Tyle nowych dróg - Agnieszka Olejnik - ebook + audiobook + książka

Tyle nowych dróg ebook i audiobook

Agnieszka Olejnik

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Marii wydaje się, że nic dobrego jej już w życiu nie spotka. Dzień jest podobny do dnia, a żaden z nich nie przynosi ani jednego powodu do radości. Kobieta tkwi w toksycznym małżeństwie, nie lubi swojej pracy, a w dodatku ma do siebie pretensje – popełniła tyle błędów, tyle rzeczy należało zrobić inaczej…

A jednak los bywa przewrotny. Jedno zdarzenie sprawia, że smutne i nudne życie Marysi zmienia się diametralnie. Odważne decyzje, nowi przyjaciele, klimatyczna herbaciarnia, a nawet koty sieroty – to wszystko doda rumieńców jej codzienności, a przy tym splecie jej historię z losami pewnej pogrążonej w depresji młodej kobiety oraz dziesięcioletniej dziewczynki, która bardzo potrzebuje pomocy.

Tyle nowych dróg to pisana emocjami książka o zwyczajnych kobietach – takich jak każda z nas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 314

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 7 min

Lektor:
Oceny
4,6 (47 ocen)
31
14
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Adella60

Nie oderwiesz się od lektury

Subtelna i bardzo potrzebna. Daje spokój
00
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
Tymus2010

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa książka polecam
00
PAULA0890

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, życiowa, wzruszająca historia 🍀❤️
00
aena72

Nie oderwiesz się od lektury

z całego serca polecam
00

Popularność




Serdeczne pozdrowienia od Wydawcy dla Wszystkich dobrych duchów, które wspierają moje działania - sami wiecie, jak Was jest wielu!

Tekst: Agnieszka Olejnik

Redakcja: Iwona Krynicka

Korekta: Danuta Kownacka

Projekt okładki i stron tytułowych: Paweł Rosołek

Projekt graficzny i skład: Agnieszka Władyka

Zdjęcia pochodzą z serwisów: pixabay.com oraz pexels.com

ISBN: 978-83-955129-4-0

Działalność oficyny SILVER objęta jest patronatem Polskiego Towarzystwa Okulistycznego.

Edycja © Silver oficyna wydawnicza, 2020

Tekst © Agnieszka Olejnik, 2020

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden fragment tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody Wydawcy.

Wszelkie podobieństwo do osób i miejsc występujących w książce jest przypadkowe.

Wydanie I

Warszawa 2020

FRAGMENT

– Drugi lipca – powiedziała, patrząc w kalendarz, który wisiał na ścianie w przedpokoju. Zdjęcie ilustrujące trwający właśnie miesiąc przedstawiało złoty łan zboża z barwnymi plamami maków i chabrów. – Drugi lipca. No proszę, jaka ładna data. W sam raz na rozpoczęcie nowego życia.

Podeszła do lustra i przez chwilę patrzyła sobie w oczy. Był upalny dzień, słońce prażyło niemiłosiernie i zamieniało mieszkanie na ósmym piętrze wieżowca w nagrzaną puszkę, w której nie dało się normalnie funkcjonować.

– Kup sobie okulary przeciwsłoneczne – poradziła swojemu odbiciu nieco drżącym głosem, starając się jednak, by zabrzmiało to swobodnie, a nawet dziarsko. – Po co mrużyć oczy, skoro jest jeszcze tyle rzeczy, które chcesz zobaczyć?

Przepełniały ją dziwne uczucia, które siały w jej głowie zamęt. Na pewno czuła zwyczajny strach. Tak, on dominował, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Do tego wstyd. Nie potrafiła sprecyzować przed kim. Trochę przed sobą, ale chyba bardziej przed synem. Nie była pewna.

Jednakże temu, co zamierzała zrobić, towarzyszyły także dobre emocje: nieśmiała ekscytacja i ciekawość. Trochę jak przed daleką podróżą, na którą z jednej strony długo się czeka, ale z drugiej – ma się setki obaw, bo przecież tyle spraw może pójść nie tak.

No i miała także paskudne poczucie winy. Bo jak by nie patrzeć, ta podróż była ucieczką.

Maria przeciągnęła dłonią po czole, jakby chciała zetrzeć negatywne myśli. Musi być dzielna i doprowadzić swój zamiar do końca. Zabrnęła już za daleko, żeby się teraz wycofać.

Na stole w jadalni zostawiła kartkę, na której napisała tylko dwa zdania. Od kilku miesięcy wyobrażała sobie tę scenę; obmyślała, w jaki sposób się pożegna, jakich użyje słów. Ostatecznie jednak, po kilkunastu podejściach, które skończyły się podarciem papieru na drobniutkie kawałki i utopieniem ich w muszli klozetowej, napisała tylko tyle: „Od tej pory radź sobie sam. Ja odmawiam dalszej służby”.

Potem rozejrzała się ostatni raz po mieszkaniu, z zadowoleniem konstatując, że po ostatniej burzy na szybach są zacieki – a Rafał będzie musiał umyć je sam. Albo odżałuje trochę pieniędzy i zatrudni sobie sprzątaczkę, pomyślała złośliwie.

Wreszcie wyszła, z trudem taszcząc dwie wielkie walizki. Serce waliło jej w piersi i skroniach, jakby biegła. Przez chwilę zastanawiała się, co zrobić z kluczami. Mogłaby po prostu zabrać je ze sobą, w końcu to mieszkanie należało także do niej. Pomyślała jednak, że zatrzymanie ich stanowiłoby coś w rodzaju otwartej furtki, żeby się wycofać. A przecież chciała zamknąć sobie drogę powrotu, spalić za sobą mosty. Przynajmniej symbolicznie. Dlatego w końcu zeszła do piwnicy, wsunęła rękę między deseczki, z których zrobione były drzwi, i wrzuciła klucze do wędkarskiego gumowca, stojącego tuż przy wejściu. Rafał znajdzie je przy najbliższym wyjeździe na te swoje ryby, pomyślała. A to zapewne nastąpi już w najbliższą sobotę.

Przed blokiem czekała taksówka. Maria z trudem dociągnęła walizki do krawężnika. Kierowca wysiadł niechętnie i otworzył bagażnik.

– Na dworzec? – zapytał.

– Nie. Na Lipową.

– Lipowa? – powtórzył i aż gwizdnął. – To aż na Stawach. Drugi koniec miasta. Przeprowadzka czy co?

– Owszem, przeprowadzka – potwierdziła Maria, myśląc z dziwnym zadowoleniem, że to będzie sporo kosztowało i że chyba nigdy jeszcze nie wydała niepotrzebnie tyle pieniędzy. Mogłaby przecież pojechać komunikacją miejską. Tak z pewnością postąpiłby Rafał. A ona postanowiła zrobić dokładnie odwrotnie. Na tym właśnie polegała cała przyjemność.

***

Właściwie ta historia zaczęła się cztery miesiące wcześniej, kiedy jej siostra, Anka, przyleciała z Kanady do Polski. Był chłodny marcowy dzień. Maria wracała właśnie z pracy z głową pełną utyskiwań na niegrzeczne dzieci, przeładowaną podstawę programową oraz nieprzemyślaną reformę oświaty. Wysiadła z tramwaju i szła powoli osiedlową alejką, taszcząc torbę wypełnioną zeszytami do sprawdzenia.

– A ty jak zwykle przypominasz wielbłąda! – zawołał ktoś na jej widok.

Maria przystanęła i przez chwilę przyglądała się atrakcyjnej kobiecie, która stała przed nią na chodniku. Głos należał bez wątpienia do jej siostry – rozpoznałaby go na końcu świata! Za to wygląd nie pasował za grosz. Dawniej Ania była równie szara i niepozorna jak Marysia, ubierała się skromnie, włosy spinała w niewielki koczek, nie malowała się… Teraz zupełnie nie przypominała tamtej siebie. Miała wyrazisty makijaż, ognistorudą, krótką czuprynkę, nastroszoną w jakiś młodzieżowy sposób, a ubrana była w zgrabne błękitne dżinsy, wielobarwne wełniane poncho i buty z zamszu w radosnym pomarańczowym kolorze.

– Aniu! Nie poznałabym cię, gdybyś się nie odezwała! – zawołała Maria, stawiając torbę na chodniku i wyciągając ręce, żeby przytulić siostrę. – To naprawdę ty? Odmłodniałaś o jakieś trzydzieści lat! Gdzie się podziała moja starsza siostra?!

Uściskały się serdecznie i jeszcze przez chwilę stały na środku chodnika, przyglądając się sobie nawzajem i wymieniając zapewnienia, że bardzo się cieszą i że okropnie tęskniły.

Nie widziały się od dwunastu lat, czyli od pogrzebu cioci Krystyny. To był ostatni raz, kiedy Anka przyleciała do Polski. Potem kilkakrotnie zapraszała siostrę do siebie do Ottawy, lecz bez sukcesu. Maria obiecywała, że przyjedzie, zwłaszcza że marzyła jej się podróż za ocean, jednak mąż robił wszystko, żeby jej się to nie udało. Kontakty między siostrami ograniczały się więc do wymiany rzadkich maili i sporadycznych telefonów.

– Wróciłam – oznajmiła Anna tamtego marcowego dnia, kiedy weszły do budynku i przywołały windę. – Na dobre.

– Naprawdę? Dlaczego?!

– Rozstałam się z Jonatanem i stwierdziłam, że nic mnie już w Kanadzie nie trzyma.

– Jak to: rozstałam się?! – Marii nie mieściło się w głowie, że można o tym mówić tak spokojnie. – Kto kogo zostawił?

– Czy zawsze ktoś musi kogoś zostawiać? Po prostu uznaliśmy, że nic już do siebie nie czujemy. Żyliśmy obok siebie, a nie razem. Zupełnie jak personel jakiejś niewielkiej firmy. Każde z nas miało swoje zadania do wykonania, rozumiesz? Krzątaliśmy się obok siebie, ale jeśli jednego z nas nie było, to drugie nie tęskniło, nie odczuwało braku.

– Rany boskie, Anka, co ty wygadujesz? To jakaś tania filozofia, dorabianie ideologii.

– Nie, Marysiu. To proza życia. Jedynie w filmach miłość trwa aż po grób, w rzeczywistości ulatnia się niczym ładny zapach. I właśnie my uznaliśmy, że nasza już zupełnie zwietrzała.

– Więc tak po prostu odeszłaś?

Anna roześmiała się z niezrozumiałą dla jej siostry beztroską. Weszły do mieszkania i teraz zdejmowały okrycia. Marysia od razu skierowała się do kuchni, żeby wstawić wodę na herbatę, a potem zajęła się skromnym poczęstunkiem. Obiadu nie miała – ona sama jadała w szkole, a mąż w barze mlecznym, bo tam było najtaniej.

– Kochana, zawsze ci powtarzałam, że właśnie po to są człowiekowi potrzebne pieniądze – tłumaczyła tymczasem Anna, która weszła do dużego pokoju i przez chwilę oglądała wiszące na ścianie fotografie, po czym usiadła w wygodnym fotelu. – Żeby mógł zwyczajnie wziąć los w swoje ręce i zrobić to, co mu się podoba. Nie po to całą młodość spędziłam poza krajem, tyrając jak wół, żeby teraz być skazaną na mieszkanie z kimś, kto stał mi się obcy. Po prostu zadałam sobie pytanie, czego pragnę. I jak zamierzam spędzić resztę życia. Wyszło mi, że po pierwsze, chcę do Polski. A po drugie, mam dość wielkiego miasta z jego smrodem i zgiełkiem; zamarzyło mi się jakieś spokojne miejsce pod lasem, gdzie mogłabym mieć własny ogródek, huśtawkę i leżak, a jesienią nastawiać nalewki i suszyć grzyby.

– Naczytałaś się powieści dla kobiet – prychnęła Maria, stawiając przed siostrą filiżankę z aromatyczną herbatą i talerz z kanapkami. – Wszystkie te rozlewiska, uroczyska, dworki, pensjonaty…

– Może i się naczytałam – zgodziła się pogodnie Anna. – Czy to grzech? Przecież to nie jest żadne science fiction, takie rzeczy naprawdę się dzieją.

– Gdzie? Daj mi choć jeden przykład, opowiedz jedną taką historię z happy endem, ale wziętą z życia!

Ania zastanawiała się przez chwilę, z lubością wgryzając się w kawałek chleba z twarożkiem i plasterkami rzodkiewki. Po chwili uniosła brwi z triumfem, jakby coś sobie przypomniała.

– Ja! – zawołała. – Ja będę twoim przykładem! Zobaczysz! Finansowo dam sobie radę, zaoszczędziliśmy z Jonatanem niemało i uczciwie podzieliliśmy się naszymi pieniędzmi.

– A mieszkanie? – przerwała jej Maria, która po tylu latach u boku skąpego męża stała się bardzo czujna w sprawach finansowych.

– No przecież mówię, że podzieliliśmy się sprawiedliwie. Jon poprosił rzeczoznawcę o wycenę i spłacił mnie, w sensie: moją połowę. Nie martw się, nikt nikomu krzywdy nie zrobił.

– Nie martwię się – mruknęła Marysia. – W każdym razie nie, gdy na ciebie patrzę. Prezentujesz się kwitnąco. Nigdy nie wyglądałaś lepiej.

– Nie widziałaś mnie od wielu lat – przypomniała Anna. – Tak naprawdę nie zmieniłam się jakoś nagle.

– Ale dla mnie to jest nagłe! – Młodsza z sióstr wykonała szeroki gest, jakby chciała w nim zamknąć wszystko: wygląd Anki, przeprowadzkę i tę odwagę, która brzmiała w jej głosie. – I nadal do mnie nie dociera. Tak po prostu zabrałaś swoje rzeczy i wyjechałaś?

– Tak po prostu. To wcale nie jest trudne, wiesz? Zwłaszcza że ostatnio zaczynam dostrzegać, jak niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia. Od miesiąca jestem na emeryturze.

– Nic nie mówiłaś!

– Nie było okazji. Rzadko dzwoniłyśmy do siebie, zauważyłaś? Ostatnio rozmawiałyśmy chyba w drugiej połowie stycznia, kiedy miałaś ferie zimowe. Potem ciebie znów pochłonęła praca w szkole, a ja miałam trochę spraw do przemyślenia. Chciałam pobyć z tym wszystkim sama…

– No i, jak widać, przemyślałaś aż zanadto – zauważyła sarkastycznie Maria. – Może jednak trzeba się było mnie poradzić.

Anna wzięła łyk herbaty, uśmiechając się ciepło.

– Widzę, że się kompletnie nie rozumiemy – oznajmiła. – Ty chyba traktujesz moją decyzję jako coś niemądrego, pochopnego…

– Bo straciłaś tyle lat! – zawołała Marysia. – Całe życie u boku Jonatana, a teraz nagle odchodzisz i wracasz do kraju z pustymi rękami. Polska się zmieniła. Bardzo. Sama zobaczysz, to będzie dla ciebie szok cywilizacyjny!

– Mylisz się, siostro. Po pierwsze, niczego nie straciłam. To wszystko, co przeżyłam w Kanadzie, było dla mnie cennym doświadczeniem, za które jestem wdzięczna losowi. Wiele się nauczyłam, przeżyłam trudne chwile, ale też mnóstwo pięknych. Po drugie, nie wróciłam z pustymi rękami. Może nie wygląda to imponująco – pokazała gestem stojące w przedpokoju walizki – lecz zapewniam cię, że mam dość pieniędzy, żeby dokupić wszystko, czego będzie mi brakowało.

– Ale mieszkanie! Mieliście takie luksusowe mieszkanie! – Marysia po prostu nie mogła zrozumieć, jak jej siostra mogła zrezygnować z czegoś, na co pracowała ciężko tyle lat.

– Po co mi mieszkanie w Ottawie – zauważyła filozoficznie Anka – skoro to, za czym tęskniłam, znajduje się tutaj.

– Och, żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku! Przez internet można zamówić każdą polską książkę czy oglądać polską telewizję. Nawet z końca świata.

– Ale ja mam na myśli nasz stary dom.

– Nasz…? Nie rozumiem. – Maria rozłożyła ręce w geście bezradności. – Co ty wygadujesz?!

– Nasz stary dom – powtórzyła Anna. – Rodzinny. Lipowa 12. Dowiedziałam się, że znów jest na sprzedaż. To pomogło mi podjąć decyzję o powrocie.

***

Stary dom rodzinny przy ulicy Lipowej… Maria nigdy nie nazwałaby go ładnym i z całą pewnością nigdy nie myślała o nim jako o obiekcie pożądania. „To, za czym tęskniłam” – powiedziała Anka. No tak, tęskniła, ale zapewne nie za tą ruderą, lecz za dzieciństwem. Wszyscy za nim tęsknią, bo nawet jeśli nie było szczęśliwe, to przecież w sercu zachowuje się wyidealizowany obrazek. Zupełnie nieprawdziwy.

Dom był ceglany, niepozorny, z wypaczonymi ramami okien i przechylonym płotkiem, za którym bujnie panoszyły się chwasty. Siostry pojechały tam tego samego popołudnia, nie bacząc na kwaśną minę Rafała, który nie przywykł, żeby żona miała wychodne. Na szczęście Anka zaproponowała, że po drodze kupi coś dobrego na kolację, żeby uczcić swój powrót do Polski, a wtedy Rafał łaskawie skinął głową.

– Jakbym potrzebowała jego pozwolenia – zżymała się Anka, gdy wyszły z mieszkania i podążały w stronę przystanku. – Maryśka, nie mogę uwierzyć, że wybrałaś sobie na męża takiego dupka żołędnego!

– Cóż, kiedy wychodziłam za niego, nie był dupkiem – mruknęła Marysia, nieco urażona. – Jak zapewne wiesz, ludzie się zmieniają.

– Nie jestem pewna, czy aż tak. Musiał być skąpcem i nudziarzem już wcześniej.

– Był oszczędny i pracowity.

Dotarły na przystanek. Było tu niemal całkiem pusto, jedynie para zakochanych tuliła się pod wiatą. Anka zatrzymała się i położyła siostrze ręce na ramionach.

– Zaczekaj, bo czegoś nie rozumiem – rzuciła. – Ty go bronisz? Przez ostatnie kilka lat za każdym razem, gdy do ciebie dzwoniłam, słyszałam żale i biadolenie, że jest ci ciężko, że Rafał skąpi każdego grosza i dlatego nie możecie mnie z Wojtusiem odwiedzić. Mówię prawdę czy sobie to wymyśliłam?

– Prawdę – przyznała niechętnie Maria. – Ale to niezupełnie tak, jak myślisz. On w gruncie rzeczy jest porządnym człowiekiem…

– Tak, tak. Przecież nie mówię, że to skończony drań. Tylko że dupek.

Przerwały na chwilę, ponieważ na przystanek podjechał tramwaj. Wysypali się z niego ludzie o zafrasowanych twarzach. Wszyscy mieli podobnego marsa na czole, nikt się nie uśmiechał.

– Widziałaś? – zapytała Anna po tym, jak skasowały bilety i usiadły na twardych krzesełkach z tworzywa.

– Co miałam widzieć?

– Te twarze. Niezadowolone. Twarze sfrustrowanych ludzi, którzy nie lubią swojego życia.

– Co ty gadasz?! – obruszyła się Marysia. – Wracają z pracy, nic dziwnego, że są zmęczeni, a nawet mają wszystkiego dość.

– Posłuchaj samej siebie. Mają dość? Przecież to jest ich życie. Czego mają dość? Życia? Co to właściwie znaczy? Chcą już umrzeć? Znudziło im się? A skoro tak, to jakim cudem, gdy ktoś zachoruje, walczy ze wszystkich sił, żeby jeszcze pożyć?!

– Przesadzasz.

– Ależ skąd, to nie jest przesada. Trzeba kochać właśnie codzienność, bo to ona jest naszym życiem!

– Anka, stałaś się po prostu nieznośna! – zawołała bezsilnie Maria, nie bacząc na to, że kilku pasażerów odwraca głowę w ich stronę i przygląda się z zaciekawieniem. – Należysz do jakiejś sekty czy co?!

– Jasne! – zaśmiała się jej siostra. – Sekta! Zrobili mi wodę z mózgu i wszczepili mikroczipy, co? Wariatka. Mówiłam ci przecież, że spędziłam ostatni miesiąc, intensywnie zastanawiając się nad życiem. I oto, co wymyśliłam: życie jest za krótkie, żeby na nie psioczyć. Jest też za krótkie, żeby wykonywać pracę, która irytuje, zamiast dawać satysfakcję, mieszkać w miejscu, którego się nie znosi i żyć u boku człowieka, którego się nie kocha.

***

Dom niewiele się zmienił. Marysia i Anna spędziły w nim dzieciństwo – we wczesnych latach pogodne i beztroskie, potem smutne i pełne problemów, kiedy umarli najpierw ojciec, a wkrótce potem mama. Anna była studentką psychologii, a Marysia nastolatką, gdy zostały sierotami. Potem przyszedł kryzys i trzeba było liczyć nie tylko każdą złotówkę, ale także każdą kartkę na mięso i cukier. Na szczęście ciotka Jadwiga z Kanady zaprosiła do siebie Annę i pomogła jej tam znaleźć pracę na kilka miesięcy. Nikt wtedy nie przypuszczał, że dziewczyna zostanie za oceanem, miała przecież młodszą siostrę pod opieką.

Gdy jednak w Polsce wprowadzono stan wojenny, stało się jasne, że nie ma do czego wracać. Z Marysią zamieszkała ciocia Krystyna, bo siedemnastolatka nie poradziłaby sobie sama z prowadzeniem gospodarstwa, a z kolei ciocia Krysia czuła się samotna. Wprowadziła się na Lipową i starała się stworzyć bratanicy prawdziwy dom, jednak nie bardzo jej się to udawało. Miała poważny problem z alkoholem, tak naprawdę rzadko bywała trzeźwa, choć to jej picie nie było jakieś szczególnie uciążliwe. Marysia odnosiła wrażenie, że ciocia traktuje alkohol po prostu jak lekarstwo na sen. Po obiedzie wypijała trochę, potem drzemała przed telewizorem aż do wieczora, budziła się, dopijała resztę i szła spać, tym razem do swojego pokoju.

– Nie masz dobrych wspomnień – zauważyła Anna, gdy skręciły w błotnistą drogę gruntową odchodzącą od głównej ulicy i po kilkunastu metrach stanęły przed wypaczoną drewnianą furtką. – Patrzysz na nasz dom bez sentymentu.

– A jaki ja mogę mieć sentyment? – westchnęła Marysia w odpowiedzi. – Ty zapamiętałaś głównie czasy, gdy jeszcze żyła mama, a ja… Mnie utkwiły w pamięci inne sceny: jak sprzątałam po ciotce puste butelki i tylko czekałam, żeby się stąd wyprowadzić.

Anna nie odpowiedziała. Pchnęła furtkę i weszła na ścieżkę prowadzącą ku domowi. Nierówny bruk pokrywały zeszłoroczne liście, brunatne od wilgoci. Drzwi były paskudne, obłaziła z nich ciemnozielona farba.

– Serio myślisz o odkupieniu tej rudery? – zapytała retorycznie Maria.

Anna zapukała energicznie. Po chwili w sieni dał się słyszeć stukot obcasów.

– Nic nie mów – syknęła jeszcze Anka do siostry, zanim drzwi się uchyliły i stanęła przed nimi młoda kobieta w zgrabnym płaszczu wiosennym. – W ogóle się nie odzywaj, okej?

– Okej – potwierdziła Marysia, choć nic z tego nie rozumiała.

– Dzień dobry! – przywitała je kobieta w drzwiach. – Pani Anna Gonta? Już się bałam, że pani nie dotrze.

– Oglądałyśmy po drodze jeszcze inne domy – skłamała gładko Anka. – Zwłaszcza jeden, nad samą rzeką, zupełnie zauroczył moją siostrę. Stąd spóźnienie. Przepraszam najmocniej.

Maria rzuciła jej spojrzenie z ukosa, jednak zgodnie z umową nie odezwała się ani słowem. Przestąpiła próg i znalazła się w pachnącym stęchlizną wnętrzu, które tak dobrze znała.

– Zapraszam! – mówiła tymczasem agentka sztucznie ożywionym tonem. – Od dawna nikt tu nie mieszkał, ale gdyby się wywietrzyło i wysprzątało, dom pokazałby paniom zupełnie inne oblicze. Tu mamy kuchnię. Oczywiście wymaga remontu, trzeba by wyrzucić tę kuchnię węglową, chyba żeby potraktować ją jako ciekawostkę, taką ozdobę w stylu vintage. Zdziwiłyby się panie, ilu klientów szuka takiego rustykalnego klimatu.

Jasne, skwitowała w duchu Maria. Rustykalny klimat, noszenie wody z podwórka i drewek z szopy. Pamiętała to z dzieciństwa. Oczywiście, w ostatnich latach życia matki miały już kanalizację, a także kuchenkę gazową i junkersa, dzięki któremu nie musiały grzać wody do mycia. Jednak nadal trzeba było palić w piecach, aby nie marznąć – na założenie centralnego ogrzewania nigdy nie wystarczyło im pieniędzy.

Kiedy Maria poszła na studia, marzyła o tym, żeby jak najprędzej wyprowadzić się od popijającej ciotki. Stało się to natychmiast po ukończeniu uniwersytetu. Maria wyszła za mąż i zamieszkała z Rafałem i teściem. Było jasne, że nie wróci na Lipową, więc ciotka dała ogłoszenie – wynajmie pokój w zamian za opiekę. Jakimś cudem znalazły się dwie studentki, które zgodziły się na takie warunki. Trzeba przyznać, że wymagania staruszki nie były wygórowane: dziewczyny musiały tylko robić zakupy i co dwa dni ugotować zupę, bo ciotce wystarczał jeden ciepły posiłek dziennie.

Studentki wkrótce skończyły naukę i wyjechały, a ciocią zajmowała się opłacana przez Annę pielęgniarka. Od czasu do czasu z wizytą wpadała także Marysia – ot tyle, żeby wyprać pościel, pomóc cioci się wykąpać, zadbać o pełną lodówkę i apteczkę. Dwanaście lat temu, po śmierci starszej pani, stanęła przed decyzją: zamieszkać w domu rodzinnym czy go sprzedać. Doskonale pamiętała tamten okropny dzień, kiedy przyjechali tu oboje z Rafałem. Sama przecież nie mogła podjąć takiej decyzji. Mąż obejrzał wnętrza z wyraźnym wstrętem. Rzeczywiście, wszystko tu było takie stare, zniszczone, zaniedbane.

– Sprzedajemy to natychmiast – mruknął przez zęby. – Nie mam zamiaru dać ani złotówki na remont tego trupa.

Dobrze, że nie czuję sentymentu do tych murów, pomyślała wtedy Marysia. W przeciwnym wypadku pewnie pękłoby mi serce.

***

– Ten dom nie miał szczęścia do właścicieli – podjęła tymczasem agentka nieruchomości, wybudzając Marię z zamyślenia. – Kupowały go kolejno trzy rodziny z myślą o generalnym remoncie, ale ostatecznie nikt się za niego, jak panie widzą, nie zabrał. Trochę wynika to też z zamieszania wokół kredytów frankowych: ludzie pożyczali pieniądze, a potem się okazywało, że to za mało, żeby doprowadzić dom do stanu uży… Ale nie, ogólnie nie jest tak źle, lokal wcale nie wymaga wielkich nakładów. Proszę zwrócić uwagę, że jest sucho, na ścianach nie ma śladu grzyba, pomieszczenia są ustawne, zwłaszcza jeżeli usunie się piece, a zainstaluje centralne ogrzewanie. Teraz kaloryfery są cieniutkie, zgrabne…

Anna zadała pytanie o ogród, została więc zaprowadzona na tyły budynku, gdzie kiedyś urządzony był niewielki warzywnik, teraz zarośnięty perzem i innymi chwastami.

Marysia została sama. Rozejrzała się po pomieszczeniu, które kiedyś było jadalnią. W rogu dawniej stał biały kredens, z którego w niedziele wyjmowało się ładniejsze talerze, te ozdobione błękitną obwódką. Codzienne, byle jakie, żółtawe z brązowym kwiatkiem, trzymało się w szafkach kuchennych. Teraz kredensu nie było, jedynie ściana w tym miejscu miała odrobinę jaśniejszy kolor. Szkoda, pomyślała Maria. To był jeden z nielicznych naprawdę ładnych mebli w tym domu.

Przeszła się po pozostałych pomieszczeniach. Wszędzie było tak samo: pusto, gołe ściany pozbawione zdjęć i zegarów, które dawniej tu wisiały; kąty straszące pajęczynami. Wszystkie meble i sprzęty usunięto – widocznie rzeczywiście planowano remont.

Schody na piętro trzeszczały pod butami jak dawniej. Z okna pokoiku, który niegdyś był wspólną sypialnią sióstr, a potem – po wyjeździe Anki do Kanady – stał się Marysinym azylem, nie było już widać podwórka sąsiedniego domu. Przez te trzydzieści lat drzewa i krzewy porosły tak, że ogród tonął w głębokim cieniu. Teraz to jedno wielkie chwastowisko, pomyślała Maria. Bez słońca nawet aksamitki nie urosną.

Nagle w jej wyobraźni – niechciany i nieproszony – pojawił się sielski obrazek: właśnie aksamitki i może bratki, pelargonie na parapetach, wielkie donice z ziołami, żeby można było uszczknąć parę listków i dodać do sałatki. Anka będzie miała teraz dużo czasu, może zadbać o rośliny. A Marysia mogłaby ją odwiedzać; przecież Rafał chyba nie będzie zazdrosny o jej siostrę.

Chociaż z drugiej strony, pomyślała natychmiast, on chyba nie jest zazdrosny o kogoś. Raczej o coś. O to, że mogłoby być jej dobrze. Że mogłaby poczuć się przez chwilę beztroska i szczęśliwa.

– Powinnaś być radosna! – perorowała matka, wycierając szmatką i tak idealnie czyste lustro. – Masz wszystko, czego można chcieć: dobrze płatną pracę, urodę, zdrowie, mieszkanie po stryjence, nawet samochód. Ja nie miałam takiego startu, było mi dużo ciężej. Wiesz, ile młodych kobiet mogłoby ci zazdrościć?!

– Wiem, mamo – odparła Laura zmęczonym głosem, po czym, żeby zmienić temat i odpędzić niechciane łzy, dorzuciła szybko: – Pomóc ci w czymś?

Wiosenne porządki traktowano w tym domu niezwykle poważnie. Każdy mebel, każdy sprzęt musiał zostać odsunięty od ściany i pieczołowicie przetarty mokrą szmatką, zupełnie jakby kłębuszki kurzu czy niewinne pajęczynki mogły zaburzyć harmonię świata. Laura czasem myślała, że gdyby udało jej się zamieszkać naprawdę daleko od mamy, zapuściłaby sobie w jednym pomieszczeniu girlandy pajęczyn. Tylko po to, żeby się przekonać, że nic się nie zawali, nie wybuchnie wojna, a ona sama nie zachoruje na tajemniczą chorobę spowodowaną obecnością brudu.

– Pomóc? A owszem. Barierka balkonowa – odparła matka. – Trzeba ją porządnie przetrzeć. Najpierw dwa razy na mokro, potem na sucho.

Laura westchnęła z ulgą i posłusznie udała się do łazienki, gdzie stała specjalna szafka na szmatki. Wybrała dwie, jedną zmoczyła, po czym wyszła na balkon i zaczęła czyścić barierkę, która wcale nie była brudna, ponieważ zapewne mama przecierała ją w ubiegłą sobotę.

***

Teoretycznie Laura nie miała powodu do przygnębienia. Od rozwodu z Tomkiem minęły już trzy lata. Zdążyła się podźwignąć. Poza tym tak naprawdę nie było się z czego dźwigać. Byli zgodną parą i początkowo bardzo się kochali, ale czasem Laura myślała, że brakowało między nimi tego, co ludzie nazywają chemią. Bo gdyby ta chemia była, nie zniknęłaby tak prędko.

Laura była grafikiem komputerowym, Tomek – programistą. Poznali się przy jakimś projekcie strony dla firmy produkującej soki – to znaczy poznali się mailowo, bo oboje pracowali w domu. Umówili się na pizzę, potem do kina, po kinie poszli na piwo i wreszcie do jej mieszkania. Laura nie była wcześniej z mężczyzną, więc chciała posmakować, jak to jest. Może też trochę zawstydzał ją fakt, że w wieku dwudziestu pięciu lat wciąż była dziewicą. W jej pokoleniu była to rzadkość.

W łóżku było im na tyle dobrze, że zapragnęli to powtórzyć. A potem kolejny raz. I jeszcze jeden. Na początku nie mówili o miłości, umawiali się po prostu na weekendy, które spędzali, gotując, jedząc, a potem kochając się powoli, delikatnie, bez tej łapczywości, jaka towarzyszyła im na początku.

Mieli podobne poglądy i pomysły na życie. Uważali, że ważna jest chwila obecna, tu i teraz. Nie planowali, nie snuli marzeń. Nie marzyli o stabilizacji, nie zamierzali mieć dzieci, pragnęli po prostu wygodnie sobie pożyć, może trochę pojeździć po świecie, ale też znaleźć czas na kino, książki i koncerty. Zwłaszcza Tomek bardzo lubił muzykę.

Na ślub zdecydowali się po pół roku znajomości. Laura nigdy, ani przez moment, nie żałowała tak pochopnie podjętej decyzji. Inaczej musiało być z Tomkiem. Kiedy w końcu się dowiedział, że jego żona nigdy nie będzie miała dzieci, nagle jego poglądy na to, co jest w życiu ważne, zaczęły się zmieniać.

– Ale przecież mówiłeś, że nie chcesz – powtarzała Laura płaczliwie. – Pamiętasz? Rozmawialiśmy o tym, że chcemy zwiedzić cały świat, że dzieci to kotwica, która ciągnie w dół…

– Tak, ale chciałbym mieć wybór. Ludzie się zmieniają. Za rok, dwa, no nie wiem, nawet za pięć lat… może mi się odmienić. Powinnaś była mi powiedzieć.

Pewnie, że powinna była. Rzecz w tym, że sama nie wiedziała. Nigdy by nie zataiła faktu, że jest bezpłodna. Miała wadę wrodzoną, o której dowiedziała się przy rutynowej kontroli – zachęcona artykułem w jakimś piśmie kobiecym, wybrała się na cytologię. Przy okazji – skoro rozpoczęła regularne współżycie – zrobiono jej usg. „Całkowita agenezja jajowodów” – ogłosił lekarz.

W gruncie rzeczy wcale nie była zdziwiona, że Tomek pewnego dnia po prostu odszedł. Oczywiście, nie od razu. Najpierw szarpali się przez jakiś czas, ona walczyła jeszcze o to małżeństwo, namawiała go na terapię, przekonywała, że mogą razem zrobić coś wspaniałego: adoptować dziecko, dając mu najcenniejszy dar, jakim jest miłość, ratując je w ten sposób przed samotnością w domu dziecka. Tomek niby słuchał, potakiwał, ale gdzieś w głębi duszy już od niej odchodził. Powoli, niepostrzeżenie oddalał się, aż stał się zupełnie obcy.

***

Laura zamknęła się w sobie. Milczała. Nie płakała, nie rozpaczała, ale też nie chciała jeść, unikała spotkań ze znajomymi. Zaniedbała pracę, zawaliła kilka projektów, finansowo zupełnie przestała sobie radzić. Trwało to kilka miesięcy, a potem równie nagle, jak wcześniej się zakochała, wyleczyła się z tej miłości. Wyleczyła tak dalece, że przestała czuć cokolwiek.

I to był teraz największy problem. Jak to określała jej jedyna przyjaciółka, Matylda – postarzała się gwałtownie, stała się chłodna i nijaka.

– Jak cholerna herbata, która nikomu nie smakuje, bo ma kolor i temperaturę sików – orzekła któregoś dnia Matylda. – Zagotuj się wreszcie, zacznij wrzeć! Pokaż uczucia. Rozpłacz się, wyj, krzycz!

– Ale dlaczego? – dziwiła się Laura. – Po co mam płakać albo krzyczeć, skoro nic nie czuję. Nic mnie nie wkurza, nie tęsknię za nikim, nikt i nic mi nie sprawia przykrości.

– Ani radości – mruknęła przyjaciółka. – I to mnie właśnie najbardziej niepokoi. To jest jakaś pieprzona forma depresji, moim zdaniem.

– Gdzie tam depresja! Depresja wygląda inaczej. Przecież ja ani nie płaczę, ani nie czuję się nieszczęśliwa.

– Ale też nie czujesz się szczęśliwa. Nigdy. Nic cię nie cieszy. Więc to musi być depresja i już.

Z depresją czy bez, Laura nie lubiła życia i nie lubiła siebie. Czuła, że dziwaczeje, że coraz mniej pasuje do świata. Jej rówieśnicy albo mieli rodziny, albo świetnie się bawili jako single. Chodzili na imprezy branżowe, nawiązywali nowe znajomości, byli fanami seriali, grali w gry komputerowe lub planszowe, mieli ulubionych wykonawców muzycznych i gotowi byli pojechać na ich koncert nawet na koniec Europy. A ona nie miała nic.

Pogodziła się z faktem, że nigdy nie urodzi dziecka, i już nie cierpiała z tego powodu. Może gdyby znów się zakochała, zaczęłoby to mieć dla niej znaczenie. Jednak druga miłość jej się nie przytrafiła. Pomijając uczucie do Tomka, nigdy więcej nie odczuła nic, co choć trochę przypominałoby stan zakochania. Stała się chłodna i zdystansowana.

Lubiła czytać, ale to chyba tylko dlatego, że przenosiła się wtedy do cudzego życia, zawsze ciekawszego niż jej własne. Jednak nigdy nie zdołała przeżyć książki tak jak inni czytelnicy. Czytała w internecie opinie: „Ta książka to prawdziwa emocjonalna petarda”, „Wyciskacz łez, który rozwali cię na kawałki”. No cóż, jej nie rozwalał i nie wyciskał. Tyle że pozwalał zagospodarować jakoś wolny wieczór. Podobnie działały filmy i seriale. Pomagały zapomnieć o nijakości codziennego życia.

– To przynajmniej zacznij chodzić do kina – namawiała ją Matylda. – Może poznasz jakiegoś dziwaka, takiego samego samotnego smutasa jak ty.

– Ja nie jestem samotna – broniła się Laura. – Sama to nie zawsze znaczy samotna. A już na pewno nie jestem smutna.

– Jesteś, jesteś. Tylko masz niski poziom samoświadomości. Nie umiesz nazwać tego, co czujesz, nie rozumiesz samej siebie. Jak ktoś nie jest radosny, to jest smutny. I kropka.

Mama chyba uważała podobnie. Tak naprawdę, jeśli rzeczywiście cokolwiek Laurę smuciło, to właśnie fakt, że nie potrafi sprostać oczekiwaniom własnej matki. Gdyby ją zapytać, zapewne nie zdefiniowałaby tego w taki sposób, więc może Matylda miała trochę racji, że Laura nie umiała nazywać i nawet nie rozumiała własnych stanów emocjonalnych. Ale taka była prawda – zawsze bardzo chciała, żeby mama była z niej dumna. Lecz zupełnie nie wiedziała, jak to się dzieje, że choć bardzo, bardzo się stara, nigdy nie zasługuje na pochwały. Czuła, że jako córka zawodzi, choć nie wiedziała dokładnie, co robi niewłaściwie.

Nawet Tomek, zanim jeszcze został jej mężem, spowodował lawinę negatywnych komentarzy.

– Po co ci taki, który cały dzień spędza przed komputerem – gderała mama, dowiedziawszy się, czym zajmuje się ukochany córki. – Wieczny chłoptaś. I jeszcze mówisz, że lubi gry komputerowe.

– Mamo, większość programistów je lubi. I nie tylko programistów. Nasze pokolenie wyrosło na grach. Kiedyś mówiłaś, że obejrzałabyś sobie Czterech pancernych i psa, pamiętasz? Bo masz sentyment do tego serialu.

– To zupełnie co innego! – Mama złapała się za głowę. – Co ty w ogóle porównujesz, dziecko?! Czterej pancerni to wartościowy film! Gdyby tatuś żył, toby chyba ze skóry wyskoczył, że ty w ogóle porównujesz takie rzeczy. W Czterech pancernych jest i przyjaźń, i miłość, i honor… No, trochę może za dużo tych akcentów proradzieckich, tatusia też to denerwowało. Ale bohaterowie i w ogóle, wojna…

W grach komputerowych też jest przyjaźń, wojna i honor, chciała wyjaśnić Laura. To tylko inna forma, lecz emocje są te same. Nie odezwała się jednak. Nie była fanką gier, czasem nawet śmieszyło ją, że jej pokolenie – trzydziestolatkowie zakładający rodziny i rozkręcający biznesy – nadal grają w strzelanki albo gry strategiczne. Ponieważ jednak nie dotyczyło to w żadnym stopniu jej samej, wzruszyła tylko ramionami.

Zresztą mama krytykowała nie tylko narzeczonego córki grającego w gry. Tak samo negatywnie oceniła fakt, że Laura tak szybko za niego wyszła, a następnie że rozwiedli się przed upływem dwóch lat od ślubu.

– Żyjesz, jak chcesz – brzmiał komentarz. – To są twoje wybory. Pamiętaj tylko, że nie stajesz się coraz młodsza.

Niby nie była to otwarta krytyka, niby mama powstrzymała się od „A nie mówiłam?” albo czegoś równie nieznośnego, ale przecież Laura czuła wyraźnie, że i w tej sprawie nie sprostała jej oczekiwaniom.

***

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

SILVER oficyna wydawnicza Iwona Krynicka

ul. Madalińskiego 67C m. 5

02-549 Warszawa

[email protected]

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz