Nieobecna - Agnieszka Olejnik - ebook + książka

Nieobecna ebook

Agnieszka Olejnik

4,5

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Gdyby tak od czasu do czasu pożyć cudzym życiem i poczuć się kimś innym?

Bliźniaczki Julia i Julita prowadzą tę grę od dzieciństwa: zamieniając się tożsamością, wodzą wszystkich za nos. Każda z nich podczas tych przebieranek realizuje głęboko skrywane pragnienia.

Julia ma niemal wszystko – dom, męża, dziecko i pieniądze – jednak do pełni szczęścia potrzebuje mocnych wrażeń. Natomiast rozczarowana swoim życiem prywatnym Julita choć przez chwilę czuje się spełniona w sukienkach siostry.

W trakcie jednej z tych osobliwych zamian Julia zostaje brutalnie zamordowana. Czy zabójca wiedział o umowie sióstr? A jeśli zabił nie tę bliźniaczkę, którą zamierzał?

Nieobecna Agnieszki Olejnik to zaskakująca i trzymająca w napięciu historia sióstr, które igrały z ogniem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (101 ocen)
69
22
5
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
itrzeciak3

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam książki tej Autorki. Świetna!
10
beibb

Dobrze spędzony czas

ciekawa fabuła, zaskakująca historia ,polecam
10
margaret12

Całkiem niezła

Może być
10
Gonia889

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja!
00
Paulina_220477

Nie oderwiesz się od lektury

Powalająca, zaskakująca, odskocznia od rzeczywistości trzymająca w napięciu! Super!
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki NA­TA­LIA TWARDY
Mo­tywy gra­ficzne wy­ko­rzy­stane na okładce© Kit­ten Mon­ster/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaJO­ANNA JE­ZIORNA-KRA­MARZ
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © Agnieszka Olej­nik 2023 All ri­ghts re­se­rved.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6598-5
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Dla Mar­cina Lu­tego, mo­jego kon­sul­tanta me­dycz­nego – nie­za­wod­nego, ile­kroć trzeba in­te­li­gent­nie uka­tru­pić nie­wy­god­nego świadka. Dzię­kuję!

1

Za­częło się, jak to czę­sto bywa, od nic nie­zna­czą­cej bła­hostki, którą ła­two by­łoby zi­gno­ro­wać. Mia­no­wi­cie od na­tręt­nego bul­go­ta­nia ko­mórki. Swoją drogą, kto, do cięż­kiej cho­lery, usta­wił taki dzi­waczny dźwięk za­miast nor­mal­nego dzwonka?

Kto mógł usta­wić, jak nie ja! Prze­cież nie mia­łam ni­kogo, kto grze­bałby mi w te­le­fo­nie.

Ubra­łam się i wy­su­szy­łam włosy. Po­ranny prysz­nic za­wsze sta­wiał mnie na nogi, zwłasz­cza je­śli wy­star­czyło mi od­wagi, aby na ko­niec opłu­kać się chłodną wodą. Naj­czę­ściej nie wy­star­czało. Nie mó­wiąc już o tym, że w tam­tym okre­sie na ogół bra­ko­wało mi sil­nej woli na to, żeby cho­ciaż w naj­mniej­szym stop­niu o sie­bie za­dbać. Ale aku­rat ten dzień oka­zał się wy­jąt­kowo do­bry – chciało mi się wy­mo­de­lo­wać włosy i wy­rów­nać brwi. To już było coś.

Za­nim od­czy­ta­łam wia­do­mość (bo po nie­ode­bra­nym po­łą­cze­niu przy­szedł także ese­mes), zro­bi­łam jesz­cze mnó­stwo nie­po­trzeb­nych rze­czy. Tak wów­czas my­śla­łam: nie­po­trzeb­nych. Jak bar­dzo błędne było to prze­ko­na­nie, oka­zało się znacz­nie póź­niej. Na ra­zie nie po­sia­da­łam jesz­cze tej wie­dzy.

Wy­ko­rzy­sta­łam fakt, że mia­łam tego dnia ochotę na ja­ką­kol­wiek ak­tyw­ność – wy­pu­co­wa­łam lu­stro, prze­tar­łam okna, wy­po­le­ro­wa­łam klamki, wy­tar­łam na mo­kro, a na­stęp­nie na su­cho wszel­kie gład­kie po­wierzch­nie i po­od­ku­rza­łam, za­cie­kle trąc ssawką po wło­cha­tym dy­wa­nie, który ku­pi­łam, gdy jesz­cze my­śla­łam, że będę się na nim ko­chać z Mar­kiem. Dy­wan sam w so­bie nic mi nie za­wi­nił, ale jego ku­dły oka­zały się do­sko­na­łym sie­dli­skiem dla pa­pro­chów wszel­kiej ma­ści. Nie­na­wi­dzi­łam tego, jak każ­dego nie­po­rządku; po­trze­bo­wa­łam ste­ryl­nego ładu. Pa­no­wa­łam nad wszyst­kim w swoim ide­al­nym miesz­ka­niu – z wy­jąt­kiem tego nie­po­kor­nego ko­sma­tego dy­wanu.

Miał ko­lor gorz­kiej cze­ko­lady. Głu­pio się przy­znać, ale do­bra­łam go do Mar­ko­wych tę­czó­wek.

O nie­od­czy­ta­nej wia­do­mo­ści przy­po­mnia­łam so­bie do­piero wtedy, gdy usia­dłam na mo­ment z fi­li­żanką kawy. Tylko na chwi­leczkę, aby nie za­cząć my­śleć, roz­pa­mię­ty­wać, nie wpaść znowu w czarną dziurę chan­dry, w któ­rej je­dy­nym, co po­tra­fi­łam i na co mia­łam siłę, było bez­myślne ga­pie­nie się w ścianę.

Naj­pierw mu­sia­łam zna­leźć dżinsy, w któ­rych cho­dzi­łam po­przed­niego dnia (oczy­wi­ście te­le­fon zo­stał w kie­szeni). Zer­k­nę­łam na wy­świe­tlacz. To od Julki. Jak zwy­kle po­czu­łam le­ciut­kie ukłu­cie roz­cza­ro­wa­nia, że nie od Marka. On nie dzwo­nił, nie ese­me­so­wał, nie da­wał znaku ży­cia. Na moje wła­sne ży­cze­nie. Ale prze­cież moim dru­gim ży­cze­niem było, żeby przy­szedł któ­re­goś dnia i po­wie­dział: „Nic mnie nie ob­cho­dzi, co było i co bę­dzie, li­czy się ten dzień – i chcę go spę­dzić z tobą”. W tym mo­men­cie po­wi­nien wziąć mnie mocno w ra­miona. Ki­czo­wate i ba­nalne, ale do­kład­nie ta­kie były moje pra­gnie­nia, nic ory­gi­nal­nego.

Ewen­tu­al­nie mógłby po­wie­dzieć coś bar­dziej sta­now­czego, na przy­kład: „Wy­bie­ram cie­bie, od­cho­dzę od żony”. Albo ja­koś ro­man­tycz­nie, na po­zór wy­zna­nie sła­bo­ści, lecz w grun­cie rze­czy twardo i po mę­sku: „Bez cie­bie nie daję rady. Nie umiem”.

Od­gry­wa­łam so­bie te sceny w wy­obraźni wie­lo­krot­nie, nie­mal za każ­dym ra­zem koń­cząc je ja­ki­miś łza­wymi oświad­czy­nami. Zu­peł­nie bez sensu, bo prze­cież już wie­dzia­łam, że on od żony nie odej­dzie.

Tak czy ina­czej, to oczy­wi­ście nie był ese­mes od Marka, lecz od Julki. Od mo­jej sio­stry.

Dla­czego nie od­bie­rasz? Za­dzwoń!!!

Tyle wy­krzyk­ni­ków? Ju­lia była wpraw­dzie bar­dzo emo­cjo­nalna, jed­nak ta wia­do­mość zdzi­wiła mnie swoją krzy­kli­wo­ścią. No i prośba o te­le­fon. Prze­cież się po­kłó­ci­ły­śmy. Nie wi­dzia­ły­śmy się od... za­raz, od mie­siąca. Spraw­dzi­łam: sie­dem nie­ode­bra­nych po­łą­czeń. Na pewno wszyst­kie z dzi­siaj? Zer­k­nę­łam na datę – ow­szem, szó­sty lipca. Mu­siała dzwo­nić, gdy by­łam pod prysz­ni­cem, a że usta­wi­łam ten idio­tyczny dzwo­nek – bul­go­ta­nie – nie mia­łam szans usły­szeć. To mu­siało być coś waż­nego.

Wy­bra­łam jej nu­mer.

– Co się dzieje? Dla­czego ka­żesz mi od­dzwa­niać?

– Co się dzieje?! To ty mi po­wiedz, co się dzieje! Nie od­bie­rasz, dzwo­ni­łam chyba dzie­sięć razy. Ma­rek jest u cie­bie?

– Sie­dem, a nie dzie­sięć. A Marka nie ma. I już go u mnie nie bę­dzie. Ni­gdy.

Mil­czała przez chwilę, po czym wy­szep­tała:

– Ze­rwa­łaś?

– Prze­cież do tego mnie na­ma­wia­łaś, prawda? We­dług cie­bie po­win­nam była to zro­bić już dawno!

– Tak, wiem. Nie kłóćmy się znowu – ucięła szybko.

Za szybko. Miała coś na su­mie­niu albo cze­goś ode mnie chciała.

– Jula, po­trze­buję two­jej po­mocy. I roz­mowy. Przy­jedź – po­pro­siła.

– Po­mocy? Niby w czym?

– Przy­pil­nu­jesz mi ma­łego? Tylko kilka go­dzin, no, naj­wy­żej do rana.

Za­sko­czyła mnie. Ni­gdy do­tąd – to zna­czy od­kąd zo­stała matką – nie spę­dziła nocy poza do­mem.

– Na tak długo? Dla­czego? Co się stało?

– Po­roz­ma­wiamy, wszystko ci wy­ja­śnię. Po­wiedz tylko, czy mo­żesz, czy nie masz in­nych pla­nów.

– Ja nie mie­wam pla­nów, prze­cież wiesz – od­po­wie­dzia­łam, sta­ra­jąc się, żeby to nie brzmiało jak bia­do­le­nie sta­rej panny.

– Ko­cham cię, sio­strzyczko. Przy­jedź, bła­gam. Mu­simy po­ga­dać.

Roz­łą­czyła się. Dziwne. Była nie­nor­mal­nie pod­eks­cy­to­wana, na­wet jak na nią.

Póź­niej wiele razy mia­łam wra­cać w my­ślach do tych chwil. Co by było, gdyby... Gdy­bym nie od­czy­tała wia­do­mo­ści lub od­czy­tała ją do­piero po kilku go­dzi­nach, gdy­bym nie od­dzwo­niła albo od­mó­wiła speł­nie­nia prośby sio­stry. Czy cała la­wina zda­rzeń po­to­czy­łaby się tym sa­mym to­rem? Za­pewne tak, bo prze­cież ktoś gdzieś już pod­jął pewne de­cy­zje i po­czy­nił przy­go­to­wa­nia. Ale wszystko to sta­łoby się bez mo­jego udziału. I osta­tecz­nie bar­dzo trudno było mi od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, czy wo­la­ła­bym po­zo­stać na ze­wnątrz, być tylko prze­ra­żo­nym wi­dzem i nie wdep­nąć w tę po­nurą hi­sto­rię.

Wło­ży­łam nową bluzkę. Niby to tylko sio­stra, ale prawda była taka, że za­wsze chcia­łam zro­bić na niej wra­że­nie, za­słu­żyć na po­chwałę. Ju­lia. Moja bliź­niaczka, bły­sko­tliwa, uro­cza i sek­sowna Julka. Moja lep­sza wer­sja.

Ona też tak kie­dyś po­wie­działa: że pa­trząc na mnie, wi­dzi lep­szą sie­bie – taką, jaką mo­głaby być, gdyby przy­kła­dała się do na­uki, gdyby umiała zmu­sić się do pracy nad sobą, gdyby miała silną wolę, nie wy­da­wała tyle na ciu­chy i ko­sme­tyki. Obie cze­goś so­bie na­wza­jem za­zdro­ści­ły­śmy. I mimo wszyst­kich róż­nic, kłótni i wy­krzy­cza­nych zło­śli­wo­ści by­ły­śmy so­bie nie­wia­ry­god­nie bli­skie, rów­nież fi­zycz­nie.

Kie­dyś, ja­dąc po­cią­giem, sta­ły­śmy przy oknie, otwo­rzy­ły­śmy je i po­zwa­la­ły­śmy, by pęd po­wie­trza za­my­kał nam oczy. Do­piero po dłu­gim cza­sie zo­rien­to­wa­łam się, że trzy­mamy się za ręce. Dłoń Julki była jak moja wła­sna. Nie czu­łam jej pod pal­cami.

Za­nim wy­je­cha­łam z domu, pod­ma­lo­wa­łam moc­niej rzęsy. To bez sensu, wie­dzia­łam o tym do­sko­nale. Prze­cież nie było szans, że­bym po dro­dze spo­tkała Marka. Ni­gdy przez te kosz­marne trzy lata nie udało mi się wpaść na niego przy­pad­kiem. Z jed­nej strony bar­dzo tego pra­gnę­łam i szu­ka­łam go. Ile­kroć ku­pi­łam so­bie nowy ciuch, stro­iłam się i ro­bi­łam na bó­stwo, a po­tem je­cha­łam na za­kupy do „jego” cen­trum han­dlo­wego albo snu­łam się po skle­pach, w któ­rych on by­wał. Naj­chęt­niej po księ­gar­niach. Bra­łam do ręki książki, z któ­rymi chcia­łam, aby mnie zo­ba­czył, gdy przy­pad­kiem tam wej­dzie i bę­dzie mi się ukrad­kiem przy­glą­dał zza re­ga­łów.

Ale z dru­giej strony bar­dzo się ba­łam, że pew­nego dnia się to sta­nie. Na­prawdę zda­rzy się tak, że on wej­dzie do tej księ­garni albo że na­sze wózki zde­rzą się w su­per­mar­ke­cie. Spoj­rzę na niego, on spoj­rzy na mnie. Będę wy­glą­dała pięk­nie i on po­my­śli, że mnie ko­cha i że przez całe ży­cie szu­kał wła­śnie mnie. Ale u jego boku bę­dzie żona. Pod­nie­sie na niego zdzi­wiony wzrok i za­pyta: „Stało się coś?”.

Sto­jąc na świa­tłach, usi­ło­wa­łam so­bie przy­po­mnieć, ja­kie mia­łam plany na ten urlop. Bo prze­cież coś pla­no­wa­łam, na pewno nie za­mie­rza­łam spę­dzić wa­ka­cji, upi­ja­jąc się z tę­sk­noty, sprzą­ta­jąc w swoim czy­stym miesz­ka­niu czy łka­jąc roz­pacz­li­wie do pio­se­nek o mi­ło­ści. Jed­nak nie mo­głam so­bie przy­po­mnieć ni­czego kon­kret­nego. Uświa­do­mi­łam so­bie, że przez ostat­nie trzy lata li­czy­łam na to, że Ma­rek wy­go­spo­da­ruje dla mnie kilka dni i wy­je­dziemy gdzieś ra­zem. Do­kąd­kol­wiek, na­wet do naj­bliż­szego mo­telu za mia­stem – gdzieś, gdzie nikt nas nie zna i gdzie mo­gła­bym przez cały dzień tylko le­żeć wtu­lona w niego.

Kiedy prze­sta­łam na to cze­kać, urlop prze­stał być urlo­pem, lato nie było la­tem, nie było słońca, nie było w ogóle nic.

Julka miesz­kała w pięk­nym domu swo­jego cho­ler­nie bo­ga­tego męża. Nie mu­siała pra­co­wać. Choć skoń­czy­ły­śmy te same stu­dia i choć to ona była gor­szą stu­dentką, mie­wała po­prawki, raz omal nie po­wta­rzała roku – te­raz ja bie­dzi­łam się nad kla­sów­kami z czę­ści mowy, a ona opły­wała w luk­susy.

Jed­nak wcale jej nie za­zdro­ści­łam. Do­brze wie­dzia­łam, że nie jest szczę­śliwa. Z go­ry­czą opo­wia­dała, że do­piero po ślu­bie się zo­rien­to­wała, jaki był ideał ży­cia Pa­tryka: on za­ra­bia pie­nią­dze i ogląda mecz za me­czem, a ona pie­rze jego ga­cie, pra­suje ko­szule, go­tuje, sprząta, zaj­muje się ogro­dem i jest matką roz­krzy­cza­nego bo­basa. Po ja­kimś cza­sie wy­wal­czyła tyle, że za­trud­nili go­spo­się.

No do­brze, ten bo­bas to je­dyne, czego jej jed­nak za­zdro­ści­łam.

Był taki czas, kiedy ma­rzy­łam o pra­so­wa­niu ko­szul Marka, o pra­niu ubrań prze­sy­co­nych jego za­pa­chem. Wzru­szały mnie spodnie wy­świe­cone przy kie­sze­niach, do któ­rych wiecz­nie wci­skał dło­nie.

Kiedy zo­ba­czy­łam go po raz pierw­szy, wy­dał mi się bez­bronny. Za­prze­cze­nie tego, czego szu­ka­łam w męż­czy­znach, o ile w ogóle można po­wie­dzieć, że cze­go­kol­wiek szu­ka­łam.

Spo­tka­łam go w czy­telni, do któ­rej za­wę­dro­wa­łam, aby przej­rzeć no­wo­ści; szkoda mi było pie­nię­dzy na ku­po­wa­nie be­st­sel­le­rów, skoro więk­szość z nich oka­zy­wała się prze­re­kla­mo­wana. Poza tym za­wsze uwiel­bia­łam od­da­wać się lek­tu­rze w czy­telni, to po­zwa­lało mi przez chwilę po­czuć się jak wtedy, gdy by­łam pełną pa­sji stu­dentką.

Kuc­nął przy półce z teo­rią li­te­ra­tury i cze­goś szu­kał. Z góry wi­dzia­łam tylko jego zmierz­wione włosy i le­ciutko, na­prawdę bar­dzo de­li­kat­nie ry­su­jące się miej­sce, gdzie w przy­szło­ści po­wsta­nie ły­sinka. Taki krą­żek rzad­szych wło­sów. Nie mia­łam po­ję­cia, dla­czego mnie to roz­czu­liło. Pa­trzy­łam przez chwilę, po­tem przy­kuc­nę­łam przy są­sied­nim re­gale i za­czę­łam prze­kła­dać książki, które bez prze­rwy zsu­wały się ze śli­skiej me­ta­lo­wej po­wierzchni. Przy­trzy­mał mi je dło­nią, a ja ski­nę­łam głową, za­miast po­dzię­ko­wać. Gdy zna­la­złam to, czego szu­ka­łam, po­szłam do sto­lika i usia­dłam przo­dem do re­gału. Z ja­kie­goś ab­sur­dal­nego po­wodu chcia­łam przyj­rzeć się temu fa­ce­towi.

Wresz­cie wy­ło­nił się spo­mię­dzy pó­łek. Był mały. „Ni­ski” brzmia­łoby le­piej, ale mó­wiąc tak, mi­ja­ła­bym się z prawdą, bo on nie był ni­ski, lecz mały. Miał krót­kie nogi i ręce, wy­da­wał się jakby po­mniej­szony, lecz nie cał­kiem pro­por­cjo­nal­nie. Głowa była nor­malna, ra­miona sze­ro­kie, tors jak u prze­cięt­nie zbu­do­wa­nego męż­czy­zny, na­to­miast ręce i nogi wy­raź­nie za krót­kie. Ta­kie od­nio­słam wra­że­nie, gdy zo­ba­czy­łam go po raz pierw­szy.

Jed­nak tym, co przy­cią­gnęło moją uwagę, nie była jego syl­wetka, lecz spo­sób, w jaki się po­ru­szał. Bo szedł tak, jak idzie gwiaz­dor pod ob­strza­łem fle­szy. Jakby był naja­trak­cyj­niej­szym fa­ce­tem na tym świe­cie, jakby mu­skały go po­żą­dliwe spoj­rze­nia ko­biet i w do­datku – jakby sły­szał mu­zykę. Do­brego blu­esa albo rocka.

Ko­nus z kil­ku­dnio­wym za­ro­stem przy­kry­wa­ją­cym bli­zny po trą­dziku. Brą­zowe oczy, pro­sto­kątne oku­lary, ciemne zmierz­wione włosy i ten krą­żek ro­dzą­cej się ły­sinki, o któ­rym pew­nie nie miał po­ję­cia. To było coś in­tym­nego, te rzad­kie włosy na czubku jego głowy, o któ­rych wie­dzia­łam, zu­peł­nie jak­bym znała go od lat albo była jego żoną.

Wtedy, pierw­szego dnia, na­wet na mnie nie spoj­rzał. Wy­da­wało się, że w ogóle nie za­uwa­żył mo­jego ist­nie­nia. Do­piero kilka dni póź­niej prze­ko­na­łam się, że to nie­prawda, bo gdy we­szłam mię­dzy re­gały i się­gnę­łam po książkę, usły­sza­łam ci­che „dzień do­bry”.

Stał po dru­giej stro­nie półki, znowu w dziale teo­re­tycz­no­li­te­rac­kim, i uśmie­chał się do mnie mię­dzy prze­chy­lo­nymi grzbie­tami ksią­żek. Ski­nę­łam głową i od­po­wie­dzia­łam tym sa­mym. I tyle. Serce mi się tłu­kło jak ćma o szybę, zu­peł­nie bez sensu, bo dla­czego, skąd ta­kie emo­cje, prze­cież to tylko nie­zna­jomy, który kilka dni temu przy­trzy­mał mi książki. Nie­atrak­cyjny. Mały. Z brzydką cerą. A gdy się uśmiech­nął, zo­ba­czy­łam także, że ma nie­ładne zęby.

Dla mnie, mi­ło­śniczki wszyst­kiego, co czy­ste, za­dbane, do­sko­nałe, ste­rylne, taki męż­czy­zna nie po­wi­nien ist­nieć. Nie po­wi­nien wzbu­dzić we mnie ni­czego poza nie­sma­kiem, zwłasz­cza że póź­niej – gdy szedł do swo­jego sto­lika i roz­kła­dał na nim książki – przyj­rza­łam mu się do­kład­niej i do­strze­głam za­żół­cone od ni­ko­tyny palce, nie­zbyt świeżą ko­szulę i sierść na ma­ry­narce.

A jed­nak. Ist­niał. Nie­po­ko­jąco i upar­cie był. Choć prze­cież nie wie­dzia­łam o nim nic poza tym, że pali, że za­pewne ma psa lub kota i że z ja­kie­goś po­wodu in­te­re­suje go teo­ria li­te­ra­tury.

Przez na­stępne kilka dni nie tra­fi­łam na niego ani razu. Wła­ści­wie nie mia­łam już po co cho­dzić do czy­telni, prze­czy­ta­łam wszyst­kie no­wo­ści, ja­kie w ostat­nim cza­sie za­ku­piła bi­blio­teka. Tak więc nie było sensu tam za­glą­dać, a jed­nak ro­bi­łam to nie­mal co­dzien­nie, o róż­nych po­rach. Wresz­cie w pewne piąt­kowe po­po­łu­dnie zda­rzyło się to, na co cze­ka­łam przez cały ten dziwny czas. Kart­ko­wa­łam ka­ta­log, nie szu­ka­jąc ni­czego kon­kret­nego, gdy po­czu­łam... bo prze­cież nie usły­sza­łam ani nie zo­ba­czy­łam, nie był to także za­pach... zwy­czaj­nie po­czu­łam, że stoi za mną. Od­wró­ci­łam się. Brą­zowe oczy za oku­la­rami. Nie­atrak­cyjny, za­nie­dbany. In­try­go­wał mnie.

– Szuka pani jesz­cze? – za­py­tał, wska­zu­jąc szu­fladkę ka­ta­logu.

Po­krę­ci­łam prze­cząco głową. Pod­szedł i za­czął wer­to­wać. Nie bar­dzo wie­dzia­łam, co ze sobą zro­bić. Po­win­nam była po pro­stu odejść, ale wszystko we mnie chciało zo­stać. Cała ta sy­tu­acja była idio­tyczna.

– Nie mogę zna­leźć – mruk­nął, za­nim zdą­ży­łam co­kol­wiek po­sta­no­wić.

Za­py­ta­łam, czego szuka. I tak za­częła się na­sza pierw­sza roz­mowa, tak zro­bi­li­śmy ten pierw­szy krok, który miał się za­mie­nić we wspólny spa­cer, a po­tem w marsz, w sza­leń­czy bieg ku naj­sil­niej­szym emo­cjom, ja­kich dane mi było do­świad­czyć, ku głu­piej, bez­na­dziej­nej mi­ło­ści, na­dziei i roz­pa­czy. Gdy­bym wtedy ode­szła, gdy­bym nie za­py­tała, czego szuka, gdy­bym tylko wie­działa, że to ostatni mo­ment, aby się ra­to­wać...

Szu­kał pod­ręcz­nika lub ja­kie­go­kol­wiek opra­co­wa­nia, z któ­rego mógłby sko­rzy­stać przy pi­sa­niu pre­zen­ta­cji ma­tu­ral­nej syna. To zna­czy nie on, oczy­wi­ście, syn bę­dzie pi­sał. Oj­ciec mu tylko zbiera ma­te­riały, bo chło­pak ma kon­tu­zję, leży w domu z na­de­rwa­nym ścię­gnem. Za­nim się do­wie­dzia­łam, o co do­kład­nie cho­dzi, już za­pro­po­no­wa­łam, że chęt­nie po­mogę, przej­rzę tę pracę. Je­stem prze­cież po­lo­nistką.

Na­pi­sa­łam mu na bi­blio­tecz­nym re­wer­sie swój ad­res ma­ilowy. Umó­wi­li­śmy się, że prze­śle mi to, co syn do­tąd na­pi­sał. Za­pew­nił, że oczy­wi­ście za­płaci za ko­rektę we­dług przy­ję­tych sta­wek, a ja nic nie od­po­wie­dzia­łam, bo mnie to krę­po­wało.

Po po­wro­cie do domu na­tych­miast włą­czy­łam kom­pu­ter i spraw­dzi­łam pocztę. Nie było. Nie przy­słał. Po­czu­łam się jak ostat­nia kre­tynka. Śmieszne. O co mi wła­ści­wie cho­dzi? Spo­tka­łam fa­ceta w czy­telni. Za­pro­po­no­wa­łam mu po­moc. Na­wet nie jest przy­stojny. Śmier­dzi pa­pie­ro­sami. Ktoś taki nie mógłby mi się spodo­bać. Nie mógłby się spodo­bać ni­komu. Prze­cież to mój wy­bór, że je­stem sama. Może cza­sem jest pu­sto. Bywa. Ale nie czuję się, do cięż­kiej cho­lery, zde­ter­mi­no­wana do tego stop­nia, żeby in­te­re­so­wać się każ­dym na­po­tka­nym roz­por­kiem.

Na­stęp­nego dnia w skrzynce po­ja­wiła się nowa wia­do­mość. Te­mat pracy brzmiał Po­eci prze­klęci. Bio­gra­fia, li­te­ra­tura, le­genda. Syn uparł się na Wo­jaczka i Sta­churę. Oj­ciec za­łą­cza to, co młody czło­wiek stwo­rzył, i li­czy na su­ge­stie. Z góry dzię­kuje.

Nic oso­bi­stego, nic, co mo­głoby sta­no­wić punkt wyj­ścia dla mo­ich głu­pich wy­obra­żeń.

Przej­rza­łam pracę. Nie­zła, me­ry­to­rycz­nie po­prawna, tylko kilka błę­dów sty­li­stycz­nych, parę in­ter­punk­cyj­nych. Mo­gła­bym to po­pra­wić w go­dzinkę. Jed­nak z ja­kie­goś kom­plet­nie nie­zro­zu­mia­łego dla mnie sa­mej po­wodu od­pi­sa­łam, że czuję się par­szy­wie i dziś nie dam rady.

Póź­niej po­szłam na za­kupy, ku­pi­łam so­bie pur­pu­rową bie­li­znę, nieco wul­garną, zu­peł­nie nie w moim stylu. Zja­dłam rurkę z kre­mem i wy­pi­łam kawę. Wresz­cie wró­ci­łam.

Uda­wa­łam, że nie spie­szy mi się z włą­cze­niem kom­pu­tera, gra­łam ko­me­dię przed samą sobą. Wzię­łam prysz­nic, roz­cze­sa­łam po­woli włosy, sto­jąc nago przed lu­strem. Z mo­krych ko­smy­ków na sutki ka­pały mi kro­ple wody. By­łam pod­nie­cona. Wresz­cie spraw­dzi­łam pocztę. Na­pi­sał.

Je­śli źle się Pani czuje, to pro­szę iść do le­ka­rza i niech się Pani nie przej­muje tą pre­zen­ta­cją, mnie się nie spie­szy. Na­to­miast je­żeli to po pro­stu gor­szy dzień, do­łek, chan­dra – wów­czas po­le­cam kie­li­szek ko­niaku i Mi­lesa Da­viesa, je­śli oczy­wi­ście lubi Pani jazz.

Po­zdra­wiam

Ma­rek

To już było coś, ja­kiś punkt za­cze­pie­nia. Gdyby nie chciał cią­gnąć zna­jo­mo­ści, nie na­pi­sałby tego o ko­niaku i Mi­le­sie Da­vie­sie. Od­pi­sa­łam.

Jazz – nie­ko­niecz­nie, na­wet nie w tym rzecz, że nie lu­bię, po pro­stu nie znam. Ale chyba rze­czy­wi­ście po­słu­cham do­brej mu­zyki i na­piję się ginu z to­ni­kiem. Ko­rektę zro­bię, gdy tylko wróci mi chęć do ży­cia.

Po­zdra­wiam

Ju­lita

Długo my­śla­łam nad każ­dym wy­ra­zem. O jaz­zie na­pi­sa­łam, aby mu po­zo­sta­wić pole do po­pisu, żeby mógł od­po­wie­dzieć, że po­każe mi urodę tej mu­zyki, na­uczy mnie ją ko­chać, bo oczy­wi­ście na­tych­miast stwo­rzy­łam so­bie w wy­obraźni ob­raz mi­ło­śnika sta­rych jazz-ban­dów, słu­cha­ją­cego wie­czo­rami wi­ny­lo­wych płyt i pa­lą­cego te swoje pa­pie­rosy.

Nie od­pi­sał. Nie za­pro­po­no­wał wyj­ścia na kon­cert, nie za­py­tał, co jest we­dług mnie „do­brą mu­zyką”. Cały wie­czór za­glą­da­łam co rusz do skrzynki, pod­eks­cy­to­wana jak na­sto­latka, po­pi­ja­jąc drinka za drin­kiem. Wresz­cie się po­ło­ży­łam, ale nie mo­głam za­snąć i w środku nocy wsta­łam jesz­cze raz, już trzeź­wie­jąc, z lek­kim bó­lem głowy, aby po­now­nie spraw­dzić pocztę. Nic nie było.

Wkrótce na­uczy­łam się w ogóle nie wy­łą­czać kom­pu­tera, co naj­wy­żej wy­ga­sza­łam mo­ni­tor. Uza­leż­ni­łam się od skrzynki pocz­to­wej. Ma­ile przy­cho­dziły nie­re­gu­lar­nie. Od­pi­sy­wał cza­sem po dwóch, trzech dniach, a nie­kiedy fun­do­wał mi ty­go­dniowy kosz­mar ocze­ki­wa­nia. Li­sty sta­wały się co­raz bar­dziej oso­bi­ste, oczy­wi­ście dawno prze­sła­łam mu po­pra­wiony tekst pre­zen­ta­cji i su­ge­stie, co można by zmie­nić, ale na­sza ko­re­spon­den­cja trwała da­lej.

Po kil­ku­na­stu ma­ilach za­pro­po­no­wa­łam przej­ście na „ty” i od­tąd ro­biło się mię­dzy nami co­raz cie­plej, co­raz in­tym­niej. Do­wie­dzia­łam się, że jest pro­gra­mi­stą, mi­ło­śni­kiem do­brej książki, blu­esa i jazzu, że pali che­ster­fieldy, że czę­sto robi na obiad rybę z fryt­kami, bo to ła­twe, że nie lubi sło­dy­czy, że oboje ro­dzice byli le­ka­rzami i jego de­cy­zja o stu­dio­wa­niu in­for­ma­tyki wstrzą­snęła nimi, bo jak to, dziecko z ta­kiej ro­dziny musi iść na me­dy­cynę, ale on po­sta­wił na swoim. Oj­ciec pił, Ma­rek przez długi czas tego nie ro­zu­miał, to była sła­bość, a oj­co­wie po­winni być silni, ale te­raz wie, że to było le­kar­stwo na ży­cie z matką, która go nie ko­chała, która nim gar­dziła, no i na pracę, bo pra­co­wał w pro­sek­to­rium i przez całe dnie to­wa­rzy­szyły mu tylko trupy.

Ja także opo­wia­da­łam mu o so­bie, a chciał wie­dzieć wszystko: o któ­rej wstaję, co lu­bię jeść, czym się upi­jam, co ostat­nio czy­ta­łam, co mnie iry­tuje i kto jest dla mnie ważny; jed­nak opo­wia­da­łam tylko pół­prawdy, nie wspo­mnia­łam o Julce, o mo­jej za­leż­no­ści od niej, o na­szym dziw­nym związku, z któ­rego nie umia­ły­śmy wyjść, choć prze­cież by­ły­śmy już do­ro­słe. Nie zro­zu­miałby tego, bo nie miał ro­dzeń­stwa. Poza tym po ja­kimś cza­sie zda­łam so­bie sprawę z tego, że nie po­wie­dzia­łam mu ni­gdy o Julce z obawy, że ona wyda mu się bar­dziej atrak­cyjna, że wy­bie­rze ją.

Wresz­cie niby przy­pad­kiem spo­tka­li­śmy się w cen­trum han­dlo­wym; „niby”, po­nie­waż z jego ma­ili wie­dzia­łam, że w so­botę po obie­dzie robi tam wiel­kie ty­go­dniowe za­kupy. Pę­ta­łam się po su­per­mar­ke­cie, pcha­jąc przed sobą pra­wie pu­sty wó­zek, i od­no­si­łam wra­że­nie, że mam oczy na pół twa­rzy, tak bar­dzo usi­ło­wa­łam go do­strzec w tłu­mie. Wresz­cie usły­sza­łam jego „dzień do­bry”, gdy już pod­cho­dzi­łam do kasy. Było nam bar­dzo nie­zręcz­nie zwra­cać się do sie­bie po imie­niu, bo tylko raz roz­ma­wia­li­śmy ze sobą, a pi­sząc ma­ile, nie zdo­ła­li­śmy się na­uczyć brzmie­nia swo­ich gło­sów, tak na­prawdę zu­peł­nie się nie zna­li­śmy i to na­sze spo­tka­nie było po­cząt­kowo bar­dzo sztywne. Za­pro­sił mnie na kawę do po­bli­skiej ka­wia­renki; nie zna­łam jej wcze­śniej. Wła­ści­wie była to her­ba­ciar­nia, ale ser­wo­wano tam także kawę i cze­ko­ladę na go­rąco, i to wła­śnie na cze­ko­ladę z be­zami wpa­da­łam tam póź­niej setki razy, cze­ka­jąc na niego i ma­rząc, że po­rzuci ro­dzinę dla mnie, sa­mot­nej i roz­pacz­li­wie stę­sk­nio­nej.

Wie­dzia­łam, że ma dziecko. Ale te­mat żony wy­pły­nął dużo, dużo póź­niej. Po­cząt­kowo z ma­ili wy­ła­niał się ob­raz sa­mot­nego ojca z na­sto­let­nim sy­nem. Go­to­wał obiady, za­bie­rał Mar­cina na kon­certy, ku­po­wał mu książki i płyty. My­śla­łam so­bie, że to na­wet le­piej. Gdy już bę­dziemy ra­zem (bo by­łam świę­cie prze­ko­nana, że kie­dyś bę­dziemy), na­sto­la­tek za­ak­cep­tuje mnie ła­twiej, niż gdyby to był mały chłop­czyk. Tak mi się wy­da­wało.

Po po­wro­cie z tego pierw­szego spo­tka­nia od­wa­ży­łam się na coś wię­cej. Na­pię­cie ero­tyczne wciąż wi­siało nad tą na­szą ko­re­spon­den­cją, ale nie w sło­wach, ra­czej w sa­mym fak­cie, że do sie­bie pi­szemy. Chcia­łam, aby to były słowa. Słowa za­wsze uwo­dziły mnie naj­moc­niej. Na­pi­sa­łam wtedy:

Dziw­nie było pa­trzeć, jak pi­jesz kawę; do­tąd tylko wy­obra­ża­łam so­bie, jak ją sma­ku­jesz ma­łymi ły­kami, sie­dząc przed mo­ni­to­rem. Wy­mie­ni­li­śmy tyle li­stów, a na­wet nie wie­dzia­łam, jak trzy­masz fi­li­żankę. Gdy wy­cho­dzi­li­śmy, do­tknę­łam Two­jego rę­kawa. Pew­nie tego nie czu­łeś.

Nie­mal nie mo­głam od­dy­chać z pod­nie­ce­nia, gdy wy­sy­ła­łam tego ma­ila. Cze­ka­łam na od­po­wiedź w ta­kim na­pię­ciu, jakby była to co naj­mniej pro­po­zy­cja mał­żeń­stwa. Od­pi­sał późno w nocy.

Czu­łem. Mocno czu­łem. I bar­dzo chcia­łem Cię do­tknąć, ale straszny ze mnie tchórz.

Tylko tyle i aż tyle. Za­chły­sty­wa­łam się tym krót­kim „bar­dzo chcia­łem cię do­tknąć”. Ni­gdy jesz­cze nie stra­ci­łam głowy do tego stop­nia. Nie spa­łam, nie chciało mi się jeść, by­łam jak nar­ko­manka na ja­kimś po­tęż­nym haju, pełna ener­gii bio­rą­cej się zni­kąd albo może pły­ną­cej z mo­jej od­kry­tej na nowo ko­bie­co­ści, z faktu, że chciał mnie do­tknąć, że mnie pra­gnie, a ja sama po­żą­dam go bar­dziej, niż my­śla­łam, że można po­żą­dać. I jed­nak umiem ko­chać, na­wet je­śli fa­cet nie jest ide­alny. Tyle razy wcze­śniej usi­ło­wa­łam ob­da­rzyć ko­goś mi­ło­ścią, po­zo­stać w związku – jed­nak męż­czyźni, z któ­rymi się spo­ty­ka­łam, draż­nili mnie, nie byli wy­star­cza­jąco in­te­re­su­jący, czy­ści i po­ukła­dani.

Nie uży­wa­li­śmy tego słowa. Ko­cham. Było za małe, zbyt try­wialne, od­mie­nione przez wszel­kie moż­liwe osoby i czasy w ba­nal­nych pio­sen­kach i se­ria­lach.

Pi­sał mi, co chciałby ze mną ro­bić. Że chce wy­li­zać każdy cen­ty­metr mo­jej skóry. Jeść i pić z za­głę­bień mo­jego ciała. Za­sy­piać pode mną i bu­dzić mnie swoim cię­ża­rem, roz­chy­la­jąc mi uda. Ja też pi­sa­łam mu o swo­ich fan­ta­zjach. Wła­śnie po któ­rymś z ta­kich li­stów po­wie­dział mi o swo­jej żo­nie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki