13 dni, które zmieniły Polskę - Kazimierz Kunicki, Tomasz Ławecki - ebook

13 dni, które zmieniły Polskę ebook

Kazimierz Kunicki, Tomasz Ławecki

4,3

Opis

Trzynaście dni dzielących zamach na życie Hitlera od wybuchu powstania warszawskiego. Trzynaście dni, w trakcie których historia mogła obrać inny kierunek, a jednak wściekłość zranionej wielkości wzmogła tylko determinację żądnego krwi dyktatora. A gdyby zamachu nie było, czy powstanie warszawskie miałoby szansę na zwycięstwo? I czy w głowie Hitlera dopiero po zamachu zrodził się pomysł bezwzględnego i całkowitego unicestwienia polskiej stolicy?

Nie da się tego ocenić w prosty sposób. Jednak udany zamach na przywódcę III Rzeszy zapewne zmieniłby wiele. Nieudany też miał światowe reperkusje. Stał się jeżeli nie detonatorem, to co najmniej katalizatorem wielu zdarzeń istotnych dla świata i Polaków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
1
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od auto­rów

Do napi­sa­nia tej książki zachę­ciła nas zaska­ku­jąca hipo­teza o bli­skim związku przy­czy­no­wym pomię­dzy zama­chem na życie Hitlera w jego Wil­czym Szańcu w Gier­łoży a wybu­chem powsta­nia w War­sza­wie. Sta­ra­li­śmy się więc prze­śle­dzić te trzy­na­ście dni, od zama­chu do godziny „W”. Dzień po dniu, czę­sto­kroć godzina po godzi­nie, w wielu miej­scach istot­nych dla teatru wojny – Moskwie, Ber­li­nie, Wil­czym Szańcu, Lon­dy­nie, Waszyng­to­nie… Ten zwią­zek czer­woną nicią zazna­cza się we wszyst­kich dniach, na ile zaś był istotny, pró­bu­jemy odpo­wie­dzieć cało­ścią tego opra­co­wa­nia.

Sta­ra­jąc się być pre­cy­zyj­nymi, sta­nę­li­śmy przed koniecz­no­ścią poda­nia dat odpraw wyso­kich rangą ofi­ce­rów z udzia­łem dowódcy Armii Kra­jo­wej. Jed­nak w wielu przy­pad­kach we wspo­mnie­niach ich uczest­ni­ków wystę­po­wały pewne roz­bież­no­ści co do godzin i dat. Poda­wa­li­śmy te naj­bar­dziej praw­do­po­dobne. Nie zmie­nia to faktu, że nie tylko spo­tka­nia te się odbyły, ale rów­nież zapa­dały na nich naj­waż­niej­sze decy­zje.

Wda­jąc się w histo­ryczne gdy­ba­nie – wydaje nam się, że losy zama­chu w Wil­czym Szańcu mogły pro­wa­dzić do zasad­ni­czych zmian sytu­acji poprze­dza­ją­cej pod­ję­cie decy­zji o wybu­chu powsta­nia w War­sza­wie. Gdyby ochrona Führera zatrzy­mała von Stauf­fen­berga i do zama­chu w ogóle by nie doszło, można przy­pusz­czać, że wście­kłość Hitlera i jego ako­li­tów z wielką siłą zwró­ci­łaby się prze­ciw zdra­dziec­kim krę­gom kadry dowód­czej Wehr­machtu, ale nie prze­ro­dzi­łaby się w tak pato­lo­giczną, bar­ba­rzyń­ską nie­na­wiść do War­szawy, owo­cu­jącą roz­ka­zem wytar­cia jej z mapy. Gdyby zaś zamach się udał, a prze­cież na prze­szko­dzie sta­nął zupeł­nie nie­praw­do­po­dobny zbieg przy­pad­ków, wydaje się wysoce praw­do­po­dobne, że sfor­mo­wane przez zama­chow­ców nowe wła­dze III Rze­szy zro­bi­łyby wszystko, by zawrzeć pokój z Wielką Koali­cją, a nawet bez­wa­run­kowo ska­pi­tu­lo­wać przed Zacho­dem, byle tylko nie dostać się w ręce Sowie­tów. Wów­czas zapewne do powsta­nia w ogóle by nie doszło. War­szawa byłaby oca­lona.

Obraz, jaki nam się w trak­cie tej pracy odsła­niał, był dla nas przy­gnę­bia­jący. Z jed­nej strony, patrio­tyzm i dziel­ność setek tysięcy miesz­kań­ców sto­licy oraz nie­zna­jące gra­nic poświę­ce­nia boha­ter­stwo owych „Kolum­bów rocz­nik 1920”, któ­rzy swą walkę i ofiarę życia trak­to­wali jako oczy­wi­sty obo­wią­zek wobec Ojczy­zny i sprawę oso­bi­stego honoru. Z dru­giej, pira­mida dowód­czej nie­kom­pe­ten­cji, braku wyobraźni, błęd­nych kal­ku­la­cji zarówno woj­sko­wych, jak i poli­tycz­nych. Goto­wość posy­ła­nia na stra­ce­nie elity pol­skiej mło­dzieży w celu rze­ko­mego zasłu­że­nia sobie na wol­ność w oczach Wiel­kiej Koali­cji. Łatwość rzu­ca­nia „kamieni na sza­niec”, niczym w poetyc­kim Testa­men­cie… Juliu­sza Sło­wac­kiego. To prawda, że pol­scy decy­denci i dowódcy jakże czę­sto sta­wali przed wybo­rem dra­ma­tycz­nym, mię­dzy złym a jesz­cze gor­szym. Nie zmniej­sza to jed­nak kosz­tów powstań­czej tra­ge­dii.

Powsta­nie war­szaw­skie zmie­niło Pol­skę. Zbu­rzyło wyobra­że­nia Pola­ków o miej­scu przy­zna­nym nam w Euro­pie i świe­cie, poję­cia o sojusz­ni­czej soli­dar­no­ści, o uczci­wo­ści mię­dzy­na­ro­do­wych zobo­wią­zań, o mecha­ni­zmach wiel­kiej poli­tyki. Po tych trzy­na­stu dniach poprze­dza­ją­cych wybuch powsta­nia i ponad dwóch mie­sią­cach powstań­czej walki świat w oczach Pola­ków był już inny. I zupeł­nie inna od tej, jaką wyma­rzyli sobie odda­jący życie powstańcy, oka­zała się powo­jenna pol­ska rze­czy­wi­stość. Wepchnięci w ramiona sta­li­now­skiego dyk­ta­tora, Polacy musieli przez kolej­nych 45 lat zma­gać się z narzu­co­nymi ide­olo­gią, porząd­kiem gospo­dar­czym i histo­rycz­nymi pro­pa­gan­do­wymi kłam­stwami na temat powsta­nia war­szaw­skiego i mordu katyń­skiego.

Czy nagła śmierć jed­nego czło­wieka może zmie­nić bieg dzie­jów? Histo­rio­gra­fia dawno już ode­szła od tak daleko idą­cych inter­pre­ta­cji i spe­ku­la­cji per­so­na­li­stycz­nych. Czy więc zgła­dze­nie latem 1944 roku Adolfa Hitlera, Führera III Rze­szy pla­no­wa­nej na tysiąc­let­nią, mogło odmie­nić finał II wojny świa­to­wej?

Zapewne nie. Osta­teczne jej zakoń­cze­nie i wpro­wa­dze­nie porząd­ków usta­lo­nych przez Wielką Koali­cję w Tehe­ra­nie, a potwier­dzo­nych póź­niej w Jał­cie i Pocz­da­mie, było praw­do­po­dob­nie prze­są­dzone. Jed­nak inny oka­załby się wów­czas jej krwawy rachu­nek, liczony kolej­nymi milio­nami ludz­kich ofiar. Czy doszłoby do ato­mo­wej heka­tomby w Hiro­szi­mie i Naga­saki? I czy – z naszego punktu widze­nia przede wszyst­kim – nastą­piłby wybuch powsta­nia war­szaw­skiego? A w jego rezul­ta­cie – obró­ce­nie w gruzy dum­nej pol­skiej sto­licy i zagłada dwu­stu tysięcy jej miesz­kań­ców?

Udany zamach na Hitlera zapewne zmie­niłby wiele. Nie­udany też miał świa­towe reper­ku­sje. Stał się, jeżeli nie deto­na­to­rem, to co naj­mniej kata­li­za­to­rem wielu istot­nych dla świata i Pola­ków zda­rzeń. I temu wła­śnie pró­bu­jemy się w tej książce przyj­rzeć.

Roz­dział pierw­szy. 20 lipca 1944. Czwar­tek

Zamach na Hitlera

Ber­lin – Gier­łoż – Ber­lin

W czwart­kowy ranek, 20 lipca 1944 roku, Claus Schenk Graff von Stauf­fen­berg leciał z Ber­lina do Rasten­burga, jak wów­czas nazy­wano Kętrzyn. W godzi­nach połu­dnio­wych ruty­nowo odby­wała się codzienna główna narada szta­bowa, na którą miał się sta­wić w Wil­czym Szańcu, kwa­te­rze Adolfa Hitlera głę­boko ukry­tej w mazur­skich lasach. 37-letni postawny męż­czy­zna w nie­na­gan­nie skro­jo­nym mun­du­rze puł­kow­nika Wehr­machtu prze­ży­wał na pokła­dzie myśliwca Luft­waffe to, co psy­cho­lo­go­wie nazy­wają „fil­mem życia”.

Cała prze­szłość prze­su­wała mu się w pamięci niczym sza­leń­czo przy­spie­szona pro­jek­cja. Dumny poto­mek jed­nego z naj­star­szych i naj­znacz­niej­szych ary­sto­kra­tycz­nych rodów połu­dnio­wo­nie­miec­kich przez dłuż­szy czas wie­rzył w gło­szoną przez Hitlera ideę Wiel­kich Nie­miec. Wojna otwie­rała Leben­sraum – nowe prze­strze­nie życiowe dla jego narodu. Pod­bita Pol­ska stała się pierw­szym kro­kiem do tego celu. Opi­sy­wał ją w listach do żony: „Nie­wia­ry­godny motłoch, bar­dzo dużo Żydów i mie­szań­ców […] naród, który, aby dobrze się czuć, naj­wy­raź­niej potrze­buje batoga, ale z któ­rego tysiące jeń­ców przy­czy­nią się na pewno do roz­woju naszego rol­nic­twa” (H. Hor­st­mann, Ope­ra­tion Walküre…). Potem wró­ciły mu obrazy nie­wia­ry­god­nych okru­cieństw, jakich w dro­dze na wschód, aż pod Moskwę, dopusz­czali się jego towa­rzy­sze broni. I drę­czyła kosz­marna wizja toczą­cego się teraz na zachód walca sowiec­kiej machiny wojen­nej, docie­ra­ją­cego do gra­nic III Rze­szy.

Zasta­na­wiał się, jak długo jego rodacy będą w sta­nie odpie­rać ataki na oku­po­wa­nych tere­nach Bia­ło­rusi i Litwy. I jak straszny będzie odwet liczą­cej ponad pięć milio­nów żoł­nie­rzy Armii Czer­wo­nej? Gdy zro­zu­miał swój błąd, stał się skry­tym, nie­prze­jed­na­nym wro­giem Führera. Goto­wym posta­wić wszystko na jedną kartę. Zgła­dzić daw­nego idola, ryzy­ku­jąc życiem nie tylko wła­snym, ale rów­nież uko­cha­nej rodziny.

Już wcze­śniej Stauf­fen­berg dzie­lił się pota­jem­nie wąt­pli­wo­ściami i pla­nami z wybra­nym gro­nem dowód­ców Wehr­machtu. Wspól­nie doszli do prze­ko­na­nia, że jedy­nym ratun­kiem dla Nie­miec będzie poro­zu­mie­nie z Zacho­dem. A w kon­se­kwen­cji prze­rzu­ce­nie wszyst­kich sił na front wschodni w celu powstrzy­ma­nia ofen­sywy sowiec­kiej. I kapi­tu­la­cja na warun­kach hono­ro­wych. Może nawet z zacho­wa­niem takich zdo­by­czy tery­to­rial­nych, jak uro­dzajna Wiel­ko­pol­ska i gór­ni­czo-prze­my­słowy Śląsk? Wie­rzył, że jest to moż­liwe, dopóki armia nie­miecka, choć w odwro­cie, sta­nowi realną i groźną siłę.

Na prze­szko­dzie poro­zu­mie­niu z alian­tami stała jed­nak wszech­władna wola Führera. Naka­zał wal­czyć, nie bacząc na skutki, póki kamień pozo­staje na kamie­niu. Tę prze­szkodę woj­skowi spi­skowcy kil­ku­krot­nie sta­rali się już poko­nać, wszakże wszyst­kie ich próby zama­chu zawo­dziły, jakby sta­ro­ger­mań­scy bogo­wie z oper Richarda Wagnera, w któ­rych Hitler tak gusto­wał, ota­czali go swą opieką. Tak więc Stauf­fen­berg musiał poko­nać ją sam, oso­bi­ście, na chwałę świę­tych Nie­miec i dla ich przy­szło­ści. Despe­racki plan od początku wisiał na wło­sku, a per­spek­tywa ura­to­wa­nia się zama­chowca wyda­wała się nie­wielka. Zamach miał jed­nak pewne szanse powo­dze­nia. I tego posta­no­wił się trzy­mać za wszelką cenę.

Kwa­drans po dzie­sią­tej puł­kow­nik wraz z zaufa­nym adiu­tan­tem, porucz­ni­kiem Wer­ne­rem von Haefte­nem, wysia­dał na lot­ni­sku polo­wym koło Kętrzyna, żeby pod­sta­wio­nym spe­cjal­nie dla nich samo­cho­dem prze­mie­ścić się do odle­głego o sześć kilo­me­trów Wil­czego Szańca. Pod pachą miał masywną skó­rzaną teczkę pełną doku­men­tów. Opa­sły paku­nek wyda­wał się czymś zupeł­nie natu­ral­nym w rękach szefa sztabu nie­miec­kiej Armii Rezer­wo­wej, uczest­ni­czą­cego w odpra­wach u samego Führera.

Pomię­dzy doku­men­tami ukrył dwa nie­spełna kilo­gra­mowe nie­uzbro­jone ładunki wybu­chowe o dużej mocy, z trzy­dzie­sto­mi­nu­to­wymi bez­gło­śnymi zapal­ni­kami che­micz­nymi. Rewi­zja puł­kow­nika i jego adiu­tanta raczej nie wcho­dziła w grę, cho­ciaż teren sys­te­ma­tycz­nie patro­lo­wali straż­nicy z psami. Stauf­fen­berg był czło­wie­kiem naj­wyż­szego zaufa­nia. Boha­te­rem wojny, który na fron­cie afry­kań­skim – pod ostrza­łem ame­ry­kań­skich myśliw­ców – stra­cił lewe oko, prawą dłoń oraz dwa palce u lewej; żar­to­wał póź­niej, że sam nie wie, po co mu było daw­niej dzie­sięć pal­ców, skoro teraz dobrze radzi sobie trzema. Pomimo kalec­twa nie wyje­chał na długą rekon­wa­le­scen­cję do rodzin­nych mająt­ków ziem­skich. Pozo­stał w woj­sku, zamie­nia­jąc służbę fron­tową na szta­bową. Był mile widziany w każ­dym towa­rzy­stwie. Wyróż­niał się z daleka jedwabną czarną blindą osła­nia­jącą mu lewy oczo­dół.

Wil­czy Sza­niec, nazwany tak oso­bi­ście przez Hitlera, od czerwca 1941 roku do 20 listo­pada 1944 roku sta­no­wił jego kwa­terę główną z ponad dwu­ty­sięczną załogą. Oto­czony wzo­rową opieką, w tym uśmiech­nię­tych sekre­ta­rek goto­wych do pomocy pod­czas pracy w gabi­ne­cie, spę­dzał tu więk­szość czasu. Na stół wodza wege­ta­ria­nina tra­fiały upra­wiane w „przy­do­mo­wym” ogro­dzie świeże warzywa. Nie narze­kał na brak natu­ral­nego oświe­tle­nia, a ponury bun­kier nazwał „jed­nym z nie­licz­nych miejsc w Euro­pie, w któ­rym może swo­bod­nie i bez­piecz­nie pra­co­wać” (Ch. Schro­eder, Byłam sekre­tarką Adolfa Hitlera).

W Wil­czym Szańcu zapa­dały naj­waż­niej­sze decy­zje zwią­zane z prze­bie­giem wyda­rzeń na fron­tach II wojny świa­to­wej. Na tere­nie 250 hek­ta­rów znaj­do­wało się około 80 obiek­tów o kon­struk­cji trwa­łej, z żel­be­to­wymi ścia­nami gru­bo­ści 4–6 metrów i stro­pami ośmio­me­tro­wymi, oraz około 100 bara­ków drew­nia­nych. Dachy budyn­ków pokry­wała war­stwa ziemi z trawą, natu­ral­nymi krza­kami i sztucz­nymi drze­wami. Roz­le­gły obszar podzie­lono na strefy o róż­nej dostęp­no­ści. Ota­czały je zasieki i pola minowe, a także prze­szkody natu­ralne: jeziora, bagna i lasy liścia­ste uzu­peł­niane imi­ta­cją roślin­no­ści, która sta­ran­nie masko­wała też wszyst­kie drogi. Całą kwa­terę dodat­kowo chro­niły roz­miesz­czone wokół bate­rie arty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej i myśliwce, czu­wa­jące w sta­łej goto­wo­ści na lot­ni­skach usy­tu­owa­nych na prze­strzeni stu kilo­me­trów.

W pro­mie­niu sie­dem­dzie­się­ciu kilo­me­trów roz­lo­ko­wane zostały współ­pra­cu­jące kwa­tery pomoc­ni­cze. W lesie koło Poze­drza – Hochwald Hein­ri­cha Him­m­lera. W Sze­ro­kim Borze na tere­nie Pusz­czy Piskiej – Bre­iten­he­ide Her­manna Göringa. W zabyt­ko­wym pałacu w Szty­nor­cie – rezy­den­cja Joachima von Rib­ben­tropa, mini­stra spraw zagra­nicz­nych III Rze­szy. W Mamer­kach – sie­dziba Naczel­nego Dowódz­twa Wojsk Lądo­wych. W lesie na pół­noc od Goł­dapi – kwa­tera Naczel­nego Dowódz­twa Wojsk Lot­ni­czych. A w Miko­łaj­kach – pod­po­rząd­ko­wana Wil­hel­mowi Cana­ri­sowi wywia­dow­cza pla­cówka Abwehry.

Misja Stauf­fen­berga zaczęła się pomyśl­nie. Zama­chow­com przy­dzie­lono osobny pokój, w któ­rym natych­miast zabrali się do roboty. Uzbro­ili dopiero pierw­szy ładu­nek, gdy roz­le­gło się dono­śne puka­nie do drzwi: – Puł­kow­niku, już czas, zmie­niono też salę odprawy, natych­miast pana do niej zapro­wa­dzę. – Scho­wali bombę w teczce Stauf­fen­berga, drugą zabrał ze sobą Haeften (wyrzu­cił ją potem z samo­lotu), który nie miał jed­nak wstępu do sali obrad. – Jedna wystar­czy – uznał puł­kow­nik i po wej­ściu do sali, tłu­ma­cząc się nie­do­słu­chem po fron­to­wej kon­tu­zji, sta­nął moż­li­wie jak naj­bli­żej Hitlera.

Narada została przy­spie­szona w związku z pla­no­waną wizytą Benito Mus­so­li­niego. Wło­ski dyk­ta­tor wylą­do­wał w cza­sie, gdy zama­chowcy wra­cali do Ber­lina. Gościł tu po raz czwarty. Wil­czy Sza­niec nie­źle już znał, tyle że tym razem był przy­wódcą po przej­ściach. Odsu­nięty przez roda­ków, zdy­mi­sjo­no­wany i uwię­ziony, dzięki decy­zji Hitlera został uwol­niony z taj­nego aresztu w ośrodku nar­ciar­skim na szczy­cie Gran Sasso po słyn­nej bra­wu­ro­wej akcji nie­miec­kich koman­do­sów pod wodzą Ottona Sko­rze­nego. I przez Führera przy­wró­cony do wła­dzy. Na zdję­ciach z tej lip­co­wej wizyty widać potem będzie Hitlera, jak nie­mal z uśmie­chem poka­zuje Mus­so­li­niemu zruj­no­waną salę będącą miej­scem zama­chu.

Do Wil­czego Szańca piel­grzy­mo­wali przy­wódcy pra­wie wszyst­kich kra­jów zwią­za­nych pod­czas II wojny z III Rze­szą, mię­dzy innymi rumuń­ski mar­sza­łek Ion Anto­ne­scu i buł­gar­ski car Borys III, turecki gene­rał Ali Fuat Erden i węgier­ski admi­rał Miklós Hor­thy, pre­mier rządu Vichy Pierre Laval i feldmar­sza­łek Carl Gustaf Man­ner­heim z Fin­lan­dii, serb­ski pre­mier Milan Nedić i sło­wacki pre­mier ksiądz Jozef Tiso. Pół żar­tem, pół serio można by powie­dzieć, że mała wieś Gier­łoż, zwana wtedy Görlitz, pod wzglę­dem waż­no­ści dyplo­ma­tycz­nej zrów­nała się z naj­waż­niej­szymi sto­li­cami Europy.

Wra­ca­jąc do narady w Wil­czym Szańcu w pamiętny czwar­tek 20 lipca 1944 roku, puł­kow­nik posta­wił teczkę na pod­ło­dze pod masyw­nym dębo­wym sto­łem. A następ­nie, pod pre­tek­stem koniecz­nego tele­fonu do Ber­lina, pospiesz­nie opu­ścił salę i cały budy­nek. O godzi­nie 12.42, kiedy razem z adiu­tan­tem zna­leźli się w bez­piecz­nym odda­le­niu 200 metrów, usły­szeli wybuch. O powo­dze­niu zama­chu miały świad­czyć widoczne gołym okiem skutki. Dach baraku został czę­ściowo zerwany. A pośród wydo­sta­ją­cych się ze środka ran­nych ujrzeli wyno­szone na pro­wi­zo­rycz­nych noszach ciało, przy­kryte łatwym do odróż­nie­nia woj­sko­wym płasz­czem Adolfa Hitlera…

Powo­łu­jąc się na powie­rzoną puł­kow­ni­kowi nie­cier­piącą zwłoki misję, prze­brnęli przez wszyst­kie war­tow­nie. Dotarli do cze­ka­ją­cego na nich samo­lotu i natych­miast odle­cieli w kie­runku Ber­lina. Pierw­szymi uczu­ciami Stauf­fen­berga były satys­fak­cja i duma. Speł­nił to, co więk­szość wta­jem­ni­czo­nych uwa­żała za nie­moż­liwe. Doko­nał sku­tecz­nego zama­chu. A tym samym wrota do pod­ję­cia roz­mów z Zacho­dem o rozej­mie albo przy­naj­mniej hono­ro­wej kapi­tu­la­cji III Rze­szy wydały się otwarte. Nale­żało tylko wdro­żyć ope­ra­cję „Wal­ki­ria”, zająć stra­te­giczne punkty Ber­lina i wiel­kich miast przez żoł­nie­rzy Armii Rezer­wo­wej i – zgod­nie z wcze­śniej­szym pla­nem puczy­stów – gene­rała Ludwiga Becka uczy­nić głową pań­stwa, a kon­ser­wa­tyw­nego opo­zy­cjo­ni­stę Carla Frie­dri­cha Goer­de­lera – kanc­le­rzem. Wszystko to wyda­wało się realne w obli­czu śmierci Adolfa Hitlera, kiedy prze­sta­wała obo­wią­zy­wać żoł­nier­ska przy­sięga na wier­ność, któ­rej zła­ma­nie rów­nało się zdra­dzie, ta zaś ozna­czała wyrok śmierci. Gdy cha­ry­zma i magia Führera, a zara­zem lęk przed jego wszech­moc­nym dotąd gnie­wem prze­staną już dzia­łać, obu­dzi się w naro­dzie instynkt samo­za­cho­waw­czy.

Jed­nak w Ber­li­nie wąt­piono w śmierć Hitlera – i słusz­nie. Stauf­fen­berg nie mógł wie­dzieć, że jego śmier­cio­no­śną teczkę jeden z uczest­ni­ków narady dla wygody prze­sta­wił za masywną osłonę dębo­wego stołu. Że krót­ko­wzroczny Führer w momen­cie wybu­chu był aku­rat głę­boko pochy­lony nad mapą roz­ło­żoną na gru­bym bla­cie, który posłu­żył za tar­czę. Że w drew­nia­nym baraku z otwar­tymi oknami wybuch, znaj­du­jąc łatwe ujście, znacz­nie osła­bił swą siłę. Że w rezul­ta­cie zgi­nęły cztery osoby, a więk­szość uczest­ni­ków odnio­sła rany, lecz Hitler fizycz­nie poszko­do­wany był mini­mal­nie. Jak wspo­mi­nał potem jego zaufany oso­bi­sty lekarz The­odor Morell, w powy­bu­cho­wym szoku wołał sam do sie­bie: „Jestem nie do zra­nie­nia! Jestem nie­śmier­telny!” (A. Richie, War­szawa 1944. Tra­giczne powsta­nie).

W Ber­li­nie cały plan puczu stop­niowo roz­sy­py­wał się niczym domek z kart. Spi­skow­com nie udało się prze­rwać nada­wa­nia pro­gramu radio­wego, wsku­tek czego wia­do­mo­ści o nie­uda­nym zama­chu dotarły do wszyst­kich słu­cha­czy. Około godziny 19.00 wcią­gnięty w spi­sek major Otto Ernst Remer, odpo­wie­dzialny za zamknię­cie dziel­nicy rzą­do­wej i aresz­to­wa­nie Jose­pha Goeb­belsa, został przez tegoż tele­fo­nicz­nie połą­czony z Hitle­rem. Ten zaś od ręki mia­no­wał go puł­kow­ni­kiem i naka­zał bez­względne zdu­sze­nie puczu, sły­sząc w odpo­wie­dzi trza­śnię­cie obca­sami i wier­no­pod­dań­cze: Jawohl, mein Führer! O godzi­nie 22.50 dowódca Armii Rezer­wo­wej gene­rał Frie­drich Fromm naka­zał aresz­to­wa­nie spi­skow­ców, pod swoim prze­wo­dem powo­łał natych­miast try­bu­nał wojenny i wydał wyroki śmierci.

Zaraz po pół­nocy Stauf­fen­berg wraz z trzema towa­rzy­szami broni, woła­jąc: „Niech żyją święte Niemcy” zgi­nął od kul plu­tonu egze­ku­cyj­nego na dzie­dzińcu rzą­do­wego gma­chu. Około godziny 1.00 w nocy do Wil­czego Szańca dotarł z Königsbergu wóz trans­mi­syjny nie­miec­kiego radia, umoż­li­wia­jąc Führerowi prze­mó­wie­nie do narodu. Wkrótce na jego roz­kaz roz­po­częła się okrutna rzeź opo­zy­cjo­ni­stów, bo wódz był prze­zorny i mściwy.

Sprawa pol­ska na mar­gi­ne­sie

Lon­dyn – Waszyng­ton – Lon­dyn

Kiedy 20 lipca 1944 roku zbun­to­wany odłam dowód­ców Wehr­machtu pró­bo­wał zgła­dzić Hitlera, w gabi­ne­cie pre­miera Zjed­no­czo­nego Kró­le­stwa przy Downing Street 10 w Lon­dy­nie aż do godzin popo­łu­dnio­wych pano­wał względny spo­kój. Pre­mier Wiel­kiej Bry­ta­nii Win­ston Chur­chill mógł spać spo­koj­nie, odkąd alianci uzy­skali zna­czącą prze­wagę w wal­kach z siłami III Rze­szy. Ta wojna, kiedy bomby spa­dały na Lon­dyn, kosz­to­wała go wiele zdro­wia. Doznał dwóch ata­ków serca – w grud­niu 1941 roku oraz nie­mal równo dwa lata póź­niej. Dobie­ga­jący sie­dem­dzie­siątki Chur­chill, ary­sto­krata o sil­nym cha­rak­te­rze, tego popo­łu­dnia miał jed­nak inny twardy orzech do zgry­zie­nia.

Jak pogo­dzić ogień z wodą? – roz­wa­żał nie bez powodu. Impe­rial­nych Sowie­tów i dum­nych Pola­ków, któ­rych pora­ziła nie­by­wa­łym okru­cień­stwem zbrod­nia w Katy­niu. Sta­li­nowi od początku nie ufał i sojusz z krem­low­skim dyk­ta­to­rem uwa­żał za zło konieczne. Rosyj­ska danina krwi zawład­nęła jed­nak szybko zbio­rową wyobraź­nią. Waszyng­ton, na czele z podat­nym na suge­stie Sta­lina pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych Fran­kli­nem Delano Roose­vel­tem, szedł Sowie­tom na daleko idące ustęp­stwa.

Chur­chill, wpi­sany przez Ber­lin na czarną listę jako wróg III Rze­szy numer jeden, także poszedł na kom­pro­mis z Moskwą. Uznał, podob­nie jak Roose­velt, że Sowieci są nie­zbędni do poko­na­nia Hitlera. Czy dla­tego baga­te­li­zo­wał masa­krę pol­skich ofi­ce­rów w Katy­niu? Cho­ciaż jed­no­cze­śnie dekla­ro­wał podziw dla naszych lot­ni­ków pod­czas bitwy o Anglię. Gdy jed­nak przy­szło do kon­kre­tów, wolał mach­nąć ręką na naro­dowy inte­res Pola­ków. Na mocy bry­tyj­sko-sowiec­kiego poro­zu­mie­nia z maja 1942 roku po cichu akcep­to­wał linię Cur­zona jako przy­szłą gra­nicę Pol­ski z ZSRR. Zarówno nasta­wio­nemu pozy­tyw­nie do Sta­lina Roose­veltowi, jak i zdo­mi­no­wa­nemu przez prze­wagę mili­tarną i rosnącą ame­ry­kań­ską gospo­darkę pre­mie­rowi Wiel­kiej Bry­ta­nii nie przy­szło do głowy, żeby zapro­sić pol­ski rząd na kon­fe­ren­cję w Tehe­ra­nie w listo­pa­dzie 1943 roku, ani choćby poin­for­mo­wać o jej wyni­kach. A jeśli nawet, to i tak został zdo­mi­no­wany przez obu sojusz­ni­ków. Chcąc nie chcąc, Chur­chill pogrą­żał się coraz bar­dziej w pro­so­wiec­kim nur­cie, sta­jąc się naj­słab­szym gra­czem w Wiel­kiej Trójce. Uczest­ni­czył nawet w „przy­ja­ciel­skich” spo­tka­niach ze Sta­li­nem pod­czas pie­cze­nia kieł­ba­sek przy wspól­nym ogni­sku.

Jeśli z punktu widze­nia Chur­chilla dwie pierw­sze dekady lipca 1944 roku nie były może okre­sem poli­tycz­nie naj­go­ręt­szym, to w krę­gach poli­ty­ków pol­skich na uchodź­stwie aż się goto­wało. Minął wła­śnie rok od kata­strofy w Gibral­ta­rze, w któ­rej zgi­nął pre­mier Wła­dy­sław Sikor­ski. A sprawa wzno­wie­nia sto­sun­ków dyplo­ma­tycz­nych zerwa­nych przez Moskwę po ujaw­nie­niu zbrodni katyń­skiej utknęła w mar­twym punk­cie, pomimo media­cji alian­tów usi­łu­ją­cych pogo­dzić zwa­śnione strony. Tym­cza­sem kon­se­kwen­cje takiego stanu rze­czy mogły być nie­obli­czalne w skut­kach.

Jaki będzie kształt wyzwo­lo­nej spod oku­pa­cji Pol­ski? – zacho­dzili w głowę emi­gra­cyjni poli­tycy. – Któ­rędy pobie­gną nowe gra­nice Rze­czy­po­spo­li­tej, czy uda się wyne­go­cjo­wać coś wię­cej niż usta­le­nie jej na linii Cur­zona? Stawką trud­nej do prze­wi­dze­nia gry Sta­lina było życie tysięcy roda­ków – żoł­nie­rzy Armii Kra­jo­wej! Kartą prze­tar­gową w roz­mo­wach bez­po­śred­nich z czer­wo­nym dyk­ta­to­rem miała stać się inten­sy­fi­ka­cja walki zbroj­nej w kraju. Lecz jak prze­ko­nać do tego Chur­chilla, Roose­velta, a przede wszyst­kim Sta­lina?

Pre­mier Sta­ni­sław Miko­łaj­czyk usi­ło­wał pod­czas roz­mowy z Roose­vel­tem w Waszyng­to­nie, w czerwcu 1944 roku, uzmy­sło­wić pre­zy­den­towi Sta­nów Zjed­no­czo­nych rolę Armii Kra­jo­wej w decy­du­ją­cym momen­cie roz­grywki. Na spo­tka­nie cze­kał długo, około pół roku. Miko­łaj­czyk wraz z gene­ra­łem Sta­ni­sławem Tata­rem, zastępcą szefa sztabu Naczel­nego Wodza, zostali przy­jęci w gabi­ne­cie Roose­velta dopiero w związku ze zbli­ża­ją­cymi się wybo­rami pre­zy­denc­kimi w USA. Polo­nia ame­ry­kań­ska, widząc nie­chęć pre­zy­denta do anga­żo­wa­nia się w sprawy pol­skie, była coraz bar­dziej scep­tyczna wobec jego poli­tyki w Euro­pie Środ­kowo-Wschod­niej. Scep­ty­cy­zmu nie kryli zarówno przed­sta­wi­ciele Komi­tetu Naro­do­wego Ame­ry­ka­nów Pol­skiego Pocho­dze­nia, jak i powsta­łego w Buf­falo, w maju tego roku, Kon­gresu Polo­nii Ame­ry­kań­skiej. Oba­wia­jąc się dal­szego pogor­sze­nia swego wize­runku wśród wybor­ców z pol­skim rodo­wo­dem, pre­zy­dent Roose­velt zobo­wią­zał pre­miera Miko­łaj­czyka do nie­wy­stę­po­wa­nia publicz­nie na zgro­ma­dze­niach ame­ry­kań­skiej Polo­nii.

Miko­łaj­czyk nie wie­dział, że Roose­velt poin­for­mo­wał Sta­lina o jego wizy­cie w Waszyng­to­nie. Jako wierny sojusz­nik, pre­zy­dent USA dał moskiew­skiemu dyk­ta­to­rowi do zro­zu­mie­nia, że w niczym nie naru­szy poro­zu­mień tehe­rań­skich. Pod­czas spo­tka­nia nama­wiał pol­skiego pre­miera do kom­pro­misu ze Sta­li­nem, uda­nia się na roz­mowy do Moskwy, a także doko­na­nia daleko idą­cych zmian per­so­nal­nych w rzą­dzie. Sta­lin nie życzył sobie współ­pracy z gene­ra­łami Kazi­mie­rzem Sosn­kow­skim i Maria­nem Kukie­lem. A ponadto – co jed­no­znacz­nie suge­ro­wał pre­zy­dent Roose­velt – nale­gał na odsu­nię­cie od wła­dzy pre­zy­denta Wła­dy­sława Racz­kie­wi­cza.

Zapewne pre­zy­dent USA nie zda­wał sobie sprawy – szep­tali mię­dzy sobą pol­scy uczest­nicy spo­tka­nia – że w grun­cie rze­czy nama­wiał ich do doko­na­nia… zama­chu stanu. Wymiana pre­zy­denta i Naczel­nego Wodza drogą kon­sty­tu­cyjną była prze­cież nie­moż­liwa! A kiedy Roose­velt dowo­dził, że Sta­lin pra­gnie moc­nej, demo­kra­tycz­nej i nie­pod­le­głej Pol­ski, Miko­łaj­czyk doznał kolej­nego zawodu. Odpo­wie­dział wprost, że Pol­ska może wie­rzyć Ame­ryce, ale ni­gdy sta­li­now­skiej Rosji.

Do tematu Armii Kra­jo­wej Miko­łaj­czyk powró­cił w cza­sie spo­tka­nia z Chur­chil­lem 22 czerwca. Dys­ku­sja, pod­czas któ­rej pre­mier Wiel­kiej Bry­ta­nii palił ulu­bione cygaro, trwała około czte­rech godzin. Miko­łaj­czyk przed­sta­wił rzą­dowi bry­tyj­skiemu, podob­nie jak wcze­śniej Roose­vel­towi, kon­cep­cję prze­pro­wa­dze­nia sze­ro­kiej ope­ra­cji mili­tar­nej pol­skiego pod­zie­mia we współ­pracy z armią rosyj­ską.

Z obu spo­tkań wyszedł z niczym. Jeśli nie liczyć listów Roose­velta oraz Chur­chilla do sowiec­kiego dyk­ta­tora, w któ­rych nama­wiali go do roz­mowy z pol­skim pre­mie­rem. A to sta­wiało Miko­łaj­czyka w upo­ka­rza­ją­cej roli petenta. Zarówno pre­mier, jak i inni przed­sta­wi­ciele Rządu Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej na uchodź­stwie nie wie­dzieli jed­nak, jak skru­szyć ten mur nie­zro­zu­mie­nia. Pod­czas roz­mów z alianc­kimi decy­den­tami usły­szeli wiele nie­jed­no­znacz­nych, pokręt­nych, peł­nych obaw odpo­wie­dzi. Wtedy nie zda­wali sobie sprawy, że były one pokło­siem pod­ję­tej wcze­śniej decy­zji Wiel­kiej Trójki, ponie­waż już w Tehe­ra­nie Pol­skę przy­pi­sano do sowiec­kiej strefy wpły­wów. I tam rów­nież osta­tecz­nie upa­dła lan­so­wana przez Chur­chilla pro­po­zy­cja utwo­rze­nia dru­giego frontu na Bał­ka­nach.

Pro­jektu roz­sze­rze­nia walki w kraju o lokalne powsta­nia też jesz­cze nie zatwier­dzili naj­waż­niejsi pol­scy poli­tycy. Kwe­stie dzia­łań pod­zie­mia zostały, co prawda, ure­gu­lo­wane przez zarzą­dze­nie akcji „Burza”, ale nowe roz­kazy powi­nien wydać zna­jący naj­le­piej sytu­ację w oku­po­wa­nej Pol­sce Komen­dant Główny Armii Kra­jo­wej gene­rał Tade­usz „Bór” Komo­row­ski. Według obo­wią­zu­ją­cej instruk­cji „Burzy” ujaw­nia­jąca się pod­ziemna admi­ni­stra­cja oraz Armia Kra­jowa powinny wystą­pić w roli gospo­da­rza przed nad­cią­ga­jącą Armią Czer­woną. I dopiero wtedy zda­niem AK będzie pro­wa­dzona wspól­nie z jed­nost­kami sowiec­kimi walka z wyco­fu­ją­cymi się oddzia­łami nie­miec­kimi. Nale­żało szar­pać wroga na tyłach. W żad­nym wypadku nie wznie­cać powsta­nia w dużych mia­stach – Wil­nie, Lwo­wie czy War­sza­wie. Nie rzu­cać się z motyką na Słońce.

W krę­gach naj­wyż­szych pol­skich władz cywil­nych i woj­sko­wych ist­niały duże róż­nice zdań na ten temat. W lipcu walki o War­szawę stały się tema­tem nie­zli­czo­nych roz­mów i dywa­ga­cji. Za zwo­len­nika powsta­nia ucho­dził pre­mier Miko­łaj­czyk. Prze­ciwny tej kon­cep­cji był Naczelny Wódz, gene­rał Kazi­mierz Sosn­kow­ski. Pod­czas zor­ga­ni­zo­wa­nego 3 lipca lon­dyń­skiego spo­tka­nia dowo­dził, że pre­zen­to­wana przez mini­stra obrony naro­do­wej, gene­rała Mariana Kukiela, kon­cep­cja wznie­ce­nia powsta­nia przez Armię Kra­jową na ogra­ni­czo­nym tere­nie, nawet w wypadku klę­ski nie­miec­kiej, mogłaby dopro­wa­dzić do rzezi pol­skiej lud­no­ści. Bez poro­zu­mie­nia z ZSRR i współ­dzia­ła­nia z Armią Czer­woną powsta­nie byłoby z woj­sko­wego punktu widze­nia niczym innym jak aktem roz­pa­czy – argu­men­to­wał rze­czowo Naczelny Wódz.

Sosn­kow­ski był scep­tyczny także w sto­sunku do pre­zen­to­wa­nego w roz­mo­wach prze­ko­na­nia o szyb­kim roz­pa­dzie Nie­miec. Prze­strze­gał, że na tere­nie Pol­ski znaj­dzie się w odwro­cie około stu nie­miec­kich dywi­zji! Ranny niczym dzi­kie zwie­rzę, ale cią­gle groźny Wehr­macht będzie bro­nił zażar­cie dostępu do gra­nic III Rze­szy. Gene­rał był ostrożny w szu­ka­niu ana­lo­gii do 1918 roku, kiedy pol­scy cywile roz­bra­jali Niem­ców poko­jowo na uli­cach War­szawy.

Pod­czas kolej­nego lon­dyń­skiego spo­tka­nia 6 lipca uzgod­niono, że akcja „Burza” będzie kon­ty­nu­owana, a „powsta­nie powszechne mogłoby się stać realne jedy­nie przy wyco­fy­wa­niu się Niem­ców w popło­chu” (A.L. Sowa, Kto wydał wyrok na mia­sto?…). To zda­nie, wyrwane z szer­szego kon­tek­stu wykładni Naczel­nego Wodza, było niczym wyją­tek potwier­dza­jący regułę. A jed­nak Miko­łaj­czyk i kilku jego zna­czą­cych poplecz­ni­ków chwy­ciło się tego sfor­mu­ło­wa­nia.

Gene­rał Sosn­kow­ski, skon­flik­to­wany zarówno z pre­mie­rem Miko­łaj­czy­kiem, jak i pre­zy­den­tem Racz­kie­wi­czem, wyje­chał 11 lipca do Włoch. Zamie­rzał tam powtór­nie wizy­to­wać 2. Kor­pus gene­rała Wła­dy­sława Andersa. Pla­no­wał też roz­mowy z alian­tami na wyso­kim szcze­blu – woj­sko­wymi i cywil­nymi. W ten spo­sób, nie mając dostępu do waż­nych infor­ma­cji, główny prze­ciw­nik wznie­ce­nia powsta­nia wyłą­czył się nie­jako na wła­sne życze­nie z gry o losy miesz­kań­ców War­szawy. Nie był w sta­nie prze­ko­nać opo­nen­tów do kon­cep­cji Sosn­kow­skiego także gene­rał Sta­ni­sław Tatar, zastępca szefa Sztabu Naczel­nego Wodza do Spraw Kra­jo­wych. Mimo że powszech­nie znany był jego pogląd: woj­sko powinno wal­czyć ze sobą, a nie z lud­no­ścią cywilną.

Teraz jed­nak, w póź­nych godzi­nach popo­łu­dnio­wych 20 lipca, gruch­nęła prze­chwy­cona z nasłu­chu radio­wego wieść o nie­miec­kim puczu. W gabi­ne­cie na Downing Street zawrzało. Sprawa pol­ska nabrała nie­spo­dzie­wa­nie dużego zna­cze­nia w oczach Chur­chilla. Posta­no­wił dopro­wa­dzić do spo­tka­nia Sta­lina z Miko­łaj­czy­kiem. Liczył na to, że pol­ski pre­mier przyj­mie twarde warunki sowiec­kiego dyk­ta­tora.

I jesz­cze tego samego dnia, kilka godzin po nadej­ściu infor­ma­cji o zama­chu na Hitlera, nadał depe­szę. Nama­wiał Kreml do nawią­za­nia sto­sun­ków dyplo­ma­tycz­nych z Rzecz­po­spo­litą oraz współ­pracy woj­sko­wej z Armią Kra­jową. Zapro­po­no­wał jak naj­szyb­szą podróż Miko­łaj­czyka do Moskwy oraz spo­tka­nie ze Sta­li­nem. Oczy­wi­ście – doda­wał kur­tu­azyj­nie – gdy pol­ski pre­mier o to poprosi.

To ostat­nie zda­nie dopi­sał praw­do­po­dob­nie bez wie­dzy Miko­łaj­czyka, któ­rego zresztą do wizyty nie trzeba było nama­wiać. Pol­ski pre­mier pro­wa­dził od marca 1944 roku nego­cja­cje z amba­sadą sowiecką w Lon­dy­nie za pośred­nic­twem mini­stra spraw wewnętrz­nych Wła­dy­sława Bana­czyka. Stawka roz­mów była wysoka. Bry­tyj­czycy suge­ro­wali utwo­rze­nie w Pol­sce kom­pro­mi­so­wego rządu zło­żo­nego z komu­ni­stów oraz ugo­do­wych stron­nictw nie­pod­le­gło­ścio­wych – głów­nie ludo­wców i socja­li­stów. W lipcu Miko­łaj­czyk dalej pro­wa­dził poufne roz­mowy, ale spa­liły one na panewce. Lon­dyń­scy przed­sta­wi­ciele Rosjan, w tym wypadku nie­de­cy­zyjni, grali wyraź­nie na zwłokę. Sta­wiali pol­skiemu pre­mierowi wygó­ro­wane żąda­nia, jak zdy­mi­sjo­no­wa­nie gene­rała Sosn­kow­skiego i pre­zy­denta Racz­kie­wi­cza. Żąda­nia te Polacy usły­szeli zresztą już wcze­śniej w Waszyng­to­nie. I Miko­łaj­czyk posta­no­wił cze­kać, skoro Bry­tyj­czycy suge­ro­wali spo­tka­nie ze Sta­li­nem i omó­wie­nie waż­nych kwe­stii w oso­bi­stej roz­mo­wie.

Pola­ków i Bry­tyj­czy­ków czas gonił teraz nie­ubła­ga­nie. Czy list Chur­chilla zachę­ca­jący do pojed­na­nia Moskwy z War­szawą był kon­se­kwen­cją ber­liń­skiego puczu? Wydaje się to wysoce praw­do­po­dobne. Nie­udana próba zgła­dze­nia Führera mogła prze­cież świad­czyć o postę­pu­ją­cej degren­go­la­dzie w sze­re­gach Wehr­machtu. A stąd logiczny wnio­sek, że roz­pad III Rze­szy jest już bli­ski.

Pokrętny plan Sta­lina

Moskwa – Bia­ło­ruś

Jesz­cze tego samego dnia depe­sza Chur­chilla dotarła na Kreml. Sowiecki dyk­ta­tor czuł się teraz pew­nie i dla­tego posta­no­wił narzu­cić warunki poro­zu­mie­nia z pol­skim rzą­dem. To już nie był ten sam zagu­biony towa­rzysz Sta­lin, który po wybu­chu wojny z Niem­cami prze­ży­wał zała­ma­nie ner­wowe i ukry­wał się przed świa­tem. Dopiero po kil­ku­na­stu dniach wygło­sił wów­czas prze­mó­wie­nie radiowe, rzu­ca­jąc swo­jemu naro­dowi wiel­ko­mo­car­stwowe obiet­nice doty­czące potęgi mili­tar­nej ZSRR i nad­cho­dzą­cych zwy­cięstw, o czym wróg wkrótce się prze­kona…

W pierw­szych tygo­dniach zma­gań, gdy woj­ska nie­miec­kie z impe­tem reali­zo­wały plan „Bar­ba­rossa”, zapewne sam wąt­pił w te zapew­nie­nia. Histo­ria oka­zała się jed­nak łaskawa dla „wodza naro­dów”. Wezwani przez dyk­ta­tora do Wiel­kiej Wojny Ojczyź­nia­nej żoł­nie­rze rosyj­scy pod­jęli walkę na śmierć i życie. Ginęły w niej miliony. I dzięki tym ofia­rom… dotrzy­mał słowa jako zwy­cięzca jed­nej z naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nych bitew II wojny świa­to­wej pod Sta­lin­gra­dem, a potem naj­więk­szej w świe­cie bitwy pan­cer­nej na Łuku Kur­skim.

Ame­ry­kań­scy dzien­ni­ka­rze w wywia­dach kre­owali dyk­ta­tora na dobrego „wujka Joe”, cho­ciaż miał na sumie­niu miliony ludz­kich ist­nień. W bez­kry­tycz­nych arty­ku­łach, któ­rych pro­so­wiecki cha­rak­ter gra­ni­czył ze zbio­ro­wym sza­leń­stwem, anglo­ję­zyczni żur­na­li­ści lan­so­wali chwy­ta­jący za serce por­tret skrom­nego wodza – ubra­nego w pro­sty, pozba­wiony dys­tynk­cji mun­dur i żoł­nier­skie buty z cho­le­wami.

A jakie pokrętne plany miał wobec pol­skich sąsia­dów, prze­ciwko któ­rym sprzy­mie­rzył się z Hitle­rem? Ni­gdy nie zapo­mniał klę­ski w woj­nie 1920 roku. Pozwo­liła odbu­do­wać się wro­giej wiel­ko­pań­skiej Pol­sce i powstrzy­mała sowiecki marsz na Zachód. Nie wyba­czył mar­szał­kowi Micha­iłowi Tucha­czew­skiemu poni­że­nia, kiedy ten obcią­żył go winą za prze­graną Bitwę War­szaw­ską. Roz­li­czył się z nim pod­czas wiel­kiej czystki lat trzy­dzie­stych. Z pol­skim woj­skiem doko­nał „roz­li­cze­nia” w Katy­niu. Naka­zał zamor­do­wać grubo ponad 420 tys. mun­du­ro­wych – żoł­nie­rzy (w tym ponad 10 tys. ofi­ce­rów), poli­cjan­tów, a nawet pol­skich kole­ja­rzy.

Korzystny dla niego prze­bieg wyda­rzeń II wojny świa­to­wej dawał oka­zję do kolej­nych roz­li­czeń, jak likwi­da­cja żoł­nie­rzy Armii Kra­jo­wej. Dowódcy akcji „Burza” sądzili, że gdy Pol­skie Siły Zbrojne prze­go­nią cofa­ją­cych się Niem­ców i jako gospo­da­rze powi­tają Rosjan, to Armia Czer­wona nie zigno­ruje fak­tów doko­na­nych. Tkwili w takim prze­ko­na­niu, wsłu­chu­jąc się w głos nie­ży­ją­cego gene­rała Wła­dy­sława Sikor­skiego. Były pol­ski pre­mier dowo­dził, a za nim inni czo­łowi poli­tycy, że gdyby Rosja­nie zigno­ro­wali doko­na­nia Armii Kra­jo­wej, to wów­czas poniosą kon­se­kwen­cje takiego kroku wobec całego świata.

Teraz, gdy nade­szła depe­sza z Lon­dynu, Sta­lin zna­lazł się w kom­for­to­wej sytu­acji. Wie­dział swoje. W roz­gryw­kach z Chur­chil­lem posta­no­wił grać na zwłokę. I odło­żył, przy­naj­mniej ofi­cjal­nie, sprawę Pol­ski na dal­szy plan. Podej­mie ręka­wicę wtedy – snuł roz­wa­ża­nia – gdy będzie miał wię­cej atu­tów. Na wła­snych, twardo posta­wio­nych warun­kach.

Let­nia ofen­sywa sowiecka była udana i „czer­wony car” mógłby zosta­wić facho­wym dowód­com kwe­stie mili­tarne. Jed­nak w prze­ci­wień­stwie do Hitlera, który kilka lat przed zama­chem w Wil­czym Szańcu oddał kie­ro­wa­nie resor­tami w ręce zaufa­nych współ­pra­cow­ni­ków, Sta­lin nie wie­rzył nikomu. Był zwo­len­ni­kiem ręcz­nego ste­ro­wa­nia na każ­dym kroku. Oso­bi­ście sta­nął na czele Pań­stwo­wego Komi­tetu Obrony, który kie­ro­wał dzia­łal­no­ścią wszyst­kich mini­sterstw i orga­nów pań­stwa. Kon­tro­lo­wał dzia­ła­nia wojenne za pomocą naj­wyż­szego organu ds. ope­ra­cyjno-stra­te­gicz­nych, jakim była Stawka Naj­wyż­szego Naczel­nego Dowódz­twa (w skró­cie pisano i mówiono – Stawka). Grono dowód­ców, włącz­nie z zastępcą Sta­lina mar­szał­kiem Gie­or­gi­jem Żuko­wem, zobo­wią­zał do skła­da­nia codzien­nych rapor­tów doty­czą­cych naj­śwież­szych wyda­rzeń woj­sko­wych. Straty Armii Czer­wo­nej były wpraw­dzie znacz­nie wyż­sze niż Wehr­machtu, ale Sowieci i tak mieli kolo­salną prze­wagę liczebną. Wspie­rani przez alian­tów dosta­wami uzbro­je­nia, środ­ków trans­portu i żyw­no­ści, parli nie­ustan­nie na zachód.

Mili­tar­nym oczkiem w gło­wie Sta­lina stała się, oso­bi­ście przez niego zatwier­dzona nocą z 30 na 31 maja 1944 roku, ope­ra­cja „Bagra­tion” prze­pro­wa­dzona według kon­cep­cji mar­szałka Kon­stan­tego Rokos­sow­skiego. Roz­po­częła się 23 czerwca (nie­któ­rzy histo­rycy podają datę 22 czerwca), w trze­cią rocz­nicę ataku Nie­miec na ZSRR. Bro­niąca się na dłu­gim odcinku, liczą­cym około 1100 kilo­me­trów, nie­miecka Grupa Armii „Śro­dek” wyco­fy­wała się pod napo­rem Armii Czer­wo­nej z oku­po­wa­nych tere­nów Bia­ło­rusi i Litwy. Na początku lipca woj­ska sowiec­kie zdo­były Mińsk, Sło­nim i Pińsk na Bia­ło­rusi. Dwa tygo­dnie póź­niej roz­gro­miły ugru­po­wa­nie nie­miec­kie w rejo­nie Bia­ło­wieży, roz­wi­ja­jąc w kolej­nych dniach natar­cie w kie­runku na Brześć aż po linię Bugu. A 20 lipca Armia Czer­wona, wspie­rana przez oddziały Armii Kra­jo­wej Okręgu Pole­sie, zajęła Kobryń.

Jesz­cze wie­czo­rem tego samego dnia wywiad sowiecki pozy­skał infor­ma­cje na temat nie­uda­nego puczu w Niem­czech. Sta­lin zacie­rał ręce. Pro­wa­dził wła­śnie przy­go­to­wa­nia do roz­strzy­gnięć w spra­wie pol­skiej. Jed­nym z ele­men­tów poke­ro­wej zagrywki było opra­co­wa­nie nowej dyrek­tywy dla mar­szałka Rokos­sow­skiego. Zakła­dała ona zasad­ni­czą zmianę zada­nia wojsk 1. Frontu Bia­ło­ru­skiego, któ­rym pole­cił teraz bły­ska­wiczne zaję­cie Lublina. Zapewne dostrzegł zdzi­wie­nie na twa­rzy mar­szałka, który – cho­ciaż nie odwa­żył się zapro­te­sto­wać – wie­dział dosko­nale, że z woj­sko­wego punktu widze­nia roz­kaz jest bez­sen­sowny. Nie­miecka 2. Armia zyski­wała w ten spo­sób czas nie­zbędny do wyco­fa­nia się na skró­cone linie obrony.

Sta­lin, który nie miał zwy­czaju tłu­ma­czyć się ze swo­ich decy­zji, tym razem wyja­śnił – zmiana zadań ma cha­rak­ter poli­tyczny. Zamie­rzał osa­dzić w Lubli­nie przed­sta­wi­cieli pro­so­wiec­kiego rządu pod szyl­dem Pol­skiego Komi­tetu Wyzwo­le­nia Naro­do­wego. Z takim pla­nem nosił się od dawna. Dla­tego dzień wcze­śniej, 19 lipca, przy­jął dele­ga­cję zło­żoną z człon­ków Związku Patrio­tów Pol­skich oraz komu­ni­stów z War­szawy, któ­rzy utwo­rzyli Kra­jową Radę Naro­dową. Powo­jenna Pol­ska jawiła mu się jako pod­le­głe Sowie­tom pań­stwo, a dla gospo­darki ZSRR miała być kurą zno­szącą złote jaja. Wiel­kie dostawy pół­dar­mo­wej żyw­no­ści, miliony ton węgla, pod­po­rząd­ko­wa­nie Moskwie pol­skiego prze­my­słu… Mniej­sza o kolejne setki czy nawet tysiące pole­głych żoł­nie­rzy. Zor­ga­ni­zu­jemy brankę w Pol­sce, snuł marzy­ciel­ski sen, powta­rza­jąc ulu­bione słowa: „Cze­ki­sta ma tylko dwie drogi: albo awans, albo pod ścianę” (O. Khle­vniuk, Sta­lin. Nowa bio­gra­fia).

Tym­cza­sem szyb­kie zdo­by­cie Lublina zaan­ga­żo­wało wiel­kie siły wojsk pan­cer­nych Rokos­sow­skiego. Wyklu­czyło zatem zaję­cie War­szawy w naj­bliż­szym okre­sie. Czy wła­śnie wtedy w gło­wie krem­low­skiego dyk­ta­tora naro­dził się dia­bo­liczny pomysł ska­za­nia sto­licy Pol­ski na zagładę, przez pod­sy­ca­nie nastro­jów bojo­wych żoł­nie­rzy Armii Kra­jo­wej? A potem szla­ban dla dzia­łań Armii Czer­wo­nej w rejo­nie War­szawy. I cze­ka­nie, aż wykrwawi się milio­nowe mia­sto! Taki był prze­cież ulu­biony styl pracy twórcy sowiec­kiego impe­rium.

Klę­ska Akcji „Burza”

War­szawa – Wileńsz­czy­zna – Lubelsz­czy­zna

W jed­nym z kon­spi­ra­cyj­nych lokali war­szaw­skich Komen­dant Główny Armii Kra­jo­wej gene­rał Tade­usz „Bór” Komo­row­ski reka­pi­tu­lo­wał wia­do­mo­ści, jakie otrzy­mał na temat prze­biegu akcji „Burza” na Wileńsz­czyź­nie. Trudno przy­cho­dziło je okre­ślić ina­czej niż fatalne.

Głów­nym zało­że­niem „Burzy” było podej­mo­wa­nie przez skon­cen­tro­wane siły AK walki z woj­skami nie­miec­kimi wyco­fu­ją­cymi się pod napo­rem Armii Czer­wo­nej. Suk­ce­syw­nie w kolej­nych regio­nach. Po to, aby poka­zać roda­kom i światu, że Armia Kra­jowa nie stoi z bro­nią u nogi, lecz – gdy przy­cho­dzi pora – wal­czy z wro­giem. Że czyn­nie wspiera przy tym ofen­sywę radziecką jako reali­za­cję pla­nów mili­tar­nych Wiel­kiej Koali­cji. A także po to, aby na zie­miach pol­skich w roli gospo­da­rzy witać Armię Czer­woną, pod­kre­śla­jąc, że za ple­cami dywi­zji AK stoją ukon­sty­tu­owane już wła­dze cywilne, będące dele­ga­turą rządu pol­skiego dzia­ła­ją­cego na uchodź­stwie w Lon­dy­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki