Maluchem do raju. Czym i jak podróżowano w PRL-u? - Kazimierz Kunicki, Tomasz Ławecki - ebook + audiobook

Maluchem do raju. Czym i jak podróżowano w PRL-u? ebook i audiobook

Kazimierz Kunicki, Tomasz Ławecki

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W zjawisku podróżowania przegląda się kawał PRL-owskiej rzeczywistości: społecznej, obyczajowej, gospodarczej, a nawet politycznej. Ta książka to opowieść o sposobach i celach podróżowania Polaków przez 5 pierwszych powojennych dekad. Jak pospiesznie zaadaptowane do przewozu pasażerów ciężarówki zamieniano na autobusy i dlaczego rekordy popularności bił przez lata ogórek? W jaki sposób międzynarodową karierę zrobiły polskie rowery, i jak fiat 126p, zwany pieszczotliwie maluchem, uczynił przysłowiowego Kowalskiego królem krajowych szos? Czym kusiły sanatoria i jakie warunki panowały na szkolnych koloniach, w domach wczasowych FWP czy na kampingach. I w końcu – w jaki sposób podróżowało się za granicę, co oznaczała „delegacja dyrektorska” i co przywożono z wycieczek do Turcji czy Nepalu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 53 min

Lektor: Grzegorz Halama

Oceny
4,2 (32 oceny)
17
8
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DarekMBP

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwszy raz słuchałem książki czytanej przez Grzegorza Halamę, i... podobało mi się. Książka ciekawa. Kawałek historii.
00

Popularność




Od Autorów

Od Autorów

Podróże wciągają tak mocno, że jeśli złapiemy w młodości takiego bakcyla, to zazwyczaj na długie lata. W naszym przypadku pasje podróżnicze związały się z pracą zawodową – pisaniem i redagowaniem tekstów w niejednym piśmie turystycznym i podróżniczym. Przez ponad dekadę pracowaliśmy nawet w tej samej redakcji. Dlatego nasze spojrzenie na podróże w okresie Peerelu niesie ze sobą nie tylko ładunek emocjonalny, związany z opowiedzianymi z autopsji zdarzeniami, ale też zostało niejako zwielokrotnione. Kiedy jednak wtrącamy własne wspomnienia i refleksje – relacjonowane w pierwszej osobie – to kilkunastoletnia różnica wieku między nami sprawia, że w jednym rozdziale mówimy przykładowo o latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku przeżywanych przez nastolatka, a w innym – o tym samym okresie – przez dorosłego. To nie błędy, lecz świadome założenie autorskie; prosimy się nie dziwić.

Zajęliśmy się w tej książce podróżowaniem małym i dużym na przestrzeni tamtych 45 lat. Rozdziały pierwszy i ostatni tworzą klamrę z absolutnych przeciwieństw. W pierwszym, mowa o powojennej rwącej i szeroko rozlanej rzece, o ruchu masowym w skali, jakiej kraj nad Wisłą w swych tysiącletnich dziejach wcześniej nie doświadczył, o przymusowej migracji – wywołanej wojną i pojałtańskim przesunięciem terytorium Polski na zachód. W ostatnim zaś, o wąskim strumyku globtroterów, o ich hobbystycznym podróżowaniu z nieprzepartej chęci poznawania dalekiego świata. A gdzieś pośrodku mieści się zjawisko charakterystyczne dla tamtego ustroju, w którym chciano kontrolować wszystko i wszystkich, wędrowanie pod czujnym nadzorem władz oraz służb specjalnych, czyli źle widziane w „społeczeństwie budującym socjalizm” odwieczne polskie pielgrzymowanie do miejsc świętych.

Wiele uwagi poświęciliśmy sposobom i celom podróży. Spojrzeliśmy na szkolne wycieczki z jajkami na twardo i manierkami w chlebakach, na obozy z siennikami w wojskowych namiotach czy też kolonie organizowane w opróżnionych na lato szkołach. Na wycieczki zakładowe, na grzyby, ale zwyczajowo – jak w piosence – „zabierając buteleczkę”. Na wczasy „w tych góralskich lasach”. I do sanatoriów uzdrowiskowych, gdzie „panna Krysia królowała na parkiecie nie od dzisiaj”. Na campingi krajowe i zagraniczne z wszechstronnym własnym usprzętowieniem i zaopatrzeniem. Do Enerdówka, żeby prywatnym importem z korzyścią własną uzupełnić niedobory państwowej gospodarki. A także w daleki świat, by stanąć pod majestatycznymi piramidami egipskich faraonów, a przy okazji wymienić krajowe kryształy na złote pierścionki. Podróżowanie miało wtedy wiele imion.

Przyjrzeliśmy się uważnie, czym podróżowaliśmy, jak z biegiem lat i dekad zmieniały się środki lokomocji. A więc, kiedy rodacy w miastach przesiadali się z drynd i riksz do tramwajów i trolejbusów. Co oznaczały komunikacyjne winogrona. Jak pospiesznie zaadaptowane do przewozu pasażerów ciężarówki, zamieniano na autobusy. I dlaczego rekordy popularności bił przez lata krajowej produkcji „ogórek”. Z jakiego powodu odchodziła w niebyt ciuchcia, by po latach powrócić w charakterze atrakcji turystycznej. W jakich okolicznościach przemieniła się kolej szerokotorowa z dymiącej węglowymi pióropuszami w elektryczną. Kiedy na liniach lotniczych wysłużone amerykańskie douglasy i radzieckie „antki” zastępowane były przez turbośmigłowe tupolewy i odrzutowe iły. W jaki sposób międzynarodową karierę zrobiły polskie rowery, a nasze motocykle zapełniły wiejskie drogi. I jak Fiat 126p, zwany pieszczotliwie maluchem, uczynił spragnionego Kowalskiego królem krajowych szos.

A przy okazji staraliśmy się powiedzieć o tym, że w takim zjawisku jak podróżowanie przegląda się kawał peerelowskiej rzeczywistości: społecznej, obyczajowej, gospodarczej, a nawet politycznej. Dla odmiany spojrzenie z odległości, przy okazji dalekich wypraw lub nawet bliskich – do krajów zachodnich uznawanych za wzór sukcesu ekonomicznego – pozwalało nabrać dystansu do polskich, domowych problemów. Konfrontacja z życiem innych ludzi stawała się cenna, ponieważ skłaniała do pytania zadawanego szczególnie po transformacji politycznej – lepiej być czy mieć?

„Do domu wrócimy…”

Rozdział 1

„Do domu wrócimy…”

Podróże tużpowojenne warszawska ulica – znana z poczucia humoru i ostrego dowcipu – prześmiewczo nazywała turystyką musową. W czym mieściła się sugestia zarówno masowości, jak i przymusu. Było to bowiem podróżowanie wymuszone ówczesnymi warunkami egzystencji i jedynie po części zależne od chęci podróżujących. Pierwsze lata po II wojnie światowej obdarzyły przecież Polskę „wędrówką ludów” o intensywności i skali, jakiej nasze ziemie wcześniej nigdy nie doświadczyły. W całych tysiącletnich dziejach! Liczoną w milionach osób!

Nie mogło być inaczej. Wiadomo, każdy front wojenny prócz zniszczeń powoduje exodusy ludności, a gigantyczny walec tej wojny przetoczył się przez nasz kraj dwa razy. Najpierw na wschód, by dotrzeć pod Moskwę, i z kolei odwrotnie, na zachód aż do Berlina. Wiele przemieszczeń ludności spowodowała niemiecka okupacja, a całkowicie nową sytuację dla milionów ludzi stworzyło powojenne ukształtowanie polskich granic. Decyzją szefów koalicji antyhitlerowskiej, czyli tak zwanej Wielkiej Trójki, podjętą na konferencji w Jałcie, potwierdzoną następnie w Poczdamie, Polska radykalnie zmieniła kształt terytorialny. Utraciła na wschodzie 47% przedwojennego obszaru, który znalazł się w granicach ZSRR. Natomiast zyskała należące przed wojną do Niemiec ziemie na zachodzie i północy, stanowiące teraz łącznie jedną trzecią naszego terytorium.

W ten sposób nieuchronnie zaczęła się wielka wędrówka. Po kapitulacji powstania warszawskiego cała ludność cywilna musiała opuścić miasto. Jako mały chłopiec razem z matką i siostrą przemierzyłem szlak ze Śródmieścia do obozu przejściowego w Pruszkowie, a potem przez trzy doby jechałem w nieznane, w październiku, w odkrytym wagonie bydlęcym. W ścisku takim, że sztuką – i ryzykiem – było siąść ze zmęczenia na podłodze. Dobrym wspomnieniem z tamtej podróży pozostały chwile, w których udawało się złapać owinięte w papier kromki chleba ze smalcem, podrzucane nam przez dobrych ludzi na niektórych postojach. Po trzech dobach niemiecka załoga pociągu okrzykami Raus! wyrzuciła wszystkich z wagonów w Starachowicach. Tam zastało nas wyzwolenie od Niemców, stamtąd dopiero po roku ruszyliśmy w podróż powrotną do zniszczonej Warszawy. Już w ludzkich warunkach, tyle że z naszego mieszkania, jak i całego domu, zostało niewiele, zagęściliśmy się więc u krewnych mających więcej szczęścia na przedmieściu. Przez obóz przejściowy noszący wówczas nazwę Dulag 121 Pruszków przeszło około 400 tys. mieszkańców stolicy wypędzonych przez Niemców po kapitulacji powstania. I z nimi wszystkimi dzieliliśmy nasz los. Tyle że i tak należeliśmy do szczęściarzy puszczonych wolno, ponieważ tysiące ludzi dorosłych i zdolnych do pracy wywieziono na roboty przymusowe do Rzeszy, a wiele pociągów z tego Dulagu trafiło wprost do obozów koncentracyjnych.

Repatrianci, ok. 1946–1948. Fot. NAC

Przez trzy powojenne lata „wędrówka ludów” trwała między Bugiem i Odrą praktycznie nieustająco. Dwukierunkowy ruch zainicjowano na wschodzie kraju już w 1944 roku. We wrześniu Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego (PKWN) podpisał z władzami republik radzieckich umowę o wymianie ludności i na jej podstawie do Polski mieli być repatriowani Polacy, a także Żydzi, wyrażający taką wolę, i we wrześniu 1939 roku legitymujący się polskim obywatelstwem (czy też je deklarujący, co nie zostało jednoznacznie dopowiedziane). Natomiast z Polski do narodowych republik postanowiono przesiedlić Litwinów, Białorusinów i Ukraińców. I tak do końca 1946 roku z radzieckiej Ukrainy przeniosło się 800 tys. Polaków, z Białorusi prawie 275 tys., z Litwy niespełna 200 tys. Nie wszyscy tam osiedli, nie każdy bowiem decydował się opuścić swoje gospodarstwo i zostawić dobytek, nie każdemu wydawano zgodę na wyjazd, a ponadto władze lokalne ustaliły dość ograniczone terminy. Zgodnie z umową zawartą przez Polskę w lipcu 1945 roku z władzami ZSRR, powracali do ojczyzny także rodacy z głębi Związku Radzieckiego, jednakże w trybie wyraźnie hamowanym. Najdobitniej świadczą o tym wskaźniki: do roku 1949 wróciło stamtąd niewiele ponad 260 tys. osób, podczas gdy – według oficjalnych statystyk – nadal mieszkało w ZSRR około półtora miliona Polaków, skupionych zwłaszcza w Kazachstanie. Toteż konieczne okazało się uruchomienie drugiej fali repatriacji z ZSRR po „odwilży”, w drugiej połowie lat 50.

Kilkunastoletni wówczas Wiesław Zachaczewski w końcu lat 40. razem z rodziną o jeden dzień spóźnił się na ostatni pociąg do Polski i musiał potem czekać prawie dziesięć lat na następny. A nie były to dla niego łatwe lata, czasem była to walka o życie. Powierzono mi tam rolę pastucha – opowiadał mi. – Raz zostałem ze stadem daleko od wsi, wczesnym wieczorem wiatr przyniósł gwałtowną śnieżycę, wzrok sięgał nie dalej niż parę metrów, temperatura zaczęła gwałtownie spadać. Ogarnął mnie strach. Wówczas owce ciasno zbiły się w krąg, ja znalazłem się w środku. Otoczony ich gęstymi futrami poczułem się jak u mamy pod pierzyną. Rano, jak gdyby nigdy nic, szczęśliwy znalazłem się we wsi.

O powrotach rodaków z dawnych polskich Kresów kształtujemy dziś sobie dość powszechnie pojęcie głównie z filmu, na przykład z Samych swoich, czyli pierwszej części trylogii w reżyserii Sylwestra Chęcińskiego według scenariusza Andrzeja Mularczyka. Ten obraz stał się kultowy, wymieniany bywa na każdej krajowej liście filmów najlepszych i najbardziej popularnych. Powraca wciąż na ekrany telewizyjne, zazwyczaj w czasie Świąt Wielkanocnych, toteż znają go wszystkie kolejne pokolenia. Opowiada o dwóch rodzinach, Pawlaków i Kargulów, sąsiadów z zabużańskiej wsi, których najpierw wejście krowy w szkodę, a następnie zaoranie miedzy o trzy palce za daleko, zwaśniło na śmierć i życie. A jednak nie potrafili żyć bez siebie. Andrzej Mularczyk, scenarzysta tryptyku, mówił, że inspirowały go wspomnienia rodzinne, a pierwowzorem Kaźmirza Pawlaka był jego własny stryj, który na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych osiedlił się we wsi Tymowa dlatego, że… zobaczył pasące się na łące krowy sąsiada z Boryczówki, z którym miał na pieńku.

W filmie Sami swoi oglądamy podróż Pawlaków z ich Ziemi Utraconej do Ziem Odzyskanych. Wpisujący się w krajobraz potężnym pióropuszem czarnego jak smoła dymu parowóz rodem z czasów króla Ćwieczka, a za nim długi rząd wagonów towarowych. W każdym zaś rozlokowała się jedna repatriancka rodzina z całym swoim dobytkiem. Taka była „salonka” przesiedleńców: wagon towarowy, drewniany, o konstrukcji wzmocnionej szynami metalowymi na metalowej ramie, zwanej ostoją. Z dachem łamanym, mniej lub bardziej spadzistym albo zaokrąglonym. Z szerokimi przesuwnymi drzwiami do załadunku, przeważnie w środku wagonu. I wywietrznikiem jednym lub kilkoma. Niektóre dodatkowo z wejściem od szczytu, ze stopniem. W nomenklaturze kolei europejskich taki wagon ma oznaczenie literowe G.

Przesiedleńcy nie jechali z pustymi rękami, jak sugerować mógł późniejszy dowcip o rzekomym pomniku Repatrianta, a w istocie – ustawionej przy dawnym stołecznym Stadionie X-lecia (dziś Stadion Narodowy) – rzeźbie trzech biegnących lekkoatletów. Figury sportowców były nagie, jak kazała tradycja starożytnych olimpiad. No, ale warszawska ulica od razu skorzystała z okazji. Komentowała: trzech gołych biegnie ze wschodu, więc kto to może być? Oczywiście repatrianci stamtąd! Prześmiewcza nazwa powszechnie się przyjęła, wprawdzie nikt rozsądny nie wyrwałby się z nią w szerszym, a zwłaszcza oficjalnym gronie, ale młodzież między sobą nie zawsze się krępowała.

Rzeczywistość w tym przypadku przedstawiała się nieco lepiej. W myśl polsko-radzieckiej umowy repatrianci mieli prawo zabierać ze sobą do dwóch ton bagażu na rodzinę: odzież i obuwie, żywność, umeblowanie i sprzęty domowe, a także inwentarz gospodarczy i zwierzęta hodowlane. Przy tym wszystkich wyjeżdżających zwolniono z obowiązkowych kontyngentów i wszelkich powinności podatkowych. Toteż wagon Pawlaków przypominał ni to wnętrze ich wiejskiej chałupy, ni to miniaturową arkę Noego.

Udekorowany pociąg repatriantów w drodze na Ziemie Zachodnie, ok. 1946–1948. Fot. NAC

Pawlakowie i Kargulowie nie zdradzają w filmie, jak długo trwało kolejowe podróżowanie z kresowych Krużewnik do dolnośląskiego Lubomierza, gdzie w zabytkowym Domu Płócienników funkcjonuje teraz ich muzeum, ozdobione od frontu figurami głównych bohaterów i drogowskazami podającymi odległości do ważnych miejsc na świecie, w tym – jakżeby inaczej? – do Hollywood. Jedno można stwierdzić na pewno: nie była to podróż ekspresowa. A po stronie radzieckiej obraz rzeczywisty wyglądał znacznie gorzej od filmowego.

Maksym Gorki w jednym ze swoich dramatów rzucił hasło, które zrobiło karierę: „Człowiek – to brzmi dumnie!”. Radzieccy komuniści, zawłaszczając Gorkiego, potraktowali je później jako wizytówkę swojego humanizmu. Natomiast nadwiślańscy prześmiewcy wkładali je w usta Stalina, Wodza Narodów, ze znamiennym dopiskiem: „Człowiek – to brzmi dumnie… ale nie u mnie!”. Stalinowska filozofia miała przełożenie na wszystkie dziedziny życia. W praktyce przesiedleńczej obowiązywała tam zasada: najpierw człowiek, potem transport. Niewtajemniczony może odczytywać to opacznie, ale naprawdę chodziło o to, że zarejestrowani i zgromadzeni na stacjach przesiedleńcy mieli nie tylko dniami, ale nieraz tygodniami czekać na swój pociąg, który potem na węzłach kolejowych był przepuszczany w ostatniej kolejności. Ich „salonkami” często bywały zwykłe odkryte wagony węglarki.

Pojęcie o przesiedleńczych odysejach na terenie Polski, innych jednak niż u Wielkiego Brata, daje internetowe wspomnienie Jerzego Łucejki o przenosinach osadniczych jego rodziny z Bielska Podlaskiego do Darłowa. „Urodziłem się w roku 1937 w Bielsku Podlaskim, dawnym miasteczku powiatowym województwa białostockiego. W domu było nas troje rodzeństwa i rodzice. W styczniu 1947 roku Ojciec przyniósł do domu wiadomość, że wyjedziemy na Ziemie Odzyskane i będziemy mieszkać nad polskim morzem […] Załatwianie wszelkich formalności przeciągnęło się do maja. Wreszcie! 17 maja 1947 roku, po załadunku do wagonu towarowego i zaopatrzeniu nas w suchy prowiant przez Państwowy Urząd Repatriacyjny, ruszyliśmy. Już w drugim dniu podróży spotkała nas niemiła przygoda. Rzęsisty deszcz poprzez dach podlał nas i niewielki dobytek w naszym wagonie. Nawet i to zdarzenie nie zakłóciło naszego entuzjazmu i humoru. Mama na dłuższych postojach – po uzgodnieniu z kolejarzami – gotowała nam, na poboczu torów, w garnku żeliwnym ziemniaki ze skwarkami. Jak nam to smakowało… Na dużych stacjach węzłowych przedstawiciele PUR-u zaopatrywali nas w wodę i uzupełniali prowiant. W wagonie nawiązała się prawdziwa przyjaźń: w dużym koszu wiklinowym przebywały razem – nasza kózka Mecia i pies Kajtek.

W szóstym dniu podróży dojechaliśmy do Torunia. Tu późnym wieczorem przeżyliśmy niemiłą przygodę. Nie wiadomo skąd rozległy się dość częste strzały. Pochowaliśmy się za koła wagonów. Potem dowiedzieliśmy się, że strzelali do siebie milicjanci z szabrownikami, którzy okradali wagony z towarami. W ósmym dniu podróży oczom naszym ukazała się stacja naszego przeznaczenia”.

Proszę spojrzeć na mapę: z Bielska Podlaskiego do Darłowa – i to już prawie dwa lata po wojnie – w osiem dni!

Jakże różnie wyglądały te powojenne powroty. Marian Kunicki po wyjściu ze stalagu, jenieckiego obozu dla podoficerów i szeregowców, od pewnego momentu podróży uznał, że najlepszym wehikułem będzie trofiejny, czyli zdobyczny, rower, który pozwoli mu ruszyć na skróty. Rower wysłużony, ale sprawny. Wszakże z jednym felerem: brakowało mu gumowych nakładek na końcówki kierownicy. I to właśnie stało się przyczyną nieszczęścia. Na zdezelowanym mostku przez rzekę przednie koło roweru wpadło w głęboką szparę między deskami jezdni, zaklinowało się, nieprzygotowany na to cyklista gwałtownie runął w przód i rura kierownicy wbiła mu się w brzuch. Głęboko. Na prędką pomoc chirurgiczną nie miał szans. Przeżył wojnę, front, obóz, a zginął w drodze do niedalekiego już domu. Jego matka nigdy się po tym nie pozbierała.

Podróże przesiedleńcze organizował i nadzorował PUR – Państwowy Urząd Repatriacyjny, już w październiku 1944 roku powołany do życia przez PKWN, potem parokrotnie przekształcany. Od połowy listopada 1945 roku jego organem nadrzędnym stał się nowy „zadaniowy” superresort kierowany przez Władysława Gomułkę. Ministerstwo Ziem Odzyskanych powołano do przeprowadzenia planowej akcji osiedleńczej, regulowania jej zakresu i tempa, planowego zagospodarowania tych ziem oraz – koordynowania na ich terenie prac wszystkich innych ministerstw i urzędów.

PUR dysponował rozległą siecią swoich przedstawicielstw terenowych, a zwłaszcza przeszło 250 punktami etapowymi. Wlotowe mieściły się przy nowo ustanowionej granicy wschodniej. Przeładunkowe specjalizowały się w przeładunkach z radzieckich kolei szerokotorowych do naszych – o europejskich standardach torowych. Przelotowe rozstawiono wzdłuż magistrali kolejowych. Docelowe zaś sytuowano w pobliżu planowanych miejsc osiedlenia. PUR w sumie dobrze się zasłużył. Dla setek tysięcy przesiedleńców przedstawiciele PUR byli niczym symboliczna pomocna ręka, na ogół pierwsza, jaką w ojczyźnie spotykali. Niepewnym swojej przyszłości ludziom służyli informacją i wsparciem materialnym, wiktem i poradą, także prawną.

Działalność PUR, a potem Generalnego Pełnomocnika Rządu ds. Repatriacji, wspomagała grupa wybitnych uczonych skupionych w Radzie Naukowej dla Zagadnień Ziem Odzyskanych przy Biurze Studiów Osadniczo-Przesiedleńczych. Ich główną ideą było wdrożenie takiego planowania, żeby przesiedlani rolnicy trafiali na tereny zbliżone do tych, jakie opuścili – pod względem klimatu, typu gleby, rodzaju ich zagospodarowania. Przy czym najlepiej, by przenosili się w zwartych, zżytych wcześniej grupach, to bowiem ułatwiałoby procesy ich społecznego przystosowania i przyspieszało też aktywizację produkcyjną. W praktyce te światłe idee okazywały się trudne do urzeczywistnienia, ale jednak. Z grubsza realizowano więc zamierzoną rejonizację. Od lata 1945 roku najczęściej przesiedleńców z Ukrainy kierowano na Śląsk. Z Białorusi – na ziemię lubuską oraz do województw wrocławskiego i szczecińskiego. Z Litwy – do województw olsztyńskiego i gdańskiego. Przy czym niejednokrotnie udawało się także spełniać kolejne wskazanie naukowców, by repatrianci ze wschodu przybywali w zwartych grupach, niekiedy nawet razem ze swoim księdzem i wiejskim nauczycielem. By zasiedlali całą wieś, podobnie jak Pawlak z Kargulem, odtwarzając dawny układ sąsiedzki. I wówczas cała wieś na zachodzie, jak w Samych swoich, mówiła kresową gwarą z tak charakterystycznym jej śpiewnym akcentem.

Przesiedleńcom przyznawano z reguły gospodarstwa w granicach 10–12 ha, co wielu zdawało się i tak Ziemią Obiecaną. Na domiar, zwłaszcza w pierwszym okresie, zastawali często gospodarstwa wyposażone w sprzęt domowy i narzędzia, o jakich u siebie nie mogli marzyć. Halina, która po wojnie trafiła w Olsztyńskie, jeszcze trzydzieści lat później podejmowała mnie herbatą i ciastem w zachowanym bez żadnego uszczerbku poniemieckim serwisie. Tam natomiast nie dałoby się już znaleźć sierpa, jaki Pawlak zabrał ze sobą i potem niczym relikwię pokazywał Johnowi – Jaśkowi, przybyłemu po latach z Ameryki. Znacznie wyższa aniżeli w miejscach opuszczonych okazywała się też infrastruktura zachodnich wsi i miasteczek, i to pomimo zniszczeń wojennych, sowieckiego rabunku i polskiego szabru. „Dom mam murowany, piwniczny, z dachem krytym dachówką, nie słomą jak w Krużewnikach” – chwalił się Kaźmirz Pawlak swemu bratu. Tylko babka, wierna starym przyzwyczajeniom, wtrąciła z przekąsem: „E, co to za dom, nawet pieca ni ma. Upiec upieczesz, ale spać ni ma gdzie”. No bo przecież dawna tradycyjna wieś nie znała lepszego miejsca do spania niż na piecu; leżeć na piecu i tłustość łyżką jeść – to był bajkowy ideał wiejskiego sybaryty!

Kiedy mówimy o zwartych grupach przesiedleńców, trzeba zauważyć, że to zjawisko dotyczyło nie tylko wsi. Koronnym przykładem jest Wrocław, który stał się głównym kierunkiem podróży lwowskich repatriantów, ich szansą i wyzwaniem. Tam lwowianie spotykali się co krok. Jak w starej piosence: „Ta joj, ta Józku, ta dawaj pyska, ta z twojej gęby widzę Lwów”. W ślad za byłym rektorem lwowskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza prof. Stanisławem Kulczyńskim, który objął początkowo rektorat dwóch nowo organizowanych we Wrocławiu placówek, uniwersytetu i politechniki, pojawiła się tam – zdziesiątkowana wprawdzie przez Niemców – kadra znakomitych uczonych, którzy wcześniej utrzymywali Lwów w ścisłej czołówce polskich uczelni. Nad Odrę przeniesiono też po wojnie Ossolineum, jeden z najstarszych i najważniejszych ośrodków kultury polskiej. Tamże – traktując tę lokalizację już jako oczywistą – usytuowano Panoramę Racławicką, tyle że obawy polityczne (Polacy biją Rosjan, wprawdzie pod carskimi sztandarami, ale jednak…) spowodowały, iż unikalne dzieło Styki i Kossaka udostępnione zostało dopiero w połowie lat 80. Lwowskich śladów do dziś w dolnośląskiej stolicy jest pełno i wciąż łatwo spotkać w niej ludzi kultywujących te tradycje.

Z końcem wojny na wschód od Odry, na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych, znalazło się prawie 600 tys. polskich robotników przymusowych przewiezionych tam przez Niemców do niewolniczej pracy. Wielu marzył się powrót do dawnego domu, ale okazywało się to niemożliwe, skoro pozostawał on na Kresach, teraz już w Związku Radzieckim, albo też działania wojenne zrównały go z ziemią. W takiej sytuacji organizowali sobie nowe życie na miejscu.

Po kapitulacji III Rzeszy i ustanowieniu na jej terytorium alianckich stref okupacyjnych podobne prawie sześciusettysięczne zbiorowisko Polaków znalazło się w strefie radzieckiej. Byli to znów robotnicy przymusowi, ale także więźniowie obozów koncentracyjnych oraz jeńcy wojenni, więźniowie żołnierskich stalagów i oficerskich oflagów. Oni rozpoczęli masowy powojenny exodus rodaków z zachodu na wschód. Na wielu czekali najbliżsi, więc spieszyli się, korzystając z każdego dostępnego środka lokomocji. Zatłoczone chwilami drogi stanowiły niezwykłą, kuriozalną wręcz mozaikę rozmaitych pojazdów.

Ponad milion rodaków znalazło się w tym momencie w zachodnich strefach okupacyjnych. Oni stanęli przed trudnym wyborem: wracać do swoich, do ojczyzny – zrujnowanej przez wojnę, wyzwolonej od Niemców, ale w sowieckich kleszczach? Czy też szukać sobie poza nią nowego miejsca na ziemi? Oba rozwiązania gotowa była ułatwić im UNRRA (Administracja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy), która brała pod swe skrzydła tak zwanych dipisów (skrót od angielskiego określenia osób, które w wyniku wojny znalazły się poza swoim państwem i chciały albo wrócić do kraju, albo znaleźć nową ojczyznę, lecz bez pomocy uczynić tego nie dałyby rady). Były to częstokroć wybory dramatyczne, poprzedzały je zazwyczaj próby kontaktów z bliskimi w kraju i długie nocne rodaków rozmowy.

Podobnie jak tysiące polskich rodzin, miałem w swym otoczeniu przykłady obu wersji. Witold Różycki – więzień stalagu od kampanii wrześniowej aż do końca wojny, i jego żona Krystyna – żołnierz Armii Krajowej, powstaniec warszawski, wywieziona do Niemiec po upadku powstania. Poznali się w Niemczech po ich kapitulacji, pokochali, wzięli ślub i parę miesięcy się zastanawiali. Po czym wrócili do Polski, podobnie jak 70% dipisów. Mieli podróż do ojczyzny zorganizowaną sprawnie, również kolejową, lecz w warunkach cywilizowanych, dalekich od prymitywu podróży ze wschodu.

Odmienny przykład z rodzinnego kręgu: Marian Więckowski, funkcjonariusz Polskiego Państwa Podziemnego, wpadł na terenie Niemiec podczas kolejnej swojej misji. Po wyzwoleniu w angielskiej strefie nie mógł wyobrazić sobie powrotu pod sowiecką kuratelę. Podobnie jak 30% rodaków z alianckich stref okupacyjnych, wybrał drogę na zachód. Zasilił jakże liczną Polonię londyńską. Po zwinięciu „żelaznej kurtyny” odwiedzało go wielu członków rodziny, jednak pozostał niezmienny w swych poglądach. Dożył polskiej transformacji ustrojowej, lecz uznał, że dla niego na powrót już za późno. W zachodniej Europie pozostała zdecydowana większość żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych oraz znaczna część elit intelektualnych i politycznych.

Kolejną rzeszę przesiedleńców stanowili demobilizowani żołnierze. Niespełna dwa miesiące po bezwarunkowej kapitulacji III Rzeszy marszałek Michał Rola-Żymierski rozkazem nr 0141 nakazał wszystkim dowódcom jednostek rozpocząć akcje osiedlania na Ziemiach Zachodnich wojskowych i ich rodzin. Miało to swoją długą tradycję, by na rubieżach Rzeczypospolitej lokować jej obrońców. Tak czynił marszałek Józef Piłsudski, nie inaczej Jan III Sobieski i wielu jego poprzedników.

Ten rozdział podróżowania na Ziemie Zachodnie także zyskał filmowe uwiecznienie. Pod koniec lat 60. Henryk Przybył nakręcił komedię Rzeczpospolita babska, opartą na motywach autentycznej historii 1. Samodzielnego Batalionu Kobiecego im. Emilii Plater. Część jego żołnierek zaraz po wojnie osiedliła się w dolnośląskiej wsi nazwanej potem Platerówką, w sąsiedztwie ulokowanej tam jednostki męskiej. Choć obie grupy były już zdemobilizowane, przez dłuższy czas utrzymywały jednak dotychczasową hierarchię i porządki wojskowe. Najpierw ze sobą rywalizowały, potem współpracowały, aż do kończącego opowieść… korowodu ślubów. Mimo autentycznych korzeni trudno ten film – w przeciwieństwie do Samych swoich – uznać za świadectwo czasu. Przybył zrobił widowisko w stylu rozśpiewanych i roztańczonych komedii sprzed wojny, obfitujące w rzewne i naiwne scenki, okrasił je za to obsadą pełną młodych podówczas, a znanych później aktorek, z Ireną Karel i Teresą Lipowską, Krystyną Sienkiewicz i Elżbietą Starostecką, Zofią Merle i Aleksandrą Zawieruszanką, do których w konkury uderzali między innymi zaczynający aktorską karierę bracia Damięccy i 30-letni wówczas Jan Machulski. Smak historii w tym filmie to co najwyżej transport dzielnych żołnierek towarową „salonką” albo ceremonialne powitanie honorowych gości przez starostę i funkcjonariusza PUR z identyfikującą opaską na ręku, przy akompaniamencie strażackiej orkiestry. No i, rzecz jasna, opłakany stan pałacyku, który dano w posiadanie zdemobilizowanemu żeńskiemu batalionowi; taka była wówczas norma.

Akcja osiedleńcza żołnierzy miała jednak bardzo poważny wymiar. Wedle rozkazu z samej góry każda jednostka, do pułku włącznie, miała już do końca miesiąca zabezpieczyć zamieszkanie na Ziemiach Zachodnich kilkudziesięciu rodzin i objęcie przez nie opustoszałych gospodarstw rolnych. Wyznaczono w tym celu 12 powiatów przygranicznych, od Kamienia Pomorskiego na północy po Zgorzelec na południu, zaś administracja państwowa wstrzymała napływ na te tereny osadników cywilnych. Jakie przypisywano temu znaczenie, świadczy powołanie Generalnego Inspektoratu Osadnictwa Wojskowego, na czele którego stanął generał broni Karol Świerczewski, ten, co się „kulom nie kłaniał”, ale zginął od kul w Bieszczadach, gdzie toczyły się walki z oddziałami UPA (Ukraińskiej Powstańczej Armii), a na jego zastępcę wyznaczono Piotra Jaroszewicza, późniejszego premiera w ekipie Edwarda Gierka. Trzeba przyznać, że punkty rozdzielczo-przesyłkowe osadnictwa wojskowego powstały błyskawicznie, a wojsko pomagało swoim osiedleńcom, od organizowania podróży koleją i taborem samochodowym, aż po wręczenie symbolicznych kluczy do domostwa i całego gospodarstwa. Czym wyróżniało się to żołnierskie podróżowanie? Może trochę większym udziałem zmotoryzowanych środków transportu. I przede wszystkim lepszym zorganizowaniem, większą dyscypliną podróżników. Summa summarum faktem się stało, że w wielu przygranicznych miejscowościach dwunastu wydzielonych powiatów zdemobilizowani żołnierze razem z rodzinami stanowili w roku 1948 ponad 30% ogółu polskiej ludności, a wojskowe porządki i żołnierski styl utrzymywały się tam jeszcze przez lata. Co nie znaczy, że ludzie z mundurami schowanymi w szafach osiedlali się jedynie tam. Na całych tak zwanych Ziemiach Odzyskanych do końca roku 1948 rozmieściło się około 170 tys. żołnierskich rodzin, łącznie dobrze ponad pół miliona osób, co stanowiło około 12% całej tamtejszej polskiej społeczności.

Jednakże to nie rodacy zza Buga i zdemobilizowani żołnierze z rodzinami stanowili większość na Ziemiach Zachodnich, ale mieszkańcy terenów wpisanych w nasze stare granice aż do linii Buga. Mimo spowodowanych wojną i okupacją niemiecką strat ludnościowych polska wieś była przecież znacznie przeludniona i ogromnie zbiedniała, także w województwach centralnych, na Mazowszu, w Świętokrzyskiem, a tymczasem na zachodzie i północy małorolny czy nawet bezrolny chudeusz miał teraz szansę stać się gospodarzem całą gębą. Podobnie człowiekowi miastowemu, któremu wojna zabrała dom i pracę, otwierała się możliwość korzystnego urządzenia się na nowo. Rządowa odezwa jednoznacznie zachęcała wszystkich tymi słowy: „Chłopi! Nie musicie już emigrować za morze, nowa Polska ma dla was dosyć ziemi w ojczyźnie na własność. Chcecie chleba – na Zachodzie jest chleb. Chcecie ziemi – na Zachodzie jest ziemia […]. Miejska ludność znajduje na Zachodzie porzucone przez Niemców placówki rzemieślnicze i sklepy, inteligencja zawodowa – pracę w biurach i urzędach […]. Planowo zorganizowanymi grupami i gromadami ruszajmy na Zachód! Do swoich wsi i miast! Po pracę i dostatek”.

Już w maju 1945 roku, zaraz po kapitulacji Niemiec, wyruszyły więc pierwsze kolumny osadnicze. Z dalszych województw, jak krakowskie czy rzeszowskie, dowoziły je wahadłowo kursujące pociągi. Z rejonów sąsiedzkich na drogach spotykały się samochody ciężarowe wypełnione przesiedleńcami i ich skromnym dobytkiem, z zaprzężonymi w konie wozami, a nawet piechurami, którzy wszystko, co im zostało, ciągnęli na prymitywnych wózkach. Spieszyli się do swego Eldorado w przekonaniu, że kto pierwszy, ten lepszy. Obraz był jak na wojnie, jedyny w swoim rodzaju. Statystycy dokładnie wyliczyli i odnotowali, że do końca 1945 roku na poniemieckie ziemie przesiedliło się z Polski centralnej 1 630 838 osób, najwięcej z województwa warszawskiego – 369 067, z krakowskiego – 256 192, i z łódzkiego – 228 680.

Mój stryj, prawnik Stanisław Kunicki, przeniósł się do Kłodzka, gdzie podobnie jak przed wojną w Białostockiem objął funkcję prokuratora. Gdy w końcu lat 40. pojechałem do niego na kawałek wakacji, patrzyłem z podziwem – z perspektywy warszawskich gołodupców – na jego przestronne mieszkanie, na stylowe biedermeierowskie meble, na zasobne wyposażenie domu. Niestety, stryja wkrótce ciupasem z Kłodzka wyrzucili, no bo przedwojenny prokurator musiał być obcy klasowo, ale to już całkiem inna historia.

Bywali też przesiedleńcy podróżujący i zasiedlani na specwarunkach. Nie tylko przedstawiciele władz, ale między innymi także szczególnie pożądani ludzie kultury i nauki, traktowani przez rządzących z rewerencjami. Tak działał między innymi nazwany „przyjacielem poetów” pierwszy wojewoda szczeciński Leonard Borkowicz, który zaoferował ludziom pióra lokum w dzielnicach willowych i pracę w lokalnej rozgłośni Polskiego Radia lub redakcjach miejscowych. W ten sposób „uwiódł” między innymi Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, który z pokoiku w oficynie legendarnego dziś już domu literatów na Krupniczej w Krakowie przeniósł się razem z rodziną do luksusowej willi na Pogodnie. I pisał w wierszu Szczecin:

„Tutaj mój port, tu słońce mam na czole I dom, i sad, i kota – nie do wiary! Natalia na werandzie. Kira w szkole. A babci wchodzą sny pod okulary”.

Nie zagrzał tam wprawdzie miejsca zbyt długo, przeniósł się do Warszawy, do czego walnie przyczyniła się choroba, ale odwdzięczył się miastu nie tylko poezją, także – wespół z hołubionym wówczas przez władze autorem Popiołu i diamentu Jerzym Andrzejewskim, który też przejściowo zamieszkał w Szczecinie – animacją Klubu 13 Muz, do dziś funkcjonującego jako dom kultury.

Masowe i intensywne podróżowanie na tak zwane Ziemie Odzyskane trwało do końca lat 40. W roku 1950 – jak podaje ich historyk Andrzej Sakson – zaludniało je niemal 6 milionów ludzi, w tym ponad milion autochtonów, którzy przetrwali bardzo dla nich ciężkie zawirowania polityczne, z górą półtora miliona repatriantów ze Związku Radzieckiego, głównie z naszych dawnych Kresów Wschodnich, i trzy miliony ludzi z różnych dzielnic Polski.

Szli na zachód… szabrownicy

Rozdział 2

Szli na zachód… szabrownicy

Gorączka powojennego szabrowania na Ziemiach Zachodnich opuszczonych przez Niemców, którzy zbiegli przed Armią Czerwoną bądź zostali przymusowo przesiedleni, trwała wprawdzie krótko, ale w licznych wspomnieniach, literaturze i filmie pozostawiła trwały ślad. Zyskała także miano „turystyki” szabrowniczej, której pokłosiem są do dziś tysiące, niekiedy zupełnie bezwartościowych, wywiezionych przedmiotów, „zasilających” co najwyżej muzea techniki czy lokalne izby pamięci Polski centralnej lub wschodniej.

Zanim jednak tysiące polskich amatorów łatwego wzbogacania się ruszyły po II wojnie światowej na zachód, rabunku na niespotykaną skalę dokonywali sowieccy żołnierze. Mieli to w planie od dawna. Obserwatorzy Bitwy Warszawskiej 1920 roku oraz płocczanie, których domy zostały splądrowane wówczas przez Sowietów, wspominają, jak bardzo marzenia o szabrownictwie mobilizowały napastników do walki. Wtedy, z wyjątkiem kilku dużych miast, wielki szaber przeszedł im koło nosa. Tym razem dobra zdobyczne wywozili pociągami, statkami i ciężarówkami. Dziś określenie „szabrownictwo” wyszło z użycia, ale w drugiej połowie lat 40. minionego stulecia było na ustach mieszkańców całej Polski. Niszczono bądź wywożono do ZSRR dosłownie wszystko – płonęły mury wiekowych pałaców i meble wyrzucane z okien prosto na rozpalane przez podchmielonych żołdaków ogniska. Rzeczy gabarytowo mniejsze, niekiedy cenne, ale i przedmioty codziennego użytku, zabierano ze sobą w podróż powrotną do domu.

Niemym świadkiem przywłaszczania wszystkiego, co wpadło w łakome oko zdobywców Berlina, stał się osiemnastowieczny klawesyn. Po kilkudziesięciu latach, już w naszym stuleciu, powrócił z powojennej eskapady i jest cennym eksponatem poznańskiego Muzeum Instrumentów Muzycznych. Przed II wojną światową zdobił komnaty wrocławskiego Pałacu Królewskiego, w którym po odbudowie urządzono muzeum miejskie. Instrument zamówił Fryderyk II Wielki u londyńskiego wytwórcy Burkata Shudiego. Zagrał na nim dziewięcioletni Wolfgang Amadeusz Mozart, grywał też syn Jana Sebastiana Bacha. Wrocławscy muzealnicy i melomani spisali go na straty, sądząc, że spłonął podczas zmagań w 1945 roku. Cudem odnalazł się w… podwarszawskiej wsi. Oto podczas kawalkady pojazdów na wschód przeładowana łupami sowiecka ciężarówka wojskowa odmówiła posłuszeństwa. Żołnierze szaber zamieniali na jadło i napoje, w tym wypadku na bańkę spirytusu. A nabywcą instrumentu drogą bezgotówkowej wymiany okazał się muzykalny mieszkaniec wioski.

Nasi rodacy nie zamierzali pozostać w tyle, o czym jasno mówiła znana wtedy fraszka:

„Powstał nowy związek zawodowy, członków ma bez liku – Związek szabrowników”.

O wyprawach na zachód Polski rozklekotaną ciężarówką szlakiem nie osadników, jak w piosence Dany Lerskiej Szli na zachód osadnicy, lecz grabieżców, dawni antybohaterowie wspominali niechętnie. Teraz rąbka tajemnicy uchylają ich znajomi, a nawet rodziny.

Ze wspomnień o ludziach łączących pracę zawodową z turystyką szabrowniczą wyłania się postać Maksymiliana Kowalkiewicza, długoletniego pracownika kolei zatrudnionego na kilku dworcach PKP w miejscowościach na linii Warszawa–Lublin. Maks – jak mówili o nim współpracownicy oraz rodzina – był człowiekiem przedsiębiorczym. Szybko zwietrzył duży interes na Ziemiach Odzyskanych, jak je wtedy nazywano. Był nieźle usytuowany w hierarchii pracowniczej PKP. Mógł wykorzystać wagony do przewożenia dóbr zrabowanych z opuszczonych domów. Podobnie jak i cała rzesza innych pracowników, otrzymał „za zasługi” przydział luksusowego, poniemieckiego mieszkania w centrum Gliwic.

Kiedy odwiedziła go w Gliwicach kuzynka, wówczas kilkunastoletnia dziewczyna, była zszokowana. Nie tylko zaskoczył ją duży metraż mieszkania wyposażonego w stylowe meble, dywany i obrazy, ale również… stan spiżarki. Okazało się, że ocalały tam nie tylko słoiki z zawekowaną żywnością, ale również z zakonserwowanym mlekiem. Widocznie uciekający przed frontem bądź wysiedlani stąd Niemcy nie mieli czasu i możliwości, żeby zabrać żywność przygotowaną na czarną godzinę.

Zaproszonej w gościnę nastolatce nie spodobały się odmienione w jednej chwili, teraz wielkopańskie zwyczaje rodziny Maksa. Wróciła do rodzinnej wsi. Wkrótce zjechały tam towarowymi wagonami również meble, w które zaopatrzyło się wiele sąsiednich rodzin. W jej domu przez lata stało poniemieckie białe łoże. Dopiero następne pokolenie postanowiło pozbyć się szabrowniczej pamiątki, sprzedając okazały mebel za psi grosz. Maks natomiast przeniósł się z żoną i córką do Warszawy. Prowadził tam na czarnym rynku biznes nieruchomościami. Nie zwierzał się, co zrobił z mieszkaniem w Gliwicach. Zapewne je sprzedał, podobnie jak wcześniej wyposażenie.

Przydziały poniemieckich mieszkań fachowcom, których uznano za pomocnych w zagospodarowywaniu Ziem Odzyskanych, można zrozumieć. Gorzej, gdy część z nich zamiast prowadzić działalność na rzecz regionu, zajmowała się nabijaniem własnej kabzy. Tak jak wicestarosta Kudowy-Zdroju, który przez pół roku potrafił pięciokrotnie zmieniać komfortowo urządzone poniemieckie mieszkania. Zabierał ze sobą wyposażenie, szybko je upłynniał, a następnie zasiedlał kolejne domostwo. Lokalna prasa informowała też o przypadku „oficera” podszywającego się pod wysłannika marszałka Michała Roli-Żymierskiego. Zgłosił się do władz Wrocławia z żądaniem przydziału dwunastu samochodów. Fortel pewnie by się udał, gdyby nie fakt, że delikwent został zauważony, jak w bramie pobliskiej kamienicy zamieniał tablice rejestracyjne.

O szabrowniczych eskapadach można było przeczytać w wydawanej od połowy 1945 roku dolnośląskiej gazecie codziennej „Pionier”, przemianowanej następnie na „Słowo Polskie”. „O szabrownikach wie każdy z nas – informował autor artykułu. – Co drugi wygaduje na nich, gdzie się da i co się da. Szabruje zaś mniej więcej co trzeci, choć niektórzy twierdzą, że to bardzo optymistyczne obliczenie.” Redaktorzy, mając na co dzień do czynienia z tym kryminogennym zjawiskiem, pokusili się o własne nazewnictwo zróżnicowanych osobowościowo delikwentów.

Za najbardziej szkodliwy typ uznali „szabrownika rabusia”. Ten rodzaj osobliwej turystyki uprawiali pospolici złodzieje, wywożący poniemiecki majątek wagonami kolejowymi i ciężarówkami. „Szabrownicy pospolici” stanowili brać złodziejską mniejszego kalibru. Wałęsali się godzinami po mieście w poszukiwaniu opuszczonych mieszkań. Wszystko, co wpadło im w ręce, natychmiast upłynniali. „Szabrownikiem poczciwcem” nazwali wyniszczonych przez wojnę przybyszy osiadłych na Ziemiach Zachodnich. Przeszukiwali oni opustoszałe mieszkania, urządzając własny dom z najróżniejszych wypatrzonych w pustostanach gratów. Bywali też „szabrownicy patrioci”. Twierdzili, że rabując, ratują wywiezione rzeczy dla ojczyzny. Na swoją obronę argumentowali: i tak długo tu nie posiedzimy! A „szabrownicy kulturalni” podawali się za kolekcjonerów. Nie kradli, a jedynie ratowali przed zniszczeniem chodliwe obrazy i porcelanę.

W redakcyjnej typologii zabrakło określenia na szaber lokalny. Wielu takich pseudopodróżników wyruszało po złote runo tam, gdzie było najbliżej – Kaszubi jeździli na szaber do Elbląga, a mieszkańcy Śląska w Sudety. Gdy było blisko, środkami lokomocji stawały się furmanki, dziś zapomniane konne wozy towarowe. Na archiwalnych filmach można zobaczyć dwa konie ciągnące po kilka złączonych, jeden po drugim, wozów wypełnionych towarami. Znany publicysta Edmund Osmańczyk relacjonował z Opolszczyzny o działaniach „band najgorszych mętów”, które zjechały z Zagłębia, Kieleckiego i Częstochowskiego.

Wypady po opuszczone mienie zapewne szybko by się skończyły, gdyby nie fakt, że od szabrowników kupowano chętnie nie tylko meble, dywany czy landszafty z przysłowiowym jeleniem na rykowisku, ale też wiszące szafkowe zegary ze zdobioną wskazówkami tarczą i lśniącym miedzianym wahadłem oraz powszechnie pożądane maszyny do szycia. W powojennej Polsce doskwierał brak ubrań, zwłaszcza dla dzieci, a z samodziału (materiał wykonany ręcznie na domowym krośnie) można było wyczarować nie lada kreacje. W wielu domach ceniono sobie zakupione tą drogą maszyny marki Singer czy Dürkopp, które dziś można zobaczyć w muzeach techniki czy w skansenach. W kuchniach wiejskich domów zawisły makatki z wyszywanymi niebieskimi nićmi oryginalnymi napisami w języku niemieckim. Przedstawiały wizerunki uśmiechniętych gospodyń domowych, całujących się gołąbków… Niekiedy z przyczepionymi do makatki solniczkami z napisem Salz. Dopiero później pojawiły się polskie odpowiedniki, z utrzymanymi w tym klimacie napisami w rodzaju: „Czysta woda zdrowia doda”.

Pierwsze lata polskiej administracji na Ziemiach Zachodnich. Fot. NAC

Interesujących informacji dostarcza reporterski zapis dokonany w miejscach rabunku. W Lubaniu wychodziła od 1945 roku gazeta „Na Straży”, gdzie pojawiały się szczegółowe relacje na budzący szerokie zainteresowanie temat. Gorączka szabrowania zaczęła się po przejściu frontu. Za wojskiem ciągnął zmotoryzowany i pieszy, rosnący z każdym dniem, strumień cywilów – osadników i szabrowników. Masowo zjeżdżali na Ziemie Zachodnie ludzie przedstawiający się jako „delegaci” lub „pełnomocnicy”. Wywozili wszystko, co się da – od mebli, maszyn i ubrań, po drzwiczki od pieców i płytki kuchenne. Jakby Polska żyła tylko z tego, co jednym udało się wywęszyć i wywieźć z Dolnego Śląska, a innym tanio kupić.

Obok indywidualnej „turystyki” szabrowniczej pojawiła się zorganizowana na masową skalę. Hurtownicy wywozili zrabowane dobra do Polski centralnej i wschodniej ciężarówkami i wagonami kolejowymi. Obracali tak wielokrotnie. Pozostawał tajemnicą poliszynela fakt, że nierzadko docierali na zachód kraju samochodami na tak zwanych państwowych papierach, uzyskanych za łapówkę. A łapownictwo było wówczas chorobą powszechną.

Władze usiłowały coś z tym fantem zrobić, odkąd – 16 sierpnia 1945 roku – zawarto w Moskwie umowę, zgodnie z którą rząd polski przejął pełną kontrolę nad nowymi terenami. Strona radziecka zrzekła się dalszych roszczeń do poniemieckiego mienia na terenie Polski. Artykuł 1 międzyrządowej umowy mówił: „Zgodnie z oświadczeniem na Konferencji Berlińskiej, Rząd Radziecki zrzeka się na rzecz Polski wszelkich pretensji do mienia niemieckiego i innych aktywów, jak również akcji niemieckich przedsiębiorstw przemysłowych i transportowych na całym terytorium Polski, łącznie z tą częścią terytorium Niemiec, która przechodzi do Polski”. Odtąd bardziej zdecydowanie próbowano ograniczyć szabrownictwo. We wrześniu 1945 roku wprowadzono we Wrocławiu przepustki wyjazdowe, ustawiając patrole milicyjne na rogatkach dróg wylotowych. Ten stan rzeczy najlepiej obrazuje miejscowa fraszka przekazywana z ust do ust:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki