Życie polskie w XIX wieku - Stanisław Wasylewski - ebook

Życie polskie w XIX wieku ebook

Stanisław Wasylewski

0,0
75,98 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Stanisław Wasylewski (1885–1953) to autor kilkunastu książek, setek felietonów, artykułów prasowych i słuchowisk. Był publicystą oraz utalentowanym popularyzatorem historii. Sympatię czytelników zaskarbił sobie barwnym stylem, a także darem wyszukiwania intrygujących faktów i ciekawostek. Opublikowane dopiero po jego śmierciŻycie polskie…stanowi sumę wieloletnich badań nad dziejami polskiej kultury i obyczajów w XIX stuleciu. Wasylewski komentuje wydarzenia, umiejętnie wykorzystując przy tym relacje autorów ówcześnie żyjących, opisuje miejsca i ludzi, by pokazać specyfikę, kierunki rozwoju umysłowego i politycznego, a także obyczajowość życia na podzielonych ziemiach polskich tego okresu. Zajmują go wielkie osobowości, ale i mniej znani twórcy. Pisze zarówno o polityce, jak i o literaturze, sztuce, muzyce, teatrze, zwyczajach, pożywieniu i ubiorach. W tej monumentalnej pracy zręcznie kreśli tło historyczne, a jednocześnie nadaje tekstowi atrakcyjną formę literacką w stylu zbliżonym do gawędy. Wydanie, które oddajemy w ręce czytelników, w stosunku do pierwszego wydania uzupełnione zostało o wstęp Janusza Tazbira, posłowie Stanisława Sławomira Niciei oraz o obszerną bibliografię i materiał ilustracyjny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 796

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spis treści

JANUSZ TAZBIR Opus vitae Stanisława Wasylewskiego

UWAGI WYDAWNICZE

Od autora

ROZDZIAŁ PIERWSZY Jeszcze Polska nie umarła

ROZDZIAŁ DRUGI Osiągnięcia i klęski epoki Księstwa

ROZDZIAŁ TRZECI Czasy Królestwa Kongresowego 1815-1830

ROZDZIAŁ CZWARTY Naród w klatce Świętego Przymierza

ROZDZIAŁ PIĄTY Tułactwo obejmuje ster

ROZDZIAŁ SZÓSTY Ubiory – przybory – amulety

ROZDZIAŁ SIÓDMY Rozumni szałem

ROZDZIAŁ ÓSMY Kobieta w walce

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Romantyczna miłość i kobieta

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Teatr

ROZDZIAŁ JEDENASTY Muzyka

ROZDZIAŁ DWUNASTY Od Orłowskiego do Matejki

ROZDZIAŁ TRZYNASTY Literatura

ROZDZIAŁ CZTERNASTY Czasopisma, książki, wydawcy

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Różnice dzielnicowe i Niemcy na ziemiach naszych

ROZDZIAŁ SZESNASTY Obyczaje i sztuka ludu

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Walka o zniesienie pańszczyzny

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Życie i fanaberie magnatów

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Zamki, pałace, salony, dworki

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Przeciw ideałom i w zgodzie z nimi

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Miasta i mieszczaństwo

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Emigracja przymusowa i zarobkowa

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Nowości XIX wieku w obyczajach

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Komunikacja i oświetlenie

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Ogrody i cmentarze

Zamknięcie

STANISŁAW SŁAWOMIR NICIEJA Casus Stanisława Wasylewskiego

PRZYPISY

Obrazy

Przypisy

Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

Wy­bór ilu­stra­cji: Ma­ciej By­li­niak

In­deks: Ja­nusz Ta­zbir

Zdję­cie na ob­wo­lu­cie: Mi­le­na Zyga, ZA ZA Stu­dio

Ilu­stra­cja na okład­ce: Uro­czy­sty wjazd Mi­cha­ła Ka­zi­mie­rza Ra­dzi­wił­ła do Rzy­mu w 1679 r. Ry­su­nek Ste­fa­na Del­la Bel­li

Ma­te­riał ilu­stra­cyj­ny zo­stał za­czerp­nię­ty z na­stę­pu­ją­cych ksią­żek i źró­deł: Wła­dy­sław Ło­ziń­ski, Po­lni­sches Le­ben in ver­gan­ge­nen Ze­iten, Georg Mül­ler, Mo­na­chium; Wła­dy­sław Ło­ziń­ski, Zy­cie pol­skie w daw­nych wie­kach, H. Al­ten­berg – Gu­bry­no­wicz i Syn, Lwów; Jan Sta­ni­sław By­stroń, Dzie­je oby­cza­jów w daw­nej Pol­sce, wiek XVI-XVII, Pań­stwo­wy In­sty­tut Wy­daw­ni­czy, War­sza­wa; Ma­ria i Bog­dan Su­cho­dol­scy, Pol­ska. Na­ród a sztu­ka, Ar­ka­dy, War­sza­wa; Po­la­ków por­tret wła­sny, red. Ma­rek Ro­stwo­row­ski, Ar­ka­dy, War­sza­wa; Bi­blio­te­ka Na­ro­do­wa, Bi­blio­te­ka Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go, ar­chi­wum Wy­daw­nic­twa Iskry

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two ISKRY, War­sza­wa 2006

Wy­da­nie I 

ISBN 978-83-244-0289-2

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na 11, 00-375 War­sza­wa

e-mail: [email protected]

www.iskry.com.pl

Przy­go­to­wal­nia: NO­TUS, War­sza­wa

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

JANUSZ TAZBIROpus vitaeStanisława Wasylewskiego

Ma­rze­niem nie­mal każ­de­go hu­ma­ni­sty, w sze­ro­kim sło­wa tego zna­cze­niu, jest zo­sta­wie­nie po so­bie „dzie­ła ży­cia” (opus vi­tae), któ­re by z jed­nej stro­ny sta­no­wi­ło sumę jego do­rob­ku, z dru­giej zaś zna­la­zło się w pod­ręcz­nym księ­go­zbio­rze wie­lu po­ko­leń ba­da­czy. Rów­nież Sta­ni­sła­wo­wi Wa­sy­lew­skie­mu (1885-1953) nie wy­star­cza­ła sła­wa zna­ko­mi­te­go ese­isty, jaka ota­cza­ła go w la­tach II Rze­czy­po­spo­li­tej. Był po­rów­ny­wa­ny do Ste­fa­na Zwe­iga i An­dré Mau­ro­is, au­to­rów tak po­pu­lar­nych wów­czas ese­jów o wy­bit­nych po­sta­ciach z róż­nych epok hi­sto­rii1. Po­dob­nie i Wa­sy­lew­ski, naj­chęt­niej i naj­czę­ściej pi­szą­cy o ro­man­ty­zmie, się­gał tak­że i do śre­dnio­wie­cza czy – pi­sząc o Ślą­sku Opol­skim – do dzie­jów naj­now­szych.

O ile jed­nak za­rów­no Zwe­ig, jak i Mau­ro­is nie pró­bo­wa­li nig­dy swo­ich sił na polu ese­ju, to au­tor książ­ki o mi­ło­ści ro­man­tycz­nej już w 1921 r. za­po­wia­dał wy­da­nie syn­te­zy uka­zu­ją­cej ży­cie pol­skie w XIX wie­ku. Jak twier­dził Zbi­gniew Ja­błoń­ski, jej pierw­sza re­dak­cja była go­to­wa oko­ło 1936 r. Za­pla­no­wa­na na trzy lub czte­ry tomy mia­ła się uka­zać w zna­nej se­rii Ru­dol­fa We­gne­ra „Cuda Pol­ski”, wy­da­wa­nej w Po­zna­niu. W niej to zresz­tą Wa­sy­lew­ski ogło­sił książ­kę o Lwo­wie (Po­znań 1931), wzno­wio­ną po sześć­dzie­się­ciu la­tach (Wro­cław 1990).

Hi­sto­ria się wszak­że sprzy­się­gła prze­ciw­ko Wa­sy­lew­skie­mu. Wy­buch II woj­ny świa­to­wej unie­moż­li­wił nada­nie jego syn­te­zie osta­tecz­ne­go kształ­tu. We wrze­śniu 1939 r. mu­siał opu­ścić Po­znań, po­zo­sta­wia­jąc tam gro­ma­dzo­ną la­ta­mi bo­ga­tą bi­blio­te­kę. Z niej to przede wszyst­kim czer­pał ma­te­ria­ły do Ży­cia pol­skie­go w XIX wie­ku. Nie mógł więc z nich ko­rzy­stać w la­tach 1941-1946, kie­dy to wła­śnie „Wa­sy­lew­ski po­pra­wiał, zmie­niał, uzu­peł­niał ma­szy­no­pi­sy, przy­go­to­wu­jąc je do dru­ku. Przy­go­to­wań tych jed­nak nie do­pro­wa­dził do koń­ca”2. Nie­do­koń­czo­ny za­rys upo­rząd­ko­wał kon­struk­cyj­nie Zbi­gniew Ja­błoń­ski, za­opa­tru­jąc książ­kę w bar­dzo ob­szer­ne przy­pi­sy, ka­len­da­rium i in­deks osób. W od­sy­ła­czach spro­sto­wał nie­któ­re po­mył­ki au­to­ra; da­le­ko wię­cej zna­leź­li ich re­cen­zen­ci książ­ki, któ­ra uka­za­ła się w Kra­ko­wie w 1962 r., a więc w trzy­dzie­ści lat po roz­po­czę­ciu pra­cy nad Ży­ciem pol­skim…

O po­dob­ne uzu­peł­nie­nia i spro­sto­wa­nia wzbo­ga­cił Ma­rian Kwa­śny książ­kę Wa­sy­lew­skie­go o Ka­ro­li­nie So­bań­skiej, wy­da­ną po­śmiert­nie w 1959 r. Ła­twym za­da­niem by­ło­by wska­za­nie na błę­dy w jego ese­jach, tak prze­cież chwa­lo­nych za atrak­cyj­ność te­ma­tu i pięk­no dys­kur­su. Na obro­nę au­to­ra moż­na przy­to­czyć, iż był on w znacz­nej mie­rze pu­bli­cy­stą, a więc czło­wie­kiem nie­ma­ją­cym zbyt wie­le cza­su na spraw­dza­nie ści­sło­ści, fak­tów, dat czy na­wet na­zwisk. Pa­mię­taj­my, że obok wspo­mi­na­nych wy­żej ese­jów Wa­sy­lew­ski wy­dał po­nad 20 ksią­żek, opu­bli­ko­wał oko­ło 6 ty­się­cy fe­lie­to­nów i oko­licz­no­ścio­wych ar­ty­ku­łów, ra­dio­ama­to­rzy wy­słu­cha­li bli­sko 300 jego au­dy­cji, a ucznio­wie prze­czy­ta­li mnó­stwo czy­ta­nek, pi­sa­nych przez nie­go spe­cjal­nie dla pod­ręcz­ni­ków3.

Wie­le do my­śle­nia daje opo­wieść Wa­sy­lew­skie­go, jak za­py­ta­ny przez zło­śliw­ców, czy mógł­by na po­cze­ka­niu przy­go­to­wać ma­te­ria­ły na przy­kład do te­ma­tu: Pchły i plu­skwy w Pol­sce, wy­jął ze swo­jej bi­blio­te­ki oko­ło 10 to­mów i parę bro­szur, orze­ka­jąc z góry, iż szko­da cza­su na szu­ka­nie dal­szych ma­te­ria­łów, bo nic wię­cej cie­ka­we­go na pew­no się nie znaj­dzie. Wa­sy­lew­ski po­wo­łał się przy tym na swo­je bi­blio­te­kar­skie do­świad­cze­nie. W od­po­wie­dzi miał usły­szeć jak­że mile głasz­czą­ce jego am­bi­cję sło­wa: „Mamy i mie­li­śmy parę ty­się­cy do­świad­czo­nych bi­blio­te­ka­rzy. Cze­mu ża­den z nich nie pi­sze tak jak Sta­ni­sław Wa­sy­lew­ski? Cze­mu?”4.

Dla hi­sto­ry­ka nie jest to przy­kład zbyt prze­ko­ny­wa­ją­cy, sko­ro – jak wia­do­mo – każ­dy nie­mal te­mat wy­ma­ga po­szu­ki­wań bi­blio­gra­ficz­nych, i to nie­raz bar­dzo cza­so­chłon­nych. Prze­ko­na­łem się o tym oso­bi­ście, pi­sząc o Hen­ry­ku Nie­mi­ry­czu, gło­śnym bluź­nier­cy z epo­ki oświe­ce­nia. Przede wszyst­kim się­gną­łem do opo­wie­ści Wa­sy­lew­skie­go na jego te­mat, aby się prze­ko­nać, iż jest to pro­sta pa­ra­fra­za z krót­kiej, peł­nej luk i nie­ści­sło­ści re­la­cji na te­mat Nie­mi­ry­cza, za­war­tej w pa­mięt­ni­kach Szy­mo­na Ko­no­pac­kie­go5. Na­to­miast od­two­rze­nie praw­dzi­we­go bio­gra­mu Nie­mi­ry­cza wy­ma­ga­ło wie­lu ty­go­dni kwe­rend, na któ­re Wa­sy­lew­ski po pro­stu nie miał cza­su6. Gdy­by je zresz­tą prze­pro­wa­dzał dla każ­de­go z ese­jów, nie mógł­by ich tyle na­pi­sać. Nic więc dziw­ne­go, iż re­cen­zen­ci wy­ty­ka­li Ży­ciu pol­skie­mu… „(…) praw­dzi­wy za­lew smut­nie ba­nal­nych, pod­ręcz­ni­ko­wych in­for­ma­cji z za­kre­su po­li­tycz­nej i spo­łecz­no-go­spo­dar­czej hi­sto­rii Pol­ski”7. Przed ich zo­ilo­wym spoj­rze­niem Wa­sy­lew­ski miał być zresz­tą uprze­dza­ny.

W jego ogło­szo­nych po­śmiert­nie wspo­mnie­niach czy­ta­my, iż kie­dy ofia­ro­wał Szy­mo­no­wi Aske­na­ze­mu pierw­sze wy­da­nie Ro­man­su pra­bab­ki (Lwów 1921), usły­szał od wy­bit­ne­go hi­sto­ry­ka ostrze­że­nie: „Nie­chże się pan przy­pad­kiem nie łu­dzi, że Ko­ściół ofi­cjal­ny, że par­nas na­szych hi­sto­ry­ków uży­czy panu po­par­cia. Nig­dy! Oni są albo im­po­ten­ta­mi i zwal­czać będą pań­skie rze­czy, bo tak pi­sać nie po­tra­fią, albo dla za­sa­dy. Z po­spo­li­tej za­wi­ści”8.

Spra­wa nie przed­sta­wia się jed­nak tak pro­sto. Praw­dą jest, iż tak zwa­ni za­wo­do­wi hi­sto­ry­cy wy­tknę­li Wa­sy­lew­skie­mu mnó­stwo błę­dów, ale jest to prze­cież pod­sta­wo­wy obo­wią­zek każ­de­go re­cen­zen­ta. Trud­no od tej za­sa­dy czy­nić od­stęp­stwo, na­wet gdy spro­sto­wa­nia do­ty­czą po­śmiert­ne­go dzie­ła pi­sa­rza „(…) tak wy­bit­ne­go i za­słu­żo­ne­go dla kul­tu­ry pol­skiej jak Sta­ni­sław Wa­sy­lew­ski” – pi­sał Ste­fan Kie­nie­wicz, wy­ra­ża­jąc przy tym ubo­le­wa­nie, iż Ży­cie pol­skie w XIX wie­ku we­szło na ry­nek w na­kła­dzie znacz­nie więk­szym od na­kła­dów dzieł na­uko­wych9. Rów­no­cze­śnie jed­nak Jó­zef Dut­kie­wicz pi­sał na ła­mach łódz­kich „Od­gło­sów”: „Książ­kę moż­na po­le­cić, czy­ta się lek­ko, wy­da­na jest z dużą ilo­ścią ilu­stra­cji; za­wie­ra mnó­stwo wia­do­mo­ści”10.

Nie miał więc ra­cji Je­rzy Po­śpiech, twier­dząc, iż choć cały na­kład (10 tys. eg­zem­pla­rzy) roz­szedł się bły­ska­wicz­nie, jej au­to­ra spo­tka­ło „(…) wy­brzy­dza­nie ze stro­ny aka­de­mic­kich hi­sto­ry­ków, któ­rzy w ty­po­wy dla tej pro­fe­sji zwy­czaj wy­to­czy­li prze­ciw lek­kiej i uro­kli­wej mu­zie Wa­sy­lew­skie­go cięż­ką ar­ma­tę”11. Bo prze­cież nie spod pió­ra Dut­kie­wi­cza czy Kie­nie­wi­cza, lecz Krzysz­to­fa Teo­do­ra To­eplit­za wy­szła ja­do­wi­ta oce­na Ży­cia pol­skie­go…: „(…) jest to hi­sto­ria wi­dzia­na «od­dziel­nie», ja­ło­wa i przy­pad­ko­wa w isto­cie, a bły­sko­tli­wej jej po­wło­ce nie od­po­wia­da pod­skór­ny nurt in­te­lek­tu­al­ny”12.

Na­wet en­tu­zja­ści Wa­sy­lew­skie­go przy­zna­ją, że o ile był on mi­strzem ma­łych form, to z syn­te­zą so­bie nie ra­dził. Stąd też jed­ni z re­cen­zen­tów na­zy­wa­li Ży­cie pol­skie… swo­istym si­lva re­rum „ ale jak świet­nie na­pi­sa­nym: „Jest tu aneg­do­ta i in­for­ma­cja cen­na, i żart, i dow­cip, i smęt­na za­du­ma, i do­bro­tli­wa kpi­na. Mnó­stwo roz­ma­itych wia­do­mo­ści, po­da­nych ot tak, mi­mo­cho­dem”13. Inni pi­sa­li wręcz o mo­za­ice i to nie­uda­nej: „Jest to tyl­ko bo­ga­ty, lecz sła­bo upo­rząd­ko­wa­ny zbiór wie­lo­barw­nych ka­my­ków i bar­dzo nie­rów­nej war­to­ści”14. Ta­kie też były zresz­tą i in­ten­cje sa­me­go au­to­ra: „Am­bi­cją moją było za­wsze gro­ma­dze­nie ta­kich ka­mycz­ków re­aliów, skła­da­ją­cych ob­raz ca­ło­ści po­tocz­ne­go ży­cia” – pi­sał Wa­sy­lew­ski we wstę­pie do książ­ki15. Wtó­ro­wał mu Zbi­gniew Ja­błoń­ski, ostrze­ga­jąc czy­tel­ni­ka, aby nie szu­kał w tej pu­bli­ka­cji ca­ło­ści „(…) hi­sto­rii ży­cia pol­skie­go z mi­nio­ne­go wie­ku”16. Za­miast tego znaj­dzie tyl­ko luź­ne, szki­co­wo uję­te ob­ra­zy czy nie­roz­wi­nię­te sze­rzej za­ry­sy pew­nych spraw.

Na do­brą spra­wę książ­ka Wa­sy­lew­skie­go win­na no­sić ty­tuł Szki­ce z dzie­jów ży­cia pol­skie­go w la­tach 1795-1863, po­nie­waż swo­ją nar­ra­cję do­cią­ga tyl­ko do po­wsta­nia stycz­nio­we­go. Opusz­czeń jest tu bar­dzo dużo, od po­bież­nie po­trak­to­wa­nych spraw te­atru, sztu­ki, mu­zy­ki czy li­te­ra­tu­ry po­czy­na­jąc, a na kul­tu­rze miesz­czań­skiej, a jesz­cze bar­dziej chłop­skiej, koń­cząc. Za­nie­dba­nie tym bar­dziej na­gan­ne, iż wła­śnie wiek XIX nie tyl­ko umoc­nił po­zy­cję kul­tu­ry miesz­czań­skiej w Pol­sce, lecz tak­że za­po­cząt­ko­wał na sze­ro­ką ska­lę wcho­dze­nie do na­ro­du jako uświa­do­mio­nych oby­wa­te­li war­stwy wło­ściań­skiej. Na­to­miast Wa­sy­lew­ski w ogó­le o niej nie wspo­mi­na, po­dob­nie zresz­tą jak to uczy­nił przed nim Wła­dy­sław Ło­ziń­ski, na któ­re­go Pra­wem i le­wem „a jesz­cze bar­dziej Ży­ciu pol­skim w daw­nych wie­kach, au­tor Czter­dzie­stu lat po­wo­dze­nia wy­raź­nie się był wzo­ro­wał. Obaj dali się pod tym wzglę­dem wy­prze­dzić Ję­drze­jo­wi Ki­to­wi­czo­wi, któ­ry na 150 lat przed Wa­sy­lew­skim, a na 100 przed Ło­ziń­skim za­bie­rał się do okre­śle­nia oby­cza­jów chłop­skich. Po na­pi­sa­niu dwóch kar­tek nie­li­to­ści­wa śmierć wy­trą­ci­ła mu pió­ro z ręki i słyn­ne zda­nie „Ma­zu­ro­wie la­tem uży­wa­li ka­pe­lu­szów pro­stych weł­nia­nych, bia­łych albo sza­rych, roz­pusz­cza­nych, albo sło­mia­nych.” po­zo­sta­ło nie­do­koń­czo­ne17. A prze­cie wła­śnie wiek XIX przy­niósł kształ­to­wa­nie się no­wo­cze­sne­go na­ro­du pol­skie­go, w któ­rym chło­pi mie­li póź­niej za­jąć tak po­cze­sne miej­sce. Wią­za­ło się z tym gwał­tow­ne kur­cze­nie roli i wpły­wów szlach­ty oraz ary­sto­kra­cji, któ­rej sie­dzi­bom, sty­lo­wi ży­cia i udzia­ło­wi w roz­wo­ju kul­tu­ry za­rów­no Ło­ziń­ski, jak i Wa­sy­lew­ski po­świę­ci­li tak wie­le miej­sca z wy­raź­ną szko­dą dla in­nych warstw na­ro­du.

Bio­rąc nie­ja­ko au­to­ra Ży­cia pol­skie­go w XIX wie­ku w obro­nę, na­le­ży przy­po­mnieć, jak trud­no jest nie tyl­ko pod wzglę­dem oby­cza­jów i kul­tu­ry „po­chwy­cić w pa­ra­gra­fy i ha­seł­ka” ży­wot po­tocz­ny stu­le­cia, „któ­re było bun­tem i eks­plo­zją nie­ustan­ną”, na każ­dym polu przy­no­szą­cym „nowe zja­wi­ska, na­wy­ki, wy­stęp­ki (?), wy­na­laz­ki”. Wie­ku, w któ­rym na­ród pol­ski, nie­do­pusz­cza­ny do sto­łu ob­rad, był zmu­szo­ny „żyć i pra­co­wać w pod­zie­miu, w se­kre­cie” – pi­sał Sta­ni­sław Wa­sy­lew­ski18.

Istot­nie, za­rów­no w wie­ku XVIII, jak i przez całe na­stęp­ne stu­le­cie na trak­ta­tach do­ty­czą­cych losu ziem pol­skich nie znaj­du­je­my ani jed­ne­go pod­pi­su na­szych dy­plo­ma­tów. Pew­ną po­cie­chą może być to, że w ostat­nich nie­mal­że la­tach za­czę­to je na­zy­wać dru­gim zło­tym wie­kiem kul­tu­ry pol­skiej (pierw­szy to oczy­wi­ście XVI stu­le­cie). Oba wie­ki przy­nio­sły ma­so­wą asy­mi­la­cję ob­cych przy­by­szów. Ich rolę w roz­wo­ju kul­tu­ry pol­skiej Wa­sy­lew­ski oma­wia bar­dzo ob­szer­nie. W pań­stwach wol­nych i za­moż­nych asy­mi­la­cja sta­no­wi­ła con­di­tio sine qua non awan­su spo­łecz­ne­go, otwie­ra­jąc per­spek­ty­wy dal­szej ka­rie­ry. Na­to­miast opo­wie­dze­nie się w XIX wie­ku po stro­nie pol­sko­ści spy­cha­ło ob­ce­go przy­by­sza na po­zy­cje oby­wa­te­la dru­giej ka­te­go­rii. Nie mó­wiąc już o tym, że czyn­ne za­an­ga­żo­wa­nie w spra­wę na­ro­do­wą po­cią­ga­ło za sobą naj­su­row­sze re­pre­sje. W 1831, 1848 czy 1863 r. każ­de­go, kto śpie­szył pod po­wstań­cze sztan­da­ry, uwa­ża­no za peł­no­praw­ne­go człon­ka pol­skiej wspól­no­ty na­ro­do­wej, nie py­ta­jąc, ja­kim ję­zy­kiem mó­wi­li jego dzia­do­wie czy na­wet ro­dzi­ce. Opi­sa­nie owe­go pro­ce­su ro­dze­nia się ca­łych za­stę­pów owych neo­fi­tów pol­sko­ści nie było rze­czą ła­twą.

Do tego do­łą­cza­ją się dal­sze trud­no­ści. Nadal bra­ku­je zgo­dy mię­dzy au­to­ra­mi, jak wła­ści­wie na­le­ża­ło­by wy­kła­dać dzie­je stu­le­cia, któ­re Je­rzy Bo­rej­sza na­zy­wa „pięk­nym wie­kiem XIX” (1984), a Ali­na Wit­kow­ska „wiel­kim stu­le­ciem Po­la­ków” (1987). W cią­gu za­bo­ro­wym (a więc od­dziel­nie Ga­li­cja, osob­no zie­mie, któ­re zna­la­zły się pod pa­no­wa­niem Prus i Ro­sji), okre­sa­mi (na przy­kład: lata 1795-1830, 1831-1862 i tak da­lej) czy też we­dług pew­nych wspól­nych dla wszyst­kich ziem zja­wisk, świad­czą­cych o in­te­gral­nym, mimo wszyst­ko, cha­rak­te­rze ży­cia na­ro­do­we­go, a co za tym idzie, i sa­mej kul­tu­ry?

Nie spro­stał temu za­da­niu sam Alek­san­der Brück­ner. Dla­te­go by­ło­by rze­czą nie­sły­cha­nie ła­twą wy­mie­nie­nie wszyst­kich po­tknięć czy luk wy­stę­pu­ją­cych w ostat­nim to­mie jego syn­te­zy; uczy­ni­li to już w la­tach 1947-1948 ów­cze­śni re­cen­zen­ci czwar­te­go tomu Dzie­jów kul­tu­ry obej­mu­ją­ce­go lata 1795 (1772)-1914. Naj­ob­szer­niej­sze z omó­wień, gdyż li­czą­ce aż czte­ry stro­ny pe­ti­tu, po­świę­cił mu Ste­fan Kie­nie­wicz, któ­ry na ła­mach „Prze­glą­du Hi­sto­rycz­ne­go” wy­tknął Brück­ne­ro­wi błę­dy kon­struk­cyj­ne, uprzy­wi­le­jo­wa­nie Księ­stwa War­szaw­skie­go i Kró­le­stwa Kon­gre­so­we­go ze szko­dą dla in­nych za­bo­rów, nad­mier­ną roz­bu­do­wę dzie­jów po­li­tycz­nych, a zba­ga­te­li­zo­wa­nie hi­sto­rii oby­cza­jów. W pa­rze z tym szły licz­ne po­wtó­rze­nia w tek­ście oraz po­mył­ki rze­czo­we, ze­sta­wio­ne skru­pu­lat­nie przez re­cen­zen­ta19.

Po sześć­dzie­się­ciu la­tach, w cza­sie któ­rych pro­wa­dzo­no in­ten­syw­ne ba­da­nia nad wie­kiem XIX, li­stę tych uste­rek by­li­by­śmy w sta­nie znacz­nie po­mno­żyć, a dość ka­pry­śnie przez Brück­ne­ra ze­sta­wio­ną bi­blio­gra­fię (za­mknię­tą no­ta­be­ne na 1935 r.) co naj­mniej po­tro­ić. Do me­ry­to­rycz­nych za­rzu­tów Ste­fa­na Kie­nie­wi­cza do­rzu­cić zaś mo­że­my sta­tycz­ne na ogół przed­sta­wie­nie spo­łecz­ne­go tła kul­tu­ry czy po­mi­nię­cie pol­skie­go ży­cia po­li­tycz­ne­go na prze­ło­mie XIX i XX stu­le­cia, zwłasz­cza tych jego nur­tów, któ­re obej­mo­wa­ły eman­cy­pu­ją­ce się kla­sy i war­stwy spo­łecz­ne: chłop­stwo (ruch lu­do­wy) oraz kla­sę ro­bot­ni­czą (ruch so­cja­li­stycz­ny).

Nie po­ra­dzi­li so­bie z XIX stu­le­ciem tak­że au­to­rzy da­le­ko póź­niej od Brück­ne­ra czy Wa­sy­lew­skie­go wy­da­nych syn­tez dzie­jów kul­tu­ry, od Bog­da­na Su­cho­dol­skie­go (I wyd. – 1980 r.) po­czy­na­jąc, a na Ma­rii Bo­guc­kiej (Dzie­je kul­tu­ry pol­skiej do 1918 roku, Wro­cław 1987) i Oby­cza­jach w Pol­sce. Od śre­dnio­wie­cza do cza­sów współ­cze­snych (pod red. A. Chwal­by, War­sza­wa 2004) koń­cząc. W żad­nym z wy­mie­nio­nych po­wy­żej dzieł nie spo­tka­my zresz­tą ani jed­ne­go po­wo­ła­nia się na ja­ką­kol­wiek z prac Wa­sy­lew­skie­go. Co wię­cej, nie znaj­du­je­my ich też w bi­blio­gra­fiach. Dwu­to­mo­we kom­pen­dium Li­te­ra­tu­ra pol­ska. Prze­wod­nik en­cy­klo­pe­dycz­ny (1985) wy­mie­nia ja­kieś pra­ce Wa­sy­lew­skie­go tyl­ko w czę­ści bi­blio­gra­ficz­nej i je­dy­nie wów­czas, gdy jest mowa o mia­stach, w któ­rych pro­wa­dził swą dzia­łal­ność li­te­rac­ką (Lwów, Po­znań, Opo­le), czy o cza­so­pi­smach, z któ­ry­mi współ­pra­co­wał („Odra”, „Pa­mięt­nik Li­te­rac­ki” i inne).

A prze­cież za­raz po Paź­dzier­ni­ku wy­da­no cały sze­reg jego prac, i to w na­kła­dach dziś dla nas wręcz astro­no­micz­nych, bo się­ga­ją­cych od 10 do 20 tys. eg­zem­pla­rzy. Tyl­ko w la­tach 1957-1958 wzno­wio­no m.in. na­stę­pu­ją­ce zbio­ry ese­jów: U księż­nej pani, Ro­mans pra­bab­ki, O mi­ło­ści ro­man­tycz­nej, Du­cis­sa Ku­ne­gun­da, Klasz­tor i ko­bie­ta, Na koń­cu ję­zy­ka, Nie­za­pi­sa­ny stan służ­by, Pod ko­pu­łą Osso­li­neum, czy wresz­cie Na dwo­rze kró­la Sta­sia. An­drzej Za­hor­ski pi­sał, iż ostat­ni król Pol­ski jawi się w książ­kach Wa­sy­lew­skie­go „(…) jako wład­ca lek­ko­myśl­ny, kru­chy, trwo­nią­cy pie­nią­dze na bła­host­ki, nie po­sia­da­ją­cy umie­jęt­no­ści ste­ro­wa­nia pań­stwem, a rów­no­cze­śnie zna­ko­mi­ty me­ce­nas, o wspa­nia­łych osią­gnię­ciach w dzie­dzi­nie kul­tu­ry”20. Sło­wem – naj­lep­szy mi­ni­ster kul­tu­ry w na­szych dzie­jach. Być może ze wzglę­du na kul­tu­ral­ne za­słu­gi Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta nie cy­to­wał Wa­sy­lew­skie­go tak bar­dzo nie­na­wi­dzą­cy kró­la Je­rzy Ło­jek.

Nie miał prze­to ra­cji An­drzej Za­hor­ski, pi­sząc: „Sze­ro­ko i chęt­nie były cy­to­wa­ne po­pu­lar­ne książ­ki Sta­ni­sła­wa Wa­sy­lew­skie­go”21. Choć ucho­dzi za wy­bit­ne­go znaw­cę pol­skie­go ro­man­ty­zmu, i to tak da­le­ce, iż je­den z kry­ty­ków na­pi­sał, iż Ży­cie pol­skie w XIX wie­ku to wła­ści­wie Pol­ska epo­ki Mic­kie­wi­cza, współ­cze­śni nam ba­da­cze tej epo­ki li­te­rac­kiej wy­da­ją się go nie do­strze­gać. Da­rem­nie by więc szu­kać na­zwi­ska Wa­sy­lew­skie­go w mi­nien­cy­klo­pe­diach po­świę­co­nych Mic­kie­wi­czo­wi czy Sło­wac­kie­mu. Nie po­ja­wia się on tak­że w za­ry­sie Ro­man­tyzm (1997), pió­ra Ali­ny Wit­kow­skiej i Ry­szar­da Przy­byl­skie­go, ani w pra­cy Ma­rii Ja­nion i Ma­rii Żmi­grodz­kiej, Ro­man­tyzm, i hi­sto­ria (1978). Do­stoj­ny Słow­nik li­te­ra­tu­ry pol­skiej XIX wie­ku (1985) ogra­ni­czył się do za­czerp­nię­cia z Wa­sy­lew­skie­go jed­ne­go cy­ta­tu o sztam­bu­chach22.

To po­mi­ja­nie Wa­sy­lew­skie­go Je­rzy Po­śpiech tłu­ma­czy na róż­ne spo­so­by. Dał się po­znać jako znaw­ca doby oświe­ce­nia, po­nie­waż pra­ce na ten te­mat pu­bli­ko­wał tak­że zbior­czo, w ko­lej­nych książ­kach, a więc jako po­zy­cje zwar­te, czę­sto zresz­tą wzna­wia­ne. Na­to­miast ese­je do­ty­czą­ce ro­man­ty­zmu nig­dy nie do­cze­ka­ły się zbio­ro­wych pu­bli­ka­cji. Po­zo­sta­ją po­roz­rzu­ca­ne po róż­nych cza­so­pi­smach. Ale prze­cież nie da się tego po­wie­dzieć o Ży­ciu pol­skim. w któ­rym przed­sta­wi­cie­le ro­man­ty­zmu zaj­mu­ją tak wie­le miej­sca. Bar­dziej waż­ną wy­da­je się inna przy­czy­na wy­mie­nia­na przez Po­śpie­cha, a mia­no­wi­cie pro­gra­mo­we uni­ka­nie ujęć syn­te­tycz­nych na­wet wte­dy, gdy sam ty­tuł pu­bli­ka­cji do­ma­gał się tego lub za­po­wia­dał. Tym­cza­sem Wa­sy­lew­ski „(…) ani razu nie po­ku­sił się, czy nie od­wa­żył, na syn­te­tycz­ne opra­co­wa­nie, na ja­kąś glo­bal­ną, ca­ło­ścio­wą pró­bę oce­ny do­ko­nań pol­skich ro­man­ty­ków”. Nie bę­dąc przy­go­to­wa­ny do ja­kichś gwał­tow­nych od­kryć hi­sto­rycz­no­li­te­rac­kich „(…) świa­do­mie ucie­kał w zna­ny mu świat bi­blio­gra­fii, oby­cza­jo­wo­ści i sen­sa­cji, miast wziąć do ręki tek­sty i do­ko­ny­wać ana­liz czy in­ter­pre­ta­cji”. Przede wszyst­kim trosz­czył się o to, aby „(…) od­bior­ca jego tek­stów nie utru­dził się za­nad­to, by miał je­dy­nie przy­jem­ność, za to bar­dzo kul­tu­ral­ną i wy­twor­ną”. Dla­te­go stro­nił „od wy­po­sa­ża­nia pu­bli­ka­cji w tre­ści o cięż­szym ła­dun­ku i znacz­niej­szych ko­rzy­ści na­uko­wych”. „Moż­na w tym miej­scu wes­tchnąć z ża­lem – pi­sze Po­śpiech – i do­dać «szko­da», gdyż prze­ja­wiał wy­raź­ne skłon­no­ści do prac hi­sto­rycz­no – i kry­tycz­no­li­te­rac­kich”23 Są­dzę, że dziś może nie wszyst­ko by Wa­sy­lew­ski zro­zu­miał z uczo­nych roz­wa­żań współ­cze­snych nam znaw­ców ro­man­ty­zmu i z po­ko­rą po­pro­sił o wy­ja­śnie­nie ta­kich po­jęć jak „trau­ma” czy „pa­ra­dyg­mat ro­man­tycz­ny”.

Mar­ta Pi­wiń­ska uszczy­pli­wie pi­sze o jego uwa­gach na te­mat mi­ło­ści ro­man­tycz­nej, że brzmią dziś „na­iw­nie i fał­szy­wie”. Wy­wo­dy Wa­sy­lew­skie­go po­rów­nu­je do pro­tek­cjo­nal­ne­go po­kle­py­wa­nia ro­man­ty­ków po ra­mie­niu, „ni­czym do­bry stry­ja­szek Ra­dost pan­nę Anie­lę”, co z ko­lei Po­śpiech uwa­ża za sąd zdaw­ko­wy i na pew­no krzyw­dzą­cy24.

O ile „pierw­szą amne­stię” Sta­ni­sła­wa Wa­sy­lew­skie­go przy­niósł prze­łom paź­dzier­ni­ko­wy, to na­stęp­na przy­szła wraz z od­zy­ska­niem su­we­ren­no­ści, a więc po 1989 r. Już 12 grud­nia te­goż roku od­by­ła się se­sja na­uko­wa w Opo­lu, po­świę­co­na jego ży­ciu i twór­czo­ści. Jej wy­ni­ki zo­sta­ły opu­bli­ko­wa­ne w 1991 r. Wa­sy­lew­skie­mu tak­że po­świę­co­no spe­cjal­ny nu­mer „Kwar­tal­ni­ka Opol­skie­go” (nr 4 z 1994 r.). Uka­za­ły się rów­nież od­dziel­ne pu­bli­ka­cje, żeby wy­mie­nić choć­by bro­szu­rę Ada­ma Wier­ciń­skie­go Dys­kret­ny eru­dy­ta (O pi­sar­stwie Sta­ni­sła­wa Wa­sy­lew­skie­go) (Opo­le 2003).

We Wstę­pie przy­to­czy­li­śmy wie­le kry­tycz­nych uwag o książ­ce Wa­sy­lew­skie­go. War­to wszak­że przy­po­mnieć, iż przez ostat­nie pół­wie­cze ba­da­nia nad XIX stu­le­ciem po­su­nę­ły się ol­brzy­mi­mi kro­ka­mi na­przód. Na wie­lu od­cin­kach zo­sta­ła stwo­rzo­na jego nowa wi­zja, po­zo­sta­ją­ca w zro­zu­mia­łej sprzecz­no­ści z tym, co był pi­sał au­tor Ro­man­su pra­bab­ki – w zro­zu­mia­łej, gdyż po­stęp na­uki z re­gu­ły dez­ak­tu­ali­zu­je na­wet te osią­gnię­cia na­uko­we mi­nio­nych ba­da­czy, dzię­ki któ­rym ów po­stęp był moż­li­wy. Każ­de po­ko­le­nie uczo­nych może bo­wiem po­wtó­rzyć, pa­ra­fra­zu­jąc Asny­ka: „i na­sze gwiaz­dy, o ba­da­cze mło­dzi, w ciem­no­ściach po­ga­sną znów”25.

W tych wa­run­kach ro­dzi się oczy­wi­ście py­ta­nie, czy na­le­ży wzna­wiać pra­ce na­uko­we, któ­re nie od­po­wia­da­ją już ak­tu­al­ne­mu sta­no­wi ba­dań, czy nie bę­dzie to dez­orien­to­wa­ło współ­cze­sne­go czy­tel­ni­ka, dla któ­re­go Wa­sy­lew­ski może sta­no­wić bez­sprzecz­ny au­to­ry­tet. Nie ulę­kli się tego nie­bez­pie­czeń­stwa wy­daw­cy „Bi­blio­te­ki Kla­sy­ków Hi­sto­rio­gra­fii”, jak rów­nież kla­sy­ków na­szej wie­dzy o li­te­ra­tu­rze, dzieł Sta­ni­sła­wa Pi­go­nia czy Ju­liu­sza Kle­ine­ra, a się­ga­jąc do wcze­śniej­szych ge­ne­ra­cji – Wil­hel­ma Bruch­nal­skie­go, Igna­ce­go Chrza­now­skie­go lub Sta­ni­sła­wa Tar­now­skie­go. Wszyst­kie te pra­ce, mimo że czę­ścio­wo zdy­stan­so­wa­ne przez póź­niej­szy po­stęp ba­dań, sta­no­wią nadal ży­wot­ną i cen­ną część na­sze­go dzie­dzic­twa kul­tu­ro­we­go, wcho­dzą do zło­te­go skarb­ca pol­skiej hu­ma­ni­sty­ki, któ­ry mamy obo­wią­zek za­cho­wy­wać w trwa­łej pa­mię­ci po­ko­leń. To samo da się rów­nież po­wie­dzieć i o Ży­ciu pol­skim w XIX wie­ku. Po uka­za­niu się pierw­sze­go wy­da­nia re­cen­zen­ci, nie za­my­ka­jąc już wów­czas oczu na róż­no­ra­kie bra­ki, luki i po­tknię­cia tej syn­te­zy, cie­szy­li się z po­ja­wie­nia na ryn­ku księ­gar­skim dzie­ła, w któ­rym każ­dy mógł zna­leźć je­śli nie przy­dat­ne, to na pew­no in­te­re­su­ją­ce in­for­ma­cje. Książ­ki sta­no­wią­cej poza wszyst­kim in­nym przed­nią lek­tu­rę. Dziś, gdy pra­ca Wa­sy­lew­skie­go zo­sta­je po­wtór­nie wy­da­na, jej czy­ta­niu win­na to­wa­rzy­szyć świa­do­mość, iż mamy do czy­nie­nia z dzie­łem po­wsta­łym przed pra­wie sześć­dzie­się­ciu laty, uwa­run­ko­wa­nym ów­cze­snym sta­nem wie­dzy i to­wa­rzy­szą­cy­mi mu ho­ry­zon­ta­mi ba­daw­czy­mi. Pi­sa­nym w cza­sach, gdy hi­sto­ry­cy li­te­ra­tu­ry sta­ra­li się pi­sać atrak­cyj­nie i w spo­sób zro­zu­mia­ły nie tyl­ko dla wą­skie­go krę­gu fa­chow­ców.

UWAGI WYDAWNICZE

Wszel­kie wzno­wie­nia opie­ra­ją się zwy­kle na ostat­nich wy­da­niach, ja­kie uka­za­ły się za ży­cia au­to­ra. W tym przy­pad­ku jest to nie­moż­li­we, po­nie­waż Ży­cie pol­skie… po raz pierw­szy wy­szło bli­sko 10 lat po śmier­ci Sta­ni­sła­wa Wa­sy­lew­skie­go. Mu­szę się prze­to ogra­ni­czyć do omó­wie­nia zmian, ja­kie wpro­wa­dzi­li­śmy do po­przed­nie­go wy­da­nia, któ­re za­wdzię­cza­my wy­bit­ne­mu znaw­cy dzie­jów kul­tu­ry (zwłasz­cza te­atru) XIX stu­le­cia, edy­to­ro­wi wie­lu pa­mięt­ni­ków – Zbi­gnie­wo­wi Ja­błoń­skie­mu (1926-1984). Tak więc w ślad za uwa­ga­mi re­cen­zen­tów wy­da­nia z 1962 r. usu­nę­li­śmy wy­tknię­te przez nich błę­dy w tek­ście po­zo­sta­wio­nym przez Wa­sy­lew­skie­go. Ob­szer­ne przy­pi­sy, spo­rzą­dzo­ne przez Ja­błoń­skie­go, zo­sta­ły uzu­peł­nio­ne o daty uro­dzin i śmier­ci wie­lu wy­stę­pu­ją­cych w nich po­sta­ci. Po­dob­nie w in­dek­sie przy licz­nych na­zwi­skach do­da­li­śmy, tam gdzie to było moż­li­we do usta­le­nia, imio­na ich po­sia­da­czy. Zo­stał po­nad­to usu­nię­ty spo­rzą­dzo­ny przez Wa­sy­lew­skie­go Ka­len­darz wy­da­rzeń XIX wie­ku. Do­pro­wa­dzo­ny tyl­ko do 1880 r. za­wie­rał bo­wiem spo­ro błę­dów i opusz­czeń. W ni­niej­szym wy­da­niu po­mi­nię­to tak­że w znacz­nej mie­rze nie­ak­tu­al­ną przed­mo­wę z 1962 r., pió­ra Zbi­gnie­wa Ja­błoń­skie­go.

Ja­błoń­ski nadał wła­ści­we brzmie­nie wie­lu cy­ta­tom z po­ezji, utwo­rów dra­ma­tycz­nych i pro­zy li­te­rac­kiej, przy­ta­cza­nych, jak pi­sze, przez au­to­ra z „dość dużą swo­bo­dą” (a więc nie­ści­śle). Więk­szo­ści cy­ta­tów, za­czerp­nię­tych z pa­mięt­ni­ków czy tak zwa­nej li­te­ra­tu­ry przed­mio­tu, Ja­błoń­ski nie po­rów­nał jed­nak z ory­gi­na­ła­mi. Po­wo­łał się przy tym na opi­nię sa­me­go Wa­sy­lew­skie­go, któ­ry uprze­dzał lo­jal­nie czy­tel­ni­ka, iż wy­mie­nia­nie wszyst­kich wy­ko­rzy­sta­nych źró­deł i opra­co­wań uwa­ża za nie­ce­lo­we i wręcz nie­po­trzeb­ne. Szko­da by­ło­by na to pa­pie­ru. Ro­dzi się zresz­tą po­dej­rze­nie, iż Wa­sy­lew­ski, od­cię­ty w Opo­lu od więk­szych bi­blio­tek i po­zba­wio­ny wła­sne­go księ­go­zbio­ru, spo­rą część tych cy­ta­tów przy­ta­czał z… pa­mię­ci, oczy­wi­ście czę­sto je prze­krę­ca­jąc. Po­dob­nie zresz­tą zwy­kli po­stę­po­wać Alek­san­der Brück­ner i Jan Sta­ni­sław By­stroń. Dla­te­go też choć za­rów­no Dzie­je kul­tu­ry pol­skiej, jak i Dzie­je oby­cza­jów w daw­nej Pol­sce były pa­ro­krot­nie po 1945 r. wzna­wia­ne, w żad­nym z nich nie sko­la­cjo­no­wa­no cy­ta­tów źró­dło­wych z ory­gi­na­ła­mi. Wy­ma­ga­ło­by to zresz­tą ogro­mu cza­su, o czym sam się do­wod­nie prze­ko­na­łem, po­rów­nu­jąc cy­ta­ty przy­ta­cza­ne przez Wła­dy­sła­wa Ło­ziń­skie­go (Pra­wem i le­wem… Ży­cie pol­skie w daw­nych wie­kach) z ory­gi­nal­ny­mi wy­da­nia­mi od­po­wied­nich tek­stów.

Ja­nusz Ta­zbir

Od autora

My­śla­łem o ta­kiej książ­ce od lat. Bo­bru­jąc w do­ku­men­tach i pa­mięt­ni­kach, prze­bie­ga­łem pod ką­tem ży­cia oby­cza­jo­we­go roz­licz­ne, od­le­głe od sie­bie dzie­dzi­ny hi­sto­rii po­li­tycz­nej, po­lo­ni­sty­ki, hi­sto­rii sztu­ki, kra­jo­znaw­stwa. Cie­ka­wi­ły mnie spra­wy za­zwy­czaj nie in­te­re­su­ją­ce na­ukow­ców na­szych. Hi­sto­ria kul­tu­ry oby­cza­jo­wej trak­to­wa­na jest u nas z lek­ce­wa­że­niem, spy­cha­na na ostat­ni plan, nie­god­na za­in­te­re­so­wań sza­nu­ją­ce­go się ba­da­cza dzie­jów. Nie ma swych adep­tów i znaw­ców, tym mniej me­to­dy­ków. Mie­wa­li­śmy i mamy dziś zna­ko­mi­tych mniej i wię­cej syn­te­ty­ków na­szej kul­tu­ry – brak nam fa­cho­wych znaw­ców re­aliów jej oby­cza­ju. Pod tym wzglę­dem za­słu­gu­je­my za­iste na mia­no Fran­cu­zów Pół­no­cy.

Am­bi­cją moją było za­wsze gro­ma­dze­nie ta­kich ka­mycz­ków re­aliów skła­da­ją­cych ob­raz ca­ło­ści po­tocz­ne­go ży­cia. Waż­ne, uro­czy­ste wy­da­rze­nia sta­ra­łem się na­świe­tlić cho­ciaż­by aneg­do­tą, któ­ra w mo­ich opo­wia­da­niach była waż­niej­sza niż do­ku­ment z pie­czę­cia­mi.

Ob­fi­te trud­no­ści na­strę­czał au­to­ro­wi ol­brzy­mi za­kres te­ma­tu: Ży­cie pol­skie w XIX wie­ku. Jak­że ela­stycz­ny i da­le­ko­sięż­ny! Ogar­nąć wy­pa­da okiem ogrom zja­wisk kul­tu­ral­nych, spo­łecz­nych, po­tocz­nych, zaj­rzeć do po­li­ty­ki, szkol­nic­twa i pra­sy, prze­wer­to­wać li­te­ra­tu­rę pięk­ną, od­wie­dzić sa­lo­ny i cha­łu­py, hra­bi­ny i ba­bi­ny, szu­ler­nie, fa­bry­ki, dy­li­żan­se, lo­ko­mo­ty­wy, za­py­tać o zda­nie ar­chi­tek­tów, po­etów, kom­po­zy­to­rów – i co kto chce i co kto nie chce.

Je­śli po­wio­dło się au­to­ro­wi na­zna­czyć choć w przy­bli­że­niu gra­ni­ce te­ma­tu, ze­sta­wić ha­sła naj­waż­niej­sze, wska­zać lu­dzi czo­ło­wych w do­brym czy złym sen­sie – to mu wy­star­czy. Zda­je on so­bie spra­wę, że o wy­czer­pa­niu, po­głę­bie­niu i de­fi­ni­tyw­nym uję­ciu za­gad­nień nie mo­gło być mowy. Pię­ciu lu­dzi trze­ba by, nie jed­ne­go dy­le­tan­ta, któ­ry, jak za­wsze, dbał i tu przede wszyst­kim o czy­tel­ni­ka, ła­twe uję­cie, o za­in­te­re­so­wa­nie go po­wa­bem opo­wia­da­nia z oczy­wi­stą szko­dą dla my­ślo­we­go po­głę­bie­nia, cier­pli­wej ana­li­zy i kry­ty­ki.

I jesz­cze jed­no. Ła­twiej było Wła­dy­sła­wo­wi Ło­ziń­skie­mu czy Ja­no­wi Sta­ni­sła­wo­wi By­stro­nio­wi uj­mo­wać ży­cie pol­skie w daw­nych wie­kach, sko­ro to­czy­ło się ono utar­tą, mało zmien­ną ko­le­iną, obej­mu­jąc je­dy­nie war­stwy rzą­dzą­ce, któ­re je two­rzy­ły i nada­wa­ły kie­ru­nek. Trud­niej bez po­rów­na­nia po­chwy­cić w pa­ra­gra­fy i ha­seł­ka ży­wot po­tocz­ny stu­le­cia po nich na­stę­pu­ją­ce­go. Stu­le­cia, któ­re było bun­tem i eks­plo­zją nie­ustan­ną, a we wszyst­kich dzie­dzi­nach ży­cia „po­trzą­sa­ło no­wo­ści kwia­tem”, na każ­dym polu spro­wa­dza­jąc nowe zja­wi­ska, na­wy­ki, wy­stęp­ki, wy­na­laz­ki. A jesz­cze ży­cie na­ro­du wy­rzu­co­ne­go z mapy świa­ta, nie do­pusz­czo­ne­go do sto­łu ob­rad, zmu­szo­ne­go żyć i pra­co­wać w pod­zie­miu, w se­kre­cie.

Wie­dząc, że nie spro­sta za­da­niu sen­su stric­to, sta­rał się au­tor na­świe­tlić każ­de z za­gad­nień ja­kimś szcze­gó­li­kiem no­wym czy cy­ta­tem do­tych­czas czę­sto nie za­uwa­żo­nym lub za­po­mnia­nym, a zdo­był spo­rą ich garść dzię­ki wie­lo­let­nim po­szu­ki­wa­niom. Miał w Po­zna­niu całe teki za­pi­sków, „fi­szek”, ry­cin, do­ty­czą­cych tego te­ma­tu. Uwa­ża­jąc, że w epo­ce ra­dia, kina i nie­cier­pli­we­go tem­pa ży­cia na­le­ży użyć mi­ni­mum słów przy mak­si­mum ilu­stra­cji, gro­ma­dził nie tyl­ko no­tat­ki z lek­tu­ry, lecz i gra­fi­ki do­ty­czą­ce. Star­czy­ło­by ma­te­ria­łu na czte­ry tomy w We­gne­row­skich Cu­dach Pol­ski.

Cały za­sób (wraz z ośmio­ty­sięcz­ną bi­blio­te­ką) dia­bli wzię­li. Po­czą­tek dało ge­sta­po, prze­trzą­sa­jąc miesz­ka­nie au­to­ra na­za­jutrz chy­ba po wkro­cze­niu Niem­ców do Po­zna­nia, ruj­na­cji do­koń­czy­li ro­da­cy, pa­ląc w pie­cu rę­ko­pi­sa­mi, roz­wle­ka­jąc skwa­pli­wie na han­del bez­cen­ne książ­ki. Od­bu­do­wa po woj­nie była więc tyl­ko w drob­nej czą­st­ce moż­li­wa. Za­czą­łem ją we Lwo­wie, ko­rzy­sta­jąc z za­so­bów Osso­li­neum, koń­czyć wy­pa­dło na Opolsz­czyź­nie, z dala od bi­blio­tek i więk­szych wy­po­ży­czal­ni. Stąd ułam­ko­wy, nie wy­star­cza­ją­cy stan wie­lu, prze­wie­lu ustę­pów.

W wy­kła­dzie, prze­zna­czo­nym dla szer­szych sfer czy­tel­ni­czych, nie po­czu­wa się au­tor do od­stra­sza­ją­ce­go je obo­wiąz­ku po­da­wa­nia tzw. li­te­ra­tu­ry przed­mio­tu. Szko­da by­ło­by pa­pie­ru na wy­ka­zy ty­tu­łów i źró­deł, jak i – co waż­niej­sze – na po­wo­ły­wa­nie się na au­to­rów in­nych, nie­raz do­słow­nie przy­ta­cza­nych, bez po­da­nia źró­dła. Zda­rza się to po­wo­ły­wa­nie chy­ba wy­jąt­ko­wo.

Wo­la­łem uży­czyć miej­sca in­nej, po­ży­tecz­niej­szej, jak są­dzę, ru­bry­ce. Jest nią  k a l e n d a r z z d a r z e ń. Chro­no­lo­gicz­ne ze­sta­wie­nie fak­tów prze­róż­nych w ob­rę­bie lat 1800-1880, nie­współ­mier­nych, czę­sto wprost zda­wa­ło­by się bła­hych. Spis do­ko­nań, za­mie­rzeń, czy­nów, nie tyl­ko ma­rzeń o czy­nie. Ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem zda­rzeń w ska­li świa­to­wej – więk­szej, mniej­szej lub zgo­ła ma­lut­kiej. Ma­sze­ru­ją­ce w or­dyn­ku, rok za ro­kiem, mie­siąc za mie­sią­cem, ba, dzień za dniem – o ile to było ko­niecz­ne lub moż­li­we – fak­ty, po pro­stu de­fi­la­da do­ko­nań i klęsk, zdo­by­czy i strat: a tu za­ło­że­nie waż­ne­go przed­się­bior­stwa lub oświe­tle­nia ulic po raz pierw­szy, a tam waż­ne uro­dzi­ny lub odej­ście, ge­ne­za waż­ne­go dzie­ła sztu­ki czy prze­my­słu, bi­twa wy­gra­na-prze­gra­na – już sa­mym za­ska­ku­ją­cym, nie­ocze­ki­wa­nym są­siedz­twem mnie sa­me­go uczy­ły i za­dzi­wia­ły, więc tu­szę: za­cie­ka­wią też ła­ska­we­go czy­tel­ni­ka.

To już nie jest zwy­czaj­ny ka­len­darz. Bo te wszyst­kie daty, wie­ści o klę­skach-zwy­cię­stwach, te po­chleb­ne czy ką­śli­we uję­cia łą­czą się. I wszyst­ko jed­no, kto je wy­ra­ża, do­ku­ment urzę­do­wy czy aneg­do­ta bła­ha, syk nie­na­wi­ści lub za­chwyt czę­sto kre­dy­to­wa­ny – spły­wa­ją one w opo­wieść o nie­znu­żo­nym wy­sił­ku wszyst­kich warstw i klas, o mocy i chę­ci trwa­nia.

Sta­ni­sław Wa­sy­lew­ski

ROZDZIAŁ PIERWSZYJeszcze Polska nie umarła

Na­jazd no­wych po­jęć i wy­ra­zów. – Wiek pary i elek­trycz­no­ści. – Ro­dzi się idea na­ro­do­wo­ści. – Ko­lę­da ce­men­tem na­ro­do­wo­ści. – Nowy czyn­nik spo­łecz­ny: opi­nia pu­blicz­na. – Zmia­ny i prze­su­nię­cia w ustro­ju spo­łecz­nym. – Chłop wy­szedł naj­go­rzej. – Gro­ma­da tę­pych oczu i po­kor­nych kar­ków. – Z ojca na syna. – Ter­ror ro­dzi­ców wo­bec dzie­ci. – Brud i za­duch obo­wią­zu­ją. – Naj­po­pu­lar­niej­szy, a więc bez­i­mien­ny. – „Wszy­scy lu­dzie wol­ni są brać­mi”. – Gre­cjo-Pol­ska ge­ne­ra­la Dą­brow­skie­go. – Jesz­cze Pol­ska nie umar­ła!… – Pieśń i słow­nik – Wy­bic­ki i Lin­de. – Oj­czy­zna ukry­ta w sta­rej księ­dze. – Wstrzy­mał Słoń­ce – ru­szył Zie­mię! – Gdy­by Sło­wia­nie chcie­li się zjed­no­czyć.

Na­jazd no­wych po­jęć i wy­ra­zów

Po­ko­le­nie wy­cho­wy­wa­ne i wzro­słe na droż­dżach fi­lo­zo­fii ra­cjo­na­li­stycz­nej wie­ku oświe­ce­nia, je­śli na­wet mia­ło dużo ocho­ty na przy­ję­cie no­wi­nek wie­ku ro­man­ty­zmu, na­tra­fia­ło na trud­no­ści zu­peł­nie za­sad­ni­czej na­tu­ry. Na prze­szko­dzie sta­wał tłum no­wych po­jęć, okre­śleń, sta­no­wią­cych trud­ny do zgry­zie­nia orzech.

Nie tak daw­no, przed 50 za­le­d­wie laty, do­ko­na­ła się była jed­na re­wo­lu­cja, ist­ny prze­wrót w tej dzie­dzi­nie. Na gru­zach cu­dac­kiej, zma­ka­ro­ni­zo­wa­nej do cna ciem­no­ty sa­skiej – wy­kwit­nął ja­sny i mło­dzień­czy, oświe­co­ny ję­zyk, o tylu nowo brzmią­cych ter­mi­nach i wy­ra­że­niach, że brat sar­ma­ta z po­cząt­ku ani w ząb nie ro­zu­miał, co mówi doń wy­fra­czo­ny he­rold no­wych idei w pe­ru­ce, ba, na­wet nie za­wsze poj­mo­wał, co pi­sze ksią­żę bi­skup Igna­cy Kra­sic­ki! Wy­cho­wan­ków szkół je­zu­ic­kich, tre­so­wa­nych w kunsz­tow­nym słow­nic­twie ba­ro­ku, ra­zi­ła ja­sna cel­ność i pro­sto­ta osiem­na­sto­wie­cza. I le­d­wie to wszyst­ko we­szło jako tako w obieg po­tocz­ny, le­d­wie za­czę­ło kost­nieć w kon­we­nans, ko­mu­nał, tru­izm – przy­szła nowa in­wa­zja, na­jazd zgo­ła in­nych a rów­nie ob­cych no­wi­nek; krą­żyć po­czy­na­ją w pra­sie, w wier­szach i roz­mo­wach po­wie­dzon­ka zu­peł­nie już nie­okrze­sa­ne, urą­ga­ją­ce ja­sno­ści. Na­wet wy­so­ce ukształ­ce­ni lu­dzie, chlu­by na­uki pol­skiej, nie wa­ha­ją się pro­te­sto­wać prze­ciw: „pło­dom spodlo­ne­go nie­wia­do­mo­ścią umy­słu”, prze­ciw „wy­wie­trza­łym du­bom pro­stac­twa” (Jan Śnia­dec­ki).

A tym­cza­sem te „duby sma­lo­ne” za­miast za­ni­kać, obej­mu­ją co­raz szer­sze krę­gi zwo­len­ni­ków wśród mło­dzie­ży. Już nie tyl­ko po­eci; szer­mu­ją no­wym ję­zy­kiem po­li­ty­cy, mów­cy, aka­de­mi­cy na sa­lach wy­kła­do­wych uni­wer­sy­te­tów, spi­skow­cy i człon­ko­wie taj­nych związ­ków, pod­cho­rą­żo­wie i ak­to­rzy na te­atrach pana Osiń­skie­go1.

Ję­zyk mło­dych jest mową „moc­nych wzru­szeń i gwał­tow­nych na­mięt­no­ści”, gar­dzi on przed­wczo­raj­szą „skar­la­łą i bez­kr­wi­stą” gro­ma­dą po­jęć, któ­rym brak czu­cia i uczu­cia, po­jęć tak wy­ja­ło­wia­łych, że nie są zdol­ne do bu­dze­nia sil­niej­szych wra­żeń. Mło­dość, tę­ży­znę, przy­szłość zna­leźć moż­na tyl­ko w no­wym obo­zie.

Krok za kro­kiem ustę­po­wać musi i pod­da­wać się sa­lo­no­wa, per­fu­mo­wa­na mowa lu­dzi „roz­sąd­nych, umie­ją­cych miar­ko­wać mowę i ru­chy swo­je” wraz z ich pseu­do­kla­sycz­ną li­te­ra­tu­rą. Już sam dźwięk no­wych wy­ra­żeń bu­dzi dresz­cze roz­kosz­ne w słu­cha­czach. Już sama bu­do­wa zdań i ich szyk emo­cjo­nu­je.

Ja­kież to po­ję­cia, ja­kie sko­ja­rze­nia?

Czło­wiek ob­da­rzo­ny moc­nym uczu­ciem – uża­la się szu­ka­ją­cy zło­te­go środ­ka Ka­zi­mierz Bro­dziń­ski – tyl­ko w gwał­tow­nych żą­da­niach zna­leźć może swój ży­wioł!

– Wy, mło­dzi, je­ste­ście ludź­mi ogni­stej wy­obraź­ni, na­mięt­ne­go cha­rak­te­ru!

– Tak, po trzy­kroć tak – od­po­wia­da­ją mu ro­man­ty­cy mło­dzi, tę­sk­nią­cy przede wszyst­kim do zna­le­zie­nia od­po­wied­nie­go uj­ścia dla swych na­mięt­no­ści.

I oto mamy pierw­sze mod­ne wy­ra­że­nie, nie scho­dzą­ce z ust mło­de­go po­ko­le­nia. Oni wszyst­ko czy­nią „na­mięt­nie”: faj­ki palą na­mięt­nie, tań­czą wal­ca na­mięt­nie, czy­ta­ją po­ezję Mic­kie­wi­cza na­mięt­nie. Tego sa­me­go Mic­kie­wi­cza, w któ­rym „lada słów­ko obo­jęt­ne obu­dza­ło wzru­sze­nie na­mięt­ne”. I da­rem­nie sta­ry, oświe­co­ne­go stem­pla es­te­tyk Sta­ni­sław Kost­ka Po­toc­ki ostrze­ga, że na­le­ży za­cho­wać spo­kój w na­mięt­no­ści, bo roz­luź­nio­na sta­je się ka­zi­ciel­ką ide­ału. My mło­dzi ra­czej wo­li­my iść za lor­dem By­ro­nem, któ­re­go po­ezja jest „naj­dziel­niej­szym ob­ra­zem na­mięt­no­ści wie­ku XIX”. To praw­da, że „na­mięt­ność” nisz­czy rów­no­wa­gę spo­ko­ju we­wnętrz­ne­go czło­wie­ka i na­bie­ra stop­nio­wo na­czel­nej wła­dzy nad wolą czło­wie­ka. Niech nisz­czy! Gar­dzi­my wszel­ką rów­no­wa­gą czy umiar­ko­wa­niem w ru­chach, mo­wie, uczyn­kach. Żą­da­my swo­bo­dy w ży­ciu – i w te­atrze. „Pu­blicz­ność – woła mło­dziut­ki Jó­zef Ko­rze­niow­ski w r. 1823 – szu­ka moc­nych wzru­szeń, gwał­tow­nych na­mięt­no­ści, któ­rych te­atr an­giel­ski i nie­miec­ki tak ob­fi­cie do­star­cza”.

Pra­gnie­my żyć na co dzień w sta­nie cią­głej pod­nie­ty, w krę­gu ima­gi­na­cji, po­stę­po­wać we­dług na­tchnie­nia. Cóż to jest ima­gi­na­cja? – Jest to „moc umy­słu na­sze­go, któ­rą wi­dzi­my rze­czy nie­przy­tom­nie” – ob­ja­śnia czło­wiek sta­rej daty z prze­ką­sem. Ka­ja­ją­cy się spi­sko­wiec Wik­tor Helt­man2 oskar­ża przed sę­dzią śled­czym swą ima­gi­na­cję, któ­ra od r. 1819 uka­zy­wa­ła mu śmia­ło dą­że­nia wy­zwo­leń­cze in­nych na­ro­dów, wzy­wa­jąc do ich na­śla­do­wa­nia. Jako wy­ra­że­nie zna­la­zła sym­pa­tię do cza­su, gdy Aloj­zy Fe­liń­ski3 za­stą­pił ją wy­obraź­nią, któ­ra przy­ję­ła się po­wszech­nie.

Lu­dzie sta­re­go sty­lu nie­na­wi­dzą jej, prze­kli­na­ją na­wet. Ge­ne­rał Win­cen­ty Kra­siń­ski4 pi­sze w r. 1838 o swym je­dy­na­ku: „Ta prze­klę­ta ima­gi­na­cja u nie­go jest bar­dziej zwa­rio­wa­na jak u wszyst­kich, co ci znam. Pi­sze mi, że pra­cu­je, wo­lał­bym wnu­ka nad te wszyst­kie jego dru­ko­wa­ne po­tom­stwo!”.

Pra­gnie­my dzia­łać, pi­sać i mścić się w na­tchnie­niu. „Gdy chcę ma­lo­wać – woła Mic­kie­wicz – za cóż my­śli i na­tchnie­nia wy­glą­da­ją z wy­ra­zów jak zza krat wię­zie­nia?!”5. Ten sam Mic­kie­wicz, któ­ry wy­zna póź­niej: „Wiedz­cie, że dla po­ety jed­na tyl­ko dro­ga, w ser­cu szu­kać na­tchnie­nia i dą­żyć do Boga”6. – Sło­wac­ki zaś po­sta­wi u koń­ca swej dro­gi taką ul­tra­ro­man­tycz­ną tezę eko­no­micz­ną:

Ani rola, ni han­del, ni prac roz­dzie­le­nie

Nie jest źró­dłem bo­gac­twa kra­ju,

Lecz – na­tchnie­nie7.

Jest jesz­cze kil­ka ulu­bio­nych ha­se­łek-ko­mu­na­łów, któ­re ko­łu­ją w ję­zy­ku za­go­rzal­ców ro­man­ty­zmu. Daw­niej mógł czło­wiek za­go­rzeć od swę­du pie­ca, słoń­ca go­rą­ce­go – dziś go­rze­je od eg­zal­ta­cji, ima­gi­na­cji, od sza­łu na­ro­do­wo­ści i z roz­ko­szą po­pa­da w za­wrót gło­wy. Po­gar­dza ludź­mi umia­ru i zgo­dy: Ustąp­cie się, lu­dzie zgo­dy, pę­dzi za­pa­le­niec mło­dy!

Każ­da choć naj­drob­niej­sza o kra­ju prze­mo­wa

W oczach żar mu od­ra­dza i lica pło­mie­ni;

Two­rzy wnio­ski z słów bła­hych, cia­ło two­rzy z cie­ni.

Prze­wrot­na – za­wi­chrzo­na – bez­za­sad­na gło­wa –

Jed­nym sło­wem, lu­dzie zgo­dy

Za­pa­le­niec jest to mło­dy!8

Zna­my do­sko­na­le jed­no ha­sło sztan­da­ro­we, aż nad­to bo­le­śnie zna­my je. Wszak sta­nie się wy­wiesz­ką ide­ową dla ca­łe­go stu­le­cia, opła­ca­ne nie raz i nie dzie­sięć razy strasz­li­wym ha­ra­czem: ro­zum­ni sza­łem – nie zdo­ła­my jed­nak nig­dy po­jąć, jak wiel­ki ła­du­nek uczu­cio­wy tkwił już w sa­mym brzmie­niu wy­ra­zu. Szał roz­pa­lał w wy­obraź­ni mło­dych ja­kąś zwa­rio­wa­ną eks­ta­zę. W przeded­niu krwa­we­go sierp­nia 18319 je­den z ini­cja­to­rów tej re­wol­ty, czer­wo­ny ka­płan ks. Pu­ła­ski10, wo­łał z ka­zal­ni­cy w ko­ście­le Kar­me­li­tów: „Mło­dzież sza­łem wal­kę za­czę­ła, szał za­tem po­wi­nien ją był da­lej po­su­wać, bo dal­sza woj­na jest roz­wią­za­niem pierw­szej my­śli!”. Mło­dzi przyj­mą z dumą, gdy opo­zy­cja za­li­czy ich do szko­ły „sza­lo­nych”, bo sta­nę­li w jed­nym sze­re­gu z Bal­za­kiem i pa­nią Geo­r­ge Sand11 i pra­gną też zre­wol­to­wać umy­sły.

I jesz­cze jed­no ha­sło w po­tęż­nym uję­ciu we­szło w skład za­sad wia­ry na­ro­do­wej. Opo­wia­da Liszt: „…sie­dzie­li­śmy w trój­kę z Cho­pi­nem i jed­ną z wy­bit­nych dam Pa­ry­ża. Zwró­ci­ła się do mi­strza, z za­py­ta­niem, jak na­zwać dziw­ne uczu­cie za­war­te w jego kom­po­zy­cjach, jak­by po­pio­ły nie­zna­ne, za­mknię­te we wspa­nia­łych urnach z ala­ba­stru. Wzru­szo­ny Cho­pin od­po­wie­dział, że mógł­by to okre­ślić tyl­ko w oj­czy­stym ję­zy­ku. Bo ża­den inny na­ród nie po­sia­da wy­ra­że­nia rów­no­znacz­ne­go pol­skie­mu: żal…”. Wy­raz dziw­ny, o tak róż­nym zna­cze­niu i dziw­niej­szej jesz­cze fi­lo­zo­fii. Za­sto­so­wa­ny do wy­pad­ków 1831 r. wy­ra­ża całą po­ko­rę re­zy­gna­cji, pod­da­ją­cej się wy­ro­kom Opatrz­no­ści. Ale za­wie­ra też fer­ment ura­zy, wy­mów­ki, b u n t, pra­gnie­nie ze­msty, głu­chą groź­bę, drze­mią­cą na dnie ser­ca w ocze­ki­wa­niu od­we­tu. „Pol­ski żal” – to naj­lep­sze, zda­niem Lisz­ta, uję­cie w sło­wa mu­zy­ki Cho­pi­na.

Nowa fra­ze­olo­gia prze­ni­ka szyb­ko w obieg ży­cia po­tocz­ne­go. Nie za­wsze wszyst­kim zro­zu­mia­ła, czę­sto obca, od­strę­cza­ją­ca, bu­dzi dresz­cze emo­cji jak każ­da nowa moda. Ję­zyk Bal­lad i Dzia­dów przyj­mu­je się bez trud­no­ści. Go­rzej jest z pro­zą przed­pow­sta­nio­wą Moch­nac­kie­go i ga­ze­cia­rzy bo­jów ro­man­tycz­nych. Na­szpi­ko­wa­na mnó­stwem ter­mi­nów, za­ła­pa­nych z Schel­lin­ga12 czy Tiec­ka13, nie zy­ska nig­dy po­pu­lar­no­ści. Za to ta­jem­na gwa­ra spi­skow­ców lub za­chwy­ca­ją­ca, ob­ra­zo­wa ter­mi­no­lo­gia wol­no­mu­la­rzy!

Na tych po­żyw­kach ura­sta po­ko­le­nie lu­dzi pierw­szej po­ło­wy stu­le­cia, a z tą hor­dą no­wych brzmień, sko­ja­rzeń i zna­czeń wal­czyć będą za­cie­kle „lu­dzie zgo­dy”, prze­ra­że­ni słow­nic­twem na rów­ni z wy­na­laz­ka­mi ka­wiar­ni czy faj­ki, li­to­gra­fii czy for­te­pia­nu, na rów­ni z Odą do mło­do­ści czy So­ne­ta­mi krym­ski­mi, któ­re, ich zda­niem, do­pie­ro na ję­zyk pol­ski prze­tłu­ma­czyć trze­ba, aby sta­ły się zro­zu­mia­łe dla wszyst­kich!

Na czo­ło no­wych ha­seł wy­su­nę­ły się dwa inne jesz­cze nowe okre­śle­nia, któ­re wkrót­ce ogar­nę­ły całą zbio­ro­wość pol­ską, uj­mu­jąc isto­tę jej dą­żeń przez całe stu­le­cie. Wła­ści­wie nie były to ha­sła nowe, ży­cie im dał wiek oświe­ce­nia, lecz do­pie­ro ro­man­tyzm na­sy­cił je no­wym, nie­zna­nym dresz­czem, tak że już samo brzmie­nie ich star­czy­ło za pro­gram. W chwi­li gdy gi­ną­ca sta­ra Rzecz­po­spo­li­ta sta­nę­ła w ob­li­czu nie­uchron­ne­go upad­ku, zja­wi­ło się gro­no pa­trio­tów, pra­cu­ją­cych, by za­cho­wać i utrwa­lić jej nie­pod­le­głość – peł­ne­go dźwię­ku na­bra­ły te oba ha­sła do­pie­ro w no­wym stu­le­ciu.

Mo­że­my z całą do­kład­no­ścią wska­zać dzień i oko­licz­no­ści uro­dzin ha­sła: nie­pod­le­głość. Uży­to po raz pierw­szy tego wy­ra­że­nia w pro­to­ko­le Ge­ne­ral­no­ści Bar­skiej; do słów tych na­wią­za­ła Kon­sty­tu­cja 3 maja, roz­po­czy­na­ją­ca się od stwier­dze­nia, że „każ­dy na­ród wol­ny jest i nie­pod­le­gły”. Wkrót­ce po­tem Ta­de­usz Ko­ściusz­ko w ro­cie przy­się­gi ko­sy­nie­rów, na pie­czę­ciach, na cza­pra­kach i ob­wiesz­cze­niach gło­sić się bę­dzie trój­ha­słem: Wol­ność – Ca­łość – Nie­pod­le­głość. Od tej pory na­ród wpi­sze te wy­ra­zy świę­te jako dro­go­wskaz po­stę­po­wa­nia w swym ser­cu.

Dru­gie za­wo­ła­nie było sta­re jak Rzecz­po­spo­li­ta, przez lu­dzi wie­ku zło­te­go krze­wio­ne. No­wej tre­ści na­brał pa­trio­tyzm w epo­ce Sej­mu Czte­ro­let­nie­go, by zno­wu roz­sze­rzyć się w za­kre­sie i upo­wszech­nie­niu po­ję­cia w pierw­szej po­ło­wie no­we­go stu­le­cia, gdy sta­ło się ono wprost sy­no­ni­mem Po­la­ka.

Je­śli ja­kie, to te dwa przede wszyst­kim za­wo­ła­nia jed­no­czyć będą na­ród i go­dzić prze­ciw­staw­ne i wro­gie, wal­czą­ce wza­jem z sobą odła­my spo­łe­czeń­stwa.

Wiek pary i elek­trycz­no­ści

W stu­le­ciu XIX czło­wiek po­ko­nał naj­więk­sze­go swe­go wro­ga – prze­strzeń. Te­raz do­pie­ro po­czuł się wład­cą glo­bu ziem­skie­go i mógł roz­po­cząć jego eks­plo­ata­cję na wiel­ką ska­lę.

W tym cza­sie, kie­dy pod­cho­rą­żo­wie ude­rza­li na Bel­we­der, za­czę­ły na Za­cho­dzie krą­żyć pierw­sze po­cią­gi ko­lei że­la­znej14, na mo­rzach po­ja­wi­ły się pierw­sze pa­ro­stat­ki, w fa­bry­kach tkac­kich – ma­szy­ny pę­dzo­ne parą. Za­czę­ła się era sta­li i ognia, epo­ka bez­sen­no­ści pra­cu­ją­ce­go czło­wie­ka, prze­moc fa­brycz­nej cy­wi­li­za­cji. Zro­dzi­ły się pierw­sze ru­chy ro­bot­ni­cze i straj­ki.

Trze­ci i czwar­ty dzie­sią­tek XIX stu­le­cia to czas za­sad­ni­cze­go prze­ło­mu w ży­ciu no­wo­cze­snym, to chwi­la gdy zmie­nia się sta­ry, wie­ka­mi trwa­ją­cy po­rzą­dek. Ko­lej­no za­cho­dzi sze­reg prze­mian i prze­wro­tów za­rów­no w sto­sun­kach mię­dzy­ludz­kich, jak i w co­dzien­nym oby­cza­ju jed­nost­ki. Nie tyl­ko du­cho­wa – rów­nież ma­te­rial­na twarz rze­czy­wi­sto­ści szyb­ko się zmie­nia. Od Kon­gre­su Wie­deń­skie­go po Wio­snę Lu­dów do­ko­na­ły się prze­mia­ny, na któ­re daw­niej wie­ki całe skła­dać się mu­sia­ły.

Z po­ło­że­niem pierw­szych szyn ko­lei że­la­znych, z otwar­ciem fa­bryk i mły­nów pa­ro­wych za­czę­ła się era me­cha­ni­za­cji ży­cia. Wy­gląd du­cho­wy i fi­zycz­ny czło­wie­ka zmie­niał się w oczach nie­omal. Z isto­ty pę­dzą­cej pu­ste ży­cie na par­kie­tach sa­lo­nów prze­po­czwa­rzał się w no­wo­cze­sne­go czło­wie­ka pra­cy. I mu­siał do­strzec obok sie­bie isto­tę, o któ­rej ist­nie­niu w ogó­le mógł do­tąd nie wie­dzieć, nie my­śleć i nie kło­po­tać się nią: ro­bot­ni­ka.

Czło­wiek XIX wie­ku mu­siał za­ka­sać rę­ka­wy do ogro­mu pra­cy, jaka go cze­ka­ła. Zro­zu­miał, że nie bę­dzie mógł nadal ist­nieć jako pa­so­żyt, jako tru­teń i wie­szak bez­u­ży­tecz­ny na ko­lo­ro­we fa­ta­ła­chy. Przy­wdziać mu­siał blu­zę ro­bot­ni­czą idą­cych no­wych cza­sów.

Nie wszy­scy jed­nak wo­dzo­wie ro­man­ty­zmu pa­trzy­li na to wszyst­ko bez za­strze­żeń. I to za­strze­żeń pod­sta­wo­wych, z głę­bi prze­ko­na­nia pły­ną­cych.

Czy zbio­ro­wość ludz­ka w dzi­siej­szym sta­nie upad­ku mo­ral­ne­go za­słu­ży­ła w ogó­le, by do­stą­pić bło­go­sła­wień­stwa wy­na­laz­ku ko­lei że­la­znej bez żad­nej ze swej stro­ny ofia­ry?

Czy go­dzi się w ogó­le po­ży­wać owo­ce tej no­wej, bez­dusz­nej cy­wi­li­za­cji ma­te­rial­nej bez za­dość­uczy­nie­nia du­cho­we­go?

Je­den tyl­ko z wiel­kich, Adam Mic­kie­wicz, żad­nych lę­ków nie od­czu­wał. Prze­ciw­nie. Po­tra­fił go­dzić har­mo­nij­nie „praw­dy żywe” to­wia­ni­zmu z no­wy­mi wy­na­laz­ka­mi. Cie­szył się jak dziec­ko, wsia­da­jąc do po­cią­gu na Gare du Nord15, tak pra­wie, jak cie­szył się w r. 1829 w Kronsz­ta­dzie, gdy mógł od­być po­dróż mor­ską na za­chód na po­kła­dzie naj­now­sze­go wy­na­laz­ku, stat­ku pa­ro­we­go. Bę­dzie za­dzi­wiał współ­cze­snych, a zdu­mie­wał nie na żar­ty po­tom­nych, prze­po­wia­da­jąc wy­na­la­zek te­le­fo­nu i ra­dia, i ob­my­śla­jąc – w roz­mo­wach z Alek­san­drem Chodź­ką – ulep­sze­nia w ste­ro­wa­niu ba­lo­na­mi.

Na­to­miast Ju­liusz Sło­wac­ki jest wprost prze­ra­żo­ny wy­na­laz­ka­mi fi­zy­ków fran­cu­skich, al­bo­wiem na dro­dze przy­ro­dzo­nej usi­łu­ją przy­bli­żyć ludz­ko­ści te ta­jem­ni­ce, któ­re on pra­gnie jej ob­ja­wić jako po­czę­te z du­cha (jego du­cha) i jego mi­stycz­nej ko­smo­go­nii. „Wszyst­ko przez du­cha i dla du­cha stwo­rzo­ne jest, a nic dla cie­le­sne­go celu nie ist­nie­je!” – to była teza ma­cie­rzy­sta twór­cy Kró­la Du­cha.

Nie­cier­pliw­si skłon­ni będą upa­try­wać sym­bol za­dość­uczyn­ne­go od­ku­pie­nia w ja­kimś drob­nym z po­zo­ru wy­da­rze­niu. Oto w r. 1858 in­ży­nier emi­grant Jan Ga­jew­ski16 zgi­nął pod­czas eks­plo­zji ko­tła pa­ro­we­go. Z tego po­wo­du na­pi­sał mu Cy­prian Nor­wid po­etyc­ki ne­kro­log, pe­łen my­śli za­sad­ni­czych, wśród któ­rych czy­ta­my:

Tak, Epo­pe­ją gdy ma­chi­na zgnio­tła,

Zgo­rza­łych mó­zgów i serc ob­jął kra­ter,

Po­trze­baż było, by nie jak bo­ha­ter

Za­cny Ga­jew­ski Jan zgi­nął od ko­tła!…

Lecz nie! Śmierć jego nie była dla zy­sku –

Ciał róż­nych cia­ło z jed­nym le­gło li­cem

Na zie­mi ob­cej: wy­rob­nik z szlach­ci­cem,

Z Ofia­ry-sy­nem Sy­no­wie-uci­sku…

Inne zaś duże dzie­ci, zwa­ne ro­man­ty­ka­mi, któ­rym la­tar­nia ma­gicz­na wy­da­wa­ła się szczy­tem po­my­sło­wo­ści ludz­kiej, nie ogar­nia­jąc wiel­ko­ści wy­na­laz­ków i do­nio­sło­ści prze­wro­tu, prze­cie­ra­ły oczy z nie­do­wie­rza­niem. Jesz­cze do nie­daw­na naj­więk­szym dzi­wem wie­ku wy­da­wał się im. po­śpiesz­ny dy­li­żans. W paź­dzier­ni­ku 1826 całe mia­sto Tar­nów ci­snę­ło się przed urzę­dem pocz­to­wym oko­ło pół­no­cy w so­bo­tę, aby na wła­sne oczy uj­rzeć cud: ka­ret­kę pocz­to­wą, któ­ra wy­je­cha­ła ze Lwo­wa w pią­tek przed po­łu­dniem. „Już te­raz nie ma rze­czy nie­moż­li­wych” – za­pew­nia swą mat­kę Ju­liusz Sło­wac­ki, uj­rzaw­szy w Lon­dy­nie w r. 1831 „po­wo­zy, do któ­rych z pary uwia­ne za­kła­da­ją ko­nie, co za­miast owsa wę­gle ziem­ne je­dzą!”. W tym cza­sie fi­lo­zof an­giel­ski i hi­sto­ryk cy­wi­li­za­cji Buc­kle17 fan­ta­zjo­wał so­bie po­god­nie: „Lo­ko­mo­ty­wa uczy­ni­ła wię­cej dla zjed­no­cze­nia ludz­ko­ści niż wszy­scy ra­zem wzię­ci fi­lo­zo­fo­wie, po­eci i pro­ro­cy od po­cząt­ku świa­ta!”.

W kra­ju ogar­nię­ci Nocą Li­sto­pa­do­wą Po­la­cy mu­sie­li sie­dzieć na ra­zie bez­czyn­nie. „Wy­na­le­zie­nie ma­chin pa­ro­wych naj­wię­cej przy­no­si chwa­ły dow­ci­po­wi ludz­kie­mu!” – woła rząd po­wstań­czy 1831 roku na wieść, że pierw­szy u nas młyn pa­ro­wy na Sol­cu wy­pie­ka 3700 bo­chen­ków chle­ba dzien­nie. Lecz się na tym mły­nie i bo­chen­kach koń­czy. Bo w chwi­li kie­dy wstrzą­sa świa­tem za­mia­na pra­cy ręcz­nej na me­cha­nicz­ną w fa­bry­kach, wie­le ty­się­cy naj­dziel­niej­szych pra­cow­ni­ków, ofi­ce­rów i sze­re­gow­ców, szlach­ty i rze­mieśl­ni­ków, zmu­szo­nych do opusz­cze­nia oj­czy­zny, po­dej­mu­je na emi­gra­cji pra­cę nad od­bu­do­wą Pol­ski – ide­al­nej, fik­cji wy­piesz­czo­nej w ser­cach. By ją „dźwi­gnąć, uszczę­śli­wić, by nią cały świat za­dzi­wić” – w ma­rze­niach. Al­bo­wiem los i sa­mo­bój­cza po­li­ty­ka nie po­zwo­li­ły na re­ali­za­cję żad­ne­go z za­pa­li­stych ha­seł ro­man­ty­zmu. Tyl­ko w Pol­sce mógł po­wstać oso­bli­wy typ fi­lo­zo­fa-in­ży­nie­ra. Fe­no­men, nie­po­ko­ją­cy Eu­ro­pę swy­mi po­my­sła­mi: Ho­ene-Wroń­ski. Jed­na ręka spi­su­je olśnie­wa­ją­ce fan­ta­sma­go­rie me­sja­nicz­ne, dru­ga ob­li­cza, kon­stru­uje. Po­czy­nił sze­reg od­kryć, ulep­szeń tech­nicz­nych w dzie­dzi­nie ko­lej­nic­twa i pró­bo­wał je re­ali­zo­wać przy po­mo­cy An­to­nie­go Bu­ka­te­go18, swe­go wy­znaw­cy i ad­iu­tan­ta tech­nicz­ne­go, któ­ry zdo­był na emi­gra­cji wie­dzę fa­cho­wą. Przed­sta­wił on Ada­mo­wi Czar­to­ry­skie­mu pro­jekt za­sto­so­wa­nia lo­ko­mo­cji pa­ro­wej w przy­szłej woj­nie lu­dów o Pol­skę, coś w ro­dza­ju dzi­siej­sze­go czoł­gu lub sa­mo­cho­du pan­cer­ne­go: pa­ro­wóz uzbro­jo­ny w dwa dział­ka, po­su­wa­ją­cy się po dro­dze zwy­czaj­nej, albo po­mysł szyn ru­cho­mych, złą­czo­nych z lo­ko­mo­ty­wą itp.

Pa­li­li się Po­la­cy do współ­udzia­łu w bu­do­wie no­we­go świa­ta jak chy­ba ża­den wów­czas na­ród na kon­ty­nen­cie. Ileż ener­gii, wy­na­laz­czo­ści, po­my­sło­wo­ści pol­skiej dało się po­znać w eu­ro­pej­skim prze­my­śle ma­szy­no­wym pierw­szej po­ło­wy stu­le­cia! Ileż za­my­słów naj­wspa­nial­szych uwię­dło w opor­nych, czę­sto nie­na­wist­nych wa­run­kach wy­gna­nia! Na Za­cho­dzie i na Wscho­dzie, we Fran­cji głów­nie, ale też w Bel­gii, na­wet w An­glii, da­lej w Buł­ga­rii, Tur­cji, Al­gie­rze i za oce­anem, w Au­stra­lii itd., itd.

Nie tyl­ko w port­fe­lu ma­gna­ta Bra­nic­kie­go19 na emi­gra­cji zna­lazł się spo­ry pa­kiet ak­cji ko­le­jo­wych fran­cu­skich (na któ­rych też Sło­wac­ki z po­wo­dze­niem spe­ku­lo­wał), ale cała ad­mi­ni­stra­cja i eks­plo­ata­cja roi się od pra­cow­ni­ków pol­skich. Ma­szy­ni­ści, kon­duk­to­rzy, za­wia­dow­cy wę­złów, tech­ni­cy, we­rk­mi­strze, nad­zor­cy, bu­chal­te­rzy. Zdzi­wił się wiel­ce Kra­siń­ski, po­dró­żu­ją­cy wy­god­nie w ka­re­cie wła­snej, za­wa­go­no­wa­nej na plat­for­mę po­cią­gu po­śpiesz­ne­go, gdy kon­duk­tor Po­lak za­czął go na­wra­cać na… to­wia­nizm!

Nie trze­ba też lek­ce­wa­żyć wy­sił­ków zna­ko­mi­te­go in­ży­nie­ra ge­ne­ra­ła Bema, któ­ry w za­ło­żo­nym przez się To­wa­rzy­stwie Po­li­tech­nicz­nym w Pa­ry­żu20 dużo ini­cja­ty­wy rzu­cił, obie­cu­jąc, gdy wró­ci­my do kra­ju, two­rzyć „fa­bry­ki ma­chin pa­ro­wych, gi­ser­nie że­la­za…, prze­sa­dzać na zie­mię pol­ską to wszyst­ko, co się może przy­czy­nić do pod­nie­sie­nia w kra­ju… kunsz­tów i rze­mio­sła” – i ty­siąc in­nych pro­jek­tów, z któ­rych wy­ni­kło w prak­ty­ce umiesz­cze­nie kil­ku­na­stu uczniów po fa­bry­kach i szko­łach za­wo­do­wych we Fran­cji.

Gdy­by zaj­rzeć do hi­sto­rii ko­lej­nic­twa fran­cu­skie­go, oka­za­ło­by się, że u jego po­cząt­ków sto­ją wszę­dzie emi­gran­ci pol­scy. Nad Bos­fo­rem tym wię­cej było do ro­bo­ty. Urzą­dza­li wszak­że „bi­sur­mań­cy” ży­cie no­wo­cze­sne w azja­tyc­kiej Tur­cji, ob­sa­dza­jąc wszyst­kie sta­no­wi­ska przy bu­do­wie szos, li­nii ko­le­jo­wych i te­le­fo­nów.

Ol­brzy­mi szmat zie­mi pol­skiej pod tym wzglę­dem leży zu­peł­nym odło­giem. Ani Pe­ters­burg, ani Ber­lin, ani Wie­deń nie spie­szą się. Po­lak po­dró­żu­ją­cy w kra­ju szczę­śli­wy się czu­je, je­śli osią­gnie 15 km na go­dzi­nę w „sztajn­ke­ler­ce”21 war­szaw­sko-san­do­mier­skiej czy w c.k. „ajl­wa­ge­nie”22. Do­pie­ro pod sam ko­niec ro­man­ty­zmu po­ja­wia­ją się na Ma­zow­szu pierw­sze ko­nie „z pary uwia­ne”. Wła­snym wy­sił­kiem spo­łe­czeń­stwa zbu­do­wa­na, po­wsta­nie w r. 1844 ko­lej war­szaw­sko-wie­deń­ska.

Ro­dzi się idea na­ro­do­wo­ści

Nowy wiek rzu­cił nowe, nie­win­ne z po­zo­ru słów­ko, ma­ją­ce dać po­czą­tek wie­lu za­sad­ni­czym prze­mia­nom: na­ro­do­wość. Roz­wi­nę­ła się ona nie­ba­wem w na­cjo­na­lizm, z cza­sem wy­ro­dzi­ła w dra­pież­ny im­pe­ria­lizm, któ­ry eks­plo­do­wał ka­ta­kli­zma­mi, pro­wa­dził woj­ny nie­spra­wie­dli­we, uzbro­ił be­stię ger­mań­ską, stał się głów­nym wro­giem po­ko­ju świa­ta.

Jak­że jed­nak ogół miał od­czuć od razu wagę i groź­bę na­ro­do­wo­ści, sko­ro nie do­strze­gli jej prze­bie­gli po­li­ty­cy Kon­gre­su Wie­deń­skie­go? Na­cjo­na­lizm mało za­kłó­ciw­szy spo­ko­ju wie­ko­wi ubie­głe­mu, spo­tę­go­wa­ny przez try­um­fu­ją­ce­go Na­po­le­ona, stał się ulu­bio­nym ko­ni­kiem do har­ców po­li­tycz­nych Alek­san­dra I. „Zgo­dzo­no się, aby na­ro­do­wość bra­ci na­szych… od­da­na była pod pie­czo­ło­wi­tą rę­koj­mię rzą­dów wła­ści­wych!” – wo­łał w swym ma­ni­fe­ście, ma­mią­cym ewen­tu­al­no­ścią po­łą­cze­nia w jed­no trzech za­bo­rów. „Po­la­cy otrzy­ma­ją in­sty­tu­cje, któ­re za­pew­nią im za­cho­wa­nie na­ro­do­wo­ści” – obie­cy­wa­ło ofi­cjal­ne orę­dzie Kon­gre­su. „Vi­vat Alek­san­der!” – wo­ła­li licz­ni en­tu­zja­ści „anio­ła po­ko­ju”, ma­so­ni nasi czci­li od­tąd jego pa­mięć jako „od­no­wi­cie­la na­ro­do­wo­ści”.

Nie­moc i ban­kruc­two, w ja­kich zna­la­zła się od razu Kon­gre­sów­ka, uwa­ża­no nie­ja­ko za „okup od­zy­ska­nej na­ro­do­wo­ści”. Uspra­wie­dli­wia­jąc się w li­ście do pre­ze­sa se­na­tu Ostrow­skie­go23 z oczy­wi­stej kla­py swych pla­nów, pi­sał Alek­san­der: „to jed­nak sta­ra­łem się przy­najm­niej zła­go­dzić, ile moż­no­ści, ry­go­ry roz­dzia­łu i wy­jed­nać Po­la­kom wszę­dzie ko­rzy­sta­nie z praw na­ro­do­wo­ści” (jo­uis­san­ce de leur na­tio­na­lit”). Szy­dził słusz­nie brat cara, Kon­stan­ty: „Sko­ro du­rzył Po­la­ków cią­gle, cóż dziw­ne­go, że za­krę­ci­ło się im w gło­wie na tym punk­cie. My­śle­li, że spra­wa jest po­zy­tyw­na. Któż by na ich miej­scu nie ży­czył so­bie tego sa­me­go?”. Mło­dziut­ki Mic­kie­wicz w pro­gra­mie dla taj­ne­go związ­ku Fi­lo­ma­tów wi­leń­skich za­le­cał: 1) roz­sze­rzyć grun­tow­nie oświe­ce­nie, 2) ugrun­to­wać nie­za­chwia­nie na­ro­do­wo­ści.

Lecz cóż to jest ta wciąż dys­ku­to­wa­na na­ro­do­wość? O de­fi­ni­cję uzna­ną i do­stęp­ną dla wszyst­kich – nie było ła­two. Mie­sza­no ją zra­zu z mi­ło­ścią oj­czy­zny, z tra­dy­cją do­mo­wą, sta­wia­jąc na­wet po­nad nie­pod­le­gło­ścią. Ra­cjo­na­li­sta Sta­szic za­li­czał do na­ro­do­wo­ści „rze­czy nie­ty­kal­ne, jako te: ro­do­wi­tość, ję­zyk, urzę­do­wa­nie, spra­wo­wa­ne przez ro­da­ków w oj­czy­stym ję­zy­ku, zie­mię, mu­zy­kę, strój”. Do­pie­ro mło­dzież krzyk­nę­ła moc­no: „na­ro­do­wo­ścią są ce­chy wła­ści­we, róż­nią­ce je­den na­ród od dru­gie­go!”. Moch­nac­ki zaś zde­fi­nio­wał by­stro, choć nie­co kunsz­tow­nie: „Isto­tą na­ro­du nie jest zbiór lu­dzi, za­miesz­ka­łych na pew­nej prze­strze­ni, ale ra­czej zbiór ich wła­snych wy­obra­żeń, uczuć i my­śli”.

Były to okre­śle­nia przy­trud­ne np. dla woj­sko­wych spi­skow­ców ma­jo­ra Łu­ka­siń­skie­go. Więc Lu­dwik Na­bie­lak w przed­mo­wie do swe­go prze­kła­du „Kró­lo­dwor­skie­go rę­ko­pi­su”24 ło­pa­tą do gło­wy wbi­jał trzy głów­ne źró­dła na­ro­do­wo­ści: 1) po­da­nia i pie­śni gmi­nu, 2) ba­da­nie dzie­jów prze­szłych i po­ło­że­nia obec­ne­go, wresz­cie 3) sta­ro­żyt­ne za­byt­ki po­ko­leń sło­wiań­skich. Za czym roz­ko­cha­no się bez pa­mię­ci w tej lu­bej, naj­droż­szej idei. Pu­blicz­ność w te­atrach szu­ka­ła w „sce­nicz­nym oma­mie­niu jej pa­miąt­ki”. Po­ezja musi się stać na­ro­do­wą w ca­ło­ści.

W śla­dy Mic­kie­wi­cza dążą po­eci „obo­wią­za­ni wni­kać w naj­głęb­sze taj­nie in­dy­wi­du­ali­zmu na­ro­dów, da­wać por­tre­to­we po­do­bień­stwo lu­dów i ich zwy­cza­jów” – jak pi­sał w r. 1830 Mi­chał Gra­bow­ski25. Mło­dy Ju­liusz Sło­wac­ki do­dał słusz­nie: „Lecz myli się, kto są­dzi, że na­ro­do­wość po­ezji za­le­ży na opi­sy­wa­niu na­ro­do­wych wy­pad­ków; one są tyl­ko sza­tą, pod któ­rą trze­ba szu­kać du­szy na­ro­do­wej lub du­szy świa­ta”.

Sta­ra­jąc się wni­kać w taj­ni­ki ge­niu­szu Cho­pi­na, pi­sał w r. 1834 zna­ko­mi­ty kom­po­zy­tor Ro­bert Schu­mann: „Do ko­rzyst­ne­go zbie­gu cza­su i oko­licz­no­ści do­dał los jesz­cze coś, czym się Cho­pin wy­róż­nia od in­nych i co czy­ni go zaj­mu­ją­cym, tj. dał mu po­tęż­ną i od­ręb­ną na­ro­do­wość, mia­no­wi­cie na­ro­do­wość pol­ską. Dzie­ło Cho­pi­na to ar­ma­ty ukry­te wśród kwia­tów”.

Dok­try­ne­rzy „du­cha na­ro­do­we­go” na emi­gra­cji po r. 1831, pod­da­jąc ga­lo­pem re­wi­zji li­te­ra­tu­rę i prze­szłość na­szą, od­są­dzi­li od czci i wia­ry dwie czo­ło­we chlu­by ge­niu­szu na­ro­do­we­go: Jana Ko­cha­now­skie­go i Alek­san­dra Fre­drę. Ko­cha­now­skie­mu za­rzu­ca­li dość po­wszech­nie ro­man­ty­cy, że wzgar­dził pier­wo­ci­na­mi po­ezji swoj­skiej i zwią­zaw­szy swo­ją twór­czość z wzo­ra­mi kla­sycz­ny­mi, pchnął po­ezję na­szą w ob­ję­cia ob­czy­zny. Do­pie­ro Mic­kie­wicz z ka­te­dry Col­lège de Fran­ce spro­sto­wał wie­rut­ne głup­stwo, wy­ka­zu­jąc w po­ry­wa­ją­cy spo­sób, że Jan z Czar­no­la­su miał, jak nikt inny, in­tu­icję du­cha na­ro­do­we­go i jego dróg dzie­jo­wych. Od­osob­nio­ny był głos le­wi­cow­ca ro­man­ty­zmu, Se­we­ry­na Gosz­czyń­skie­go, któ­ry w r. 1834 grom­ko za­rzu­cił twór­cy Ze­msty i Ślu­bów pa­nień­skich zu­peł­ny brak na­ro­do­wo­ści, gdyż two­rzy­wem pi­sa­rza jest wy­łącz­nie świat kon­tu­szo­wo-szla­chec­ki, na­to­miast nie ma drob­nej szlach­ty, wów­czas re­wo­lu­cyj­nie uspo­so­bio­nej; pro­le­ta­riat miej­ski, zu­peł­nie jesz­cze nie uświa­do­mio­ny, nie mógł wcho­dzić w ra­chu­bę. W dwa lata póź­niej na emi­gra­cji po­li­sto­pa­do­wej jesz­cze ostrzej po­sta­wio­no spra­wę w ma­ni­fe­ście „Gro­ma­dy Gru­dziąż”26. „Szla­chec­ka na­ro­do­wość Pol­ski w trum­nie na wie­ki spo­czę­ła, bo szlach­ta wła­sną do­mor­do­wa­ła ją dło­nią. Te­raz więc do ludu pol­skie­go, do kmie­ci na­le­ży wy­ro­bić inne po­ję­cie na­ro­do­wo­ści dla na­szej oj­czy­zny”.

Ma­rze­nia snu­te w mro­kach kon­spi­ra­cji wy­do­by­wa na jaw i kry­sta­li­zu­je Wio­sna Lu­dów. Mic­kie­wicz, któ­ry po­czuł w pier­si siłę Kon­ra­da, zry­wa się do czy­nu kon­kret­ne­go, niby Fa­rys przez chwi­lę zwy­cię­ski: „Idea na­ro­do­wo­ści jest wy­ro­kiem śmier­ci dla Au­strii… Ist­nie­nie tego ce­sar­stwa – woła na mi­tyn­gu w Bo­lo­nii w r. 1848 – nie da się po­go­dzić z ist­nie­niem na­ro­do­wo­ści, któ­re się pod­no­szą!”.

W cią­gu stu­le­cia Po­la­cy śle­dzi­li czuj­nie i od­pie­ra­li za­ku­sy i ata­ki z ze­wnątrz i we­wnątrz; Edward hr. Ra­czyń­ski wo­łał na sej­mie pru­skim wio­sną 1843 r.: „Nowy król pru­ski27 nie może Po­la­kom za­prze­czać na­ro­do­wo­ści, któ­rą im za­pew­nił oj­ciec jego, któ­ry, gdy orły pru­skie przy­bi­ja­no w tym kra­ju, po­wie­dział, że nas sza­nu­je za na­sze przy­wią­za­nie do na­ro­do­wo­ści. O ja­kiej­że to na­ro­do­wo­ści mó­wił? Czy o pru­skiej?!”. Rów­no­cze­śnie po­tę­pio­no ostro bra­ta me­ce­na­sa, Ata­na­ze­go Ra­czyń­skie­go28, któ­ry ob­ra­ziw­szy się na swe spo­łe­czeń­stwo, zo­stał ochot­nie – Niem­cem.

Gor­szym, bo ak­tyw­nym ob­ja­wem nie­wia­ry była do­bro­wol­na apo­sta­zja świet­ne­go pi­sa­rza, au­to­ra Li­sto­pa­da i Pa­mią­tek So­pli­cy – Hen­ry­ka hr. Rze­wu­skie­go29. Uciekł on od po­czu­cia na­ro­do­we­go, ule­ga­jąc dla ka­rie­ry po­tęż­nej fali ru­sy­fi­ka­cji oraz nie­wie­rze w przy­szłość Pol­ski, któ­ra musi, zda­niem jego, umrzeć tak, jak umie­ra sta­rzec. Je­dy­nym ra­tun­kiem – za­sy­mi­lo­wać się i ze­spo­lić szcze­po­wo z Ro­sją! Po­wstał ten pro­gram w dzie­sięć lat po na­pi­sa­niu Dzia­dów, Nie-Bo­skiej i Pana Ta­de­usza. Rze­wu­ski uwa­żał te ar­cy­dzie­ła za ostat­ni roz­błysk świe­cy, po­że­gnal­ny gest umie­ra­ją­cej Pol­ski!… A ona nie tyl­ko nie umie­ra­ła, ale zie­le­nić się po­czy­na­ła no­wy­mi pę­da­mi, któ­re, zda­wa­ło się, od wie­ków uschnię­te i mar­twe, ze­rwa­ły się na­gle, krzy­cząc, że żyją i są. Ks. Sza­fra­nek, zgła­sza­jąc w sej­mie pru­skim (1848) po­stu­lat uzna­nia praw ję­zy­ka pol­skie­go w ży­ciu pu­blicz­nym, po­wo­ły­wał się na żą­da­nia dwu­stu gmin gór­no­ślą­skich, za­miesz­ka­nych przez pół mi­lio­na lud­no­ści. A wszy­scy żą­da­li, jako „pra­wi dzie­dzi­ce za­miesz­ku­ją­cy tę zie­mię od wie­ków, aby na­sza na­ro­do­wość nam przy­zna­ną była”.

Tym­cza­sem na­ród wzma­gał się i krzep­nął. Upo­wszech­ni­ło się nowe po­ję­cie pa­trio­ty­zmu, opar­te na mi­ło­ści ca­łe­go na­ro­du, na obo­wiąz­ku „nie­sie­nia ka­gań­ca oświa­ty” w masy, na pie­lę­gno­wa­niu czyn­ni­ków szcze­po­wo-kul­tu­ral­nej od­ręb­no­ści i ro­dzi­mo­ści.

Jak wal­czyć z za­bor­ca­mi, w jaki spo­sób una­ra­da­wiać szko­ły, in­sty­tu­cje pu­blicz­ne, li­te­ra­tu­rę i sztu­kę – bę­dzie głów­ną tre­ścią dą­żeń dzia­ła­czy w cią­gu stu­le­cia.

Ko­lę­da ce­men­tem na­ro­do­wo­ści

Na­ród w znacz­nym od­set­ku nie­pi­śmien­ny łą­czy­ła wspól­na mowa, oby­czaj i pieśń. Wśród ostat­nich na pierw­szym miej­scu ko­lę­da wi­gi­lij­na i pa­sto­rał­ka. Sta­ła się ona w do­bie nie­wo­li naj­cen­niej­szym łącz­ni­kiem, da­ją­cym uświa­do­mie­nie szcze­po­we. Ża­den inny na­ród nie może się po­chlu­bić ta­kim bo­gac­twem pie­śni bo­żo­na­ro­dze­nio­wych o sze­ro­kiej ska­li na­stro­ju, od hym­nów po­lo­ne­zo­wych (Bóg się ro­dzi) do skocz­nych ma­zur­ków, ru­basz­nych, try­ska­ją­cych hu­mo­rem pa­sto­ra­łek.

Stu­le­cia prze­glą­da­ją się w na­szej ko­lę­dzie. Od śre­dnio­wiecz­ne­go Anioł pa­ste­rzom mó­wił po sie­dem­na­sto­wiecz­ną, ba­ro­ko­wą ko­ły­san­kę: Lu­laj­że, Je­zu­niu, któ­rą zeu­ro­pe­izo­wał Cho­pin w kil­ku tak­tach swej etiu­dy30.

W cza­sach nie­wo­li po­li­tycz­nej ko­lę­da na­sza prze­ży­wa­ła chwa­łę od­ro­dze­nia, ja­kie nie było jej udzia­łem w sta­rej Rze­czy­po­spo­li­tej. Łą­czy­ła nie tyl­ko roz­dar­te kor­do­na­mi zie­mie pol­skie, to­wa­rzy­szy­ła ze­słań­com do tajg Sy­bi­ru, roz­rzew­nia­ła emi­gran­tów po­li­sto­pa­do­wych i po­stycz­nio­wych roz­pro­szo­nych po obu pół­ku­lach, za­grze­wa­ła do wy­trwa­nia więź­niów cy­ta­de­li war­szaw­skiej, kar­me­li­tów lwow­skich, łą­czy­ła twier­dze Ku­fste­inu, Spiel­ber­gu, Szpan­da­wy, Mo­abi­tu31. Wszy­scy czu­li się z jej sło­wem i nutą dzieć­mi jed­ne­go na­ro­du. Zwięk­szy­ło się jej bo­gac­two. Wy­szły na jaw nie zna­ne ogó­ło­wi ko­lę­dy lu­do­we, przy­po­mnia­no daw­ne, na­pi­sa­no nowe. Prze­pięk­ną stwo­rzył w Zło­tej czasz­ce Sło­wac­ki:

Chry­stus Pan się na­ro­dził…

Świat się cały od­mło­dził

Et men­tes.

Nad sia­nem, nad żło­becz­kiem,

Anio­łek z anio­łecz­kiem

Ri­den­tes.

Na­strój epo­ki stycz­nio­wej (1861-1870) od­twa­rza naj­traf­niej ko­lę­da Zyg­mun­ta No­skow­skie­go: Hej, ko­lę­da, ko­lę­da! z cha­rak­te­ry­stycz­nym zgrzy­tem mol­lo­wym w ka­den­cji.

Nowy czyn­nik spo­łecz­ny: opi­nia pu­blicz­na

Co my­ślą, jak re­agu­ją masy, doły spo­łecz­ne, tzw. gmin wiej­ski czy mo­tłoch w mia­stach – to nie ob­cho­dzi­ło do­tych­czas ni­ko­go, bo nie mia­ło żad­ne­go zna­cze­nia ani wpły­wu na bieg wy­pad­ków. Opi­nię na­rzu­ca­ły dwo­ry i rzą­dy, ura­bia­jąc ją, ste­ru­jąc nią i kne­blu­jąc we­dle woli i po­trze­by. Do­pie­ro Wiel­ka Re­wo­lu­cja ujaw­ni­ła ol­brzy­mią po­tę­gę tego in­stru­men­tu. Do­szły do wła­dzy i gło­su uli­ce, zgro­ma­dze­nia pu­blicz­ne, ka­wiar­nie, ga­ze­ty. Lo­tem strza­ły sze­rzyć się po­czę­ły nie­po­żą­da­ne dla wład­ców no­win­ki. Już w parę dni po ogło­sze­niu Ma­ni­fe­stu po­ła­niec­kie­go Ko­ściusz­ki wie­dzie­li o nim chło­pi na Opolsz­czyź­nie i prze­sta­li wy­cho­dzić na pań­skie, do­ma­ga­jąc się znie­sie­nia pańsz­czy­zny. Gdy pani Za­moy­ska32 w War­sza­wie przy otwar­tych oknach Pa­ła­cu Błę­kit­ne­go za­gra­ła na kla­wi­kor­dzie ostat­nią na­de­sła­ną z Włoch no­wość: Ma­zur­ka Dą­brow­skie­go, a mo­tłoch sto­łecz­ny w lot pod­chwy­cił sło­wa i me­lo­dię, nie wszy­scy zro­zu­mie­li, że uli­ca za­bra­ła głos po raz pierw­szy i że wiel­ką moc kry­je w so­bie ten nowy czyn­nik. Zro­zu­miał jego zna­cze­nie stu­dent wi­leń­ski, Mic­kie­wicz, za­le­ca­jąc w r. 1819 już w pierw­szych in­struk­cjach dla fi­lo­ma­tów: „for­mo­wać, po­pra­wiać, usta­lać opi­nię pu­blicz­ną”.

Uli­ca, stra­gan, szyn­kow­nia, ma­giel i sklep, ka­wiar­nie sto­łecz­ne i ga­ze­ty, a na pro­win­cji jar­mar­ki i od­pu­sty – oto maj­da­ny, gdzie mo­gły się for­mo­wać pierw­sze za­ląż­ki opi­nii pu­blicz­nej. Rzą­dy za­bor­cze czy­ni­ły gor­li­wie wszyst­ko, by w sa­mym za­rod­ku na­ło­żyć ka­ga­niec. Na pal­cach po­li­czyć w pierw­szej po­ło­wie stu­le­cia chwi­le swo­bod­ne­go bu­ja­nia opi­nii: parę mie­się­cy po pro­kla­mo­wa­niu Kró­le­stwa Kon­gre­so­we­go w r. 1815, parę rów­nież w pierw­szych mie­sią­cach po­wsta­nia li­sto­pa­do­we­go i wresz­cie po­cząt­ko­wy zryw en­tu­zja­zmu w cza­sie Wio­sny Lu­dów, więc krót­kie chwi­le, w któ­rych na­ród mógł w swo­ich spra­wach prze­mó­wić bez ka­gań­ca cen­zu­ry pru­skiej, au­striac­kiej czy car­skiej. Do ludu wiej­skie­go, do ro­bot­ni­ka nie do­tar­ła jesz­cze idea zgro­ma­dzeń pu­blicz­nych. Do­pie­ro pod ko­niec stu­le­cia zbu­dzi się uśpio­na i usy­pia­na wola mas. Spę­ta­na w uści­sku po­li­cji za­bor­czej nie ist­nia­ła w wie­ku ro­man­ty­zmu nie­za­leż­na, swo­bod­na opi­nia pu­blicz­na.

Zmia­ny i prze­su­nię­cia w ustro­ju spo­łecz­nym

Prze­mia­ny w ustro­ju spo­łecz­nym wpro­wa­dza wiek XIX po­wo­li, z ro­sną­cym w mia­rę prze­szkód upo­rem. Rady moż­no­wład­ców stra­ci­ły pry­mat, któ­ry prze­szedł na biu­ro­kra­cję za­bor­ców. Przed nimi te­raz ko­rzy się i płasz­czy więk­szość szlach­ty, sta­no­wią­cej oko­ło 15% lud­no­ści na zie­miach na­szych (we Fran­cji tyl­ko 2%!). Szlach­ta pol­ska nie na­uczy­ła się ni­cze­go, sta­ra­jąc się wszel­ki­mi środ­ka­mi utrzy­mać stan po­sia­da­nia. Gdy w r. 1818 za­pro­szo­no na ka­te­drę eko­no­mii po­li­tycz­nej w Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim Fry­de­ry­ka Skarb­ka – a był je­dy­nym kan­dy­da­tem ze stu­dia­mi i po­le­ce­nia­mi fa­chow­ców za­gra­nicz­nych – teść jego, ja­śnie wiel­moż­ny pan Gzow­ski z Osię­cin na Ku­ja­wach, zde­cy­do­wał, że jego zięć nie może hań­bić się pra­cą, na­wet uni­wer­sy­tec­ką, i na­ma­wiał cór­kę33, by czym prę­dzej zdraj­cę po­rzu­ci­ła! Ta­kich obłą­ka­nych głup­ta­sów były dzie­siąt­ki ty­się­cy. Pro­ces ich li­kwi­da­cji po­wol­nej za­ob­ser­wo­wał mło­dziut­ki Bo­le­sław Prus w la­tach sześć­dzie­sią­tych XIX stu­le­cia: „O pół­no­cy, w chwi­li kie­dy w sa­lo­nach Re­sur­sy w War­sza­wie wno­szo­no szam­pa­na, do prze­dzia­łu służ­bo­we­go w ośnie­żo­nym po­cią­gu to­wa­ro­wo-oso­bo­wym wszedł nad­kon­duk­tor i te­le­gra­fi­sta, od­kor­ko­wu­jąc bu­tel­kę zwy­czaj­nej wód­ki.

– Pięk­nie za­czy­na­my Nowy Rok. Psy nie mia­ły­by cze­go nam za­zdro­ścić!

– Tyl­ko nie na­rze­kać… A pa­mię­tasz, jak to było lat temu dzie­sięć w Re­sur­sie?… Było nas tam z 80 osób. Sta­ry wę­grzyn i szam­pan. A ja mia­łem jesz­cze moją czwór­kę kasz­tan­ków. Kto by dziś uwie­rzył, że tak było…”.

Na roz­pa­dli­nach ustro­ju szla­chec­kie­go nowa kla­sa bur­żu­azyj­na roz­pę­dza się szyb­ko z im­pe­tem ogar­nia­ją­cym wszyst­kie dzie­dzi­ny ży­cia. Z bez­rol­nej, bo zban­kru­to­wa­nej szlach­ty jed­no – i wię­cej dwor­czej, z ele­men­tów miesz­czań­skich i wy­jąt­ko­wo chłop­skich po­wsta­je in­te­li­gen­cja (choć jesz­cze bez tej na­zwy) i zdo­bę­dzie w po­ło­wie stu­le­cia wy­bit­ne, z cza­sem do­mi­nu­ją­ce sta­no­wi­sko. Ze wszech stron pcha­ją się lu­dzie nowi, bez her­bów i tra­dy­cji, zbroj­ni w moc­ne łok­cie lub pie­niądz, i gło­śno bę­dzie o nich na wszyst­kich po­lach osią­gnięć. Chu­do­pa­choł­ko­wie, ple­be­ju­sze za­le­ga­ją biu­ra, kan­to­ry, ma­gi­stra­ty i skle­py, gry­zi­piór­ku­jąc na po­czą­tek za li­chy gro­sik. W udrę­czo­nej ter­ro­rem Pa­skie­wi­cza Kon­gre­sów­ce pój­dzie ten pro­ces po­wo­li, opor­nie; w kar­nej, po­słusz­nej po­zy­ty­wi­zmo­wi Mar­cin­kow­skie­go Wiel­ko­pol­sce – gład­ko. W Ga­li­cji wy­two­rzył się licz­niej­szy niż gdzie in­dziej stan śred­ni, ist­ny pro­le­ta­riat in­te­li­gen­cji urzęd­ni­czej. Stwo­rzy­li go zu­bo­że­ni dzier­żaw­cy, ofi­cja­li­ści pry­wat­ni, mło­dzież miesz­czań­ska, po­śred­ni­cy i de­pen­den­ci.

Nową kla­sę za­si­li­ła ob­fi­cie imi­gra­cja Niem­ców. W za­bo­rze ro­syj­skim przy­by­sze z Nie­miec, już za­sie­dzia­li, byli spo­lsz­cze­ni i zbo­ga­ce­ni, do Ga­li­cji przy­wę­dro­wa­li po za­bo­rze kra­ju wiel­ką gro­ma­dą w chę­ci zro­bie­nia ka­rie­ry urzęd­ni­czej. I jed­ni, i dru­dzy asy­mi­lu­ją się prze­waż­nie w cią­gu jed­ne­go po­ko­le­nia, da­jąc czę­sto przy­kład twór­cze­go pa­trio­ty­zmu. Ste­in­kel­le­ry i Kol­ber­gi w Kon­gre­sów­ce, Es­tre­iche­ry w Kra­ko­wie, Li­bel­ty, Krau­tho­fe­ry w Wiel­ko­pol­sce, Pil­le­ry, Die­tle, Lamy we Lwo­wie. Te wszyst­kie od­da­ne dzie­ci mat­ki Po­lki sto­ją w pierw­szym sze­re­gu wal­czą­cych z nie­miec­kim na­jeźdź­cą.

Upa­dek miesz­czań­stwa w szla­chec­kiej Rzecz­po­spo­li­tej był na rękę in­te­re­som oku­pan­tów. Au­stria i car­ska Ro­sja nisz­czy­ły je da­lej sys­te­ma­tycz­nie. Au­striac­ki tra­fi­kant miał na oku je­dy­nie groź­bę kon­ku­ren­cji go­spo­dar­czej, dźwi­ga­ło się z wol­na ku­piec­two za­bo­ru ro­syj­skie­go. Je­den tyl­ko Pru­sak zro­zu­miał, że do­bro­byt miast za­gar­nię­tych – jest jego do­bro­by­tem.

Mi­zer­ny stan prze­my­słu, mimo świet­nych po­cząt­ków u pro­gu stu­le­cia, zni­ko­ma w po­rów­na­niu z in­ny­mi kra­ja­mi ilość fa­bryk i ko­palń w Kon­gre­sów­ce z jed­nej stro­ny, ta­mo­wa­nie wszel­kiej ini­cja­ty­wy w tej mie­rze przez Wie­deń i Ber­lin z dru­giej spra­wi­ły, że za­ognio­na w za­chod­niej Eu­ro­pie w la­tach trzy­dzie­stych kwe­stia ro­bot­ni­cza u nas pra­wie nie ist­nie­je do po­ło­wy stu­le­cia. Po­waż­ne za­si­le­nie po­wsta­ją­ce­go prze­my­słu tkac­kie­go, na­ro­dzi­ny Ło­dzi i jej wiel­kie­go prze­my­słu do­ko­na­ło się dzię­ki przy­by­łej z Nie­miec gro­ma­dzie maj­strów. Zda­wa­ło się, że rząd Kon­gre­sów­ki po­peł­nił krok nie­opatrz­ny, ścią­ga­jąc „ko­lo­ni­stów” jak ongi Pia­sto­wie ślą­scy. Mi­ni­ster Lu­bec­ki dał w r. 1824 wy­raz prze­ko­na­niu, że przy­by­sze ule­gną szyb­ko asy­mi­la­cji i „już w dru­gim po­ko­le­niu za­bi­ją w nich pol­skie ser­ca”. I miał ra­cję, choć na speł­nie­nie tej prze­po­wied­ni nie­co dłu­żej cze­kać wy­pa­dło.

Zde­kla­so­wa­na, w czę­ści na bruk miej­ski rzu­co­na war­stwa zie­miań­stwa szla­chec­kie­go zmu­szo­na zo­sta­je zmie­nić daw­ne „ży­cie uła­twio­ne” na „wy­tę­żo­ne”, przy­stę­pu­je we­spół z no­wy­mi ży­wio­ła­mi do zmon­to­wa­nia no­we­go sta­nu in­te­li­gen­cji. Ma jed­nak świa­do­mość, że ko­niec jej wpły­wów już nie­uchron­ny, choć może nie za pa­sem jesz­cze. W przeded­niu Wio­sny Lu­dów daje temu wy­raz przed­sta­wi­ciel­ka tej ska­za­nej na za­gła­dę ka­sty. Sy­do­nia Szum­lań­ska, ano­ni­mo­wa, lecz by­stra au­tor­ka Li­stów damy pol­skiej34, wy­zna­je wprost: „Upa­dek szlach­ty ko­niecz­ny jest, aby moż­na było pod­nieść lud wzwyż. Przy­śpie­sza go jesz­cze zja­wi­sko od­stęp­stwa na­ro­do­we­go w obo­zie szla­chec­kim. Nie­chże wol­no bę­dzie szlach­cian­ce wy­ra­zić żal i obu­rze­nie z po­wo­du wy­pad­ków tego od­stęp­stwa”.

Nur­tu­ją­ca wszyst­kie umy­sły po­stę­po­we od za­ra­nia stu­le­cia idea prze­bu­do­wy sto­sun­ków w my­śli spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej roz­sze­rza się po ka­ta­stro­fie im­pe­ria­li­zmu na­po­le­oń­skie­go w żą­dzę prze­bu­do­wy świa­ta, któ­rej świet­nym pro­gra­mem jest ma­ni­fest Mic­kie­wi­cza: Oda do mło­do­ści. Tyl­ko wów­czas zdo­ła mło­dzież prze­nik­nąć ogro­my ludz­ko­ści, gdy uzbroi się w en­tu­zjazm, roz­ko­cha w pra­cy dla szczę­ścia wszyst­kich, sta­nie się sil­na jed­no­ścią i ro­zum­na sza­łem, je­śli gwałt od­ci­skać bę­dzie gwał­tem. Pod tymi wa­run­ka­mi, nie­ła­twy­mi do re­ali­za­cji, udać się jej może pchnię­cie sta­re­go sple­śnia­łe­go świa­ta na nowe tory. Pro­gram ten, na­pi­sa­ny w r. 1820, do­pie­ro w dzie­sięć lat póź­niej stał się wła­sno­ścią czy­ta­ją­ce­go ogó­łu. Był na­szą De­kla­ra­cją Praw Czło­wie­ka. Po­stę­po­wi Po­la­cy XIX stu­le­cia będą usi­ło­wa­li pro­gram ten po­etyc­ki wpro­wa­dzić w ży­cie re­al­ne, mie­rząc naj­czę­ściej siły na za­mia­ry…

Chłop wy­szedł naj­go­rzej

Ar­ty­kuł czwar­ty kon­sty­tu­cji Księ­stwa War­szaw­skie­go po­sta­no­wił: pod­dań­stwo zno­si się (le se­rva­ge est abo­li). Po­zor­nie Na­po­le­on po­szedł da­lej niż Usta­wa ma­jo­wa. Znie­sio­no na pa­pie­rze nie­wo­lę chło­pa, dano wol­ność oso­bi­stą, moż­ność osie­dla­nia się, gdzie chce, rów­ność wo­bec pra­wa i są­dów, usu­nię­to wła­dzę pa­try­mo­nial­ną dzie­dzi­ca nad chło­pem. Ale pan zo­sta­wał nadal wła­ści­cie­lem grun­tu, któ­re­go chłop był tyl­ko użyt­kow­ni­kiem dzier­żaw­cą. Chło­pi zo­sta­li de­fi­ni­tyw­nie wol­ni i de­fi­ni­tyw­nie… wy­własz­cze­ni. De­kre­ty okre­śla­ły tę wol­ność po my­śli wiel­kiej wła­sno­ści. Oszo­ło­mie­ni zra­zu prze­mia­ną chło­pi spo­strze­gli wkrót­ce, że nie­wie­le się zmie­ni­ło. Gdy pew­ne­mu użyt­kow­ni­ko­wi za­wa­li­ła się cha­łu­pa, szlach­cic po­słał kil­ku ro­bot­ni­ków dla re­mon­tu; chłop pro­sił o dal­szą po­moc w otyn­ko­wa­niu cha­łu­py, pan wy­rzu­cał mu, że „jest le­niem, sko­ro tak ma­łej rze­czy dla wła­sne­go miesz­ka­nia wy­ko­nać nie chce”. „Ja­śnie pa­nie, od­po­wie­dział chłop, a czy ja po roku zo­sta­nę tu jesz­cze?”. Al­bo­wiem dana była ob­szar­ni­ko­wi cał­ko­wi­ta wła­dza usu­wa­nia chło­pów z zie­mi, któ­ra już te­raz była bez za­strze­żeń jego wła­sno­ścią; po­zba­wio­ny ko­rzy­ści z wła­dzy pa­try­mo­nial­nej, ko­rzy­stał z pra­wa ru­go­wa­nia chło­pów z go­spo­darstw zaj­mo­wa­nych do­tych­czas od po­ko­leń przez chło­pów. Wy­zu­tych z grun­tu przyj­mo­wa­no z po­wro­tem na ten sam spła­cheć grun­tu, ale już tyl­ko w cha­rak­te­rze dzier­żaw­ców na pod­sta­wie no­wej umo­wy, z re­gu­ły tak nie­ko­rzyst­nej, że po­ło­że­nie tych pa­ria­sów było czę­sto gor­sze niż przed na­po­le­oń­ską kon­sty­tu­cją.

Nie na­le­ża­ły wca­le do wy­jąt­ków ta­kie typy dzie­dzi­ców, jak brat Ma­rii Wa­lew­skiej35. Oto co o nim pi­sze Alek­san­der Wa­lew­ski36, syn po­bocz­ny Na­po­le­ona I: „Mój wuj, Łą­czyń­ski, czło­wiek miły dla rów­nych mu uro­dze­niem, był nie­zwy­kle su­ro­wy dla swych pod­da­nych. Nie tyl­ko ska­zy­wał na kary, naj­chęt­niej bił wła­sno­ręcz­nie. Z ma­ły­mi wy­jąt­ka­mi wszy­scy wła­ści­cie­le ziem­scy w Pol­sce po­stę­po­wa­li tak samo, co mnie, wy­cho­wa­ne­go za kra­jem, obu­rza­ło do ży­we­go”. Go­rzej było w la­ty­fun­diach kre­so­wych. Mło­de ko­bie­ty wy­wo­żo­no z Bia­ło­ru­si na sprze­daż po 200 fran­ków od sztu­ki, co na­wet Mic­kie­wicz pięt­no­wał w Dzia­dach. Je­śli na Ukra­inie pan był ludz­ki, a pańsz­czyź­niak aku­rat­ny, kara cie­le­sna ogra­ni­cza­ła się do „po­miar­ko­wa­nia” (100 na­ha­jów), opor­ny pod­le­gał „su­biek­cji” (300-500 na­ha­jów). Upo­jo­na szar­żą Ko­zie­tul­skie­go w Hisz­pa­nii szlach­ta zjed­no­czy­ła się w ha­śle: czym ułan bez lan­cy, tym szlach­cic bez chłop­stwa. Chło­pi, prze­szedł­szy z desz­czu pod ryn­nę, mru­cze­li nie­uf­nie, zło­wro­go: „Oj­cy­zna, oj­cy­zna i cóz nam z ty oj­cy­zny? Je­dyn pan przeda­je nas dru­gi­mu, a król ten cy ów nic nam nie ze­lzy”.

Na Ślą­sku i w Ga­li­cji chłop aż do Wio­sny Lu­dów trak­to­wa­ny był jak by­dlę po­cią­go­we, tyl­ko go­rzej ży­wio­ne. Urba­rium37 jed­nej wsi w po­wie­cie ryb­nic­kim po­sta­na­wia­ło: „Je­śli brak­nie koni, mu­szą pra­cow­ni­cy dwor­scy na żą­da­nie do­mi­nium dać się za­prząc do płu­ga i upra­wiać rolę pań­ską”. W ma­jąt­ku Don­ner­smarc­ka38 wprzę­gnię­ty do płu­ga chłop sko­nał pod ba­to­ga­mi. Na sej­mie wie­deń­skim roku 1848 po­seł chłop­ski Ka­pusz­czak39 z Bo­ho­rod­czan wo­łał: „Pa­no­wie wię­cej od nas wy­ma­ga­ją, niż prze­pis o pańsz­czyź­nie po­zwa­lał! Za­miast 100 dni od­ra­bia­li­śmy w roku 300 dni, czę­sto trzy-czte­ry dni ro­bo­ci­zny, cza­sem i ty­dzień li­czo­ny był nam za je­den dzień ro­bo­czy. W nie­dzie­le i świę­ta na­kła­da­no nam kaj­da­ny i wrzu­ca­no po­mię­dzy by­dło w obo­rze, by­śmy w przy­szłym ty­go­dniu gor­li­wiej pra­co­wa­li. Ob­cho­dzo­no się z nami nie jak z ludź­mi, lecz jak z ma­chi­na­mi. W od­da­le­niu 300 kro­ków od pań­skie­go pa­ła­cu mu­sie­li­śmy stać z od­kry­tą gło­wą, nie mógł chłop wejść na scho­dy, bo śmier­dział, a pan smro­du nie zno­sił. Czę­sto klu­cze od ko­ścio­ła za­sta­wio­ne były u karcz­ma­rza, któ­ry je wy­da­wał po wy­pi­ciu okse­fta40 wód­ki”.

Na­li­czyć by się dało w ca­łej Pol­sce kil­ku­dzie­się­ciu lu­dzi in­ne­go po­kro­ju w le­gio­nie ob­szar­ni­ków. Oży­wie­ni byli ide­owym hu­ma­ni­ta­ry­zmem, po­stę­po­wi w sło­wach i czy­nach. Ale to nie uspra­wie­dli­wia kosz­mar­ne­go ob­ra­zu ca­ło­ści.

Gdy Na­po­le­on nie tyl­ko „zdjął chło­pom kaj­da­ny z nóg, ale i buty z nich ścią­gnął”, to była po­twor­ność osta­tecz­nie zro­zu­mia­ła, go­rzej, że ele­men­ty tak po­stę­po­we jak wol­no­mu­la­rze na­ro­do­wi z ma­jo­rem Łu­ka­siń­skim na cze­le nie li­czy­ły się z chło­pa­mi w ogó­le, ani nie li­czy­ły – na nich. Je­dy­ną orę­dow­ni­cą oka­za­ła się po­ezja ro­man­tycz­na. Po­stę­po­wi ro­man­ty­cy do­strze­ga­li od razu prze­paść mię­dzy zmy­śle­niem li­te­rac­kim a rze­czy­wi­sto­ścią; okła­mał czy­tel­ni­ków po­eta ser­ca Fran­ci­szek Kar­piń­ski, ba­ją­cy w swych sie­lan­kach o po­czci­wych kmiot­kach, za­wiódł na­wet au­tor Wie­sła­wa, Bro­dziń­ski, choć nie był ob­szar­ni­kiem, lecz żoł­nie­rzem i pro­fe­so­rem. Zo­rien­to­wa­ny do­sko­na­le mło­dziut­ki Mic­kie­wicz czu­je trud­ność po­pra­wy po­twor­nych sto­sun­ków i w mło­dzień­czym po­ema­cie Kar­to­fla za­po­wia­da, że zmia­ny do­cze­ka­my się do­pie­ro w XX wie­ku, gdy sta­ra Eu­ro­pa pój­dzie w dia­bły, gdy śla­du nie zo­sta­nie po Pa­ry­żach, Lon­dy­nach i Wil­nach…

Wten­czas nad Świa­tem No­wym swo­bód gwiaz­da bły­śnie,

Cno­ta się i na­uka pod jej pro­myk ci­śnie.

Mni­sze wię­zy, de­spo­tów zła­mią się po­stra­chy,

Zło­ty Ka­pi­tol wol­ne utkwi w nie­bie da­chy,

Przed nim na­ród zdu­mio­nych zie­mian na twarz pad­nie,

A Lud-Król ber­łem rów­nym ule­głych za­wład­nie.

Do stóp swo­ich ty­ra­ny sta­ro­świec­kie po­gnie

I z wol­nej skry w Eu­ro­pie nowe wznie­ci ognie.

Ta zdu­mie­wa­ją­ca prze­po­wied­nia prze­le­ża­ła w rę­ko­pi­sie nie­zna­na aż do na­szych cza­sów41. Mic­kie­wicz na­to­miast wstrzą­snął współ­cze­snych swych czy­tel­ni­ków po­nu­rym wid­mem dzie­dzi­ca w Dzia­dach wi­leń­skich, któ­ry był wier­nym od­two­rem pa­nu­ją­cych sto­sun­ków. Nie tyl­ko fi­lo­ma­ci wi­leń­scy sta­nę­li po stro­nie uci­śnio­ne­go nad wszel­ką mia­rę pańsz­czyź­nia­ka. Sa­ty­ryk „Wia­do­mo­ści Bru­ko­wych”42 w ostrym fe­lie­to­nie pt. Ma­chi­na do bi­cia chło­pów pi­sał w r. 1817: „Ła­god­ność, na­mo­wa i prze­ko­na­nie ro­zum­ne nie ma wła­dzy nad po­ję­ciem chło­pa. Bić go po­trze­ba, żeby uczuł, bić do śmier­ci, by do­pro­wa­dzić na dro­gę kie­ru­ją­cej nim woli, bić usta­wicz­nie, żeby mieć zeń co­kol­wiek po­ży­tecz­ne­go”.

Nie le­piej dzia­ło się na Ma­zow­szu i na kre­sach po­łu­dnio­wych. Trzy­na­sto­let­ni Zyg­muś Kra­siń­ski wy­zna­je w li­ście do ojca or­dy­na­ta z całą szcze­ro­ścią: „…chłop ru­ski czę­sto za­moż­niej­szy od ma­zo­wiec­kie­go, ale uci­śnio­ny przez pa­nów nie śmie pod­nieść gło­wy. Każ­dy pan jest kró­li­kiem u sie­bie de­spo­tycz­nym. Oto­czo­ny ko­za­ka­mi pa­trzy bez li­to­ści na męki za­da­wa­ne z jego roz­ka­zu wło­ścia­nom, a ludz­kość upodlo­na wy­glą­da zba­wi­cie­la…”. Gdzieś w tym sa­mym cza­sie star­szy odeń Ju­lek Sło­wac­ki za­hu­ka­ny przez ma­mu­się43 je­dzie z nią po­wo­zem przez bło­ta piń­skie i wi­dzi mnó­stwo wy­chu­dłych z gło­du chło­pów, po­że­ra­ją­cych skwa­pli­wie ne­nu­fa­ry wod­ne.

To wspo­mnie­nie dziec­ka da póź­niej au­to­ro­wi Lil­li We­ne­dy po­mysł do pięk­ne­go po­etyc­kie­go ob­ra­zu cór­ki ży­wią­cej gni­ją­ce­go z gło­du kró­la We­ne­dów, Der­wi­da. Jaka szko­da, że wspo­mnie­nie dzie­cin­ne Kra­siń­skie­go za­tar­ło się, gdy wy­rósł i prze­szedł na sta­no­wi­sko re­ak­cji spo­łecz­nej, sta­jąc się wro­giem wy­zwo­le­nia ludu z nie­wo­li pańsz­czyź­nia­nej!

Gro­ma­da tę­pych oczu i po­kor­nych kar­ków

Już au­tor Ody do mło­do­ści pięt­no­wał sa­mo­lu­bów, któ­rzy ta­kie wi­dzą świa­ta koło, ja­kie tę­py­mi za­kre­śla­ją oczy­ma. Od­se­tek ich, za­leż­nie od na­pię­cia du­cho­we­go ogó­łu, by­wał roz­ma­ity, wa­hał się w dość sze­ro­kiej roz­pię­to­ści, umniej­sza­jąc za­wsze nie­licz­ny po­czet ak­tyw­nych pra­cow­ni­ków. W po­sta­wie tej czę­ści spo­łe­czeń­stwa bra­ły górę ce­chy ra­czej rzad­kie w na­szym tem­pe­ra­men­cie na­ro­do­wym, na­le­ża­ła do nich bier­ność, prze­cho­dzą­ca chwi­la­mi w stan ab­so­lut­nej obo­jęt­no­ści na wszyst­ko, co dzia­ło się poza ob­rę­bem wła­sne­go nosa, po­dwór­ka, in­te­re­sów. Nie mo­gli się za­sło­nić wy­god­ni­siow­skim za­wo­ła­niem po­ety wie­ku zło­te­go44: „Niech się dru­dzy za łby wo­dzą, a ja się dzi­wu­ję!” – bo ciem­ni byli i nie­ucze­ni. Od­zna­cza­ły się typy ta­kie za­sa­dą bez­względ­nej ule­gło­ści. Po­szu­ku­jąc spo­ko­ju za wszel­ką cenę, wy­ko­ny­wa­li skwa­pli­wie wszel­kie na­ka­zy władz za­bor­czych. Byle na­cisk star­czył, by mięk­ko­szyj­nych bez­krę­gow­ców skło­nić do po­słu­chu, czę­sto i do za­przań­stwa, o ile nę­ci­ło ko­rzy­ścia­mi. Wy­rzu­ty su­mie­nia po­kry­wa­no za­sa­dą „zło­te­go środ­ka”, nie­odzow­ne­go ja­ko­by w na­szym wy­jąt­ko­wym po­ło­że­niu. „Spo­kój – pierw­szy obo­wią­zek oby­wa­te­la!” – wo­ła­no, wy­krę­ca­jąc się od udzia­łu w czym­kol­wiek, co mo­gło­by rzu­cić cień na ich wzo­ro­wą lo­jal­ność i po­słu­szeń­stwo wo­bec wła­dzy za­bor­czej.

Nie dziw, że skłon­ny był do ta­kie­go poj­mo­wa­nia swych obo­wiąz­ków ciem­ny, ogłu­pia­ły od stu­le­ci chłop pańsz­czyź­nia­ny. Go­rzej nie­rów­nie, gdy tak samo po­stę­po­wał osko­ru­pio­ny gru­bą war­stwą roz­ma­itych prze­są­dów szlach­cic jed­no­wio­sko­wy, za­ty­ka­ją­cy uszy na wszel­kie no­win­ki, ja­kie na­wet pod jego dach, do nie wie­trzo­nych kom­na­tek wno­sił wiek XIX. Wszy­scy, nie mó­wiąc już o war­stwie rzą­dzą­cej, po­mna­ża­li ro­jo­wi­sko trut­niów nie­zda­łych, nie­przy­dat­nych, szko­dli­wych w pra­cy zbio­ro­wej. Nie było ich wła­ści­wie…

Usa­do­wi­ła się od po­ko­leń pew­na ce­cha fa­tal­na w uspo­so­bie­niu Po­la­ków: cu­dzo-bie­sie. Zna­czy to chęt­ka wro­dzo­na do mał­po­wa­nia, na­śla­do­wa­nia, słu­cha­nia ob­cych. Po­ło­że­nie geo­gra­ficz­ne z jed­nej stro­ny, wiel­kość od­ręb­nych ele­men­tów et­nicz­nych ze wscho­du i po­łu­dnia, czyn­nych u nas w każ­dej epo­ce dzie­jów – z dru­giej, spra­wi­ły, że to zna­mię wy­su­nę­ło się na czo­ło, nie my­śląc ustą­pić na­wet wów­czas, gdy obcy przy­bysz, po­ma­wia­ny przez lud słusz­nie o po­sia­da­nie „czar­ne­go pod­nie­bie­nia”, ma­mił już nie tyl­ko no­wym świe­ci­deł­kiem mody czy fa­ta­ła­chem oso­bli­we­go oby­cza­ju czy sno­bi­zmu – lecz przy­był z nie ta­jo­nym za­mia­rem, by ujarz­mić i znisz­czyć na­ród. Za­stra­sza­ją­ca po­tul­ność wo­bec za­bor­ców była pra­wo­wi­tym dziec­kiem tej ce­chy uspo­so­bie­nia pol­skie­go. Wy­stę­po­wa­ła sta­le pod mia­nem bar­dzo ela­stycz­nej, opacz­nie poj­mo­wa­nej lo­jal­no­ści. Jak owce weł­nę rol­ni­ko­wi, tak szlach­cic bez szem­ra­nia jął od­da­wać po­słu­szeń­stwo na­jeźdź­com wszyst­kich trzech za­bo­rów. Nie­któ­rzy czy­ni­li to je­dy­nie w pierw­szym sta­dium ogłu­sze­nia i roz­pa­czy po ka­ta­stro­fie, po­ra­że­ni wia­rą w śmierć na­ro­du, u in­nych na­strój po­tul­nej słu­żeb­no­ści po­zo­stał, prze­cho­dząc z ojca na syna. Ani dzie­sią­tej czę­ści tych świad­czeń nie był­by dał swe­mu rzą­do­wi, ja­kie te­raz skła­dał skwa­pli­wie. Je­den na ty­siąc tra­fił się re­zo­lut, po­dob­ny dzie­dzi­co­wi z I tomu Po­pio­łów