Życie... nie ogarniam. Prostym językiem o trudnych sprawach - Jabłoński Jerzy - ebook

Życie... nie ogarniam. Prostym językiem o trudnych sprawach ebook

Jabłoński Jerzy

4,0

Opis

ak ogarnąć swoje życie? Co zrobić, by odnajdywać sens w zdarzeniach dnia codziennego?
Czy to, co wydaje się z góry przegrane, może nas ubogacać i zmieniać na lepsze?
Gdzie szukać szczęścia?
Jak żyć, by czuć się dobrze ze samym sobą?
 
Takie i podobne pytania zadaje sobie wielu z nas. Książka Jerzego Jabłońskiego – napisana lekkim, przystępnym językiem, ze swadą i poczuciem humoru – może naprowadzić na wiele rozwiązań i pomóc wypracować metody radzenia sobie z sytuacjami, które wydają się beznadziejne. Tym bardziej że wcale nie trzeba wszystkiego ogarniać… Autor przekonuje, że warto dać sobie prawo do błędów, a także udowadnia, że „najzwyklejsze nieogarnianie” to jeden z najpiękniejszych paradoksów życia… i wiary.
 
Warto sięgnąć po nową książkę Jerzego Jabłońskiego napisaną w podobnym stylu, co ciesząca się bardzo dobrymi opiniami „Miłość nie ogarniam. Męskie spojrzenie na życiowe sprawy”.  Autor znów z polotem i lekkością dzieli się swoim życiem. Zaskakuje, wzrusza, śmieszy, przede wszystkim zmusza do refleksji i podnosi na duchu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 108

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
1
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MichalM8181

Nie oderwiesz się od lektury

Piekna wciągająca lektura
00
lena1666

Dobrze spędzony czas

Spodziewałam się kolejnego bredzenia zen, a gdy dowiedziałam się, że autor jest katechetą to myślałam o pouczaniach w stylu kościelnych kazań. Przyjemnie się zaskoczyłam - to właśnie takie spojrzenie na świat jakiego życzyłabym sobiew kościele i na kazaniach.Optymistyczna spokojna wiara której potrzebuje każdy człowiek. Promyk światła
00

Popularność




WSTĘP

Dzień, w któ­rym za­dzwo­nił do mnie ku­rier, był sło­necz­ny. Ty­po­we wa­ka­cyj­ne przed­po­łud­nie. Chwi­lę wcze­śniej przy­je­cha­łem na dzia­łkę od­da­lo­ną o pi­ęćdzie­si­ąt ki­lo­me­trów od mo­je­go miej­sca za­miesz­ka­nia.

– Dzień do­bry, mam dla pana pacz­ki, ja­kieś ksi­ążki z Po­zna­nia – usły­sza­łem.

– Ooo, su­per! Cze­ka­łem na nie! Nie­ste­ty nie ma mnie te­raz w domu, ale mam do­brą wia­do­mo­ść: nie musi pan wno­sić tych pu­deł na czwar­te pi­ętro. Pro­szę je zo­sta­wić na par­te­rze. Miesz­ka tam taka sym­pa­tycz­na star­sza pani, któ­ra często od­bie­ra dla mnie prze­sy­łki.

– Okej, nie ma spra­wy.

Odło­ży­łem te­le­fon z ra­do­snym okrzy­kiem skie­ro­wa­nym do żony i dzie­ci:

– Dzwo­nił ku­rier, są już moje ksi­ążki! Wra­cam po nie do domu!

– Cu­dow­nie! Tyl­ko pro­szę, ko­cha­nie, jedź ostro­żnie…

Je­cha­łem bez­piecz­nie, ale by­łem bar­dzo pod­eks­cy­to­wa­ny. Wró­ci­łem my­śla­mi do ma­rzeń, któ­re lada mo­ment mia­ły przy­brać re­al­ne kszta­łty. Od dzie­ci­ństwa pra­gnąłem na­pi­sać wła­sną ksi­ążkę. Już nie mo­głem się do­cze­kać, kie­dy po raz pierw­szy we­zmę w dłoń Mi­ło­ść… nie ogar­niam. W ko­ńcu do­je­cha­łem.

– Dzień do­bry! Dzi­ęku­ję bar­dzo, że znów ode­bra­ła pani moją prze­sy­łkę.

– Ależ to ża­den kło­pot! Tyl­ko że dziś to się pan nadźwi­ga. Ku­rier aż usia­dł na scho­dach ze zmęcze­nia. Do­brze, że nie mu­siał iść na górę.

Fak­tycz­nie – czte­ry­sta ksi­ążek to kil­ka dość ci­ężkich pu­deł. Dla mnie jed­nak były wów­czas lek­kie ni­czym piór­ka. Wno­si­łem je na czwar­te pi­ętro w pod­sko­kach.

I wresz­cie mo­głem się de­lek­to­wać za­pa­chem pa­pie­ru z dru­kar­ni oraz pi­ęk­nym, no­wo­cze­snym wy­glądem okład­ki. Za­cząłem z prze­jęciem do­ty­kać po­szcze­gól­nych stron, czy­tać frag­men­ty, prze­glądać spis tre­ści. Trzy­ma­łem w ręku prze­la­ny na pa­pier, bar­dzo oso­bi­sty roz­dział mo­je­go ży­cia. Już nie mo­głem się do­cze­kać, kie­dy ksi­ążkę zo­ba­czą inni.

Wła­śnie w spo­tka­niu z dru­gim czło­wie­kiem upa­tru­ję sens pi­sa­nia. W tej ogrom­nej ra­do­ści z dzie­le­nia się sło­wa­mi z bli­ski­mi, ko­le­ga­mi i nie­zna­jo­my­mi. To ta ra­do­ść spon­ta­nicz­nie zmo­ty­wo­wa­ła mnie do na­pi­sa­nia ko­lej­nej ksi­ążki, cho­ciaż wcze­śniej wca­le tego nie pla­no­wa­łem. Ale w ży­ciu nie za­wsze wszyst­ko idzie zgod­nie z na­szym pla­nem. Praw­da?

Roz­dział I

NAJ­DAL­SZA POD­RÓŻ I NAJ­LŻEJ­SZY BA­GAŻ

Przed wszyst­ki­mi pod­ró­ża­mi: w Biesz­cza­dy, na Ju­ka­tan, do Pa­ta­go­nii, do­oko­ła świa­ta, na bie­gun pó­łnoc­ny, po­łu­dnio­wy, na Ksi­ężyc, na Mar­sa, na We­nus, do­kąd­kol­wiek, przed wszyst­ki­mi tymi pod­ró­ża­mi – jest jed­na praw­dzi­wa pod­róż i ab­so­lut­na: w głąb sie­bie[1].

Edward Sta­chu­ra

Pa­mi­ętam tam­ten sier­pień, jak­by to było dziś, choć mi­nęło już kil­ka­na­ście lat. Roz­po­czął się od pod­ró­ży. Sta­łem na dwor­cu ko­le­jo­wym o dru­giej w nocy i cze­ka­łem na po­ci­ąg z Sie­ra­dza do Lu­bli­na. W ręku trzy­ma­łem dużą tor­bę pod­ró­żną, a przez ra­mię mia­łem prze­rzu­co­ny mały pod­ręcz­ny ple­cak. Było bar­dzo cie­pło, ale nie dusz­no. Po­wie­trze chło­dzi­ły lek­kie po­dmu­chy ożyw­cze­go wia­tru. Nie czu­łem jed­nak bło­gie­go spo­ko­ju, a ra­czej pe­wien ro­dzaj na­pi­ęcia, ja­kąś dziw­ną no­stal­gię i tęsk­no­tę. Za­wsze tak mam, kie­dy pod­ró­żu­ję sa­mot­nie po­ci­ągiem. Zwłasz­cza nocą, gdy dwo­rzec świe­ci pust­ka­mi. Tym ra­zem me­lan­cho­lij­ne uczu­cia przy­bie­ra­ły na sile jesz­cze bar­dziej niż zwy­kle. Może dla­te­go, że in­tu­icyj­nie prze­czu­wa­łem wy­jąt­ko­wo­ść tej pod­ró­ży… Do od­jaz­du po­ci­ągu zo­sta­ło jesz­cze kil­ka­na­ście mi­nut. W mo­jej gło­wie dźwi­ęczał frag­ment wier­sza Bu­ry­ły:

Naj­bar­dziej za­wsze boję się roz­stań

pe­ro­nów pu­stych zim­nych i sza­rych

po­ci­ągów któ­re ci­ągle są w dro­dze

w któ­rych za­mkni­ęta od­je­żdża mi­ło­ść[2].

Na­gle głos roz­brzmie­wa­jący przez me­ga­fon za­wró­cił moje my­śli z tej sen­ty­men­tal­nej wy­ciecz­ki w stro­nę pe­ro­nu, na któ­ry za chwi­lę miał wje­chać po­ci­ąg. Od­ru­cho­wo spoj­rza­łem na ze­ga­rek. Ewen­tu­al­ne spó­źnie­nie ma­szy­ny nie stwa­rza­ło­by żad­ne­go pro­ble­mu, po­nie­waż w Lu­bli­nie i tak mia­łem cze­kać kil­ka go­dzin na od­jazd au­to­bu­su do ukra­ińskiej Sła­wu­ty.

Pod­róż mi­nęła bez żad­nych przy­gód. Au­to­bus prze­wo­źni­ka z Ukra­iny rów­nież pod­je­chał na czas. Ale gdy go zo­ba­czy­łem, to ze zdu­mie­nia prze­cie­ra­łem oczy – przy­po­mi­nał sta­re­go jel­cza z ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej. Pra­ca jego sil­ni­ka, mó­wi­ąc de­li­kat­nie, nie do­da­wa­ła otu­chy. Ja­kim cu­dem ten au­to­bus kur­so­wał na da­le­ko­bie­żnej tra­sie? Nie mam po­jęcia. Fak­tem jest, że ru­szył z im­pe­tem, wy­pe­łnio­ny po brze­gi pa­sa­że­ra­mi. Zgod­nie z pla­nem miał być na miej­scu o dwu­dzie­stej pierw­szej.

Jak to w ży­ciu bywa, pla­ny rzad­ko prze­kła­da­ją się na rze­czy­wi­sto­ść. Dro­ga bar­dzo mi się dłu­ży­ła. Kie­row­ca au­to­bu­su często zba­czał z tra­sy, żeby pod­wie­źć pa­sa­że­rów pod sam dom, więc je­cha­li­śmy po ró­żnych wer­te­pach. Moim wspó­łpo­dró­żnym wca­le to nie prze­szka­dza­ło. Umi­la­li so­bie czas ja­ki­mś moc­nym trun­kiem. Mniej wi­ęcej w po­ło­wie kur­su na­stąpi­ło wśród nas duże prze­ta­so­wa­nie. Do mnie do­sia­dła się bar­dzo miła pani, któ­ra świet­nie mó­wi­ła po pol­sku.

– Cu­dow­nie spo­tkać kra­ja­na. Do­kąd pan je­dzie?

– Do Sła­wu­ty. Do pa­ra­fii Świ­ętej Do­ro­ty. Chcę tam po­ma­gać przez trzy ty­go­dnie przy re­no­wa­cji ko­ścio­ła.

– Ooo, to wspa­nia­le! Miesz­kam nie­da­le­ko Sła­wu­ty. Mamy świet­ne­go ksi­ędza Jana, któ­ry też po­cho­dzi z Pol­ski. Po­wiem panu, że to ksi­ądz z praw­dzi­we­go po­wo­ła­nia. Od rana do wie­czo­ra słu­ży lu­dziom. Sam żyje bar­dzo skrom­nie. Na­sza pa­ra­fia li­czy kil­ka ty­si­ęcy wier­nych o pol­skich ko­rze­niach, mo­dli­my się po pol­sku. Wie­lu z nas miesz­ka w od­le­głych wio­skach, do któ­rych do­jazd ze względu na fa­tal­ny stan dróg sta­no­wi dla ksi­ędza nie lada wy­zwa­nie.

– To fak­tycz­nie ksi­ądz ma dużo ro­bo­ty…

– Oj tak. A jego głów­ny pro­blem to znisz­czo­ny bu­dy­nek ko­ścio­ła w Sła­wu­cie, któ­ry wy­ma­ga ogrom­nej re­no­wa­cji.

– Sły­sza­łem o tym. Wła­ści­wie dla­cze­go ko­ściół jest tak znisz­czo­ny?

– Po woj­nie So­wie­ci zro­bi­li w nim ma­ga­zyn soli. Sól do­ko­na­ła spu­sto­sze­nia, po­nie­waż wgry­zła się w mury. Nie­zwy­kle trud­no ją usu­nąć. W ci­ągu kil­ku lat pra­cy ksi­ędzu uda­ło się wy­pra­co­wać spo­sób re­no­wa­cji, ale te za­bie­gi trze­ba wie­lo­krot­nie po­wta­rzać, aby sól ca­łko­wi­cie wy­pa­ro­wa­ła z mu­rów świ­ąty­ni. Do­brze, że co roku przy­je­żdża­ją na wa­ka­cje stu­den­ci z Pol­ski, któ­rzy po­ma­ga­ją przy re­mon­cie. Je­ste­ście nie­sa­mo­wi­ci!

– Dzi­ęku­ję! Szko­da, że pani nie je­dzie do Sła­wu­ty, czu­łbym się bez­piecz­niej, bo nie wiem, gdzie do­kład­nie po­wi­nie­nem wy­si­ąść.

– Pro­szę się nie mar­twić, zna­jąc ksi­ędza, wyj­dzie i będzie cze­kał na pana.

– Tak, tyl­ko au­to­bus ma duże spó­źnie­nie, a ja nie mam te­le­fo­nu, żeby za­dzwo­nić. My­śli pani, że przed pó­łno­cą będę na miej­scu?

– Ksi­ądz Jan na pew­no nie pój­dzie spać, wie, że na­sze au­to­bu­sy je­żdżą tak, jak chce kie­row­ca, więc będzie cze­kał. Pro­szę po­wie­dzieć panu szo­fe­ro­wi, żeby za­trzy­mał się przy pa­ra­fii.

Na miej­scu zna­la­złem się gru­bo po pó­łno­cy. Rze­czy­wi­ście kie­row­ca wy­sa­dził mnie tuż przy pa­ra­fii, a ksi­ądz Jan na mnie cze­kał. Po krót­kim przy­wi­ta­niu od razu po­szli­śmy spać.

Z pew­no­ścią znasz to uczu­cie, czy­tel­ni­ku, kie­dy tak pó­źno kła­dziesz się spać, że ze zmęcze­nia nie mo­żesz za­snąć. Tej nocy wła­śnie tak mia­łem. Wier­ci­łem się z boku na bok. Naj­roz­ma­it­sze my­śli przy­cho­dzi­ły mi do gło­wy. Pró­bo­wa­łem je prze­go­nić, ale były ni­czym brzęcze­nie na­tręt­nych ko­ma­rów. Mi­gaw­ki z pod­ró­ży, ja­kieś mało zna­czące bła­host­ki, któ­re za­częły prze­ra­dzać się w co­raz po­wa­żniej­sze re­flek­sje. Po­ja­wi­ły się py­ta­nia i wąt­pli­wo­ści, a w ser­cu pra­gnie­nia. Taka swo­ista pod­róż w głąb sie­bie.

Co będzie da­lej z moim ży­ciem? Ja­kie jest moje miej­sce na zie­mi? Czy po­tra­fię cie­szyć się swo­ją wędrów­ką? Ow­szem, niby je­stem po­god­ny, ale czy nie jest to tyl­ko przy­kryw­ka, pod któ­rą czai się ja­kaś tęsk­no­ta i po­czu­cie sa­mot­no­ści?

Uświa­do­mi­łem so­bie wte­dy, że nie po­tra­fię po­wie­dzieć, kie­dy ostat­nio czu­łem zwy­kłą ra­do­ść. Nie umia­łem przy­po­mnieć so­bie mo­men­tu od­pręże­nia, kie­dy tak po pro­stu szcze­rze się śmia­łem… Za to z ła­two­ścią mo­głem wy­mie­nić chwi­le, w któ­rych mia­łem po­czu­cie winy po­ja­wia­jące się zu­pe­łnie bez po­wo­du. Hm… dziw­ne to wszyst­ko. Sam nie wie­dzia­łem, dla­cze­go było mi tak źle.

Ma­rzy­ło mi się, żeby być zwy­czaj­nie szczęśli­wym. Bez fa­jer­wer­ków. W zgo­dzie z sa­mym sobą. Pra­gnąłem zo­ba­czyć pro­stym wej­rze­niem ser­ca, jaki je­stem na­praw­dę pod tym pan­ce­rzem, bez re­tu­szu. Chcia­łem do­trzeć do sie­bie sa­me­go. Od­na­le­źć swo­ją praw­dzi­wą to­żsa­mo­ść. Od­kryć naj­skryt­sze tęsk­no­ty. Roz­pa­ko­wać naj­głęb­sze pra­gnie­nia. Uczyn­nić swój ba­gaż lek­kim… Naj­lżej­szym z mo­żli­wych… Stać się au­ten­tycz­nym…

Póki co czu­łem się sa­mot­ny i smut­ny. Łzy za­częły na­pły­wać mi do oczu. Nie­ste­ty spa­da­ły bar­dzo po­wo­li, jak­by były uwi­ęzio­ne i nie mo­gły swo­bod­nie wy­do­stać się na wol­no­ść. Ale do­bre i to! By­łem zdzi­wio­ny, że choć tro­chę po­zwo­li­łem so­bie na prze­ży­cie smut­ku i oka­za­nie sła­bo­ści. Nie ta­mo­wa­łem tych emo­cji. Były po­cząt­kiem od­wi­lży po dłu­giej, męczącej zi­mie. Świat mo­ich za­mro­żo­nych uczuć po­wo­li bu­dził się do ży­cia. I wła­śnie w tym mo­men­cie ogar­nął mnie sen, a wraz z nim zro­dzi­ło się ko­jące jak wio­sen­ny pro­myk sło­ńca po­czu­cie na­dziei…

[1] E. Sta­chu­ra, Fa­bu­la rasa, Wy­daw­nic­two C&T, To­ruń 2000, s. 88.

[2] W. Bu­ry­ła, Czło­wie­ko­wi z mi­ło­ścią do twa­rzy, Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza 4K, By­tom 2005, s. 43.

GAD­KA (NIE)SZMAT­KA I NAJ­WA­ŻNIEJ­SZY ZWI­ĄZEK

Na­szą naj­wa­żniej­szą re­la­cją

jest zwi­ązek z sa­mym sobą.

Iwo­na Ma­jew­ska-Opie­łka

– Jur­ku, cie­szę się, że wy­ko­na­łeś ko­lej­ne za­da­nie i tak szcze­rze mi o tym opo­wie­dzia­łeś. Ta pod­róż na Ukra­inę mia­ła sym­bo­licz­ne zna­cze­nie. Chcia­łam, abyś raz na za­wsze „wy­fru­nął” ze swo­je­go ro­dzin­ne­go gniazd­ka i od­na­la­zł sa­me­go sie­bie. Po­mi­mo że już od daw­na nie miesz­kasz z ro­dzi­ca­mi, za bar­dzo czu­jesz się od­po­wie­dzial­ny za ich ży­cie. Sza­cu­nek i tro­ska względem ro­dzi­ców to jed­no, a dru­gie to osta­tecz­ne ze­rwa­nie pępo­wi­ny i od­kry­cie wła­snej, nie­po­wta­rzal­nej dro­gi. W tej wędrów­ce nikt nie może cię za­stąpić… Mam wra­że­nie, że ko­ńczy­my wa­żny etap te­ra­pii. Dziś czas na pod­su­mo­wa­nie. Wy­bacz, je­śli wpad­nę w sło­wo­tok. Pra­gnę prze­ka­zać ci naj­wa­żniej­sze prze­sła­nie.

– Su­per, ja już na­ga­da­łem się w tym ga­bi­ne­cie za wszyst­kie cza­sy. Za­mie­niam się w słuch.

– Pa­mi­ętasz, w ja­kim by­łeś sta­nie psy­cho­fi­zycz­nym, kie­dy przy­sze­dłeś do mnie pierw­szy raz?

– Tak, pa­mi­ętam. Trud­no by­ło­by za­po­mnieć, czu­łem się wte­dy fa­tal­nie.

– Te ob­ja­wy, któ­re mia­łeś, po­rów­na­ła­bym do dio­dy mi­ga­jącej na de­sce roz­dziel­czej two­je­go ży­cia. Do­brze, że nie zba­ga­te­li­zo­wa­łeś tej kon­tro­l­ki i chcia­łeś zna­le­źć przy­czy­nę, by na­pra­wić uster­kę. Zje­cha­łeś na po­bo­cze, zaj­rza­łeś pod ma­skę. Wie­dzia­łeś, że sam so­bie nie po­ra­dzisz, więc po­je­cha­łeś do warsz­ta­tu i po­zwo­li­łeś, żeby przyj­rzał się temu spe­cja­li­sta. Wszyst­ko po to, aby od­na­le­źć źró­dło pro­ble­mu. Za­szwan­ko­wa­ła two­ja naj­wa­żniej­sza re­la­cja – mi­ło­ść do sa­me­go sie­bie. Bo wi­dzisz, Jur­ku, etat zba­wi­cie­la świa­ta już jest daw­no za­jęty. Nie mu­sisz wszyst­kie­go ogar­niać, nie mu­sisz uszczęśli­wiać in­nych, być ma­szyn­ką do roz­da­wa­nia uśmie­chów. Daj so­bie pra­wo do sła­bo­ści, pra­gnień, uczuć i tęsk­not. Ko­chaj sie­bie zu­pe­łnie bez­wa­run­ko­wo, ina­czej ni­g­dy doj­rza­le nie po­ko­chasz in­nych. Wiel­ką pu­łap­ką jest my­śle­nie, że je­steś war­to­ścio­wy, je­że­li coś osi­ągniesz, je­śli nie po­pe­łniasz błędów. Żad­ne dzia­ła­nie nie de­cy­du­je o two­jej war­to­ści. War­to­ści się nie zdo­by­wa, ona po pro­stu jest, nie­za­le­żnie od ni­cze­go! Je­steś war­to­ścio­wy tu i te­raz, a nie pod żad­nym wa­run­kiem w przy­szło­ści. Two­ja war­to­ść nie za­le­ży od zdo­by­tych suk­ce­sów ani opi­nii in­nych lu­dzi.

Słu­cha­łem uwa­żnie, nie ma­jąc od­wa­gi cho­ćby na chwi­lę prze­rwać te­ra­peut­ce.

– Nie bój się, że będziesz ego­cen­trycz­ny, je­śli po­ko­chasz sie­bie – mó­wi­ła da­lej. – Jest zu­pe­łnie od­wrot­nie. To wła­śnie ni­skie po­czu­cie wła­snej war­to­ści często ma­sku­je­my prze­sad­ną ak­tyw­no­ścią, szu­ka­niem uzna­nia i kon­cen­tra­cją na so­bie sa­mym. Czło­wiek za­pa­trzo­ny tyl­ko we wła­sne ego tak na­praw­dę nie ak­cep­tu­je sie­bie. Wbrew po­zo­rom ego­ista nie umie ko­chać sie­bie praw­dzi­we­go i dla­te­go nie po­tra­fi ko­chać in­nych. Isto­tą po­czu­cia wła­snej war­to­ści jest by­cie praw­dzi­wym sobą. Nie od­gry­waj, Jur­ku, żad­nej roli… Kie­dyś na jed­nej z kon­fe­ren­cji po­świ­ęco­nych za­gad­nie­niom wspó­łcze­snej psy­chia­trii usły­sza­łam nie­zwy­kle wa­żne sło­wa wy­po­wie­dzia­ne w kon­te­kście per­fek­cjo­ni­zmu re­li­gij­ne­go: „Wie­my wszy­scy, co Je­zus po­wie­dział o tym, jak po­win­ni­śmy trak­to­wać bra­ci na­szych naj­mniej­szych. Co za­tem będzie, je­śli naj­mniej­szym i naj­bar­dziej po­trze­bu­jącym z tych bra­ci oka­żę się ja sam?”. Jur­ku, pa­mi­ętaj, że jest na świe­cie tyl­ko jed­na oso­ba, z któ­rą prze­by­wasz non stop przez całą dobę. I nie cho­dzi tu­taj o anio­ła stró­ża ani Du­cha Świ­ęte­go, lecz o jed­ne­go wy­jąt­ko­we­go go­ścia z tego świa­ta. Czy ko­chasz tę oso­bę? Czy lu­bisz sie­bie ca­łko­wi­cie bez­wa­run­ko­wo? Czy je­steś dla sie­bie pierw­szym bli­źnim do ko­cha­nia? Czy je­steś do­bry dla sie­bie sa­me­go? Pro­szę, nie od­po­wia­daj. Zo­sta­wiam cię z tymi py­ta­nia­mi. Zo­sta­wiam cię z tym moim prze­sła­niem. Niech w to­bie pra­cu­je.

*

Kie­dy wy­sze­dłem z ga­bi­ne­tu, był pi­ęk­ny, sło­necz­ny dzień. Po­dob­ne pro­mie­nie ja­śnia­ły w moim wnętrzu. Po raz pierw­szy od daw­na do­świad­czy­łem głębo­kiej ra­do­ści w ser­cu. Czu­łem, że te sło­wa nie były zwy­kłą mo­ty­wa­cyj­ną gad­ką szmat­ką. O nie! To był kon­kret. Naj­wa­żniej­sze, że prze­kaz te­ra­peut­ki tra­fił z gło­wy do ser­ca. Od in­for­ma­cji do jej prze­ży­cia i oso­bi­ste­go do­świad­cze­nia. Po­noć to naj­dłu­ższa dro­ga świa­ta, choć li­czy za­le­d­wie kil­ka­dzie­si­ąt cen­ty­me­trów…

By­łem prze­ko­na­ny, że w mo­jej te­ra­pii na­stąpił prze­łom. Nie cho­dzi­ło o ja­kąś jed­no­ra­zo­wą re­wo­lu­cję, ale ra­czej o wy­pad­ko­wą dłu­gie­go pro­ce­su, efekt wy­ko­na­nych za­dań, wy­po­wie­dzia­nych i usły­sza­nych słów. Mia­łem świa­do­mo­ść, że coś się ko­ńczy, ale i za­czy­na – na­stęp­ny po­ziom, któ­ry wy­ma­ga wie­le po­ko­ry i cier­pli­wo­ści.

Dziś, kie­dy pi­szę te sło­wa, mam świa­do­mo­ść, że po­wie­dzieć, iż na­stąpi­ła ko­lo­sal­na zmia­na, to nic nie po­wie­dzieć. A mimo to je­stem prze­ko­na­ny, że wci­ąż po­zo­sta­ję w dro­dze. Cza­sa­mi nie umiem uwol­nić się od opi­nii in­nych lu­dzi. Przy­kła­dem może być fakt, że ja­kiś czas temu za bar­dzo na­kręci­łem się re­cen­zja­mi mo­jej pierw­szej ksi­ążki. Z jed­nej stro­ny nie było w tym nic dziw­ne­go – to oczy­wi­ste, że chcia­łem usły­szeć in­for­ma­cję zwrotną. To ja­sne, że cie­szy­ły mnie po­zy­tyw­ne ko­men­ta­rze. W pew­nym mo­men­cie za­cząłem jed­nak przy­wi­ązy­wać do tego prze­sad­ną wagę. Po co?

Przy­go­to­wu­jąc się do na­pi­sa­nia tego roz­dzia­łu, tra­fi­łem na li­sty wy­bit­ne­go po­ety, Ra­ine­ra Ma­rii Ril­ke­go. Były one skie­ro­wa­ne do mło­de­go, po­cząt­ku­jące­go twór­cy. Po­zwo­lę so­bie za­cy­to­wać pe­wien frag­ment, któ­ry do­sko­na­le ob­ra­zu­je to, o czym przed chwi­lą wspo­mnia­łem: