75,98 zł
Stanisław Wasylewski (1885–1953) to autor kilkunastu książek, setek felietonów, artykułów prasowych i słuchowisk. Był publicystą oraz utalentowanym popularyzatorem historii. Sympatię czytelników zaskarbił sobie barwnym stylem, a także darem wyszukiwania intrygujących faktów i ciekawostek. Opublikowane dopiero po jego śmierciŻycie polskie…stanowi sumę wieloletnich badań nad dziejami polskiej kultury i obyczajów w XIX stuleciu. Wasylewski komentuje wydarzenia, umiejętnie wykorzystując przy tym relacje autorów ówcześnie żyjących, opisuje miejsca i ludzi, by pokazać specyfikę, kierunki rozwoju umysłowego i politycznego, a także obyczajowość życia na podzielonych ziemiach polskich tego okresu. Zajmują go wielkie osobowości, ale i mniej znani twórcy. Pisze zarówno o polityce, jak i o literaturze, sztuce, muzyce, teatrze, zwyczajach, pożywieniu i ubiorach. W tej monumentalnej pracy zręcznie kreśli tło historyczne, a jednocześnie nadaje tekstowi atrakcyjną formę literacką w stylu zbliżonym do gawędy. Wydanie, które oddajemy w ręce czytelników, w stosunku do pierwszego wydania uzupełnione zostało o wstęp Janusza Tazbira, posłowie Stanisława Sławomira Niciei oraz o obszerną bibliografię i materiał ilustracyjny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 796
JANUSZ TAZBIR Opus vitae Stanisława Wasylewskiego
UWAGI WYDAWNICZE
Od autora
ROZDZIAŁ PIERWSZY Jeszcze Polska nie umarła
ROZDZIAŁ DRUGI Osiągnięcia i klęski epoki Księstwa
ROZDZIAŁ TRZECI Czasy Królestwa Kongresowego 1815-1830
ROZDZIAŁ CZWARTY Naród w klatce Świętego Przymierza
ROZDZIAŁ PIĄTY Tułactwo obejmuje ster
ROZDZIAŁ SZÓSTY Ubiory – przybory – amulety
ROZDZIAŁ SIÓDMY Rozumni szałem
ROZDZIAŁ ÓSMY Kobieta w walce
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Romantyczna miłość i kobieta
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Teatr
ROZDZIAŁ JEDENASTY Muzyka
ROZDZIAŁ DWUNASTY Od Orłowskiego do Matejki
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Literatura
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Czasopisma, książki, wydawcy
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Różnice dzielnicowe i Niemcy na ziemiach naszych
ROZDZIAŁ SZESNASTY Obyczaje i sztuka ludu
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Walka o zniesienie pańszczyzny
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Życie i fanaberie magnatów
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Zamki, pałace, salony, dworki
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Przeciw ideałom i w zgodzie z nimi
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Miasta i mieszczaństwo
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Emigracja przymusowa i zarobkowa
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Nowości XIX wieku w obyczajach
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Komunikacja i oświetlenie
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Ogrody i cmentarze
Zamknięcie
STANISŁAW SŁAWOMIR NICIEJA Casus Stanisława Wasylewskiego
PRZYPISY
Obrazy
Przypisy
Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Wybór ilustracji: Maciej Byliniak
Indeks: Janusz Tazbir
Zdjęcie na obwolucie: Milena Zyga, ZA ZA Studio
Ilustracja na okładce: Uroczysty wjazd Michała Kazimierza Radziwiłła do Rzymu w 1679 r. Rysunek Stefana Della Belli
Materiał ilustracyjny został zaczerpnięty z następujących książek i źródeł: Władysław Łoziński, Polnisches Leben in vergangenen Zeiten, Georg Müller, Monachium; Władysław Łoziński, Zycie polskie w dawnych wiekach, H. Altenberg – Gubrynowicz i Syn, Lwów; Jan Stanisław Bystroń, Dzieje obyczajów w dawnej Polsce, wiek XVI-XVII, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa; Maria i Bogdan Suchodolscy, Polska. Naród a sztuka, Arkady, Warszawa; Polaków portret własny, red. Marek Rostworowski, Arkady, Warszawa; Biblioteka Narodowa, Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego, archiwum Wydawnictwa Iskry
Copyright © by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2006
Wydanie I
ISBN 978-83-244-0289-2
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.iskry.com.pl
Przygotowalnia: NOTUS, Warszawa
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Marzeniem niemal każdego humanisty, w szerokim słowa tego znaczeniu, jest zostawienie po sobie „dzieła życia” (opus vitae), które by z jednej strony stanowiło sumę jego dorobku, z drugiej zaś znalazło się w podręcznym księgozbiorze wielu pokoleń badaczy. Również Stanisławowi Wasylewskiemu (1885-1953) nie wystarczała sława znakomitego eseisty, jaka otaczała go w latach II Rzeczypospolitej. Był porównywany do Stefana Zweiga i André Maurois, autorów tak popularnych wówczas esejów o wybitnych postaciach z różnych epok historii1. Podobnie i Wasylewski, najchętniej i najczęściej piszący o romantyzmie, sięgał także i do średniowiecza czy – pisząc o Śląsku Opolskim – do dziejów najnowszych.
O ile jednak zarówno Zweig, jak i Maurois nie próbowali nigdy swoich sił na polu eseju, to autor książki o miłości romantycznej już w 1921 r. zapowiadał wydanie syntezy ukazującej życie polskie w XIX wieku. Jak twierdził Zbigniew Jabłoński, jej pierwsza redakcja była gotowa około 1936 r. Zaplanowana na trzy lub cztery tomy miała się ukazać w znanej serii Rudolfa Wegnera „Cuda Polski”, wydawanej w Poznaniu. W niej to zresztą Wasylewski ogłosił książkę o Lwowie (Poznań 1931), wznowioną po sześćdziesięciu latach (Wrocław 1990).
Historia się wszakże sprzysięgła przeciwko Wasylewskiemu. Wybuch II wojny światowej uniemożliwił nadanie jego syntezie ostatecznego kształtu. We wrześniu 1939 r. musiał opuścić Poznań, pozostawiając tam gromadzoną latami bogatą bibliotekę. Z niej to przede wszystkim czerpał materiały do Życia polskiego w XIX wieku. Nie mógł więc z nich korzystać w latach 1941-1946, kiedy to właśnie „Wasylewski poprawiał, zmieniał, uzupełniał maszynopisy, przygotowując je do druku. Przygotowań tych jednak nie doprowadził do końca”2. Niedokończony zarys uporządkował konstrukcyjnie Zbigniew Jabłoński, zaopatrując książkę w bardzo obszerne przypisy, kalendarium i indeks osób. W odsyłaczach sprostował niektóre pomyłki autora; daleko więcej znaleźli ich recenzenci książki, która ukazała się w Krakowie w 1962 r., a więc w trzydzieści lat po rozpoczęciu pracy nad Życiem polskim…
O podobne uzupełnienia i sprostowania wzbogacił Marian Kwaśny książkę Wasylewskiego o Karolinie Sobańskiej, wydaną pośmiertnie w 1959 r. Łatwym zadaniem byłoby wskazanie na błędy w jego esejach, tak przecież chwalonych za atrakcyjność tematu i piękno dyskursu. Na obronę autora można przytoczyć, iż był on w znacznej mierze publicystą, a więc człowiekiem niemającym zbyt wiele czasu na sprawdzanie ścisłości, faktów, dat czy nawet nazwisk. Pamiętajmy, że obok wspominanych wyżej esejów Wasylewski wydał ponad 20 książek, opublikował około 6 tysięcy felietonów i okolicznościowych artykułów, radioamatorzy wysłuchali blisko 300 jego audycji, a uczniowie przeczytali mnóstwo czytanek, pisanych przez niego specjalnie dla podręczników3.
Wiele do myślenia daje opowieść Wasylewskiego, jak zapytany przez złośliwców, czy mógłby na poczekaniu przygotować materiały na przykład do tematu: Pchły i pluskwy w Polsce, wyjął ze swojej biblioteki około 10 tomów i parę broszur, orzekając z góry, iż szkoda czasu na szukanie dalszych materiałów, bo nic więcej ciekawego na pewno się nie znajdzie. Wasylewski powołał się przy tym na swoje bibliotekarskie doświadczenie. W odpowiedzi miał usłyszeć jakże mile głaszczące jego ambicję słowa: „Mamy i mieliśmy parę tysięcy doświadczonych bibliotekarzy. Czemu żaden z nich nie pisze tak jak Stanisław Wasylewski? Czemu?”4.
Dla historyka nie jest to przykład zbyt przekonywający, skoro – jak wiadomo – każdy niemal temat wymaga poszukiwań bibliograficznych, i to nieraz bardzo czasochłonnych. Przekonałem się o tym osobiście, pisząc o Henryku Niemiryczu, głośnym bluźniercy z epoki oświecenia. Przede wszystkim sięgnąłem do opowieści Wasylewskiego na jego temat, aby się przekonać, iż jest to prosta parafraza z krótkiej, pełnej luk i nieścisłości relacji na temat Niemirycza, zawartej w pamiętnikach Szymona Konopackiego5. Natomiast odtworzenie prawdziwego biogramu Niemirycza wymagało wielu tygodni kwerend, na które Wasylewski po prostu nie miał czasu6. Gdyby je zresztą przeprowadzał dla każdego z esejów, nie mógłby ich tyle napisać. Nic więc dziwnego, iż recenzenci wytykali Życiu polskiemu… „(…) prawdziwy zalew smutnie banalnych, podręcznikowych informacji z zakresu politycznej i społeczno-gospodarczej historii Polski”7. Przed ich zoilowym spojrzeniem Wasylewski miał być zresztą uprzedzany.
W jego ogłoszonych pośmiertnie wspomnieniach czytamy, iż kiedy ofiarował Szymonowi Askenazemu pierwsze wydanie Romansu prababki (Lwów 1921), usłyszał od wybitnego historyka ostrzeżenie: „Niechże się pan przypadkiem nie łudzi, że Kościół oficjalny, że parnas naszych historyków użyczy panu poparcia. Nigdy! Oni są albo impotentami i zwalczać będą pańskie rzeczy, bo tak pisać nie potrafią, albo dla zasady. Z pospolitej zawiści”8.
Sprawa nie przedstawia się jednak tak prosto. Prawdą jest, iż tak zwani zawodowi historycy wytknęli Wasylewskiemu mnóstwo błędów, ale jest to przecież podstawowy obowiązek każdego recenzenta. Trudno od tej zasady czynić odstępstwo, nawet gdy sprostowania dotyczą pośmiertnego dzieła pisarza „(…) tak wybitnego i zasłużonego dla kultury polskiej jak Stanisław Wasylewski” – pisał Stefan Kieniewicz, wyrażając przy tym ubolewanie, iż Życie polskie w XIX wieku weszło na rynek w nakładzie znacznie większym od nakładów dzieł naukowych9. Równocześnie jednak Józef Dutkiewicz pisał na łamach łódzkich „Odgłosów”: „Książkę można polecić, czyta się lekko, wydana jest z dużą ilością ilustracji; zawiera mnóstwo wiadomości”10.
Nie miał więc racji Jerzy Pośpiech, twierdząc, iż choć cały nakład (10 tys. egzemplarzy) rozszedł się błyskawicznie, jej autora spotkało „(…) wybrzydzanie ze strony akademickich historyków, którzy w typowy dla tej profesji zwyczaj wytoczyli przeciw lekkiej i urokliwej muzie Wasylewskiego ciężką armatę”11. Bo przecież nie spod pióra Dutkiewicza czy Kieniewicza, lecz Krzysztofa Teodora Toeplitza wyszła jadowita ocena Życia polskiego…: „(…) jest to historia widziana «oddzielnie», jałowa i przypadkowa w istocie, a błyskotliwej jej powłoce nie odpowiada podskórny nurt intelektualny”12.
Nawet entuzjaści Wasylewskiego przyznają, że o ile był on mistrzem małych form, to z syntezą sobie nie radził. Stąd też jedni z recenzentów nazywali Życie polskie… swoistym silva rerum „ ale jak świetnie napisanym: „Jest tu anegdota i informacja cenna, i żart, i dowcip, i smętna zaduma, i dobrotliwa kpina. Mnóstwo rozmaitych wiadomości, podanych ot tak, mimochodem”13. Inni pisali wręcz o mozaice i to nieudanej: „Jest to tylko bogaty, lecz słabo uporządkowany zbiór wielobarwnych kamyków i bardzo nierównej wartości”14. Takie też były zresztą i intencje samego autora: „Ambicją moją było zawsze gromadzenie takich kamyczków realiów, składających obraz całości potocznego życia” – pisał Wasylewski we wstępie do książki15. Wtórował mu Zbigniew Jabłoński, ostrzegając czytelnika, aby nie szukał w tej publikacji całości „(…) historii życia polskiego z minionego wieku”16. Zamiast tego znajdzie tylko luźne, szkicowo ujęte obrazy czy nierozwinięte szerzej zarysy pewnych spraw.
Na dobrą sprawę książka Wasylewskiego winna nosić tytuł Szkice z dziejów życia polskiego w latach 1795-1863, ponieważ swoją narrację dociąga tylko do powstania styczniowego. Opuszczeń jest tu bardzo dużo, od pobieżnie potraktowanych spraw teatru, sztuki, muzyki czy literatury poczynając, a na kulturze mieszczańskiej, a jeszcze bardziej chłopskiej, kończąc. Zaniedbanie tym bardziej naganne, iż właśnie wiek XIX nie tylko umocnił pozycję kultury mieszczańskiej w Polsce, lecz także zapoczątkował na szeroką skalę wchodzenie do narodu jako uświadomionych obywateli warstwy włościańskiej. Natomiast Wasylewski w ogóle o niej nie wspomina, podobnie zresztą jak to uczynił przed nim Władysław Łoziński, na którego Prawem i lewem „a jeszcze bardziej Życiu polskim w dawnych wiekach, autor Czterdziestu lat powodzenia wyraźnie się był wzorował. Obaj dali się pod tym względem wyprzedzić Jędrzejowi Kitowiczowi, który na 150 lat przed Wasylewskim, a na 100 przed Łozińskim zabierał się do określenia obyczajów chłopskich. Po napisaniu dwóch kartek nielitościwa śmierć wytrąciła mu pióro z ręki i słynne zdanie „Mazurowie latem używali kapeluszów prostych wełnianych, białych albo szarych, rozpuszczanych, albo słomianych.” pozostało niedokończone17. A przecie właśnie wiek XIX przyniósł kształtowanie się nowoczesnego narodu polskiego, w którym chłopi mieli później zająć tak poczesne miejsce. Wiązało się z tym gwałtowne kurczenie roli i wpływów szlachty oraz arystokracji, której siedzibom, stylowi życia i udziałowi w rozwoju kultury zarówno Łoziński, jak i Wasylewski poświęcili tak wiele miejsca z wyraźną szkodą dla innych warstw narodu.
Biorąc niejako autora Życia polskiego w XIX wieku w obronę, należy przypomnieć, jak trudno jest nie tylko pod względem obyczajów i kultury „pochwycić w paragrafy i hasełka” żywot potoczny stulecia, „które było buntem i eksplozją nieustanną”, na każdym polu przynoszącym „nowe zjawiska, nawyki, występki (?), wynalazki”. Wieku, w którym naród polski, niedopuszczany do stołu obrad, był zmuszony „żyć i pracować w podziemiu, w sekrecie” – pisał Stanisław Wasylewski18.
Istotnie, zarówno w wieku XVIII, jak i przez całe następne stulecie na traktatach dotyczących losu ziem polskich nie znajdujemy ani jednego podpisu naszych dyplomatów. Pewną pociechą może być to, że w ostatnich niemalże latach zaczęto je nazywać drugim złotym wiekiem kultury polskiej (pierwszy to oczywiście XVI stulecie). Oba wieki przyniosły masową asymilację obcych przybyszów. Ich rolę w rozwoju kultury polskiej Wasylewski omawia bardzo obszernie. W państwach wolnych i zamożnych asymilacja stanowiła conditio sine qua non awansu społecznego, otwierając perspektywy dalszej kariery. Natomiast opowiedzenie się w XIX wieku po stronie polskości spychało obcego przybysza na pozycje obywatela drugiej kategorii. Nie mówiąc już o tym, że czynne zaangażowanie w sprawę narodową pociągało za sobą najsurowsze represje. W 1831, 1848 czy 1863 r. każdego, kto śpieszył pod powstańcze sztandary, uważano za pełnoprawnego członka polskiej wspólnoty narodowej, nie pytając, jakim językiem mówili jego dziadowie czy nawet rodzice. Opisanie owego procesu rodzenia się całych zastępów owych neofitów polskości nie było rzeczą łatwą.
Do tego dołączają się dalsze trudności. Nadal brakuje zgody między autorami, jak właściwie należałoby wykładać dzieje stulecia, które Jerzy Borejsza nazywa „pięknym wiekiem XIX” (1984), a Alina Witkowska „wielkim stuleciem Polaków” (1987). W ciągu zaborowym (a więc oddzielnie Galicja, osobno ziemie, które znalazły się pod panowaniem Prus i Rosji), okresami (na przykład: lata 1795-1830, 1831-1862 i tak dalej) czy też według pewnych wspólnych dla wszystkich ziem zjawisk, świadczących o integralnym, mimo wszystko, charakterze życia narodowego, a co za tym idzie, i samej kultury?
Nie sprostał temu zadaniu sam Aleksander Brückner. Dlatego byłoby rzeczą niesłychanie łatwą wymienienie wszystkich potknięć czy luk występujących w ostatnim tomie jego syntezy; uczynili to już w latach 1947-1948 ówcześni recenzenci czwartego tomu Dziejów kultury obejmującego lata 1795 (1772)-1914. Najobszerniejsze z omówień, gdyż liczące aż cztery strony petitu, poświęcił mu Stefan Kieniewicz, który na łamach „Przeglądu Historycznego” wytknął Brücknerowi błędy konstrukcyjne, uprzywilejowanie Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego ze szkodą dla innych zaborów, nadmierną rozbudowę dziejów politycznych, a zbagatelizowanie historii obyczajów. W parze z tym szły liczne powtórzenia w tekście oraz pomyłki rzeczowe, zestawione skrupulatnie przez recenzenta19.
Po sześćdziesięciu latach, w czasie których prowadzono intensywne badania nad wiekiem XIX, listę tych usterek bylibyśmy w stanie znacznie pomnożyć, a dość kapryśnie przez Brücknera zestawioną bibliografię (zamkniętą notabene na 1935 r.) co najmniej potroić. Do merytorycznych zarzutów Stefana Kieniewicza dorzucić zaś możemy statyczne na ogół przedstawienie społecznego tła kultury czy pominięcie polskiego życia politycznego na przełomie XIX i XX stulecia, zwłaszcza tych jego nurtów, które obejmowały emancypujące się klasy i warstwy społeczne: chłopstwo (ruch ludowy) oraz klasę robotniczą (ruch socjalistyczny).
Nie poradzili sobie z XIX stuleciem także autorzy daleko później od Brücknera czy Wasylewskiego wydanych syntez dziejów kultury, od Bogdana Suchodolskiego (I wyd. – 1980 r.) poczynając, a na Marii Boguckiej (Dzieje kultury polskiej do 1918 roku, Wrocław 1987) i Obyczajach w Polsce. Od średniowiecza do czasów współczesnych (pod red. A. Chwalby, Warszawa 2004) kończąc. W żadnym z wymienionych powyżej dzieł nie spotkamy zresztą ani jednego powołania się na jakąkolwiek z prac Wasylewskiego. Co więcej, nie znajdujemy ich też w bibliografiach. Dwutomowe kompendium Literatura polska. Przewodnik encyklopedyczny (1985) wymienia jakieś prace Wasylewskiego tylko w części bibliograficznej i jedynie wówczas, gdy jest mowa o miastach, w których prowadził swą działalność literacką (Lwów, Poznań, Opole), czy o czasopismach, z którymi współpracował („Odra”, „Pamiętnik Literacki” i inne).
A przecież zaraz po Październiku wydano cały szereg jego prac, i to w nakładach dziś dla nas wręcz astronomicznych, bo sięgających od 10 do 20 tys. egzemplarzy. Tylko w latach 1957-1958 wznowiono m.in. następujące zbiory esejów: U księżnej pani, Romans prababki, O miłości romantycznej, Ducissa Kunegunda, Klasztor i kobieta, Na końcu języka, Niezapisany stan służby, Pod kopułą Ossolineum, czy wreszcie Na dworze króla Stasia. Andrzej Zahorski pisał, iż ostatni król Polski jawi się w książkach Wasylewskiego „(…) jako władca lekkomyślny, kruchy, trwoniący pieniądze na błahostki, nie posiadający umiejętności sterowania państwem, a równocześnie znakomity mecenas, o wspaniałych osiągnięciach w dziedzinie kultury”20. Słowem – najlepszy minister kultury w naszych dziejach. Być może ze względu na kulturalne zasługi Stanisława Augusta nie cytował Wasylewskiego tak bardzo nienawidzący króla Jerzy Łojek.
Nie miał przeto racji Andrzej Zahorski, pisząc: „Szeroko i chętnie były cytowane popularne książki Stanisława Wasylewskiego”21. Choć uchodzi za wybitnego znawcę polskiego romantyzmu, i to tak dalece, iż jeden z krytyków napisał, iż Życie polskie w XIX wieku to właściwie Polska epoki Mickiewicza, współcześni nam badacze tej epoki literackiej wydają się go nie dostrzegać. Daremnie by więc szukać nazwiska Wasylewskiego w miniencyklopediach poświęconych Mickiewiczowi czy Słowackiemu. Nie pojawia się on także w zarysie Romantyzm (1997), pióra Aliny Witkowskiej i Ryszarda Przybylskiego, ani w pracy Marii Janion i Marii Żmigrodzkiej, Romantyzm, i historia (1978). Dostojny Słownik literatury polskiej XIX wieku (1985) ograniczył się do zaczerpnięcia z Wasylewskiego jednego cytatu o sztambuchach22.
To pomijanie Wasylewskiego Jerzy Pośpiech tłumaczy na różne sposoby. Dał się poznać jako znawca doby oświecenia, ponieważ prace na ten temat publikował także zbiorczo, w kolejnych książkach, a więc jako pozycje zwarte, często zresztą wznawiane. Natomiast eseje dotyczące romantyzmu nigdy nie doczekały się zbiorowych publikacji. Pozostają porozrzucane po różnych czasopismach. Ale przecież nie da się tego powiedzieć o Życiu polskim. w którym przedstawiciele romantyzmu zajmują tak wiele miejsca. Bardziej ważną wydaje się inna przyczyna wymieniana przez Pośpiecha, a mianowicie programowe unikanie ujęć syntetycznych nawet wtedy, gdy sam tytuł publikacji domagał się tego lub zapowiadał. Tymczasem Wasylewski „(…) ani razu nie pokusił się, czy nie odważył, na syntetyczne opracowanie, na jakąś globalną, całościową próbę oceny dokonań polskich romantyków”. Nie będąc przygotowany do jakichś gwałtownych odkryć historycznoliterackich „(…) świadomie uciekał w znany mu świat bibliografii, obyczajowości i sensacji, miast wziąć do ręki teksty i dokonywać analiz czy interpretacji”. Przede wszystkim troszczył się o to, aby „(…) odbiorca jego tekstów nie utrudził się zanadto, by miał jedynie przyjemność, za to bardzo kulturalną i wytworną”. Dlatego stronił „od wyposażania publikacji w treści o cięższym ładunku i znaczniejszych korzyści naukowych”. „Można w tym miejscu westchnąć z żalem – pisze Pośpiech – i dodać «szkoda», gdyż przejawiał wyraźne skłonności do prac historyczno – i krytycznoliterackich”23 Sądzę, że dziś może nie wszystko by Wasylewski zrozumiał z uczonych rozważań współczesnych nam znawców romantyzmu i z pokorą poprosił o wyjaśnienie takich pojęć jak „trauma” czy „paradygmat romantyczny”.
Marta Piwińska uszczypliwie pisze o jego uwagach na temat miłości romantycznej, że brzmią dziś „naiwnie i fałszywie”. Wywody Wasylewskiego porównuje do protekcjonalnego poklepywania romantyków po ramieniu, „niczym dobry stryjaszek Radost pannę Anielę”, co z kolei Pośpiech uważa za sąd zdawkowy i na pewno krzywdzący24.
O ile „pierwszą amnestię” Stanisława Wasylewskiego przyniósł przełom październikowy, to następna przyszła wraz z odzyskaniem suwerenności, a więc po 1989 r. Już 12 grudnia tegoż roku odbyła się sesja naukowa w Opolu, poświęcona jego życiu i twórczości. Jej wyniki zostały opublikowane w 1991 r. Wasylewskiemu także poświęcono specjalny numer „Kwartalnika Opolskiego” (nr 4 z 1994 r.). Ukazały się również oddzielne publikacje, żeby wymienić choćby broszurę Adama Wiercińskiego Dyskretny erudyta (O pisarstwie Stanisława Wasylewskiego) (Opole 2003).
We Wstępie przytoczyliśmy wiele krytycznych uwag o książce Wasylewskiego. Warto wszakże przypomnieć, iż przez ostatnie półwiecze badania nad XIX stuleciem posunęły się olbrzymimi krokami naprzód. Na wielu odcinkach została stworzona jego nowa wizja, pozostająca w zrozumiałej sprzeczności z tym, co był pisał autor Romansu prababki – w zrozumiałej, gdyż postęp nauki z reguły dezaktualizuje nawet te osiągnięcia naukowe minionych badaczy, dzięki którym ów postęp był możliwy. Każde pokolenie uczonych może bowiem powtórzyć, parafrazując Asnyka: „i nasze gwiazdy, o badacze młodzi, w ciemnościach pogasną znów”25.
W tych warunkach rodzi się oczywiście pytanie, czy należy wznawiać prace naukowe, które nie odpowiadają już aktualnemu stanowi badań, czy nie będzie to dezorientowało współczesnego czytelnika, dla którego Wasylewski może stanowić bezsprzeczny autorytet. Nie ulękli się tego niebezpieczeństwa wydawcy „Biblioteki Klasyków Historiografii”, jak również klasyków naszej wiedzy o literaturze, dzieł Stanisława Pigonia czy Juliusza Kleinera, a sięgając do wcześniejszych generacji – Wilhelma Bruchnalskiego, Ignacego Chrzanowskiego lub Stanisława Tarnowskiego. Wszystkie te prace, mimo że częściowo zdystansowane przez późniejszy postęp badań, stanowią nadal żywotną i cenną część naszego dziedzictwa kulturowego, wchodzą do złotego skarbca polskiej humanistyki, który mamy obowiązek zachowywać w trwałej pamięci pokoleń. To samo da się również powiedzieć i o Życiu polskim w XIX wieku. Po ukazaniu się pierwszego wydania recenzenci, nie zamykając już wówczas oczu na różnorakie braki, luki i potknięcia tej syntezy, cieszyli się z pojawienia na rynku księgarskim dzieła, w którym każdy mógł znaleźć jeśli nie przydatne, to na pewno interesujące informacje. Książki stanowiącej poza wszystkim innym przednią lekturę. Dziś, gdy praca Wasylewskiego zostaje powtórnie wydana, jej czytaniu winna towarzyszyć świadomość, iż mamy do czynienia z dziełem powstałym przed prawie sześćdziesięciu laty, uwarunkowanym ówczesnym stanem wiedzy i towarzyszącymi mu horyzontami badawczymi. Pisanym w czasach, gdy historycy literatury starali się pisać atrakcyjnie i w sposób zrozumiały nie tylko dla wąskiego kręgu fachowców.
Wszelkie wznowienia opierają się zwykle na ostatnich wydaniach, jakie ukazały się za życia autora. W tym przypadku jest to niemożliwe, ponieważ Życie polskie… po raz pierwszy wyszło blisko 10 lat po śmierci Stanisława Wasylewskiego. Muszę się przeto ograniczyć do omówienia zmian, jakie wprowadziliśmy do poprzedniego wydania, które zawdzięczamy wybitnemu znawcy dziejów kultury (zwłaszcza teatru) XIX stulecia, edytorowi wielu pamiętników – Zbigniewowi Jabłońskiemu (1926-1984). Tak więc w ślad za uwagami recenzentów wydania z 1962 r. usunęliśmy wytknięte przez nich błędy w tekście pozostawionym przez Wasylewskiego. Obszerne przypisy, sporządzone przez Jabłońskiego, zostały uzupełnione o daty urodzin i śmierci wielu występujących w nich postaci. Podobnie w indeksie przy licznych nazwiskach dodaliśmy, tam gdzie to było możliwe do ustalenia, imiona ich posiadaczy. Został ponadto usunięty sporządzony przez Wasylewskiego Kalendarz wydarzeń XIX wieku. Doprowadzony tylko do 1880 r. zawierał bowiem sporo błędów i opuszczeń. W niniejszym wydaniu pominięto także w znacznej mierze nieaktualną przedmowę z 1962 r., pióra Zbigniewa Jabłońskiego.
Jabłoński nadał właściwe brzmienie wielu cytatom z poezji, utworów dramatycznych i prozy literackiej, przytaczanych, jak pisze, przez autora z „dość dużą swobodą” (a więc nieściśle). Większości cytatów, zaczerpniętych z pamiętników czy tak zwanej literatury przedmiotu, Jabłoński nie porównał jednak z oryginałami. Powołał się przy tym na opinię samego Wasylewskiego, który uprzedzał lojalnie czytelnika, iż wymienianie wszystkich wykorzystanych źródeł i opracowań uważa za niecelowe i wręcz niepotrzebne. Szkoda byłoby na to papieru. Rodzi się zresztą podejrzenie, iż Wasylewski, odcięty w Opolu od większych bibliotek i pozbawiony własnego księgozbioru, sporą część tych cytatów przytaczał z… pamięci, oczywiście często je przekręcając. Podobnie zresztą zwykli postępować Aleksander Brückner i Jan Stanisław Bystroń. Dlatego też choć zarówno Dzieje kultury polskiej, jak i Dzieje obyczajów w dawnej Polsce były parokrotnie po 1945 r. wznawiane, w żadnym z nich nie skolacjonowano cytatów źródłowych z oryginałami. Wymagałoby to zresztą ogromu czasu, o czym sam się dowodnie przekonałem, porównując cytaty przytaczane przez Władysława Łozińskiego (Prawem i lewem… Życie polskie w dawnych wiekach) z oryginalnymi wydaniami odpowiednich tekstów.
Janusz Tazbir
Myślałem o takiej książce od lat. Bobrując w dokumentach i pamiętnikach, przebiegałem pod kątem życia obyczajowego rozliczne, odległe od siebie dziedziny historii politycznej, polonistyki, historii sztuki, krajoznawstwa. Ciekawiły mnie sprawy zazwyczaj nie interesujące naukowców naszych. Historia kultury obyczajowej traktowana jest u nas z lekceważeniem, spychana na ostatni plan, niegodna zainteresowań szanującego się badacza dziejów. Nie ma swych adeptów i znawców, tym mniej metodyków. Miewaliśmy i mamy dziś znakomitych mniej i więcej syntetyków naszej kultury – brak nam fachowych znawców realiów jej obyczaju. Pod tym względem zasługujemy zaiste na miano Francuzów Północy.
Ambicją moją było zawsze gromadzenie takich kamyczków realiów składających obraz całości potocznego życia. Ważne, uroczyste wydarzenia starałem się naświetlić chociażby anegdotą, która w moich opowiadaniach była ważniejsza niż dokument z pieczęciami.
Obfite trudności nastręczał autorowi olbrzymi zakres tematu: Życie polskie w XIX wieku. Jakże elastyczny i dalekosiężny! Ogarnąć wypada okiem ogrom zjawisk kulturalnych, społecznych, potocznych, zajrzeć do polityki, szkolnictwa i prasy, przewertować literaturę piękną, odwiedzić salony i chałupy, hrabiny i babiny, szulernie, fabryki, dyliżanse, lokomotywy, zapytać o zdanie architektów, poetów, kompozytorów – i co kto chce i co kto nie chce.
Jeśli powiodło się autorowi naznaczyć choć w przybliżeniu granice tematu, zestawić hasła najważniejsze, wskazać ludzi czołowych w dobrym czy złym sensie – to mu wystarczy. Zdaje on sobie sprawę, że o wyczerpaniu, pogłębieniu i definitywnym ujęciu zagadnień nie mogło być mowy. Pięciu ludzi trzeba by, nie jednego dyletanta, który, jak zawsze, dbał i tu przede wszystkim o czytelnika, łatwe ujęcie, o zainteresowanie go powabem opowiadania z oczywistą szkodą dla myślowego pogłębienia, cierpliwej analizy i krytyki.
I jeszcze jedno. Łatwiej było Władysławowi Łozińskiemu czy Janowi Stanisławowi Bystroniowi ujmować życie polskie w dawnych wiekach, skoro toczyło się ono utartą, mało zmienną koleiną, obejmując jedynie warstwy rządzące, które je tworzyły i nadawały kierunek. Trudniej bez porównania pochwycić w paragrafy i hasełka żywot potoczny stulecia po nich następującego. Stulecia, które było buntem i eksplozją nieustanną, a we wszystkich dziedzinach życia „potrząsało nowości kwiatem”, na każdym polu sprowadzając nowe zjawiska, nawyki, występki, wynalazki. A jeszcze życie narodu wyrzuconego z mapy świata, nie dopuszczonego do stołu obrad, zmuszonego żyć i pracować w podziemiu, w sekrecie.
Wiedząc, że nie sprosta zadaniu sensu stricto, starał się autor naświetlić każde z zagadnień jakimś szczególikiem nowym czy cytatem dotychczas często nie zauważonym lub zapomnianym, a zdobył sporą ich garść dzięki wieloletnim poszukiwaniom. Miał w Poznaniu całe teki zapisków, „fiszek”, rycin, dotyczących tego tematu. Uważając, że w epoce radia, kina i niecierpliwego tempa życia należy użyć minimum słów przy maksimum ilustracji, gromadził nie tylko notatki z lektury, lecz i grafiki dotyczące. Starczyłoby materiału na cztery tomy w Wegnerowskich Cudach Polski.
Cały zasób (wraz z ośmiotysięczną biblioteką) diabli wzięli. Początek dało gestapo, przetrząsając mieszkanie autora nazajutrz chyba po wkroczeniu Niemców do Poznania, rujnacji dokończyli rodacy, paląc w piecu rękopisami, rozwlekając skwapliwie na handel bezcenne książki. Odbudowa po wojnie była więc tylko w drobnej cząstce możliwa. Zacząłem ją we Lwowie, korzystając z zasobów Ossolineum, kończyć wypadło na Opolszczyźnie, z dala od bibliotek i większych wypożyczalni. Stąd ułamkowy, nie wystarczający stan wielu, przewielu ustępów.
W wykładzie, przeznaczonym dla szerszych sfer czytelniczych, nie poczuwa się autor do odstraszającego je obowiązku podawania tzw. literatury przedmiotu. Szkoda byłoby papieru na wykazy tytułów i źródeł, jak i – co ważniejsze – na powoływanie się na autorów innych, nieraz dosłownie przytaczanych, bez podania źródła. Zdarza się to powoływanie chyba wyjątkowo.
Wolałem użyczyć miejsca innej, pożyteczniejszej, jak sądzę, rubryce. Jest nią k a l e n d a r z z d a r z e ń. Chronologiczne zestawienie faktów przeróżnych w obrębie lat 1800-1880, niewspółmiernych, często wprost zdawałoby się błahych. Spis dokonań, zamierzeń, czynów, nie tylko marzeń o czynie. Ze szczególnym uwzględnieniem zdarzeń w skali światowej – większej, mniejszej lub zgoła malutkiej. Maszerujące w ordynku, rok za rokiem, miesiąc za miesiącem, ba, dzień za dniem – o ile to było konieczne lub możliwe – fakty, po prostu defilada dokonań i klęsk, zdobyczy i strat: a tu założenie ważnego przedsiębiorstwa lub oświetlenia ulic po raz pierwszy, a tam ważne urodziny lub odejście, geneza ważnego dzieła sztuki czy przemysłu, bitwa wygrana-przegrana – już samym zaskakującym, nieoczekiwanym sąsiedztwem mnie samego uczyły i zadziwiały, więc tuszę: zaciekawią też łaskawego czytelnika.
To już nie jest zwyczajny kalendarz. Bo te wszystkie daty, wieści o klęskach-zwycięstwach, te pochlebne czy kąśliwe ujęcia łączą się. I wszystko jedno, kto je wyraża, dokument urzędowy czy anegdota błaha, syk nienawiści lub zachwyt często kredytowany – spływają one w opowieść o nieznużonym wysiłku wszystkich warstw i klas, o mocy i chęci trwania.
Stanisław Wasylewski
Najazd nowych pojęć i wyrazów. – Wiek pary i elektryczności. – Rodzi się idea narodowości. – Kolęda cementem narodowości. – Nowy czynnik społeczny: opinia publiczna. – Zmiany i przesunięcia w ustroju społecznym. – Chłop wyszedł najgorzej. – Gromada tępych oczu i pokornych karków. – Z ojca na syna. – Terror rodziców wobec dzieci. – Brud i zaduch obowiązują. – Najpopularniejszy, a więc bezimienny. – „Wszyscy ludzie wolni są braćmi”. – Grecjo-Polska generala Dąbrowskiego. – Jeszcze Polska nie umarła!… – Pieśń i słownik – Wybicki i Linde. – Ojczyzna ukryta w starej księdze. – Wstrzymał Słońce – ruszył Ziemię! – Gdyby Słowianie chcieli się zjednoczyć.
Najazd nowych pojęć i wyrazów
Pokolenie wychowywane i wzrosłe na drożdżach filozofii racjonalistycznej wieku oświecenia, jeśli nawet miało dużo ochoty na przyjęcie nowinek wieku romantyzmu, natrafiało na trudności zupełnie zasadniczej natury. Na przeszkodzie stawał tłum nowych pojęć, określeń, stanowiących trudny do zgryzienia orzech.
Nie tak dawno, przed 50 zaledwie laty, dokonała się była jedna rewolucja, istny przewrót w tej dziedzinie. Na gruzach cudackiej, zmakaronizowanej do cna ciemnoty saskiej – wykwitnął jasny i młodzieńczy, oświecony język, o tylu nowo brzmiących terminach i wyrażeniach, że brat sarmata z początku ani w ząb nie rozumiał, co mówi doń wyfraczony herold nowych idei w peruce, ba, nawet nie zawsze pojmował, co pisze książę biskup Ignacy Krasicki! Wychowanków szkół jezuickich, tresowanych w kunsztownym słownictwie baroku, raziła jasna celność i prostota osiemnastowiecza. I ledwie to wszystko weszło jako tako w obieg potoczny, ledwie zaczęło kostnieć w konwenans, komunał, truizm – przyszła nowa inwazja, najazd zgoła innych a równie obcych nowinek; krążyć poczynają w prasie, w wierszach i rozmowach powiedzonka zupełnie już nieokrzesane, urągające jasności. Nawet wysoce ukształceni ludzie, chluby nauki polskiej, nie wahają się protestować przeciw: „płodom spodlonego niewiadomością umysłu”, przeciw „wywietrzałym dubom prostactwa” (Jan Śniadecki).
A tymczasem te „duby smalone” zamiast zanikać, obejmują coraz szersze kręgi zwolenników wśród młodzieży. Już nie tylko poeci; szermują nowym językiem politycy, mówcy, akademicy na salach wykładowych uniwersytetów, spiskowcy i członkowie tajnych związków, podchorążowie i aktorzy na teatrach pana Osińskiego1.
Język młodych jest mową „mocnych wzruszeń i gwałtownych namiętności”, gardzi on przedwczorajszą „skarlałą i bezkrwistą” gromadą pojęć, którym brak czucia i uczucia, pojęć tak wyjałowiałych, że nie są zdolne do budzenia silniejszych wrażeń. Młodość, tężyznę, przyszłość znaleźć można tylko w nowym obozie.
Krok za krokiem ustępować musi i poddawać się salonowa, perfumowana mowa ludzi „rozsądnych, umiejących miarkować mowę i ruchy swoje” wraz z ich pseudoklasyczną literaturą. Już sam dźwięk nowych wyrażeń budzi dreszcze rozkoszne w słuchaczach. Już sama budowa zdań i ich szyk emocjonuje.
Jakież to pojęcia, jakie skojarzenia?
Człowiek obdarzony mocnym uczuciem – użala się szukający złotego środka Kazimierz Brodziński – tylko w gwałtownych żądaniach znaleźć może swój żywioł!
– Wy, młodzi, jesteście ludźmi ognistej wyobraźni, namiętnego charakteru!
– Tak, po trzykroć tak – odpowiadają mu romantycy młodzi, tęskniący przede wszystkim do znalezienia odpowiedniego ujścia dla swych namiętności.
I oto mamy pierwsze modne wyrażenie, nie schodzące z ust młodego pokolenia. Oni wszystko czynią „namiętnie”: fajki palą namiętnie, tańczą walca namiętnie, czytają poezję Mickiewicza namiętnie. Tego samego Mickiewicza, w którym „lada słówko obojętne obudzało wzruszenie namiętne”. I daremnie stary, oświeconego stempla estetyk Stanisław Kostka Potocki ostrzega, że należy zachować spokój w namiętności, bo rozluźniona staje się kazicielką ideału. My młodzi raczej wolimy iść za lordem Byronem, którego poezja jest „najdzielniejszym obrazem namiętności wieku XIX”. To prawda, że „namiętność” niszczy równowagę spokoju wewnętrznego człowieka i nabiera stopniowo naczelnej władzy nad wolą człowieka. Niech niszczy! Gardzimy wszelką równowagą czy umiarkowaniem w ruchach, mowie, uczynkach. Żądamy swobody w życiu – i w teatrze. „Publiczność – woła młodziutki Józef Korzeniowski w r. 1823 – szuka mocnych wzruszeń, gwałtownych namiętności, których teatr angielski i niemiecki tak obficie dostarcza”.
Pragniemy żyć na co dzień w stanie ciągłej podniety, w kręgu imaginacji, postępować według natchnienia. Cóż to jest imaginacja? – Jest to „moc umysłu naszego, którą widzimy rzeczy nieprzytomnie” – objaśnia człowiek starej daty z przekąsem. Kajający się spiskowiec Wiktor Heltman2 oskarża przed sędzią śledczym swą imaginację, która od r. 1819 ukazywała mu śmiało dążenia wyzwoleńcze innych narodów, wzywając do ich naśladowania. Jako wyrażenie znalazła sympatię do czasu, gdy Alojzy Feliński3 zastąpił ją wyobraźnią, która przyjęła się powszechnie.
Ludzie starego stylu nienawidzą jej, przeklinają nawet. Generał Wincenty Krasiński4 pisze w r. 1838 o swym jedynaku: „Ta przeklęta imaginacja u niego jest bardziej zwariowana jak u wszystkich, co ci znam. Pisze mi, że pracuje, wolałbym wnuka nad te wszystkie jego drukowane potomstwo!”.
Pragniemy działać, pisać i mścić się w natchnieniu. „Gdy chcę malować – woła Mickiewicz – za cóż myśli i natchnienia wyglądają z wyrazów jak zza krat więzienia?!”5. Ten sam Mickiewicz, który wyzna później: „Wiedzcie, że dla poety jedna tylko droga, w sercu szukać natchnienia i dążyć do Boga”6. – Słowacki zaś postawi u końca swej drogi taką ultraromantyczną tezę ekonomiczną:
Ani rola, ni handel, ni prac rozdzielenie
Nie jest źródłem bogactwa kraju,
Lecz – natchnienie7.
Jest jeszcze kilka ulubionych hasełek-komunałów, które kołują w języku zagorzalców romantyzmu. Dawniej mógł człowiek zagorzeć od swędu pieca, słońca gorącego – dziś gorzeje od egzaltacji, imaginacji, od szału narodowości i z rozkoszą popada w zawrót głowy. Pogardza ludźmi umiaru i zgody: Ustąpcie się, ludzie zgody, pędzi zapaleniec młody!
Każda choć najdrobniejsza o kraju przemowa
W oczach żar mu odradza i lica płomieni;
Tworzy wnioski z słów błahych, ciało tworzy z cieni.
Przewrotna – zawichrzona – bezzasadna głowa –
Jednym słowem, ludzie zgody
Zapaleniec jest to młody!8
Znamy doskonale jedno hasło sztandarowe, aż nadto boleśnie znamy je. Wszak stanie się wywieszką ideową dla całego stulecia, opłacane nie raz i nie dziesięć razy straszliwym haraczem: rozumni szałem – nie zdołamy jednak nigdy pojąć, jak wielki ładunek uczuciowy tkwił już w samym brzmieniu wyrazu. Szał rozpalał w wyobraźni młodych jakąś zwariowaną ekstazę. W przededniu krwawego sierpnia 18319 jeden z inicjatorów tej rewolty, czerwony kapłan ks. Pułaski10, wołał z kazalnicy w kościele Karmelitów: „Młodzież szałem walkę zaczęła, szał zatem powinien ją był dalej posuwać, bo dalsza wojna jest rozwiązaniem pierwszej myśli!”. Młodzi przyjmą z dumą, gdy opozycja zaliczy ich do szkoły „szalonych”, bo stanęli w jednym szeregu z Balzakiem i panią George Sand11 i pragną też zrewoltować umysły.
I jeszcze jedno hasło w potężnym ujęciu weszło w skład zasad wiary narodowej. Opowiada Liszt: „…siedzieliśmy w trójkę z Chopinem i jedną z wybitnych dam Paryża. Zwróciła się do mistrza, z zapytaniem, jak nazwać dziwne uczucie zawarte w jego kompozycjach, jakby popioły nieznane, zamknięte we wspaniałych urnach z alabastru. Wzruszony Chopin odpowiedział, że mógłby to określić tylko w ojczystym języku. Bo żaden inny naród nie posiada wyrażenia równoznacznego polskiemu: żal…”. Wyraz dziwny, o tak różnym znaczeniu i dziwniejszej jeszcze filozofii. Zastosowany do wypadków 1831 r. wyraża całą pokorę rezygnacji, poddającej się wyrokom Opatrzności. Ale zawiera też ferment urazy, wymówki, b u n t, pragnienie zemsty, głuchą groźbę, drzemiącą na dnie serca w oczekiwaniu odwetu. „Polski żal” – to najlepsze, zdaniem Liszta, ujęcie w słowa muzyki Chopina.
Nowa frazeologia przenika szybko w obieg życia potocznego. Nie zawsze wszystkim zrozumiała, często obca, odstręczająca, budzi dreszcze emocji jak każda nowa moda. Język Ballad i Dziadów przyjmuje się bez trudności. Gorzej jest z prozą przedpowstaniową Mochnackiego i gazeciarzy bojów romantycznych. Naszpikowana mnóstwem terminów, załapanych z Schellinga12 czy Tiecka13, nie zyska nigdy popularności. Za to tajemna gwara spiskowców lub zachwycająca, obrazowa terminologia wolnomularzy!
Na tych pożywkach urasta pokolenie ludzi pierwszej połowy stulecia, a z tą hordą nowych brzmień, skojarzeń i znaczeń walczyć będą zaciekle „ludzie zgody”, przerażeni słownictwem na równi z wynalazkami kawiarni czy fajki, litografii czy fortepianu, na równi z Odą do młodości czy Sonetami krymskimi, które, ich zdaniem, dopiero na język polski przetłumaczyć trzeba, aby stały się zrozumiałe dla wszystkich!
Na czoło nowych haseł wysunęły się dwa inne jeszcze nowe określenia, które wkrótce ogarnęły całą zbiorowość polską, ujmując istotę jej dążeń przez całe stulecie. Właściwie nie były to hasła nowe, życie im dał wiek oświecenia, lecz dopiero romantyzm nasycił je nowym, nieznanym dreszczem, tak że już samo brzmienie ich starczyło za program. W chwili gdy ginąca stara Rzeczpospolita stanęła w obliczu nieuchronnego upadku, zjawiło się grono patriotów, pracujących, by zachować i utrwalić jej niepodległość – pełnego dźwięku nabrały te oba hasła dopiero w nowym stuleciu.
Możemy z całą dokładnością wskazać dzień i okoliczności urodzin hasła: niepodległość. Użyto po raz pierwszy tego wyrażenia w protokole Generalności Barskiej; do słów tych nawiązała Konstytucja 3 maja, rozpoczynająca się od stwierdzenia, że „każdy naród wolny jest i niepodległy”. Wkrótce potem Tadeusz Kościuszko w rocie przysięgi kosynierów, na pieczęciach, na czaprakach i obwieszczeniach głosić się będzie trójhasłem: Wolność – Całość – Niepodległość. Od tej pory naród wpisze te wyrazy święte jako drogowskaz postępowania w swym sercu.
Drugie zawołanie było stare jak Rzeczpospolita, przez ludzi wieku złotego krzewione. Nowej treści nabrał patriotyzm w epoce Sejmu Czteroletniego, by znowu rozszerzyć się w zakresie i upowszechnieniu pojęcia w pierwszej połowie nowego stulecia, gdy stało się ono wprost synonimem Polaka.
Jeśli jakie, to te dwa przede wszystkim zawołania jednoczyć będą naród i godzić przeciwstawne i wrogie, walczące wzajem z sobą odłamy społeczeństwa.
Wiek pary i elektryczności
W stuleciu XIX człowiek pokonał największego swego wroga – przestrzeń. Teraz dopiero poczuł się władcą globu ziemskiego i mógł rozpocząć jego eksploatację na wielką skalę.
W tym czasie, kiedy podchorążowie uderzali na Belweder, zaczęły na Zachodzie krążyć pierwsze pociągi kolei żelaznej14, na morzach pojawiły się pierwsze parostatki, w fabrykach tkackich – maszyny pędzone parą. Zaczęła się era stali i ognia, epoka bezsenności pracującego człowieka, przemoc fabrycznej cywilizacji. Zrodziły się pierwsze ruchy robotnicze i strajki.
Trzeci i czwarty dziesiątek XIX stulecia to czas zasadniczego przełomu w życiu nowoczesnym, to chwila gdy zmienia się stary, wiekami trwający porządek. Kolejno zachodzi szereg przemian i przewrotów zarówno w stosunkach międzyludzkich, jak i w codziennym obyczaju jednostki. Nie tylko duchowa – również materialna twarz rzeczywistości szybko się zmienia. Od Kongresu Wiedeńskiego po Wiosnę Ludów dokonały się przemiany, na które dawniej wieki całe składać się musiały.
Z położeniem pierwszych szyn kolei żelaznych, z otwarciem fabryk i młynów parowych zaczęła się era mechanizacji życia. Wygląd duchowy i fizyczny człowieka zmieniał się w oczach nieomal. Z istoty pędzącej puste życie na parkietach salonów przepoczwarzał się w nowoczesnego człowieka pracy. I musiał dostrzec obok siebie istotę, o której istnieniu w ogóle mógł dotąd nie wiedzieć, nie myśleć i nie kłopotać się nią: robotnika.
Człowiek XIX wieku musiał zakasać rękawy do ogromu pracy, jaka go czekała. Zrozumiał, że nie będzie mógł nadal istnieć jako pasożyt, jako truteń i wieszak bezużyteczny na kolorowe fatałachy. Przywdziać musiał bluzę robotniczą idących nowych czasów.
Nie wszyscy jednak wodzowie romantyzmu patrzyli na to wszystko bez zastrzeżeń. I to zastrzeżeń podstawowych, z głębi przekonania płynących.
Czy zbiorowość ludzka w dzisiejszym stanie upadku moralnego zasłużyła w ogóle, by dostąpić błogosławieństwa wynalazku kolei żelaznej bez żadnej ze swej strony ofiary?
Czy godzi się w ogóle pożywać owoce tej nowej, bezdusznej cywilizacji materialnej bez zadośćuczynienia duchowego?
Jeden tylko z wielkich, Adam Mickiewicz, żadnych lęków nie odczuwał. Przeciwnie. Potrafił godzić harmonijnie „prawdy żywe” towianizmu z nowymi wynalazkami. Cieszył się jak dziecko, wsiadając do pociągu na Gare du Nord15, tak prawie, jak cieszył się w r. 1829 w Kronsztadzie, gdy mógł odbyć podróż morską na zachód na pokładzie najnowszego wynalazku, statku parowego. Będzie zadziwiał współczesnych, a zdumiewał nie na żarty potomnych, przepowiadając wynalazek telefonu i radia, i obmyślając – w rozmowach z Aleksandrem Chodźką – ulepszenia w sterowaniu balonami.
Natomiast Juliusz Słowacki jest wprost przerażony wynalazkami fizyków francuskich, albowiem na drodze przyrodzonej usiłują przybliżyć ludzkości te tajemnice, które on pragnie jej objawić jako poczęte z ducha (jego ducha) i jego mistycznej kosmogonii. „Wszystko przez ducha i dla ducha stworzone jest, a nic dla cielesnego celu nie istnieje!” – to była teza macierzysta twórcy Króla Ducha.
Niecierpliwsi skłonni będą upatrywać symbol zadośćuczynnego odkupienia w jakimś drobnym z pozoru wydarzeniu. Oto w r. 1858 inżynier emigrant Jan Gajewski16 zginął podczas eksplozji kotła parowego. Z tego powodu napisał mu Cyprian Norwid poetycki nekrolog, pełen myśli zasadniczych, wśród których czytamy:
Tak, Epopeją gdy machina zgniotła,
Zgorzałych mózgów i serc objął krater,
Potrzebaż było, by nie jak bohater
Zacny Gajewski Jan zginął od kotła!…
Lecz nie! Śmierć jego nie była dla zysku –
Ciał różnych ciało z jednym legło licem
Na ziemi obcej: wyrobnik z szlachcicem,
Z Ofiary-synem Synowie-ucisku…
Inne zaś duże dzieci, zwane romantykami, którym latarnia magiczna wydawała się szczytem pomysłowości ludzkiej, nie ogarniając wielkości wynalazków i doniosłości przewrotu, przecierały oczy z niedowierzaniem. Jeszcze do niedawna największym dziwem wieku wydawał się im. pośpieszny dyliżans. W październiku 1826 całe miasto Tarnów cisnęło się przed urzędem pocztowym około północy w sobotę, aby na własne oczy ujrzeć cud: karetkę pocztową, która wyjechała ze Lwowa w piątek przed południem. „Już teraz nie ma rzeczy niemożliwych” – zapewnia swą matkę Juliusz Słowacki, ujrzawszy w Londynie w r. 1831 „powozy, do których z pary uwiane zakładają konie, co zamiast owsa węgle ziemne jedzą!”. W tym czasie filozof angielski i historyk cywilizacji Buckle17 fantazjował sobie pogodnie: „Lokomotywa uczyniła więcej dla zjednoczenia ludzkości niż wszyscy razem wzięci filozofowie, poeci i prorocy od początku świata!”.
W kraju ogarnięci Nocą Listopadową Polacy musieli siedzieć na razie bezczynnie. „Wynalezienie machin parowych najwięcej przynosi chwały dowcipowi ludzkiemu!” – woła rząd powstańczy 1831 roku na wieść, że pierwszy u nas młyn parowy na Solcu wypieka 3700 bochenków chleba dziennie. Lecz się na tym młynie i bochenkach kończy. Bo w chwili kiedy wstrząsa światem zamiana pracy ręcznej na mechaniczną w fabrykach, wiele tysięcy najdzielniejszych pracowników, oficerów i szeregowców, szlachty i rzemieślników, zmuszonych do opuszczenia ojczyzny, podejmuje na emigracji pracę nad odbudową Polski – idealnej, fikcji wypieszczonej w sercach. By ją „dźwignąć, uszczęśliwić, by nią cały świat zadziwić” – w marzeniach. Albowiem los i samobójcza polityka nie pozwoliły na realizację żadnego z zapalistych haseł romantyzmu. Tylko w Polsce mógł powstać osobliwy typ filozofa-inżyniera. Fenomen, niepokojący Europę swymi pomysłami: Hoene-Wroński. Jedna ręka spisuje olśniewające fantasmagorie mesjaniczne, druga oblicza, konstruuje. Poczynił szereg odkryć, ulepszeń technicznych w dziedzinie kolejnictwa i próbował je realizować przy pomocy Antoniego Bukatego18, swego wyznawcy i adiutanta technicznego, który zdobył na emigracji wiedzę fachową. Przedstawił on Adamowi Czartoryskiemu projekt zastosowania lokomocji parowej w przyszłej wojnie ludów o Polskę, coś w rodzaju dzisiejszego czołgu lub samochodu pancernego: parowóz uzbrojony w dwa działka, posuwający się po drodze zwyczajnej, albo pomysł szyn ruchomych, złączonych z lokomotywą itp.
Palili się Polacy do współudziału w budowie nowego świata jak chyba żaden wówczas naród na kontynencie. Ileż energii, wynalazczości, pomysłowości polskiej dało się poznać w europejskim przemyśle maszynowym pierwszej połowy stulecia! Ileż zamysłów najwspanialszych uwiędło w opornych, często nienawistnych warunkach wygnania! Na Zachodzie i na Wschodzie, we Francji głównie, ale też w Belgii, nawet w Anglii, dalej w Bułgarii, Turcji, Algierze i za oceanem, w Australii itd., itd.
Nie tylko w portfelu magnata Branickiego19 na emigracji znalazł się spory pakiet akcji kolejowych francuskich (na których też Słowacki z powodzeniem spekulował), ale cała administracja i eksploatacja roi się od pracowników polskich. Maszyniści, konduktorzy, zawiadowcy węzłów, technicy, werkmistrze, nadzorcy, buchalterzy. Zdziwił się wielce Krasiński, podróżujący wygodnie w karecie własnej, zawagonowanej na platformę pociągu pośpiesznego, gdy konduktor Polak zaczął go nawracać na… towianizm!
Nie trzeba też lekceważyć wysiłków znakomitego inżyniera generała Bema, który w założonym przez się Towarzystwie Politechnicznym w Paryżu20 dużo inicjatywy rzucił, obiecując, gdy wrócimy do kraju, tworzyć „fabryki machin parowych, gisernie żelaza…, przesadzać na ziemię polską to wszystko, co się może przyczynić do podniesienia w kraju… kunsztów i rzemiosła” – i tysiąc innych projektów, z których wynikło w praktyce umieszczenie kilkunastu uczniów po fabrykach i szkołach zawodowych we Francji.
Gdyby zajrzeć do historii kolejnictwa francuskiego, okazałoby się, że u jego początków stoją wszędzie emigranci polscy. Nad Bosforem tym więcej było do roboty. Urządzali wszakże „bisurmańcy” życie nowoczesne w azjatyckiej Turcji, obsadzając wszystkie stanowiska przy budowie szos, linii kolejowych i telefonów.
Olbrzymi szmat ziemi polskiej pod tym względem leży zupełnym odłogiem. Ani Petersburg, ani Berlin, ani Wiedeń nie spieszą się. Polak podróżujący w kraju szczęśliwy się czuje, jeśli osiągnie 15 km na godzinę w „sztajnkelerce”21 warszawsko-sandomierskiej czy w c.k. „ajlwagenie”22. Dopiero pod sam koniec romantyzmu pojawiają się na Mazowszu pierwsze konie „z pary uwiane”. Własnym wysiłkiem społeczeństwa zbudowana, powstanie w r. 1844 kolej warszawsko-wiedeńska.
Rodzi się idea narodowości
Nowy wiek rzucił nowe, niewinne z pozoru słówko, mające dać początek wielu zasadniczym przemianom: narodowość. Rozwinęła się ona niebawem w nacjonalizm, z czasem wyrodziła w drapieżny imperializm, który eksplodował kataklizmami, prowadził wojny niesprawiedliwe, uzbroił bestię germańską, stał się głównym wrogiem pokoju świata.
Jakże jednak ogół miał odczuć od razu wagę i groźbę narodowości, skoro nie dostrzegli jej przebiegli politycy Kongresu Wiedeńskiego? Nacjonalizm mało zakłóciwszy spokoju wiekowi ubiegłemu, spotęgowany przez tryumfującego Napoleona, stał się ulubionym konikiem do harców politycznych Aleksandra I. „Zgodzono się, aby narodowość braci naszych… oddana była pod pieczołowitą rękojmię rządów właściwych!” – wołał w swym manifeście, mamiącym ewentualnością połączenia w jedno trzech zaborów. „Polacy otrzymają instytucje, które zapewnią im zachowanie narodowości” – obiecywało oficjalne orędzie Kongresu. „Vivat Aleksander!” – wołali liczni entuzjaści „anioła pokoju”, masoni nasi czcili odtąd jego pamięć jako „odnowiciela narodowości”.
Niemoc i bankructwo, w jakich znalazła się od razu Kongresówka, uważano niejako za „okup odzyskanej narodowości”. Usprawiedliwiając się w liście do prezesa senatu Ostrowskiego23 z oczywistej klapy swych planów, pisał Aleksander: „to jednak starałem się przynajmniej złagodzić, ile możności, rygory rozdziału i wyjednać Polakom wszędzie korzystanie z praw narodowości” (jouissance de leur nationalit”). Szydził słusznie brat cara, Konstanty: „Skoro durzył Polaków ciągle, cóż dziwnego, że zakręciło się im w głowie na tym punkcie. Myśleli, że sprawa jest pozytywna. Któż by na ich miejscu nie życzył sobie tego samego?”. Młodziutki Mickiewicz w programie dla tajnego związku Filomatów wileńskich zalecał: 1) rozszerzyć gruntownie oświecenie, 2) ugruntować niezachwianie narodowości.
Lecz cóż to jest ta wciąż dyskutowana narodowość? O definicję uznaną i dostępną dla wszystkich – nie było łatwo. Mieszano ją zrazu z miłością ojczyzny, z tradycją domową, stawiając nawet ponad niepodległością. Racjonalista Staszic zaliczał do narodowości „rzeczy nietykalne, jako te: rodowitość, język, urzędowanie, sprawowane przez rodaków w ojczystym języku, ziemię, muzykę, strój”. Dopiero młodzież krzyknęła mocno: „narodowością są cechy właściwe, różniące jeden naród od drugiego!”. Mochnacki zaś zdefiniował bystro, choć nieco kunsztownie: „Istotą narodu nie jest zbiór ludzi, zamieszkałych na pewnej przestrzeni, ale raczej zbiór ich własnych wyobrażeń, uczuć i myśli”.
Były to określenia przytrudne np. dla wojskowych spiskowców majora Łukasińskiego. Więc Ludwik Nabielak w przedmowie do swego przekładu „Królodworskiego rękopisu”24 łopatą do głowy wbijał trzy główne źródła narodowości: 1) podania i pieśni gminu, 2) badanie dziejów przeszłych i położenia obecnego, wreszcie 3) starożytne zabytki pokoleń słowiańskich. Za czym rozkochano się bez pamięci w tej lubej, najdroższej idei. Publiczność w teatrach szukała w „scenicznym omamieniu jej pamiątki”. Poezja musi się stać narodową w całości.
W ślady Mickiewicza dążą poeci „obowiązani wnikać w najgłębsze tajnie indywidualizmu narodów, dawać portretowe podobieństwo ludów i ich zwyczajów” – jak pisał w r. 1830 Michał Grabowski25. Młody Juliusz Słowacki dodał słusznie: „Lecz myli się, kto sądzi, że narodowość poezji zależy na opisywaniu narodowych wypadków; one są tylko szatą, pod którą trzeba szukać duszy narodowej lub duszy świata”.
Starając się wnikać w tajniki geniuszu Chopina, pisał w r. 1834 znakomity kompozytor Robert Schumann: „Do korzystnego zbiegu czasu i okoliczności dodał los jeszcze coś, czym się Chopin wyróżnia od innych i co czyni go zajmującym, tj. dał mu potężną i odrębną narodowość, mianowicie narodowość polską. Dzieło Chopina to armaty ukryte wśród kwiatów”.
Doktrynerzy „ducha narodowego” na emigracji po r. 1831, poddając galopem rewizji literaturę i przeszłość naszą, odsądzili od czci i wiary dwie czołowe chluby geniuszu narodowego: Jana Kochanowskiego i Aleksandra Fredrę. Kochanowskiemu zarzucali dość powszechnie romantycy, że wzgardził pierwocinami poezji swojskiej i związawszy swoją twórczość z wzorami klasycznymi, pchnął poezję naszą w objęcia obczyzny. Dopiero Mickiewicz z katedry Collège de France sprostował wierutne głupstwo, wykazując w porywający sposób, że Jan z Czarnolasu miał, jak nikt inny, intuicję ducha narodowego i jego dróg dziejowych. Odosobniony był głos lewicowca romantyzmu, Seweryna Goszczyńskiego, który w r. 1834 gromko zarzucił twórcy Zemsty i Ślubów panieńskich zupełny brak narodowości, gdyż tworzywem pisarza jest wyłącznie świat kontuszowo-szlachecki, natomiast nie ma drobnej szlachty, wówczas rewolucyjnie usposobionej; proletariat miejski, zupełnie jeszcze nie uświadomiony, nie mógł wchodzić w rachubę. W dwa lata później na emigracji polistopadowej jeszcze ostrzej postawiono sprawę w manifeście „Gromady Grudziąż”26. „Szlachecka narodowość Polski w trumnie na wieki spoczęła, bo szlachta własną domordowała ją dłonią. Teraz więc do ludu polskiego, do kmieci należy wyrobić inne pojęcie narodowości dla naszej ojczyzny”.
Marzenia snute w mrokach konspiracji wydobywa na jaw i krystalizuje Wiosna Ludów. Mickiewicz, który poczuł w piersi siłę Konrada, zrywa się do czynu konkretnego, niby Farys przez chwilę zwycięski: „Idea narodowości jest wyrokiem śmierci dla Austrii… Istnienie tego cesarstwa – woła na mityngu w Bolonii w r. 1848 – nie da się pogodzić z istnieniem narodowości, które się podnoszą!”.
W ciągu stulecia Polacy śledzili czujnie i odpierali zakusy i ataki z zewnątrz i wewnątrz; Edward hr. Raczyński wołał na sejmie pruskim wiosną 1843 r.: „Nowy król pruski27 nie może Polakom zaprzeczać narodowości, którą im zapewnił ojciec jego, który, gdy orły pruskie przybijano w tym kraju, powiedział, że nas szanuje za nasze przywiązanie do narodowości. O jakiejże to narodowości mówił? Czy o pruskiej?!”. Równocześnie potępiono ostro brata mecenasa, Atanazego Raczyńskiego28, który obraziwszy się na swe społeczeństwo, został ochotnie – Niemcem.
Gorszym, bo aktywnym objawem niewiary była dobrowolna apostazja świetnego pisarza, autora Listopada i Pamiątek Soplicy – Henryka hr. Rzewuskiego29. Uciekł on od poczucia narodowego, ulegając dla kariery potężnej fali rusyfikacji oraz niewierze w przyszłość Polski, która musi, zdaniem jego, umrzeć tak, jak umiera starzec. Jedynym ratunkiem – zasymilować się i zespolić szczepowo z Rosją! Powstał ten program w dziesięć lat po napisaniu Dziadów, Nie-Boskiej i Pana Tadeusza. Rzewuski uważał te arcydzieła za ostatni rozbłysk świecy, pożegnalny gest umierającej Polski!… A ona nie tylko nie umierała, ale zielenić się poczynała nowymi pędami, które, zdawało się, od wieków uschnięte i martwe, zerwały się nagle, krzycząc, że żyją i są. Ks. Szafranek, zgłaszając w sejmie pruskim (1848) postulat uznania praw języka polskiego w życiu publicznym, powoływał się na żądania dwustu gmin górnośląskich, zamieszkanych przez pół miliona ludności. A wszyscy żądali, jako „prawi dziedzice zamieszkujący tę ziemię od wieków, aby nasza narodowość nam przyznaną była”.
Tymczasem naród wzmagał się i krzepnął. Upowszechniło się nowe pojęcie patriotyzmu, oparte na miłości całego narodu, na obowiązku „niesienia kagańca oświaty” w masy, na pielęgnowaniu czynników szczepowo-kulturalnej odrębności i rodzimości.
Jak walczyć z zaborcami, w jaki sposób unaradawiać szkoły, instytucje publiczne, literaturę i sztukę – będzie główną treścią dążeń działaczy w ciągu stulecia.
Kolęda cementem narodowości
Naród w znacznym odsetku niepiśmienny łączyła wspólna mowa, obyczaj i pieśń. Wśród ostatnich na pierwszym miejscu kolęda wigilijna i pastorałka. Stała się ona w dobie niewoli najcenniejszym łącznikiem, dającym uświadomienie szczepowe. Żaden inny naród nie może się pochlubić takim bogactwem pieśni bożonarodzeniowych o szerokiej skali nastroju, od hymnów polonezowych (Bóg się rodzi) do skocznych mazurków, rubasznych, tryskających humorem pastorałek.
Stulecia przeglądają się w naszej kolędzie. Od średniowiecznego Anioł pasterzom mówił po siedemnastowieczną, barokową kołysankę: Lulajże, Jezuniu, którą zeuropeizował Chopin w kilku taktach swej etiudy30.
W czasach niewoli politycznej kolęda nasza przeżywała chwałę odrodzenia, jakie nie było jej udziałem w starej Rzeczypospolitej. Łączyła nie tylko rozdarte kordonami ziemie polskie, towarzyszyła zesłańcom do tajg Sybiru, rozrzewniała emigrantów polistopadowych i postyczniowych rozproszonych po obu półkulach, zagrzewała do wytrwania więźniów cytadeli warszawskiej, karmelitów lwowskich, łączyła twierdze Kufsteinu, Spielbergu, Szpandawy, Moabitu31. Wszyscy czuli się z jej słowem i nutą dziećmi jednego narodu. Zwiększyło się jej bogactwo. Wyszły na jaw nie znane ogółowi kolędy ludowe, przypomniano dawne, napisano nowe. Przepiękną stworzył w Złotej czaszce Słowacki:
Chrystus Pan się narodził…
Świat się cały odmłodził
Et mentes.
Nad sianem, nad żłobeczkiem,
Aniołek z aniołeczkiem
Ridentes.
Nastrój epoki styczniowej (1861-1870) odtwarza najtrafniej kolęda Zygmunta Noskowskiego: Hej, kolęda, kolęda! z charakterystycznym zgrzytem mollowym w kadencji.
Nowy czynnik społeczny: opinia publiczna
Co myślą, jak reagują masy, doły społeczne, tzw. gmin wiejski czy motłoch w miastach – to nie obchodziło dotychczas nikogo, bo nie miało żadnego znaczenia ani wpływu na bieg wypadków. Opinię narzucały dwory i rządy, urabiając ją, sterując nią i kneblując wedle woli i potrzeby. Dopiero Wielka Rewolucja ujawniła olbrzymią potęgę tego instrumentu. Doszły do władzy i głosu ulice, zgromadzenia publiczne, kawiarnie, gazety. Lotem strzały szerzyć się poczęły niepożądane dla władców nowinki. Już w parę dni po ogłoszeniu Manifestu połanieckiego Kościuszki wiedzieli o nim chłopi na Opolszczyźnie i przestali wychodzić na pańskie, domagając się zniesienia pańszczyzny. Gdy pani Zamoyska32 w Warszawie przy otwartych oknach Pałacu Błękitnego zagrała na klawikordzie ostatnią nadesłaną z Włoch nowość: Mazurka Dąbrowskiego, a motłoch stołeczny w lot podchwycił słowa i melodię, nie wszyscy zrozumieli, że ulica zabrała głos po raz pierwszy i że wielką moc kryje w sobie ten nowy czynnik. Zrozumiał jego znaczenie student wileński, Mickiewicz, zalecając w r. 1819 już w pierwszych instrukcjach dla filomatów: „formować, poprawiać, ustalać opinię publiczną”.
Ulica, stragan, szynkownia, magiel i sklep, kawiarnie stołeczne i gazety, a na prowincji jarmarki i odpusty – oto majdany, gdzie mogły się formować pierwsze zalążki opinii publicznej. Rządy zaborcze czyniły gorliwie wszystko, by w samym zarodku nałożyć kaganiec. Na palcach policzyć w pierwszej połowie stulecia chwile swobodnego bujania opinii: parę miesięcy po proklamowaniu Królestwa Kongresowego w r. 1815, parę również w pierwszych miesiącach powstania listopadowego i wreszcie początkowy zryw entuzjazmu w czasie Wiosny Ludów, więc krótkie chwile, w których naród mógł w swoich sprawach przemówić bez kagańca cenzury pruskiej, austriackiej czy carskiej. Do ludu wiejskiego, do robotnika nie dotarła jeszcze idea zgromadzeń publicznych. Dopiero pod koniec stulecia zbudzi się uśpiona i usypiana wola mas. Spętana w uścisku policji zaborczej nie istniała w wieku romantyzmu niezależna, swobodna opinia publiczna.
Zmiany i przesunięcia w ustroju społecznym
Przemiany w ustroju społecznym wprowadza wiek XIX powoli, z rosnącym w miarę przeszkód uporem. Rady możnowładców straciły prymat, który przeszedł na biurokrację zaborców. Przed nimi teraz korzy się i płaszczy większość szlachty, stanowiącej około 15% ludności na ziemiach naszych (we Francji tylko 2%!). Szlachta polska nie nauczyła się niczego, starając się wszelkimi środkami utrzymać stan posiadania. Gdy w r. 1818 zaproszono na katedrę ekonomii politycznej w Uniwersytecie Warszawskim Fryderyka Skarbka – a był jedynym kandydatem ze studiami i poleceniami fachowców zagranicznych – teść jego, jaśnie wielmożny pan Gzowski z Osięcin na Kujawach, zdecydował, że jego zięć nie może hańbić się pracą, nawet uniwersytecką, i namawiał córkę33, by czym prędzej zdrajcę porzuciła! Takich obłąkanych głuptasów były dziesiątki tysięcy. Proces ich likwidacji powolnej zaobserwował młodziutki Bolesław Prus w latach sześćdziesiątych XIX stulecia: „O północy, w chwili kiedy w salonach Resursy w Warszawie wnoszono szampana, do przedziału służbowego w ośnieżonym pociągu towarowo-osobowym wszedł nadkonduktor i telegrafista, odkorkowując butelkę zwyczajnej wódki.
– Pięknie zaczynamy Nowy Rok. Psy nie miałyby czego nam zazdrościć!
– Tylko nie narzekać… A pamiętasz, jak to było lat temu dziesięć w Resursie?… Było nas tam z 80 osób. Stary węgrzyn i szampan. A ja miałem jeszcze moją czwórkę kasztanków. Kto by dziś uwierzył, że tak było…”.
Na rozpadlinach ustroju szlacheckiego nowa klasa burżuazyjna rozpędza się szybko z impetem ogarniającym wszystkie dziedziny życia. Z bezrolnej, bo zbankrutowanej szlachty jedno – i więcej dworczej, z elementów mieszczańskich i wyjątkowo chłopskich powstaje inteligencja (choć jeszcze bez tej nazwy) i zdobędzie w połowie stulecia wybitne, z czasem dominujące stanowisko. Ze wszech stron pchają się ludzie nowi, bez herbów i tradycji, zbrojni w mocne łokcie lub pieniądz, i głośno będzie o nich na wszystkich polach osiągnięć. Chudopachołkowie, plebejusze zalegają biura, kantory, magistraty i sklepy, gryzipiórkując na początek za lichy grosik. W udręczonej terrorem Paskiewicza Kongresówce pójdzie ten proces powoli, opornie; w karnej, posłusznej pozytywizmowi Marcinkowskiego Wielkopolsce – gładko. W Galicji wytworzył się liczniejszy niż gdzie indziej stan średni, istny proletariat inteligencji urzędniczej. Stworzyli go zubożeni dzierżawcy, oficjaliści prywatni, młodzież mieszczańska, pośrednicy i dependenci.
Nową klasę zasiliła obficie imigracja Niemców. W zaborze rosyjskim przybysze z Niemiec, już zasiedziali, byli spolszczeni i zbogaceni, do Galicji przywędrowali po zaborze kraju wielką gromadą w chęci zrobienia kariery urzędniczej. I jedni, i drudzy asymilują się przeważnie w ciągu jednego pokolenia, dając często przykład twórczego patriotyzmu. Steinkellery i Kolbergi w Kongresówce, Estreichery w Krakowie, Libelty, Krauthofery w Wielkopolsce, Pillery, Dietle, Lamy we Lwowie. Te wszystkie oddane dzieci matki Polki stoją w pierwszym szeregu walczących z niemieckim najeźdźcą.
Upadek mieszczaństwa w szlacheckiej Rzeczpospolitej był na rękę interesom okupantów. Austria i carska Rosja niszczyły je dalej systematycznie. Austriacki trafikant miał na oku jedynie groźbę konkurencji gospodarczej, dźwigało się z wolna kupiectwo zaboru rosyjskiego. Jeden tylko Prusak zrozumiał, że dobrobyt miast zagarniętych – jest jego dobrobytem.
Mizerny stan przemysłu, mimo świetnych początków u progu stulecia, znikoma w porównaniu z innymi krajami ilość fabryk i kopalń w Kongresówce z jednej strony, tamowanie wszelkiej inicjatywy w tej mierze przez Wiedeń i Berlin z drugiej sprawiły, że zaogniona w zachodniej Europie w latach trzydziestych kwestia robotnicza u nas prawie nie istnieje do połowy stulecia. Poważne zasilenie powstającego przemysłu tkackiego, narodziny Łodzi i jej wielkiego przemysłu dokonało się dzięki przybyłej z Niemiec gromadzie majstrów. Zdawało się, że rząd Kongresówki popełnił krok nieopatrzny, ściągając „kolonistów” jak ongi Piastowie śląscy. Minister Lubecki dał w r. 1824 wyraz przekonaniu, że przybysze ulegną szybko asymilacji i „już w drugim pokoleniu zabiją w nich polskie serca”. I miał rację, choć na spełnienie tej przepowiedni nieco dłużej czekać wypadło.
Zdeklasowana, w części na bruk miejski rzucona warstwa ziemiaństwa szlacheckiego zmuszona zostaje zmienić dawne „życie ułatwione” na „wytężone”, przystępuje wespół z nowymi żywiołami do zmontowania nowego stanu inteligencji. Ma jednak świadomość, że koniec jej wpływów już nieuchronny, choć może nie za pasem jeszcze. W przededniu Wiosny Ludów daje temu wyraz przedstawicielka tej skazanej na zagładę kasty. Sydonia Szumlańska, anonimowa, lecz bystra autorka Listów damy polskiej34, wyznaje wprost: „Upadek szlachty konieczny jest, aby można było podnieść lud wzwyż. Przyśpiesza go jeszcze zjawisko odstępstwa narodowego w obozie szlacheckim. Niechże wolno będzie szlachciance wyrazić żal i oburzenie z powodu wypadków tego odstępstwa”.
Nurtująca wszystkie umysły postępowe od zarania stulecia idea przebudowy stosunków w myśli sprawiedliwości społecznej rozszerza się po katastrofie imperializmu napoleońskiego w żądzę przebudowy świata, której świetnym programem jest manifest Mickiewicza: Oda do młodości. Tylko wówczas zdoła młodzież przeniknąć ogromy ludzkości, gdy uzbroi się w entuzjazm, rozkocha w pracy dla szczęścia wszystkich, stanie się silna jednością i rozumna szałem, jeśli gwałt odciskać będzie gwałtem. Pod tymi warunkami, niełatwymi do realizacji, udać się jej może pchnięcie starego spleśniałego świata na nowe tory. Program ten, napisany w r. 1820, dopiero w dziesięć lat później stał się własnością czytającego ogółu. Był naszą Deklaracją Praw Człowieka. Postępowi Polacy XIX stulecia będą usiłowali program ten poetycki wprowadzić w życie realne, mierząc najczęściej siły na zamiary…
Chłop wyszedł najgorzej
Artykuł czwarty konstytucji Księstwa Warszawskiego postanowił: poddaństwo znosi się (le servage est aboli). Pozornie Napoleon poszedł dalej niż Ustawa majowa. Zniesiono na papierze niewolę chłopa, dano wolność osobistą, możność osiedlania się, gdzie chce, równość wobec prawa i sądów, usunięto władzę patrymonialną dziedzica nad chłopem. Ale pan zostawał nadal właścicielem gruntu, którego chłop był tylko użytkownikiem dzierżawcą. Chłopi zostali definitywnie wolni i definitywnie… wywłaszczeni. Dekrety określały tę wolność po myśli wielkiej własności. Oszołomieni zrazu przemianą chłopi spostrzegli wkrótce, że niewiele się zmieniło. Gdy pewnemu użytkownikowi zawaliła się chałupa, szlachcic posłał kilku robotników dla remontu; chłop prosił o dalszą pomoc w otynkowaniu chałupy, pan wyrzucał mu, że „jest leniem, skoro tak małej rzeczy dla własnego mieszkania wykonać nie chce”. „Jaśnie panie, odpowiedział chłop, a czy ja po roku zostanę tu jeszcze?”. Albowiem dana była obszarnikowi całkowita władza usuwania chłopów z ziemi, która już teraz była bez zastrzeżeń jego własnością; pozbawiony korzyści z władzy patrymonialnej, korzystał z prawa rugowania chłopów z gospodarstw zajmowanych dotychczas od pokoleń przez chłopów. Wyzutych z gruntu przyjmowano z powrotem na ten sam spłacheć gruntu, ale już tylko w charakterze dzierżawców na podstawie nowej umowy, z reguły tak niekorzystnej, że położenie tych pariasów było często gorsze niż przed napoleońską konstytucją.
Nie należały wcale do wyjątków takie typy dziedziców, jak brat Marii Walewskiej35. Oto co o nim pisze Aleksander Walewski36, syn poboczny Napoleona I: „Mój wuj, Łączyński, człowiek miły dla równych mu urodzeniem, był niezwykle surowy dla swych poddanych. Nie tylko skazywał na kary, najchętniej bił własnoręcznie. Z małymi wyjątkami wszyscy właściciele ziemscy w Polsce postępowali tak samo, co mnie, wychowanego za krajem, oburzało do żywego”. Gorzej było w latyfundiach kresowych. Młode kobiety wywożono z Białorusi na sprzedaż po 200 franków od sztuki, co nawet Mickiewicz piętnował w Dziadach. Jeśli na Ukrainie pan był ludzki, a pańszczyźniak akuratny, kara cielesna ograniczała się do „pomiarkowania” (100 nahajów), oporny podlegał „subiekcji” (300-500 nahajów). Upojona szarżą Kozietulskiego w Hiszpanii szlachta zjednoczyła się w haśle: czym ułan bez lancy, tym szlachcic bez chłopstwa. Chłopi, przeszedłszy z deszczu pod rynnę, mruczeli nieufnie, złowrogo: „Ojcyzna, ojcyzna i cóz nam z ty ojcyzny? Jedyn pan przedaje nas drugimu, a król ten cy ów nic nam nie zelzy”.
Na Śląsku i w Galicji chłop aż do Wiosny Ludów traktowany był jak bydlę pociągowe, tylko gorzej żywione. Urbarium37 jednej wsi w powiecie rybnickim postanawiało: „Jeśli braknie koni, muszą pracownicy dworscy na żądanie dominium dać się zaprząc do pługa i uprawiać rolę pańską”. W majątku Donnersmarcka38 wprzęgnięty do pługa chłop skonał pod batogami. Na sejmie wiedeńskim roku 1848 poseł chłopski Kapuszczak39 z Bohorodczan wołał: „Panowie więcej od nas wymagają, niż przepis o pańszczyźnie pozwalał! Zamiast 100 dni odrabialiśmy w roku 300 dni, często trzy-cztery dni robocizny, czasem i tydzień liczony był nam za jeden dzień roboczy. W niedziele i święta nakładano nam kajdany i wrzucano pomiędzy bydło w oborze, byśmy w przyszłym tygodniu gorliwiej pracowali. Obchodzono się z nami nie jak z ludźmi, lecz jak z machinami. W oddaleniu 300 kroków od pańskiego pałacu musieliśmy stać z odkrytą głową, nie mógł chłop wejść na schody, bo śmierdział, a pan smrodu nie znosił. Często klucze od kościoła zastawione były u karczmarza, który je wydawał po wypiciu oksefta40 wódki”.
Naliczyć by się dało w całej Polsce kilkudziesięciu ludzi innego pokroju w legionie obszarników. Ożywieni byli ideowym humanitaryzmem, postępowi w słowach i czynach. Ale to nie usprawiedliwia koszmarnego obrazu całości.
Gdy Napoleon nie tylko „zdjął chłopom kajdany z nóg, ale i buty z nich ściągnął”, to była potworność ostatecznie zrozumiała, gorzej, że elementy tak postępowe jak wolnomularze narodowi z majorem Łukasińskim na czele nie liczyły się z chłopami w ogóle, ani nie liczyły – na nich. Jedyną orędownicą okazała się poezja romantyczna. Postępowi romantycy dostrzegali od razu przepaść między zmyśleniem literackim a rzeczywistością; okłamał czytelników poeta serca Franciszek Karpiński, bający w swych sielankach o poczciwych kmiotkach, zawiódł nawet autor Wiesława, Brodziński, choć nie był obszarnikiem, lecz żołnierzem i profesorem. Zorientowany doskonale młodziutki Mickiewicz czuje trudność poprawy potwornych stosunków i w młodzieńczym poemacie Kartofla zapowiada, że zmiany doczekamy się dopiero w XX wieku, gdy stara Europa pójdzie w diabły, gdy śladu nie zostanie po Paryżach, Londynach i Wilnach…
Wtenczas nad Światem Nowym swobód gwiazda błyśnie,
Cnota się i nauka pod jej promyk ciśnie.
Mnisze więzy, despotów złamią się postrachy,
Złoty Kapitol wolne utkwi w niebie dachy,
Przed nim naród zdumionych ziemian na twarz padnie,
A Lud-Król berłem równym uległych zawładnie.
Do stóp swoich tyrany staroświeckie pognie
I z wolnej skry w Europie nowe wznieci ognie.
Ta zdumiewająca przepowiednia przeleżała w rękopisie nieznana aż do naszych czasów41. Mickiewicz natomiast wstrząsnął współczesnych swych czytelników ponurym widmem dziedzica w Dziadach wileńskich, który był wiernym odtworem panujących stosunków. Nie tylko filomaci wileńscy stanęli po stronie uciśnionego nad wszelką miarę pańszczyźniaka. Satyryk „Wiadomości Brukowych”42 w ostrym felietonie pt. Machina do bicia chłopów pisał w r. 1817: „Łagodność, namowa i przekonanie rozumne nie ma władzy nad pojęciem chłopa. Bić go potrzeba, żeby uczuł, bić do śmierci, by doprowadzić na drogę kierującej nim woli, bić ustawicznie, żeby mieć zeń cokolwiek pożytecznego”.
Nie lepiej działo się na Mazowszu i na kresach południowych. Trzynastoletni Zygmuś Krasiński wyznaje w liście do ojca ordynata z całą szczerością: „…chłop ruski często zamożniejszy od mazowieckiego, ale uciśniony przez panów nie śmie podnieść głowy. Każdy pan jest królikiem u siebie despotycznym. Otoczony kozakami patrzy bez litości na męki zadawane z jego rozkazu włościanom, a ludzkość upodlona wygląda zbawiciela…”. Gdzieś w tym samym czasie starszy odeń Julek Słowacki zahukany przez mamusię43 jedzie z nią powozem przez błota pińskie i widzi mnóstwo wychudłych z głodu chłopów, pożerających skwapliwie nenufary wodne.
To wspomnienie dziecka da później autorowi Lilli Wenedy pomysł do pięknego poetyckiego obrazu córki żywiącej gnijącego z głodu króla Wenedów, Derwida. Jaka szkoda, że wspomnienie dziecinne Krasińskiego zatarło się, gdy wyrósł i przeszedł na stanowisko reakcji społecznej, stając się wrogiem wyzwolenia ludu z niewoli pańszczyźnianej!
Gromada tępych oczu i pokornych karków
Już autor Ody do młodości piętnował samolubów, którzy takie widzą świata koło, jakie tępymi zakreślają oczyma. Odsetek ich, zależnie od napięcia duchowego ogółu, bywał rozmaity, wahał się w dość szerokiej rozpiętości, umniejszając zawsze nieliczny poczet aktywnych pracowników. W postawie tej części społeczeństwa brały górę cechy raczej rzadkie w naszym temperamencie narodowym, należała do nich bierność, przechodząca chwilami w stan absolutnej obojętności na wszystko, co działo się poza obrębem własnego nosa, podwórka, interesów. Nie mogli się zasłonić wygodnisiowskim zawołaniem poety wieku złotego44: „Niech się drudzy za łby wodzą, a ja się dziwuję!” – bo ciemni byli i nieuczeni. Odznaczały się typy takie zasadą bezwzględnej uległości. Poszukując spokoju za wszelką cenę, wykonywali skwapliwie wszelkie nakazy władz zaborczych. Byle nacisk starczył, by miękkoszyjnych bezkręgowców skłonić do posłuchu, często i do zaprzaństwa, o ile nęciło korzyściami. Wyrzuty sumienia pokrywano zasadą „złotego środka”, nieodzownego jakoby w naszym wyjątkowym położeniu. „Spokój – pierwszy obowiązek obywatela!” – wołano, wykręcając się od udziału w czymkolwiek, co mogłoby rzucić cień na ich wzorową lojalność i posłuszeństwo wobec władzy zaborczej.
Nie dziw, że skłonny był do takiego pojmowania swych obowiązków ciemny, ogłupiały od stuleci chłop pańszczyźniany. Gorzej nierównie, gdy tak samo postępował oskorupiony grubą warstwą rozmaitych przesądów szlachcic jednowioskowy, zatykający uszy na wszelkie nowinki, jakie nawet pod jego dach, do nie wietrzonych komnatek wnosił wiek XIX. Wszyscy, nie mówiąc już o warstwie rządzącej, pomnażali rojowisko trutniów niezdałych, nieprzydatnych, szkodliwych w pracy zbiorowej. Nie było ich właściwie…
Usadowiła się od pokoleń pewna cecha fatalna w usposobieniu Polaków: cudzo-biesie. Znaczy to chętka wrodzona do małpowania, naśladowania, słuchania obcych. Położenie geograficzne z jednej strony, wielkość odrębnych elementów etnicznych ze wschodu i południa, czynnych u nas w każdej epoce dziejów – z drugiej, sprawiły, że to znamię wysunęło się na czoło, nie myśląc ustąpić nawet wówczas, gdy obcy przybysz, pomawiany przez lud słusznie o posiadanie „czarnego podniebienia”, mamił już nie tylko nowym świecidełkiem mody czy fatałachem osobliwego obyczaju czy snobizmu – lecz przybył z nie tajonym zamiarem, by ujarzmić i zniszczyć naród. Zastraszająca potulność wobec zaborców była prawowitym dzieckiem tej cechy usposobienia polskiego. Występowała stale pod mianem bardzo elastycznej, opacznie pojmowanej lojalności. Jak owce wełnę rolnikowi, tak szlachcic bez szemrania jął oddawać posłuszeństwo najeźdźcom wszystkich trzech zaborów. Niektórzy czynili to jedynie w pierwszym stadium ogłuszenia i rozpaczy po katastrofie, porażeni wiarą w śmierć narodu, u innych nastrój potulnej służebności pozostał, przechodząc z ojca na syna. Ani dziesiątej części tych świadczeń nie byłby dał swemu rządowi, jakie teraz składał skwapliwie. Jeden na tysiąc trafił się rezolut, podobny dziedzicowi z I tomu Popiołów