gwardzistów.

Jemu też się to podobało.

Spędził kolejne kilka minut na obserwowaniu, jak maleńka cesarzowa masakruje swoją tarczę.

Będzie się musiała porządnie wykąpać przed wieczornym spotkaniem rady, pomyślał, śmiejąc się w duchu. Widział na jej czole ciemne smugi w miejscu, gdzie ocierała pot wierzchem dłoni. A gdy zasiądzie pomiędzy doradcami, żaden z nich nie będzie w stanie uwierzyć, że mogła doprowadzić się do podobnego stanu! Uśmiechnął się raz jeszcze na widok zaciekawienia, z jakim stojący w pobliżu gwardziści spoglądali na jej tarczę, aby zaraz odwrócić wzrok ze wstydu na tak wielką celność swojej pani.

Merlin wciąż nie potrafił zrozumieć, dlaczego tak bardzo tęskni za Tellesbergiem, ale czyż miasto to nie było jego domem od prawie trzech lat? Nimue Alban od momentu ukończenia Akademii Floty na Starej Ziemi nie spędziła tak wiele czasu w jednym miejscu.

Merlin odkrył już dawno temu, że nikt, nawet CZAO, który - przynajmniej teoretycznie - nie odczuwał potrzeby snu, nie może obserwować na bieżąco wszystkich ważnych wydarzeń. A on musiał wiedzieć, co dzieje się w Tellesbergu, i mieć oko na najważniejsze osoby, które Cayleb zostawił w stolicy, aby pilnowały spraw Korony. Tyle że nie mógł poświęcać tym obserwacjom zbyt wiele czasu, chociaż naprawdę mu na tym zależało.

- Masz dla mnie skrót wiadomości z Chisholmu, Sowo? -zapytał przez wbudowany wewnętrzny komunikator, nie poruszając przy tym ustami.

- Tak, komandorze poruczniku - odparła sztuczna inteligencja ukryta w jaskini, w której przed setkami lat złożono też CZAO Nimue Alban.

- Chyba lepiej będzie, jeśli się z nim teraz zapoznam -powiedział Merlin i westchnął mentalnie.

- Tak, komandorze poruczniku - odparła posłusznie Sowa.

- W takim razie rozpocznij transmisję.

- Tak, komandorze poruczniku.

.111.
Dwór Qwentynów, Miasto Siddar, Republika Siddarmarku

Widzę, że wszyscy są już obecni, zatem siadajcie proszę, moi panowie.

Sześciu mężczyzn zgromadzonych w komnacie jadalnej odwróciło głowy jak na komendę, gdy w bogato zdobionych, segmentowych drzwiach pojawił się uśmiechnięty gospodarz. Nie odpowiedzieli mu tym samym, co nie uszło jego uwagi.

Jeśli nienagannie odziany, siwowłosy mężczyzna poczuł się dotknięty nikłą reakcją gości, nie dał tego po sobie poznać. Wszedł do komnaty z pewnością człowieka już leciwego i zajmującego wysoką pozycję w biznesowej społeczności Siddarmarku.

Nazywał się Tymahn Qwentyn i jak wieść głosi, był najzamożniejszym obywatelem Republiki. Mimo siedemdziesięciu trzech lat (czyli sześćdziesięciu sześciu ziemskich, chociaż na Schronieniu prawie nikt nie słyszał o planecie zwanej Starą Ziemią) miał nadal sporo wigoru i był nadzwyczaj aktywny. Mówiono, i to nie bez racji, że nie sposób zawrzeć w Siddarmarku transakcji, jeśli on nie ma w niej udziałów. Wszyscy wiedzieli, że Tymahn stworzył biznesowe imperium rozciągające się na wiele krain. Utrzymywał bliskie stosunki z lordem protektorem, doradzał książętom, królom i wikariuszom. Znał wszystkich, wszędzie, zyskał też reputację człowieka, któremu można zaufać w potrzebie, ale którego należy się bać, jeśli jest wrogiem.

Gdy Tymahn Qwentyn zapraszał kogoś na obiad, nikt nie ośmielał się mu odmówić. Nawet jeśli goście mieli uzasadnione obawy przed wstępowaniem w jego wysokie progi. Tego jednak popołudnia wszyscy z^rajyj^sądzili, że znają kryteria doboru gości, i może wtóśnie dlat&ga w jadalni panowała atmosfera nerwowego o/ź£kiwąnia na^sprawdzenie, czy te domysły okażą się prawdżjWe. c

- Dziękuję wam za przybycie - oświadczył Qwentyn, jakby którykolwiek ze słuchaczy miał możliwość odmówienia. -Ufam, że wszyscy rozumiecie, iż w tak niepewnych czasach ludzie powinni się trzymać razem i pomagać sobie wzajemnie - kontynuował. - Zwłaszcza że od ich decyzji zależy dobrobyt tak ogromnych mas naszego społeczeństwa. - Napięcie wzrosło jeszcze bardziej. Tymahn uśmiechnął się, jakby nerwowość gości bawiła go niepomiernie. - Jestem pewien, że znacie się wszyscy - dodał, siadając u szczytu stołu. - Z tego też powodu nie widzę sensu, abyśmy się sobie wzajemnie przedstawiali. - Tylko jeden czy dwóch gości skinęło twierdząco głowami. Większość znała się dobrze, ale bywały takie okazje, gdy woleli zachowywać pełną anonimowość. - Przejdę od razu do rzeczy, moi panowie - stwierdził Qwentyn. -Zaprosiłem was w moje skromne progi nie tylko dlatego, że jestem największym udziałowcem rodu Qwentynów, macie oto przed sobą wyjątkowo zatroskanego obywatela Republiki. Przyznaję, że już od pewnego czasu niepokoiła mnie obecna sytuacja w naszym kraju, ale postanowiłem zareagować dopiero po wysłuchaniu opinii kilku wylęknionych obywateli, nie mających nic wspólnego ze sferami rządowymi. Swoje obawy wyrazili podczas prywatnych rozmów, więc nie liczcie na to, że będę rozwodził się nad tożsamością osób je formułujących.

Tym razem nikt nie poruszył głową. Bez względu na to co mówił Tymahn Qwentyn, wszyscy wiedzieli, że nie wspomniałby o zaniepokojeniu ludzi, gdyby nie miał na to przyzwolenia sfer rządzących bądź osób żywotnie zainteresowanych zachowaniem wpływów w kręgach władzy. A jeśli zważyć na jego osobistą zażyłość z lordem protektorem, wydawało się zupełnie nieprawdopodobne, by zamierzał uczynić tematem tej rozmowy jakąś kwestię godzącą w dobre imię Greyghora.

Goście zastanawiali się zatem tylko nad jednym, i nie było to bynajmniej pytanie, czy gospodarz przemawia dzisiaj za wiedzą czy też bez wiedzy lorda protektora. Liczyło się tylko to, co Stohnar ma im do zakomunikowania ustami przemysłowca.

- Rozwój wypadków w Republice i poza jej granicami - zagaił po chwili Qwentyn - doprowadził ostatnio do ogromnych zawirowań w interesach. Jestem pewien, że i wy ich doświadczyliście. Wierzę, że czujecie się równie głęboko zaniepokojeni rozłamem pomiędzy królestwem, przepraszam, teraz już cesarstwem Charisu a Rycerzami Ziem Świątynnych. Zamieszanie, które temu towarzyszy, musiało odbić się negatywnie na naszych rynkach. Handel zamiera, firmy upadają, co jest bardzo niekorzystne nie tylko dla ich właścicieli i udziałowców, ale także dla wszystkich, którzy w nich pracowali, zarabiając na życie. Chociaż wiem, że żaden z was nie zamierza polemizować z prawem Rycerzy Ziem Świątynnych do podejmowania suwerennych decyzji politycznych ani kwestionować woli wielkiego inkwizytora, który jak wiemy, czyni wszystko, aby uchronić nas przed widmem herezji i duchowego skażenia, jasne jest też, że musimy pamiętać o skutkach, jakie mogą rodzić ich poczynania. Są bowiem sfery życia, o których wspomniani wikariusze mogli po prostu nie pamiętać, wydając kolejne rozkazy. Nie pomyśleli na przykład o tym, że zamykając porty przed frachtowcami Charisu, nie tylko w Republice, ale i na całym kontynencie, skażą tym samym na upadek tysiące naszych firm. Na razie mamy do czynienia z załamaniem spowodowanym falą paniki, ale nie oszukujmy się, z czasem emocje opadną, a kryzys pozostanie. Powiem wprost, bez owijania w jedwabiowełnę: jeśli nie poczynimy stosownych kroków, kilka wielkich rodów kupieckich zbankrutuje, to więcej niż pewne. A gdy to się stanie, zaobserwujemy efekt lawiny. Jeden kamyczek poruszy następny i tak dalej, aż runie wszystko, co mamy. I tu, w Siddarmarku, i za granicą... - Zamilkł na dłuższą chwilę.

Czwórka z jego gości starała się w tym czasie nie spoglądać na pozostałą dwójkę. Dopiero po kilku minutach jeden z tych, na których nie patrzono, odchrząknął cicho.

- Mistrzu Qwentynie, nie wątpię, że przedstawiona przez ciebie analiza jest jak zwykle celna i dokładna - odezwał się z wyraźnym charisjańskim akcentem. — Mam też nadzieję, że wybaczysz mi, iż wybiegnę nieco w przód i może nawet włożę ci w usta słowa, których nie miałeś zamiaru użyć. Chciałbym jednak zapytać wprost: czy powodem zaproszenia nas na ten obiad jest chęć przedyskutowania sposobów... ominięcia blokady?

- W rzeczy samej, tak - odparł Qwentyn. Usiadł wygodniej, oparł dłonie na blacie i uśmiechnął się zagadkowo. -Zdaję sobie sprawę z tego, że wielki inkwizytor musi stawiać na pierwszym miejscu dobro całej trzody Pana Naszego. I nie zamierzam dyskutować z tym poglądem. Niemniej pamiętam też, że w dziejach Rycerzy Ziem Świątynnych były takie przypadki, gdy polityka Świątyni uwzględniała potrzeby innych krain, jeśli tylko było to możliwe do pogodzenia z doktryną. Ludzie, z którymi miałem okazję rozmawiać w ciągu minionych pięciodni, uważają, że i tym razem mamy do czynienia z podobną sytuacją.

- Mógłbyś wyjaśnić, mistrzu Qwentynie, na czym polegają owe podobieństwa? - zapytał któryś z pozostałych gości.

- Jest oczywiste, że decyzja wielkiego inkwizytora ma na celu ograniczenie kontaktów pomiędzy charisjańskimi apostatami a ludnością Republiki Siddarmarku - wyjaśnił ze spokojem Qwentyn. - To wynika z jego dyrektyw, nie wspominając już o tym, że lord protektor i reszta władców tego kontynentu otrzymali bardzo szczegółowe wyjaśnienia na ten temat. Niestety, konsekwencje tego zakazu będą o wiele dotkliwsze dla nas, niż sądzili jego twórcy. Dlatego zasugerowano, że ci z nas, którzy są najbardziej zaangażowani w handel międzynarodowy, powinni zrobić wszystko co w ich mocy, aby zminimalizować możliwe straty. Dam wam przykład. Wielki inkwizytor rozkazał, by do naszych portów nie wpuszczano jednostek noszących charisjańskie bandery. Żadnemu z nas nie przyszłoby do głowy, że można kontestować wolę wikariusza Clyntahna. Niemniej, jeśli dobrze się wczytamy w treść wydanego zakazu, możemy dojść do wniosku, że Inkwizycji chodzi wyłącznie o jednostki zarejestrowane w Charisie, a nie te, które tam zbudowano czy też przewożące towary wyprodukowane w Koronie. — Obdarzył zebranych przy stole gości życzliwym uśmiechem. - Moja firma podpisała właśnie długoterminową umowę, na mocy której wydzierżawi kilka tuzinów wybudowanych w Charisie frachtowców do obsługi tych samych szlaków żeglugowych. A ponieważ to umowa najmu, musimy zrobić wszystko, aby zabezpieczyć nasze interesy w tak trudnych czasach. I dlatego jednostki te zostały wyrejestrowane z Korony, gdzie je zbudowano, i pływają obecnie pod banderą Republiki, bo tutaj mieszkają ich nowi właściciele.

Goście przetrawiali ten fakt, mrużąc oczy. Qwentyn mówił prawdę; wielki inkwizytor nakazywał zajmowanie jednostek należących do Charisjan. Jeśli statki nie pływały pod banderą Korony, a ich właścicielami byli obywatele Republiki, zakaz wydany przez Inkwizycję nie mógł ich obejmować. Ale...

- Przedyskutował pan kwestię wynajmu z biurem kanclerza? - zapytał mężczyzna mówiący z charisjańskim akcentem, wolno cedząc słowa.

- Nie widziałem potrzeby angażowania kanclerza w zwykłe biznesowe sprawy - odparł z pełnym spokojem gospodarz. - Ale jego biuro wie o wszystkim i nawet z wielką ochotą zgodziło się parafować przesłane akty dokumentujące zmianę właścicieli frachtowców.

- Rozumiem.

Charisjanie oraz pozostali goście przetrawili także ten fakt.

Jak wiadomo, żaden statek nie popłynie nigdzie bez załogi, a przy takiej masie bezrobotnych marynarzy, jaką można było znaleźć w portach Republiki, pojawiała się kolejna kwestia. Po kilku sekundach milczenia następny z gości przeczyścił krtań, by przemówić.

- Doceniam głębię przemyśleń, dzięki którym zaspokajając żądania wielkiego inkwizytora, zachowamy firmy i nie będziemy musieli kłopotać się spadkiem obrotów w handlu. Moi udziałowcy z pewnością wyrażą zainteresowanie wzięciem udziału w podobnych przedsięwzięciach. Widzę jednak kłopot, jakim będzie zdobycie odpowiednio wykwalifikowanych załóg...

- Ta kwestia przysporzyła nam kilku problemów, przyzna-ję - stwierdził Qwentyn, kiwając z powagą głową. - Byliśmy zdecydowani na szukanie dodatkowych marynarzy w zagranicznych portach, ale nasi partnerzy, wynajmując nam jednostki, zadbali także o znalezienie dla nich obsługi. Tak więc przejściowe załogi doprowadziły wydzierżawione statki do naszych portów, a tam zaproponowaliśmy im zatrudnienie na stałe, jako że wydawali się dobrze obeznani ze sprzętem i nie mieli nic przeciw pływaniu pod naszą banderą. W końcu frachtowce niewiele się dzisiaj różnią od siebie.

Goście wyglądali na zdumionych. Było jasne, że proponowane przez Q wenty na rozwiązania były zwykłą biurokratyczną fikcją. A skoro oni zdołali pojąć ten wybieg w lot, także Święte Oficjum nie powinno mieć najmniejszych problemów z przejrzeniem tej sprawy. Prawdopodobieństwo, że Zhaspyr Clyntahn wścieknie się, gdy dotrą do niego wieści o podobnych wybiegach na masową skalę, było równie wielkie jak to, że Qwentyn przemawiał dzisiaj z poręczenia lorda protektora. Ale choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że narażanie się na gniew wielkiego inkwizytora i niezadowolenie Rycerzy Ziem Świątynnych jest bardzo nierozsądne, ich zdaniem to jednak Greyghor Stohnar był o wiele bliżej karzącej ręki niż zwykli przedsiębiorcy. Teraz, w środku zimy, upłyną całe pię-ciodnie, zanim ktokolwiek w Syjonie zrozumie, co naprawdę dzieje się w portach Republiki. A jeśli - a raczej gdy - wieści o tym dotrą do uszu wikariusza Clyntahna, sprawę może dalej hamować znana i stosowana od dawien dawna strategia Kościoła, wedle której nie można zbyt mocno naciskać na władze potężnego Siddarmarku. W najgorszym razie Inkwizycja mogła ich zmusić do wypowiedzenia umów najmu charisjań-skich statków, a przy tak dobrych dyplomatach i prawnikach, jakich miała Republika, stosowne uregulowania powstaną dopiero po długich miesiącach negocjacji. W tym czasie właściciele wynajętych galeonów będą zarabiali żywą gotówkę, dostarczając towary do wszystkich tych krain, które zostały odcięte od dostaw. A ceny tam pną się nieustannie w górę.

Co więcej, jeśli administracja lorda protektora jest w stanie zaakceptować tego rodzaju interesy, kto wie, co jeszcze wolno będzie robić?

Goście spoglądali dyskretnie na milczącego do tej pory mężczyznę. Jego rysy nie zdradzały pochodzenia. Na rękawie tuniki miał wyszytą koronę i skrzyżowane na niej klucze. Wspomniany atrybut królewskiej władzy był pomarańczowy, nie biały, co oznaczało, że właściciel stroju nie jest jakimś tam podrzędnym biskupem, tylko starszym administratorem Rady Wikariuszy. Człowiek ten jako jedyny nie pasował ani do towarzystwa, ani do tematu dyskusji. Goście spodziewali się, że lada moment usłyszą z jego ust ostrą krytykę.

Duchowny milczał jednak jak zaklęty. Siedział niepo-ruszony, marszcząc brwi w zamyśleniu. Jeśli wyczuwał intensywność kierowanych w jego stronę spojrzeń, nie dawał tego po sobie poznać i dopiero po dłuższej chwili skinął głową.