Zupełnie inny cud - Agnieszka Olejnik - ebook + audiobook + książka

Zupełnie inny cud ebook i audiobook

Agnieszka Olejnik

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść o tym, że wcale nie trzeba czekać na anioły. Przecież każdy ma własne skrzydła.

Otoczony pięknym parkiem pałacyk w Leszczynach jest już gotowy na przyjęcie gości. Jego właściciel, milioner Norbert Hall, spodziewa się, że będą to niezwykłe święta.

Niestety, kiedy wszyscy zasiądą do Wigilii, okaże się, że nic nie jest takie, na jakie wygląda. Pod uśmiechami kryją się ludzkie dramaty. Ula pragnie dziecka, Matylda leczy złamane serce, Kostek nie radzi sobie w związkach, Sonia pragnie zostać świętą, zaś babcia Rozalia nie lubi samej siebie.

Czy tej rodzinie można jeszcze pomóc? I jaką rolę do odegrania mają bezdomny w damskim skafandrze, kot dachowiec oraz piesek z jednym okiem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 14 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
4,5 (229 ocen)
134
74
18
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

wzruszające chwile
10
lacerta_

Dobrze spędzony czas

"Zupełnie innych cud" Agnieszki Olejnik to życiowa historia z przyjemnym świątecznym klimatem, dużą ilością ciepła i dająca do myślenia. Autorka umie przeplatać smutne momenty z lekko humorystycznymi, z lekkością również pokazuje pozornie zwyczajne sytuacje i pozwala zobaczyć w nich więcej. Słodko-gorzka opowieść, chociaż musze przyznać, że pod koniec zrobiło się już zdecydowanie zbyt słodko co niespecjalnie przypadło mi do gusty. Niemniej przy książce bawiłam się naprawdę dobrze, a podczas lektury poczułam trochę zimowego i świątecznego klimatu.
10
fitmag80

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, wzruszająca, polecam!
10
EwuniaS

Nie oderwiesz się od lektury

"Jeden powie, że cudów wcale nie ma, a drugi, że można je zna­leźć na każ­dym kroku. I mó­wiąc szcze­rze, zde­cy­do­wa­nie wolę ten drugi spo­sób my­śle­nia." tym cytatem najtrafniej można podsumować tę powieść. Jest w sam raz na piękny Świąteczny czas. Polecam.
10
Goniasonia1308

Dobrze spędzony czas

Piękna i mądra książka.Goraco polecam na świąteczny okres i nie tylko.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dzień taki szczęśliwy. (…)

Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć.

Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć.

Co przydarzyło się złego, zapomniałem.

C. Miłosz

 

 

 

 

 

 

 

Ponieważ w powieści tej pojawia się wielu bohaterów, dla wygody Czytelnika przedstawiam ich już na wstępie:

Norbert Hall – dawniej tenisista światowej klasy, obecnie celebryta i biznesmen

Urszula – obecna (już trzecia) żona Norberta

Matylda – córka z pierwszego małżeństwa

Sonia – córka z drugiego małżeństwa

Konstanty – nieślubny syn, najstarszy z rodzeństwa

Mariusz – prywatny kierowca Norberta Halla

Gosia – pielęgniarka i masażystka Norberta, zatrudniona tymczasowo

babcia Rozalia – matka Norberta

Zdzisław – bezdomny

Luluś – kot Gosi

Perełka – pies Zdzisława

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zabierając się za spisywanie tej historii, przygotowałam wszystko, co uznałam za przydatne. Przyczepiłam do korkowej tablicy nad biurkiem małe karteczki, na których cierpliwie gromadziłam informacje o członkach rodziny Hallów. Otworzyłam gruby brulion w lakierowanej okładce, aby w razie potrzeby skorzystać z nakreślonej w nim osi czasu. Wydrukowałam mapę obejmującą obszar między Łodzią a Sieradzem, bo tam właśnie mieszka większość moich bohaterów. Ustawiłam też przed sobą dwie sporych rozmiarów fotografie.

Może zacznę właśnie od nich. A zatem: wyobraźcie sobie dwa zdjęcia. Oba zostały wykonane w pięknym, niedawno odrestaurowanym dworku czy też pałacyku zwanym Leszczynami. Nazwa ta nie ma za bardzo sensu, ponieważ w wielkim parku otaczającym budynek nie rośnie ani jeden krzew tego gatunku – trzeba jednak przyznać, że brzmi ładnie.

Pierwsza fotografia przedstawia Norberta Halla oraz jego rodzinę. Wszyscy pozują na tle choinki – wielkiej, przystrojonej na bogato w czerwień i złoto, rozświetlonej dziesiątkami światełek. Ubrani są w eleganckie, zapewne drogie ubrania; jedynie Sonia ma na sobie długą hippisowską spódnicę składającą się z flanelowych falban oraz luźny sweter w nieokreślonym kolorze – ni to brąz, ni to zieleń.

Norbert Hall stanął w centralnym miejscu, po jego prawej stronie ustawiła się do zdjęcia Urszula. Żadne z nich się nie uśmiecha; Norbert pozuje z władczym wyrazem twarzy, zaś Ula wydaje się mieć dość nieszczęśliwą minę. Po lewej stronie widzimy córki: Matyldę i Sonię. Obie zaplotły ramiona w ten szczególny sposób, który sugeruje, że nie zamierzają wpuścić nikogo do swego świata. Sonia ma wprawdziełagodne spojrzenie, lecz Matylda jest poważna, wydaje się wręcz zimna.

Konstanty, przystojny brodacz, niezwykle elegancki w śnieżnobiałej koszuli, także stoi po lewej, ale nieco na uboczu, jakby chciał podkreślić swoją osobność. Trudno zinterpretować jego wyraz twarzy. Czy jest to znudzenie? Nonszalancja? Kpina? Jawne lekceważenie? A może tym dziwnym półuśmiechem Kostek maskuje zupełnie inne uczucia?

Na pierwszym planie, tuż przed tą niezbyt wesołą gromadką, ustawiono eleganckie krzesło z podłokietnikami, obite połyskliwą popielatą tkaniną najlepszego gatunku. Siedzi na nim starsza pani o pięknych siwych włosach, upiętych w elegancki kok. To Rozalia Hall. Ubrana w czarną suknię, szczupła, wciąż piękna mimo siateczki zmarszczek pokrywających jej twarz. Zdziwiłby się ten, kto by oczekiwał, że chociaż ona uśmiechnie się do fotografii. Przeciwnie, na jej obliczu maluje się wyraz najwyższego obrzydzenia. Może to mieć związek z faktem, iż o jej łydkę ociera się właśnie bury kot – nie żaden rasowy, lecz zwyczajny dachowiec.

Na zdjęciu nie ma pielęgniarki ani prywatnego kierowcy Norberta Halla. Wydaje się to oczywiste, skoro nie należą do rodziny. Być może zresztą jedno z nich jest autorem fotografii.

Gdyby ktoś nieznający tej historii miał nadać owemu zdjęciu tytuł, mógłby poprzestać na czymś w rodzaju „Rodzina Norberta Halla”, gdyż wszystkie osoby znajdujące się na zdjęciu są z nim spokrewnione (poza żoną Urszulą, naturalnie). Ja jednak wiem, co wydarzy się za chwilę, dlatego moja propozycja brzmi: „Cisza przed burzą”.

Ale nie wyprzedzajmy faktów. Tymczasem opowiem o drugiej fotografii, która podoba mi się znacznie bardziej.

Nie ma na niej Norberta Halla, pojawiły się za to nowe twarze. Jedna z nich należy do Małgosi, nieco zbyt puszystej – jak sama o sobie mawia – pielęgniarki i masażystki. Druga, sympatyczna i dość przystojna, z kilkudniowym zarostem, to oblicze kierowcy imieniem Mariusz. I wreszcie ostatnia – twarz, która przypomina mapę. Brzydka, lecz niebanalna. Uważny obserwator dostrzeże na niej wiele bruzd, zmarszczek i blizn, a każda z nich to świadectwo wzlotów i upadków, zwycięstw oraz klęsk, łez rozpaczy, grymasów gniewu i uśmiechów triumfu. Owa interesująca facjata należy do Zdzisława, drobnego mężczyzny lat około osiemdziesięciu, choć w jego relacjach (zależnie od nastroju) data urodzenia jest zmienna i dość swobodnie oscyluje między początkiem drugiej wojny światowej a latami pięćdziesiątymi ubiegłego stulecia.

Co jeszcze różni te dwa zdjęcia, naturalnie poza brakiem głównego obiektu, którym niewątpliwie powinien być właściciel Leszczyn? Po pierwsze, nie ma kota ani choinki, za to na dywanie bawi się dziecko. Nie widać, czy to chłopiec, czy dziewczynka, odwróciło się bowiem do fotografa pupą odzianą w jasnozielone spodenki. Po drugie – można dostrzec pewne różnice w wyglądzie pozujących osób. Elegancka czerń strojów, nawet Soni. Pulchniejsza twarz i delikatny zarys drugiego podbródka u Urszuli, może także więcej kurzych łapek na obliczu Rozalii.

A po trzecie – uśmiechy. Nieśmiałe, dyskretne, ukryte w kącikach ust albo w oczach, ale jednak uśmiechy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Niełatwo jest zacząć opowiadać. Na pozór wydaje się, że nie ma nic prostszego – początkiem każdej historii jest przecież jakieś konkretne wydarzenie. Może więc taka scena: Norbert Hall kupuje elegancką papeterię, pisze listy, adresuje koperty, po czym wręcza je swemu kierowcy i prosi o nadanie na poczcie.

Albo inaczej: Matylda, Sonia i Kostek odpoczywają po pracy w swoich mieszkaniach, każde osobno, bo choć są rodzeństwem, nie utrzymują ze sobą kontaktów. Każde z nich odbiera list, czyta, zastanawia się, jak postąpić – czy przyjąć zaproszenie od ojca. Wreszcie decydują się pojechać na święta do Leszczyn, może trochę z ciekawości, bo nie byli jeszcze w nowej posiadłości taty – a trochę zapewne w nadziei na świąteczny zastrzyk gotówki.

Mogłabym także zacząć snuć opowieść w innym miejscu, inaczej rozłożyć akcenty. Mogłabym wspomnieć o toksycznym małżeństwie Matyldy, o jej kolejnej kłótni z Konradem, mężczyzną, którego przestała już kochać, ale od którego jest w jakiś chorobliwy sposób uzależniona. Mogłabym napisać o samotności Kostka wracającego z randki, na której obściskiwał piękną kobietę, a przy tym nie czuł zupełnie nic, a może właśnie czuł – przerażającą, zimną pustkę w sercu. Albo zacząć od Soni, czytającej łzawe powieści oraz biografie świętych i karmiącej w ten sposób swoją duszę spragnioną cudów. Czy raczej od Urszuli, codziennie oglądającej przed lustrem swój płaski brzuch i wyobrażającej sobie, jak by to było, gdyby wreszcie się zaokrąglił…

Rzecz w tym, że niezależnie od tego, który z powyższych wątków wybrałabym jako wstęp, to nie byłaby prawda. Ta historia nie zaczęła się bowiem od zaproszenia Norberta ani od reakcji żadnego z jego bliskich. Bo czy tak naprawdę można wskazać początek? Przecież zanim Norbert Hall zaprosił do Leszczyn swoje dzieci, wydarzyły się dziesiątki innych rzeczy. Ktoś kogoś zawiódł, ktoś kogoś pokochał i został zraniony, ktoś na kogoś liczył, ktoś w kogoś wierzył. Były inne święta, urodziny, dni dziecka i dni matki. Były laurki i prezenty, ale także puste skrzynki na listy. Zdarzały się buziaki oraz uśmiechy, lecz równie często po czyichś policzkach płynęły łzy. Było czyjeś nieporadne macierzyństwo i czyjeś pokaleczone dzieciństwo.

Każda ludzka historia to tylko ciąg dalszy. Nie żyjemy osobno. Jesteśmy gałęziami wielkiego drzewa, którego korzenie czerpią z tej samej gleby. Tworzymy drzewo, szumimy jedną melodię na tym samym wietrze.

A więc – od czego zaczęła się historia, którą chcę Wam opowiedzieć? Od tego, że Norbert Hall zaprosił na święta dzieci i kupił słój z korkową pokrywką? Od tego, że jako mały chłopiec zamarzył, by zostać tenisistą? A może od tego, że jego matka Rozalia, kiedy ledwie zdołała uwierzyć, że teraz już będzie szczęśliwa – owdowiała? Czy też od dnia, w którym tuż przed wybuchem powstania wywieziono ją z Warszawy – małą, smutną, przerażoną dziewczynkę, która wolałaby zginąć z rodzicami, aniżeli uratować się bez nich?

Albo zupełnie inaczej, na innym planie czasowym: od tego, że pewien bezdomny imieniem Zdzisiek znalazł na poboczu poranionego psiaka. Paskudę z uszkodzonym pyszczkiem, z jednym okiem zwisającym na nitce nerwu wzrokowego, trzęsącą się, gnijącą żywcem. I zupełnie niespodziewanie dla samego siebie postanowił, że uratuje to nieszczęsne stworzenie – a jeśli nie zdoła, to przynajmniej pozwoli mu umrzeć w cieple…

Mówiłam, że to nie będzie łatwe. A jednak spróbuję.

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

 

Święta, święta…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jasna twarz księżyca wyglądała jak oblicze sytego, zadowolonego z siebie gospodarza. Tak w każdym razie pomyślała Matylda, podjeżdżając pod wielką kutą bramę ukrytą wśród gęstych świerków i czekając, aż zostanie wpuszczona do rezydencji ojca.

Przez ostatnie kilka dni nieustannie padał śnieg, można więc było mieć nadzieję, że drogi okażą się nieprzejezdne i uda się jakoś wykręcić od odwiedzin u taty, ale niestety – wyjątkowo, cholera jasna – zima nie zaskoczyła drogowców, wszystkie główne arterie komunikacyjne zostały odśnieżone na czas, a Matylda nie zdołała znaleźć żadnego pretekstu, by móc nie uczestniczyć w zjeździe rodzinnym.

Nie odwiedzała ojca od dziewięciu lat, czyli odkąd wyszła za mąż. Zresztą wcześniej też widywała go rzadko. To on przyjeżdżał do Warszawy, a w czasie tych krótkich wizyt wydawał mnóstwo pieniędzy na zagłuszenie swoich ojcowskich wyrzutów sumienia. Zabierał wszystkie swoje dzieci (ale pojedynczo, każde z osobna) na wystawne obiady, kupował ubrania drogich marek, kosmetyki, gadżety elektroniczne – zupełnie jakby był idiotą emocjonalnym, który nie rozumie, że w ten sposób nie daje im tak naprawdę niczego.

Tata. Norbert Hall, tenisista światowej klasy, mający na koncie ileś tam tytułów mistrzowskich, ileś tam medali, a także ileś tam milionów. Ukochany i zarazem znienawidzony. Kiedy terapeutka zapytała, za co, Matylda nie umiała odpowiedzieć. Ani za co go kocha, ani za co nienawidzi. Za nic. Za wszystko.

Była córką z pierwszego małżeństwa ojca, ale wcale nie najstarszą z rodzeństwa. Przed nią urodził się Kostek. Owoc pierwszej miłości Norberta, pamiątka po krótkotrwałym romansie ze sporo starszą dziennikarką sportową. Ten to dopiero ma przechlapane, myślała czasem Matylda o starszym bracie. Ja jestem przynajmniej ślubnym dzieckiem, przez całe cztery lata byłam jedyną córeczką tatusia. Nosił mnie na barana, kupował lalki i zabierał na lody, przynajmniej w tych rzadkich chwilach, kiedy był w domu, bo akurat nie trenował i nie grał w turniejach. Kostek nie dostał nawet tego. Jego matka rozstała się z młodym tenisistą jeszcze przed narodzinami synka, a potem zabrała dziecko ze sobą, więc mały dorastał w zasadzie bez ojca. Być może dlatego potem usiłował pójść w jego ślady, za wszelką cenę chciał zawodowo grać w tenisa – i kto wie, gdyby nie kontuzja barku, może by mu się to udało.

 

Brama otworzyła się wreszcie i Matylda wjechała na teren posiadłości. Śnieg odbijał chłodne światło księżyca, pomagając latarniom solarnym oświetlać łagodnie wijącą się drogę wiodącą do pałacyku. Po obu jej stronach rosły monumentalne drzewa, przez co miało się wrażenie, że jedzie się tunelem.

Na podjeździe już czekał kierowca, Mariusz-jakiś-tam. Matylda widziała go tylko dwa lub trzy razy, kiedy przywoził ojca na premiery sztuk, w których grała, a potem wybierali się do knajpki, żeby to oblać. Nie miała dobrych wspomnień: szofer wydawał jej się pospolitym facetem, takim chłopkiem roztropkiem, co to słucha disco polo i ogląda mecze z puszką piwa w garści. On pewnie też nie zapamiętał jej jakoś szczególnie dobrze, bo za każdym razem przesadzała z alkoholem i musiał ją odwozić do mieszkania, potarganą, chichoczącą, a potem odprowadzić pod drzwi, za którymi nieodmiennie czekał niezadowolony Konrad z tym swoim wyrazem pogardy na pięknie wykrojonych ustach.

Matylda wzdrygnęła się na to wspomnienie. Nie będę, obiecała sobie. Nie będę o nim myśleć. Termin rozprawy rozwodowej wyznaczony, nic więcej nie mogę zrobić w tym temacie. Wystarczy, że muszę wytrzymać na tym głupim rodzinnym zjeździe. Wałkowanie w myślach tematu nieudanego małżeństwa na pewno mi w tym nie pomoże.

 

– Dzień dobry. – Kierowca ojca przywitał ją z udawaną kurtuazją, po czym wyciągnął rękę po kluczyki. – Zaparkować w większym garażu czy w małym?

– A jakie to ma znaczenie? – Wzruszyła ramionami i popatrzyła na niego kpiąco. Chyba chciał po prostu zaistnieć.

– W zasadzie żadnego. – Mariusz mrugnął do niej, ale zachował powagę. – Pytam, bo taką mam robotę. Pan Hall czasem chce w dużym, a czasem w małym, a ja nie zadaję pytań, tylko wykonuję polecenia.

Może nie jest taki głupi, na jakiego wygląda, przemknęło jej przez głowę. Po prostu się przystosował. Pracuje u bogacza, który miewa różne kaprysy.

– W dużym – wybrała bez namysłu. – Brzmi, jakby było z niego łatwiej wyjechać.

– Przecież i tak ja będę wyjeżdżał. Podprowadzę pani autko pod drzwi.

Jakież to wszystko żałosne, myślała Matylda, sięgając do bagażnika po torbę, do której w pośpiechu wrzuciła jakieś fatałaszki i kosmetyczkę. Ojciec uparcie gra rolę, którą sobie wymyślił jako młody chłopak: rolę człowieka, którego stać na wszystko, który zatrudnia szofera, ma kilka sportowych samochodów i tak dalej. Mieszka w pałacu, myślałby kto. Wielki pan. W dodatku organizuje jakieś rodzinne spędy, i to tuż przed świętami. Jeśli chce dać dzieciom pieniądze, może to zrobić dyskretnie, nie afiszować się z tym.

– Witaj, Mati. – Ciepły głos Urszuli, obecnej żony Norberta Halla, przerwał jej gniewne rozmyślania. – Martwiłam się, że może jest ślisko…

– Było – potwierdziła Matylda, nieco rozpogodzona, bo Urszula zawsze wydawała jej się zwyczajnie sympatyczna. – Ale drogi odśnieżone, rozjeżdżone, jakoś dałam radę.

Uściskały się bez udawanej serdeczności, po prostu jedno szybkie przytulenie, prawdziwy cmok w policzek zamiast całowania powietrza za uszami. Matylda westchnęła i podążyła za macochą po oświetlonych schodach – do przestronnego holu pałacyku nazwanego przez ojca Leszczynami.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Norbert Hall zawiązał pod szyją jedwabną chustkę, żeby zakryć pomarszczoną grdykę. Nie miał problemu z tym, że się starzeje, ale jako esteta ubolewał, że niektóre części jego ciała z czasem stały się naprawdę brzydkie – zaliczał do nich skórę szyi. Z pogodą znosił kurze łapki wokół oczu i niemal zupełnie srebrne włosy, ale to paskudne podgardle… Wolał oszczędzić światu jego widoku.

Był nieco zdenerwowany, choć nie przyznawał się nawet przed sobą do tremy, jaką odczuwał na myśl o tym, że cała rodzina spotka się w Leszczynach i po raz pierwszy spędzi święta razem. Nikomu, nawet Urszuli, nie powiedział o prawdziwej przyczynie zorganizowania tego „zjazdu”. Zapewne wszyscy pomyśleli, że po prostu na starość stał się nieco sentymentalny – albo że chce ich obdarować jakimiś podarkami na nadchodzące święta, zaimponować im bogactwem – tak jak mu to kiedyś wykrzyczał Kostek.

Zaimponować. Może coś w tym było. Teraz mógł się już do tego przyznać – właściwie od zawsze próbował udowodnić własną wartość. Chyba najbardziej matce, wiecznie niezadowolonej, krytycznej, chłodnej. Potem kolejnym kobietom.

Nie było ich tak znowu wiele. Jak na najlepszego tenisistę swoich czasów, rozchwytywanego przez media prawdziwego celebrytę, na pewnym etapie kariery nazywanego wręcz bohaterem narodowym – nie wikłał się jakoś często w romanse. Jego pierwszą prawdziwą miłością była Natalia, matka Kostka. Znacznie starsza od Norberta, wówczas dopiero zaczynającego karierę sportową; kobieta elegancka i dojrzała.

Była dziennikarką sportową, ale nie znosiła tej pracy, męczyła się w niej. Jej ambicje sięgały znacznie wyżej – zamiast sportem, chciała zajmować się literaturą. Marzył jej się własny program w telewizji, pragnęła zapraszać pisarzy, poetów, dramaturgów… Sama także próbowała pisać. Kiedy zaszła w ciążę, oznajmiła, że jej syn będzie nosił imię ukochanego poety, Gałczyńskiego.

– A jeśli urodzi się dziewczynka? – zapytał wtedy Norbert.

– Wówczas Halina, na cześć Poświatowskiej – brzmiała odpowiedź.

Już wtedy powinien był zauważyć, że coś jest nie tak. Nie zapytała, czy mu się te imiona podobają, nie zaproponowała ich. Po prostu postanowiła, że tak będzie, jakby dziecko miało być tylko jej.

Ich znajomość zaczęła się – jakże by inaczej – od wywiadu dla redakcji sportowej. Norbert wpadł po uszy. Nie znał wcześniej takich kobiet: eleganckich, z klasą, z jakimś arystokratycznym sznytem… To znaczy znał jedną: własną matkę, która nie uważała za stosowne jakoś szczególnie się nim interesować. Nigdy: ani w dzieciństwie, ani w okresie dorastania, ani nawet gdy zaczął odnosić sukcesy na kortach.

Dopiero wiele lat później wyczytał w jakimś czasopiśmie psychologicznym, że zapewne w każdej kolejnej kobiecie szukał właśnie mamy. I nawet jeśli znajdował, to nie dawało mu szczęścia – bo nie zaznał go w dzieciństwie. Po prostu nie nauczył się być szczęśliwy w towarzystwie kobiet. Jedyna nauka, jaką wyniósł z relacji z matką, to właśnie owo nieznośne przekonanie, że nie jest dość dobry.

A zatem znajomość z Natalią zaczęła się od wywiadu, podczas którego ona sprawiała wrażenie leciutko znudzonej, a Norbert dwoił się i troił, aby wywrzeć na niej dobre wrażenie. Potem wywiad należało autoryzować, a to nie były czasy Internetu, więc nie wystarczyło wysłać maila; musieli się zdzwonić, spotkać, przekazać tekst. Norbert był młody, przystojny, marzył o miłości i szalonym seksie, a Natalia… Natalia była sama, bez zobowiązań; nie miała nic przeciwko drobnym życiowym przyjemnościom, takim jak koncert, spektakl w teatrze, lampka wina albo młode, umięśnione męskie ciało.

Kilka miesięcy zajęło Norbertowi zrozumienie, że tym właśnie – i tylko tym – jest dla kobiety, którą ubóstwiał. Kiedy zaszła w ciążę, na moment spanikował, miał przecież dopiero dwadzieścia cztery lata. Wygrywał turniej za turniejem, zaczął zarabiać ogromne pieniądze, nie chodziło więc o kwestie finansowe, lecz o gotowość (a raczej jej brak), by wziąć na siebie tak poważne zobowiązanie jak ojcostwo. Ale dość szybko ochłonął i zachował się w sposób, w jaki w jego pojęciu powinien zachować się mężczyzna: kupił pierścionek z brylantem, bukiet róż – i pojechał z tym jak głupek do mieszkania Natalii. Wśród książek, przy stole, nad maszyną do pisania, siedziała ona, Kobieta Jego Marzeń, i stukała zawzięcie w klawisze, pisząc coś, co miało stać się jej pierwszą powieścią. Kiedy ukląkł przed nią i wydukał słowa „wyjdź za mnie”, spojrzała nieco nieprzytomnie i powiedziała coś, co miało go odtąd prześladować w najgorszych snach.

– Za ciebie? Dziecko, daj spokój.

 

Rozstali się kilka miesięcy później, kiedy straciła ochotę na seks. Młode ciało zakochanego w niej tenisisty przestało ją pociągać – zaś jego umysł czy uczucia nie interesowały jej nigdy. Była niezależna finansowo; ciąża sprawiła, że zwolniła nieco tempo pracy, odeszła z telewizji, dokończyła wreszcie tę swoją debiutancką powieść i wyprowadziła się z Warszawy. Nawet nie zawiadomiła Norberta, gdy urodziła syna.

Wkrótce potem poznała jakiegoś autora kryminałów; po nim był jeszcze scenarzysta i wreszcie tłumacz z francuskiego. Norbert nie śledził jej kolejnych związków, jego miłość wygasła, a może nawet zamieniła się w jakiś rodzaj cichej nienawiści, która wciąż bolała – i chyba z tego powodu, chcąc, żeby przyschło, żeby przestać cierpieć, nie szukał kontaktów z dzieckiem. Oczywiście za punkt honoru stawiał sobie regularne przysyłanie pieniędzy – ale na tym kończyły się jego ojcowskie obowiązki. Dopiero kiedy mały Konstanty zaczął zadawać pytania o tatę, Natalia zadzwoniła i zapytała, czy Norbert nie chciałby poznać synka. Chciał.

Od tej pory utrzymywali luźny kontakt, przeważnie dwa lub trzy razy do roku Kostek przyjeżdżał do ojca do Warszawy, a wtedy zaliczali w ekspresowym tempie wszystkie atrakcje, jakie przychodziły im do głowy, i wydawali mnóstwo pieniędzy. Najpierw na zabawki, potem na ciuchy i buty, a wreszcie na alkohol. Nigdy, absolutnie przenigdy nie udało im się porozmawiać jak przyjaciele. To była jedna z rzeczy, których Norbert nie potrafił.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Urszula stała w kuchni i mełła w ustach przekleństwa. Przeczuwała, że się przypalą. Cholerne wegańskie ciasteczka. Uch, tak bardzo chciała po prostu zakląć soczyście i wyrzucić je przez okno, niechby sójki sobie zjadły. Ale goście zaczynali się zjeżdżać, przybyła już Matylda i oczywiście Sonia, należało robić dobrą minę do złej gry. Dopiero by potem były komentarze, że Ulka nie daje sobie rady, że tatuś przygruchał sobie na stare lata jędzę, że nie trzeba było tak pochopnie odprawiać kucharki…

W ogóle to ta smarkula Sonia mogłaby sobie sama kucharzyć, skoro ma takie zachcianki: sera nie, masła nie, mięsa nie, jajek nie, nawet miodu nie! Z sałaty jej zrobić te ciastka czy co?

Nie o to chodzi, że Ulka była leniwa czy niegościnna… Po prostu czuła się zmęczona i miała ochotę odpocząć trochę od garów. Niechby tak tym razem ktoś ją obsługiwał. Czy to źle? Czy to nie jest naturalne, że człowiek dąży do wygodnego, prostego życia? Dość mamy trosk, obowiązków, zadań do wykonania, a wszystko w napięciu, stresie, frustracji, bo ze wszystkim trzeba zdążyć, wszystkiemu podołać.

Gdyby Ula mogła wybrać, jak chce spędzić święta, to… Chyba zaszyłaby się gdzieś zupełnie sama. Bez pitraszenia potraw świątecznych, a już na pewno gotowania w trzech wersjach: niskosodowej dla Norberta, wegańskiej dla jego córki i tradycyjnej dla reszty towarzystwa. Nie byłoby rozmiauczanych kotów dachowców. Nie byłoby słodko uśmiechających się pielęgniarek, o których nie wiadomo, czy przypadkiem nie zadowalają pacjenta w inny sposób niż tylko masażem. Nie byłoby byłych żon, które wprawdzie nie przyjechały (chwała Bogu choć za to!), ale ich widmo pojawiło się i tak – za sprawą dzieci z poprzednich małżeństw. Nie byłoby w ogóle świąt. O, właśnie to jej się marzyło.

 

Tymczasem jednak Urszula uznała, że dość biadolenia, trzeba wypróbować kolejną recepturę, tak beztrosko podrzuconą przez Sonię.

– Och, nie rób sobie kłopotu! – zawołała dziewczyna zaraz po przyjeździe, zapytana, co właściwie jada. – Mogą być kokosanki, ciastka z fasoli, flaczki z boczniaków… Wszystko, byle wegańskie, bez glutenu i bez cukru. Zaraz ci wyguglam kilka sprawdzonych przepisów. Zresztą co zrobisz, to zjem z radością, Urszulko! Wszystko jedno, na pewno będzie pyszne!

Jeśli ci naprawdę wszystko jedno, to jedz to, co wszyscy – chciała warknąć Ula, dodatkowo podkurzona tą „Urszulką”, ponieważ nie cierpiała tego zdrobnienia; zawsze kojarzyło jej się z małym trupkiem, nad którym pochyla się Kochanowski na obrazie Matejki.

Miała już za sobą eksperyment z ciastkami z nasion konopi oraz „biszkopt” z mąki jaglanej, który z jakiegoś powodu wyszedł zupełnie gorzki. Z rezygnacją pomyślała, że pora na fasolę. Wprawdzie nigdy nie słyszała, żeby dało się ją jeść na słodko, a już idea ciastek fasolowych wydawała jej się zupełnym szaleństwem – skoro jednak ktoś piecze takie cudactwa i skoro Sonia znalazła na jakimś blogu przepis zilustrowany zdjęciami, to była szansa, że coś się Urszuli wreszcie uda.

Tymczasem w jadalni trwała zażarta dyskusja nad wyższością życia wiejskiego nad wielkomiejskim. Oczywiście Matylda twierdziła, że miejska dżungla jak najbardziej jej odpowiada.

– To trochę na takiej zasadzie, jak lwom w zoo odpowiada ich wybieg – odparła Sonia. – A wiesz dlaczego? Bo nie zaznały prawdziwej afrykańskiej sawanny. I tak samo jest z tobą. Nie znasz tego uczucia, nie masz nawet pojęcia, jak to jest, gdy twoje uszy wypełniają tylko odgłosy natury: świergot ptaków, brzęczenie pszczół, szum drzew… To są naturalne, dobre wibracje.

– A właściwie dlaczego nie jadasz nawet miodu? – zapytała nagle jej siostra.

Sonia roześmiała się i odrzuciła rude dredy na plecy.

– A co to ma do rzeczy? – zapytała. – Wydawało mi się, że rozmawiamy o tym, gdzie się lepiej mieszka.

Urszula miała ochotę włączyć się do rozmowy. Wygarnęłaby tej smarkuli, że nic nie wie o życiu. Że mieszkanie na wsi to nie tylko „odgłosy natury”, ale też ukąszenia gzów podczas plewienia grządek, mrówki w kuchni, szerszenie w kominie wentylacyjnym, kretowiska na trawniku, myszy wprowadzające się jesienią do garażu (a stamtąd do domu), ptasie gówienka na tarasie i wybieranie ich wykałaczką, jeśli jaskółki postanowiły uwić sobie gniazda akurat nad meblami ogrodowymi z rattanu…

Mimo tych wszystkich niewesołych myśli i całej przepełniającej ją goryczy Ula weszła do jadalni z uśmiechem i postawiła na ławie tacę z herbatą.

– Zaraz przyniosę cukier – powiedziała ciepło. – Mam też ksylitol, Soniu, bo wiem, że...

– Nie słodzę, nie trzeba! – Sonia machnęła ręką i ponownie zwróciła się do siostry, kontynuując przerwany wątek: – A do tego dochodzi pobudzenie innych zmysłów… Zieleń jest kojąca dla układu nerwowego, podobnie jak zapachy, zwłaszcza olejki eteryczne drzew iglastych… I dotyk, Mati, mówię ci. Dotyk ziemi. Chodzenie boso po trawniku, przecież to po prostu kwintesencja szczęścia.

Guzik wiesz o szczęściu, chciała zawołać Ula, ale oczywiście nie odezwała się, tylko wróciła do kuchni, bo Matylda nie powiedziała, czy słodzi, więc na wszelki wypadek trzeba przynieść cukierniczkę, a poza tym lada moment przyjedzie Kostek i też pewnie zechce napić się herbaty.

 

Urszula czuła się gorsza. Zawsze, odkąd pamiętała. Gorsza, mniej ważna, mniej uprzywilejowana. Ostatnia w szeregu. Najpierw dlatego, że jako jedyna z całego rodzeństwa nie zdobyła wyższego wykształcenia – owszem, poświęciła się swojej pasji, została łuczniczką i odnosiła sukcesy sportowe, była nawet srebrną medalistką olimpijską… Ale co z tego, skoro w jej rodzinie nikomu to nie imponowało, bo wszyscy poza nią wybrali ścieżkę naukową i to kariera na uczelni stanowiła dla nich prawdziwą wartość. Sport traktowali trochę jak zabawę; coś, czym można zajmować się w wolnym czasie, ale nie uczynić z tego zawód.

Norberta poznała w chwili, kiedy przestała wygrywać i zamierzała właśnie zakończyć karierę. Jeszcze tylko ostatnie igrzyska, myślała, a potem zniknę po cichu, wyjdę z tego świata; nikt nawet nie będzie pamiętał, że istniałam i kiedyś udało mi się wywalczyć jakiś medal.

Znała go oczywiście – któż by nie znał dumy polskiego tenisa, słynnego Norberta Halla, zdobywcy wielu trofeów, celebryty i biznesmena odnoszącego sukcesy na każdym polu, również wtedy, kiedy już przestał grać. Był od niej sporo starszy, lecz jego męska uroda miała w sobie coś ponadczasowego – podobał się nawet młodziutkim dziewczynom. Zresztą zawsze towarzyszyła mu (w każdym razie na zdjęciach) jakaś olśniewająca piękność. Pewnie dlatego Urszula, która nie uważała się za piękną, nawet nie brała pod uwagę, że między nią a tym supersamcem mogłoby zaiskrzyć. Przecież on wyglądał jak hollywoodzki amant, jak… Richard Gere, w tych swoich eleganckich okularach w srebrnych oprawkach, zza których spoglądały lekko skośne brązowe oczy, z tymi wciąż gęstymi, choć już siwymi włosami… A ona? Najlepszy komplement, jaki w życiu usłyszała, dotyczył jej podobieństwa do Justyny Steczkowskiej. Dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że chodzi wyłącznie o czarne włosy i garbek na nosie. No, i może jeszcze chudość.

Mimo to z jakiegoś powodu zainteresował się nią taki piękny mężczyzna. Po pierwszym szalonym okresie, pełnym niespodziewanych bukietów kwiatów, randek w Wiedniu albo w Paryżu, ot tak, po prostu, bo Norbert miał taką fantazję i zabierał ją tam na weekend – więc po tym kilkumiesięcznym okresie godowym została trzecią panią Hall.

Wbrew temu, co pisały brukowce, wcale nie uwiodły jej jego pieniądze. Nie chodziło o luksusy, drogie auta, wczasy na Seszelach. Zakochała się w nim, naprawdę w nim jako mężczyźnie – w jego dojrzałej pewności siebie, w męskim spokoju, w tym, że miał już za sobą szaleństwa młodości i mógł jej zapewnić oparcie. A przede wszystkim w tym, jak mówił o dzieciach.

– Miałem nieudane małżeństwa – powiedział, kiedy zapytała go o kontakty z byłymi żonami. – Ale mam wspaniałe dzieci. I jeśli czegoś żałuję, to tylko tego, że każde z nich traciłem po rozwodzie. Chciałbym mieć jeszcze jedno i tym razem niczego nie schrzanić. Być tatą aktywnym i obecnym, rozumiesz? Naprawdę obecnym w życiu dziecka.

Tak, właśnie te słowa uwiodły Urszulę, której największym pragnieniem było zostać matką. I tylko rzecz w tym, że choć od początku kochali się namiętnie i bez jakiegokolwiek zabezpieczenia, ona nie zachodziła w ciążę. Czasem zastanawiała się, czy nie chodzi o jakość jego nasienia, bo przecież nie był już taki młody. Jednak gdy raz odważyła się zasugerować, że mógłby zrobić jakieś badania, wpadł w okropną złość.

Zresztą mijały kolejne miesiące, a Norbert wydawał się coraz mniej zainteresowany – coraz bardziej pochłaniały go sprawy biznesowe, z coraz większym zaangażowaniem urządzał kupiony tuż po ślubie pałacyk i zajmował się rewitalizacją parku oraz ogrodu. Ula nie straciła jeszcze nadziei – ale coś w niej powoli gasło. Coraz mniej czuła się kobietą, żoną i kochanką, a coraz bardziej gospodynią, kimś w rodzaju ochmistrzyni, osobistej sekretarki i opiekunki na nadchodzącą starość.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Agnieszka Olejnik, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Projekt okładki: Emotion Media

Zdjęcie na okładce: © letfluis/Adobe Stock

 

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: Marta Akuszewska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-784-7

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.