Zośka. Dopóki biło serce - Anna Stryjewska - ebook + audiobook

Zośka. Dopóki biło serce ebook i audiobook

Anna Stryjewska

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W życiu przychodzi taki czas, że trzeba coś zrobić wbrew całemu światu. Odrzucić lęki i obawy, pogodzić się z poniesionymi porażkami i podążyć za głosem serca, aby realizować swoją pasję. Po prostu – zmienić teraźniejsze życie.

Zośka długo dojrzewa do tej decyzji. Doświadczy dużo złego, zwłaszcza ze strony najbliższych. Przypadkowe spotkania z niezwykłymi osobami oraz doping ciotki i nauczycielki pomagają jej zrozumieć, że nie pasuje do tego świata, w którym teraz żyje. Aby przekonać się o swojej wartości, musi więc wyrwać się ze skostniałego środowiska. Nie jest to łatwe, gdy ma się tylko 18 lat i marzenia o projektowaniu mody.

Oparta na faktach powieść pokazuje życie niewielkiej społeczności wiejskiej lat 60. w Polsce, problemy życia codziennego bohaterów, a przede wszystkim dążenia młodej dziewczyny, by być kochaną i rozwijać swój talent wbrew piętrzącym się przeszkodom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 39 min

Lektor: Anna Stryjewska

Oceny
4,5 (172 oceny)
106
48
17
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gadasami

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie opisuje wydarzenia, przyrodę, życie na wsi, a przede wszystkim relacje w rodzinach, małzeństwach. Bardzo dziękuję Autorce za piękne przeżywanie książki
00
Marti1957

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa, wzruszająca powieść.Goraco polecam,a ja idę słuchać drugą część,bo bardzo jestem ciekawa dalszych losów Zosi.
00
Gramona97

Nie oderwiesz się od lektury

Przejmująca historia. Świat tamtych lat, ciężkich, niewdzięcznych, przytlaczajacych. Dobrze opowiedziane, czyta się szybko, słucha z uwagą. Lektorka ciekawie moduluje głos.
00
wiesia72

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Ula02

Dobrze spędzony czas

ciekawa pozycja
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

© mehmetcan | stock.adobe.com

Redakcja

Beata Wojciechowska-Dudek

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz przygotowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Dorota Smoleń

Opowieść oparta na prawdziwych zdarzeniach. Imiona i nazwiska na potrzeby powieści zostały zmienione.

Wydanie I, Katowice 2020

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

www.liber.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2020

ISBN 978-83-66573-33-8

Pamięci mojej kochanej mamy – kobiety wielkiego serca i wielu talentów.

Rozdział 1

Gęsta noc zalewała wnętrza domu. Mrok rozpraszała jedynie wąska smuga światła, odbijająca się od okrągłej tarczy księżyca. Wpadała przez okno i załamywała się na podłodze, tworząc na niej liczne migoczące punkciki. Porywisty wiatr wślizgnął się przez uchyloną okiennicę i bawił firanką, która co jakiś czas pofruwała raz w górę, raz w dół, jak spódnica w tańcu. Jęczały ściany drewnianego budynku przy każdym ostrym podmuchu, okiennice uderzały o front domu, dźwięcząc zawiasami, skrzypiały deski na dachu. Na strychu harcowały jak gdyby nigdy nic myszy. Miało się wrażenie, że po suficie maszeruje armia wojska. Do tego wył pies sąsiadów, co pogłębiało mroczny, posępny nastrój.

– Boję się… Słyszysz, Zosiu, ten hałas? – Niespełna jedenastoletnia Jadzia przysunęła się do bliżej do starszej o sześć lat siostry i chwyciła za ramię z całych sił.

– Nie bój się! To tylko myszy i wiatr.

– A jeśli to dziadek? Przyszedł w nocy, by nas straszyć… Widziałam jego buty pod kominem… brązowe oficerki i płaszcz wojskowy, który zwykle wisi na haku. – Zadrżała i ścisnęła siostrę kurczowo.

– To tylko ubranie. Nawet gdyby przyszedł, to dlaczego miałby nas straszyć? Zwłaszcza ciebie, taką słodką, bezbronną dziewczynkę? – Zosia zachichotała i uszczypnęła Jadzię w udo, na co tamta zareagowała głośnym piskiem.

– O której wrócą rodzice? – zapytała, kiedy już opanowała emocje.

– Pewnie dopiero po północy. Dziś sobota, poszli gdzieś na potańcówkę. Wiesz, jak to jest wtedy z tatą… Wraca po kilku głębszych, a mama się denerwuje.

– Przytul mnie, Zosiu! – szepnęła dziewczynka. – A jeśli on tam jest? Słyszałam, że był bardzo niedobry za młodu…

– Kto ci tych bzdur naopowiadał? – zganiła ją siostra. – Dziadek był wspaniałym, wielkodusznym człowiekiem. Bardzo mnie kochał… Opowiadał mi różne historie. Ciebie nie było jeszcze na świecie, kiedy zmarł. Bardzo cierpiał… Nie wierzę, że chciałby nas straszyć. To są myszy i wiatr. Mówię ci, przytul się i chodźmy spać. Jak chcesz, opowiem ci bajkę.

– Tak, opowiedz! – Jadzia pisnęła uradowana. – Najlepiej o księżniczce!

– No dobrze, tylko połóż się wygodnie i spróbuj zasnąć. I obiecaj, że przestaniesz się wiercić. Nic ci się nie stanie, bo jestem tu z tobą. Gdyby coś, to wiesz, że cię obronię.

– Wiem, Zosiu, wiem – odpowiedziała Jadzia z uznaniem.

Położyły się na plecach i oparły głowy na wysoko ułożonych poduszkach.

– Zamknij oczy i słuchaj! Dawno, dawno temu, w wielkim zamku na szczycie gór mieszkał sobie pewien król, który miał cztery córki. Trzy z nich bały się ciemności, za to najmłodsza Korima była niewidoma. Cały dwór płakał z tego powodu, tylko mamka wiedziała, że Korima widzi wszystko nocą. Trzymała jednak ten fakt w wielkiej tajemnicy. Nawet ojciec księżniczki nie znał prawdy. Tymczasem Korima każdej nocy przy pomocy wiernej mamki wymykała się z zamku i zamieniała w sowę. Dołączała do innych sów i słuchała ich rozmów. Były to mądre dyskusje, dotyczyły nie tylko świata ptaków, ale i ludzi.

– Jak to? – zdumiała się Jadzia. – I co jej to dawało?

– Nie wiesz? Siłę. Wszyscy litowali się nad nią, współczuli kalectwa, a nie wiedzieli, że Korima wie dużo więcej niż oni. Była silniejsza i mądrzejsza.

– I co było dalej? – zapytała Jadzia i ziewnęła głośno.

– Jutro opowiem ci resztę bajki. Oczywiście jeśli będziesz grzeczna. A teraz śpij, kochana. Niedługo pewnie wrócą rodzice.

– Wolałabym dzisiaj – jęknęło dziecko i znów szeroko otworzyło buzię, po czym przekręciło się na drugi bok. – Sama wymyślę, co się stało – dodała po chwili. – Ja też umiem wymyślać historie.

– Nie wątpię – odparła rozbawiona Zosia. – Tak się składa, że ja sama nie znam końca tej opowieści. W takim razie każda z nas wymyśli finał, dobrze? Zobaczymy, kto jutro lepiej to zrobił. A więc do roboty! – Odwróciła się plecami do siostry.

Obie zacisnęły mocno powieki i obie intensywnie myślały. Niedługo potem do Zosi dobiegł głęboki, spokojny oddech siostry. Sama nie mogła zasnąć, w dodatku pęcherz domagał się opróżnienia. Jakże nie lubiła wstawać w nocy i korzystać z latryny za domem! Za każdym razem, kiedy przemierzała zalane mrokiem podwórze, ogarniał ją strach. Wciąż wyobrażała sobie najgorsze rzeczy, w tym duchy, potwory, nocne mary, nie mówiąc już o Kubie Rozpruwaczu, który podobno od kilku tygodni krążył gdzieś pomiędzy wsiami. Jedni mówili, że zaginęła jakaś ładna dziewczyna, inni, że uciekła z domu i wyjechała do miasta. Jednak nikt nie znał prawdy, a skoro tak – domysłów i spekulacji nie brakowało. Przed młodszą siostrą udawała twardziela, lecz w głębi duszy czuła się miękka i słaba.

Odsunęła delikatnie główkę Jadzi na bok, po czym cichutko wstała i wymknęła się do kuchni. Dopiero tam zapaliła światło, które popłynęło z górnego punktu pod sufitem, a następnie przemknęła przez pozbawioną okien sień i wyszła na werandę. Założyła na siebie kapotę, zdjęła rozdeptane pantofle, wsunęła na stopy trepy i wyszła na podwórze.

Noc powitała ją gęstą czernią, a powietrze zakłuło zimnem. Zauważyła, że niebo pozbawione jest gwiazd. Zsunęła się po kilku stopniach schodów i podreptała pod kurnik, którego drewniane drzwi podparte były kołkiem. Ze środka dochodziły ciche odgłosy śpiącego ptactwa. Zrezygnowała z pójścia na sam koniec podwórka, gdzie stała tuż obok gnojownika dziurawa na wylot latryna. Latem panoszyły się w niej tłuste pająki, które rozstawiały sieci pod sufitem. Wpadały do nich muchy i inne owady. Nie mogła patrzeć, jak takie stworzenie, które jeszcze wcześniej ją denerwowało, bzycząc koło ucha, instynktownie walczy o życie, szarpiąc się w nitkach sieci i resztkami sił próbuje się z nich wydostać. A obok pająk niczym buldożer szykuje się do ataku i snuje lepkie nici, którymi owija biedne ofiary w kokon. Sam już widok tych scen budził w niej odrazę, ale i grozę. Jesienią było za to zimno i nieprzyjemnie, tym bardziej późnym wieczorem, po ciemku.

Rozejrzawszy się najpierw ostrożnie na boki, kucnęła pod drzwiami kurnika, zawijając koszulę. Poczuła ulgę. Po załatwieniu się obmyła dłonie w wiadrze stojącym pod ścianą na ławce. Następnie potrząsnęła nimi, chcąc zrzucić nagromadzone na skórze kropelki wody. Chłód wdarł się pod cienki materiał koszuli. Poczuła, jak skóra na jej plecach pokrywa się gęsią skórką. Już miała wrócić do domu, kiedy uwagę jej przyciągnął mały, błyszczący punkcik na niebie. Zadarła głowę do góry i patrzyła, jak przesuwa się wolno, zostawiając za sobą białą kreskę. Stała tak dłuższą chwilę, wpatrując się w milczeniu w biały obiekt. Jak to możliwe? – zastanawiała się. Jest tu, na tym skrawku ziemi, tymczasem w górze toczy się inne życie. Jakie ono jest? Do kogo należy, do jakich ludzi? I ta myśl, ta nieodgadniona tajemnica sprawiły, że coś zabolało ją w środku, rozdarło jakby. Coś w rodzaju tęsknoty za nieznanym, ognia, który rozpala wnętrzności, i dziwnego pragnienia, by być daleko stąd i robić rzeczy, o jakich do tej pory nie śniła.

Rankiem obudził ją krzyk matki. Właściwie wdarł się w cudowną krainę snu, w której od kilku godzin przebywała.

Najpierw bowiem przemierzała szkarłatne pola maków, gnając za stadem motyli o niebiańskich barwach. Niebo nad jej głową było czyste, przejrzyste, bez jednej skazy. Chciała biec dalej, unosić się ponad ziemią i chwytać diamentowe błyski zostawiane przez trzepoczące stworzenia, kiedy nagle znalazła się w jakimś pomieszczeniu. Był to okazały salon wyłożony wzorzystą, materiałową tapetą, niezwykle efektowny, z meblami i kontuarami w kolorze czarnego dębu. Podłogi w nim wyłożono czerwoną wykładziną, a z sufitu zwisały mosiężne, ogromne żyrandole. Na samym środku stała drewniana, ludwikowska sofa obita bordowym aksamitem z licznymi złoceniami. Towarzyszyły jej dwa rozłożyste fotele i, okrągły stoliczek, na którym parowała kawa z małej, porcelanowej filiżanki. Czyjaś wypielęgnowana dłoń chwyciła za szklane uszko i uniosła ten subtelny przedmiot w kierunku rozchylonych lekko, karminowych ust. Wokół kręciło się pełno ludzi – niezwykle eleganckich, szykownych i dystyngowanych. Mieniły się w oczach błyszczące stroje, pyszniła biżuteria, wrażenie robiły precyzyjnie ułożone fryzury. Wszyscy zachowywali się tak, jakby na coś czekali. Jakaś ładna kelnerka w białym fartuszku wykończonym falbanką roznosiła tace z przekąskami, inna szampana w smukłych kieliszkach na długich nóżkach. Ludzie jedli, pili, rozmawiali.

Wtem znalazła się w innym pomieszczeniu, gdzie stał prostokątny podest łączący się z tajemnym przejściem zasłoniętym kotarą. Była ciekawa, co znajduje się po drugiej stronie. Klucząc między rozsiadającymi się dookoła gośćmi, weszła do środka. Ujrzała szczupłą, zgrabną kobietę ubraną w obcisły, bordowy kostium. Rozmawiała z kilkoma dziewczętami, które właśnie przygotowywały się do pokazu. Były mocno umalowane, miały fantazyjne fryzury i wciąż o coś pytały. Wyglądały niezwykle efektownie w trapezowych płaszczykach z naszytymi ogromnymi kieszeniami. Każdy z nich był innego koloru. Z daleka już krzyczały żółcie, czerwienie, zielenie i błękity. Panował tu niecodzienny harmider i niezwykła, gorączkowa aura. Wyglądająca znajomo elegantka w bordowym kostiumie wciąż coś mówiła, raz bardziej donośnym głosem, raz mniej. Zośka odniosła wrażenie, jakby już gdzieś ją słyszała. Wtem rozbrzmiała muzyka i modelki ustawiły się w kolejności, patrząc z przejęciem w kierunku wybiegu. Wydawało jej się, że ktoś z tłumu wymawia głośno jej imię. „Zośka! Zośka!”.

Kto do niej woła? Czy ktoś ją tutaj zna? – pytała samą siebie. W pewnej chwili kobieta w kostiumie odwróciła się. Ich spojrzenia skrzyżowały się.

– To przecież ja! – wykrzyknęła z niedowierzaniem. – Niby taka sama, jednak zupełnie inna. Więc jeśli nie ja, to kto?

Drgnęła, wybudzając się ze snu.

– Słońce już wysoko na niebie, a wy, nieroby, jeszcze w łóżkach?

Usłyszała nieprzyjemne skrzypienie zawiasów. Oba skrzydła okien pofrunęły w głąb ogrodu, a do pomieszczenia wdarł się przejmujący chłód.

Rodzicielka odwróciła się w głąb pokoju, opierając ręce na biodrach.

– Wstawać, robota czeka! – powtórzyła gniewnie, spoglądając na łóżko bez cienia współczucia.

Celina Martin była szczupłą kobietą po czterdziestce, średniego wzrostu, z mysimi włosami upiętymi po bokach wsuwkami, kwadratową, niedużą twarzą o ostrych rysach i ziemistej cerze. Jej szare oczy w ciemnej oprawie zasłaniały zwykle okulary w drucianych oprawkach. Nie stanowiły ozdoby, tak samo jak wąskie, zaciśnięte w dwie kreski usta, prosty, zbyt duży nos i czerwone policzki nadające jej pospolity wygląd.

Zosia otworzyła oczy pierwsza. Przeciągnęła się dyskretnie, po czym tuląc się jeszcze do pleców rozgrzanej siostrzyczki, przyglądała się matce. Ta stała ubrana w wełnianą spódnicę za kolana i długi, rozpinany sweter – w miękkiej poświacie ożywiającego się poranka nie wyglądała ani ładnie, ani brzydko. Po prostu nijako.

Jadzia oddychała głośno, pogrążona w głębokim śnie. Krzyk matki jej nie obudził, co rodzicielkę jeszcze bardziej rozsierdziło, bo uderzyła pięścią w stół. Zaprotestował ostrym dźwiękiem stojący na bawełnianym obrusie zegarek i podskoczyły nożyce, które starsza córka wieczorem tam zostawiła.

– Dziś przecież niedziela – rzuciła Zosia cicho, niepewnie czekając na reakcję rodzicielki.

– Trzeba makaron rozwałkować, kurę oskubać, statki pozmywać po śniadaniu! A na dwunastą do kościoła! Pospiesz się i budź Jadźkę! Niech wyczyści wszystkim buty!

– No dobra… – westchnęła dziewczyna i niechętnie wysunęła się spod pierzyny, po czym narzuciła na plecy robioną na drutach ogromną chustę z frędzlami.

– I śniadanie zrób dla siebie i Jadźki! Ja idę z krowami w pole. Wrócę za godzinę.

– A tata? – spytała Zosia z nadzieją.

– Ojciec poszedł do sąsiada, krowa mu się cieli – rzuciła matka sucho przez ramię.

Jej wyjście oznajmiło po chwili trzaśnięcie drzwi werandy.

Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na słodką, uśmiechającą się przez sen twarzyczkę siostrzyczki. Nie miała sumienia jej budzić. Pomyślała, że wpierw umyje się i przygotuje śniadanie. Zrzuciła z pleców chustę. Zacisnęła zęby, bo poczuła chłód wdzierający się pod koszulę. Zaczynał się już październik, a jesień tego roku nie rozpieszczała. Deszcz padał całymi dniami, czasem rano rozpogadzało się, lecz po południu znów robiło się ponuro i zimno. Zwłaszcza poranki i wieczory były chłodne, bo w domu jeszcze nie grzano. Najgorzej było z myciem i korzystaniem z toalety. Latryna, która stała za komórkami, miała wielkie szpary na wylot. Tata obiecał, że w tym roku postara się te dziury załatać, ale wciąż nie miał czasu.

W połowie ubierania się przeszła do drugiej izby przeznaczonej na kuchnię. W rogu stał metalowy piec na wysokich nóżkach z dwoma otworami do gotowania. Płyta była zimna, a dwa emaliowane garnki, które na niej stały, służyły raczej do dekoracji. Naprzeciw znajdowała się szafka przez wszystkich zwana wodniarką, nad nią zaś wisiała wyszywana makatka przedstawiające dwa błękitne łabędzie pływające po stawie. Na szafce miało swoje miejsce blaszane wiadro wypełnione wodą, miska i przybory do mycia. Obok stało drugie wiadro na zlewki. Na środku pomieszczenia królował pomalowany na kremowo stół, cztery krzesła, za nim kredens wypełniony naczyniami, po drugiej stronie zaś znajdowała się kozetka obleczona wełnianą, łowicką kapą. Trochę wyżej ścianę zdobił wzorzysty kilim, a nad nim ze złotej, rzeźbionej ramy spoglądało smutne, zamyślone oblicze Matki Boskiej Częstochowskiej.

Zosia klapnęła na kozetkę, a ta odpowiedziała zgrzytem sprężyn. Usiłowała wciągnąć na nogi grube pończochy, do których podtrzymania wykorzystywała gumki od weków. Wciąż jej się zsuwały i nad kostką tworzyły się nieestetyczne wałki. Nikt z domowników poza Zosią nie zwracał na takie detale uwagi. Kiedy już uporała się z pończochami, na spódnicę i golf narzuciła gruby sweter z szarej wełny. Ten zestaw miał ją chronić przed zimnem, co nie do końca zdawało egzamin.

Korzystając z okazji, że rodziców nie było w domu, weszła do kolejnej izby, przeznaczonej na ich sypialnię. Stało tam podwójne łóżko z siennikiem wypchanym słomą, ogromna dębowa szafa z potrójnymi drzwiami, w rogu zaś znajdowało się brązowe lustro z toaletką, nakryte kilkoma serwetkami. Stanęła przed nim i przyjrzała się krytycznie swojemu odbiciu. Miała niewiele ponad siedemnaście lat. Mierzyła sto sześćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu przy szczupłej budowie, wąskiej talii i pełnym biuście. Ten ostatni detal stanowił jej kompleks – wciąż się z tego powodu garbiła, próbując ukryć krągłości z przodu. Zazdrościła koleżankom, które były płaskie i pozbawione wstydliwego kłopotu. Tak to nazywała, ponieważ chłopcy często jej dokuczali, próbując choćby uszczypnąć czy zajrzeć w dekolt. W dodatku piersi od czasu do czasu ją bolały. Miała wręcz wrażenie, że któregoś dnia pękną. Od pewnego czasu więc obwiązywała je bandażem, ściskając mocno, by choć w ten sposób zmniejszyć obwód w tym miejscu. Stała teraz przed lustrem i wytężała wzrok, próbując w szarości poranka dostrzec w twarzy choć odrobinę piękna. Patrzyły na nią szarozielone oczy w ciemnej, gęstej oprawie – niemal zawsze smutne i zamyślone. Pośliniła wargi, ale stały się jeszcze bardziej pełne, co wywołało grymas niezadowolenia na jej twarzy. Nos miała na szczęście po tacie – szczupły, lekko zadarty, szpiczasty na końcu, jak u lalki, którą widziała na wystawie w sklepie. Policzki zaś naturalnie zarumienione, włosy długie, kręcone, w brązowym odcieniu.

– Dobra, wystarczy już! – mruknęła niechętnie, patrząc na resztę sylwetki, i wyszła z pomieszczenia.

Musiała najpierw uporać się z obowiązkami, a dopiero później stroić się przed wyjściem do kościoła. Ułożyć włosy, doprowadzić do ładu ręce i paznokcie, a przede wszystkim coś na siebie założyć. Przy tak ubogiej zawartości szafy stanowiło to niemały problem. Miała cichą nadzieję, że dzisiaj go spotka. Zawsze pojawiał się na sumie, zwykle w towarzystwie kolegów ze wsi, z której pochodził. Łudziła się, że i dziś na nią spojrzy, że zatrzyma wzrok na dłużej, a ona tym razem nie zaczerwieni się, nie zmiesza i nie odwróci twarzy w drugą stronę.

W letniej kuchni na szczęście było ciepło, bo matka napaliła wcześniej w piecu. Na rozgrzanej blasze stał metalowy czajniczek z naparem herbaty oraz wielki gar wypełniony wodą do gotowania makaronu. Na stolnicy przygotowane były kulki ciasta i drewniany wałek, w rogu zaś leżała kupka mąki. Rozejrzała się po małym pomieszczeniu, w którym od lat toczyło się codzienne życie. To tutaj zjadali wszystkie posiłki, tutaj się prało, gotowało, myło. Tutaj toczyło się rozmowy, snuło marzenia, rozwiązywało problemy.

Obielona wapnem niewielka izba przyklejona do głównej bryły domu, z wejściem od podwórka, stanowiła centrum głównego dowodzenia. Matka nie wyobrażała sobie życia bez letniej kuchni, którą domownicy nazwali dziwacznie: próżne. Próżne jednak wcale nie było próżne. Wręcz przeciwnie – było zagracone i ciasne. Pod stołem piętrzyły się cynkowe wanny do prania i kąpieli oraz szafka podobna do tej stojącej w domu. Na niej emaliowane wiadro, miednica, obok wieszak na ścierki, ręczniki. Tuż obok pieca wymurowano kiedyś komin, który w chłodne dni dawał pomieszczeniu dodatkowe ciepło. Za nim stała komoda z naczyniami do codziennego użytku. Zamiast podłogi było klepisko, kilka razy w tygodniu zamiatane miotłą zrobioną z cienkich gałązek brzeziny. Pomieszczenie było niskie, z małym okienkiem pod sufitem, przez które rzadko wpadało światło. Drzwi do niego wprawiono drewniane z metalową zasuwą i wielkim skoblem od środka oraz kilkoma wbitymi gwoździami służącymi jako wieszaki.

Zosia umyła ręce, zdjęła zaczepioną na kominie patelnię i położyła ją na rozgrzanej płycie. Wrzuciła na dno wyłuszczoną z glinianego garnka płaską łyżkę smalcu, po czym sięgnęła do koszyka, w którym zawsze leżały jaja. Tym razem był pusty. Zestawiła więc naczynie z pieca i poszła do kurnika. Mogła ugotować zacierki na mleku, zazwyczaj każdego dnia jadły je na śniadanie, ale dziś zamarzyła o jajecznicy. Wykorzystała też okazję, że mamy nie ma w domu, bo w przeciwnym razie naraziłaby się na jej gderanie i utyskiwanie, że szkoda jaj, że mogły się przydać do czegoś innego, że trzeba oszczędzać.

Kury zdążyły zejść z grzędy i rozproszyły się gdzieś po podwórku. Wspięła się na palcach i sięgnęła ręką do wyściełanego słomą gniazda. Poczuła ciepło gładkich skorupek, więc zebrała je i ostrożnie włożyła do zawiniętego swetra. Wychodząc z niskiego pomieszczenia, zahaczyła nogą o wysoki próg. Niemal nie upadła, w dodatku kogut zuchwale podskoczył i dziobnął ją w pośladek. Zasyczała i odtrąciła go kopniakiem, na co zareagował głośnym skrzekiem. Zostawiła go za plecami i wróciła do próżnego, w którym już czekała Jadzia. Ubrana w luźną sukienkę z szerokimi szelkami zarzuconą na gruby, wełniany golf, siedziała przy stole i próbowała małymi rękami rozwałkować ciasto. Szło jej to niezgrabnie, wałkiem rozrzucała mąkę, na co Zośka skrzywiła się z niezadowoleniem.

– Daj, ja to zrobię. Ty jeszcze nie potrafisz…

– Ale ja chcę! Jestem już duża i umiem robić takie rzeczy.

– No dobrze – zgodziła się siostra. – Ja w takim razie zrobię śniadanie, a ty wałkuj. Zobaczymy, co z tego wyjdzie!

Zaśmiała się, widząc przez ramię, jak Jadzia mocuje się z ciężkim drewnianym przedmiotem. Potem znów ustawiła patelnię na blasze i zabrała się do robienia jajecznicy.

Kilka godzin później, kiedy już uporała się ze wszystkimi obowiązkami, przyszedł czas na wyszykowanie się do kościoła. W pierwszej kolejności pomogła ubrać się siostrze.

– Nie chcę tej sukienki! – zaprotestowała Jadzia. – Jest okropna! W dodatku ciśnie mnie pod pachami!

– Co z tego? Ta zielona jest w praniu, a innej nie masz. Już niedługo będą moje osiemnaste urodziny i tata obiecał, że dostanę maszynę do szycia. A wtedy będę mogła uszyć dla ciebie tyle sukienek, ile tylko będziesz chciała!

– Nic nie dostaniesz! – wypaliła Jadźka. – I żadnej sukienki nie będzie!

– A ty skąd to niby wiesz? – podjęła z zaciekawieniem siostra. Jednocześnie jakiś kiełkujący niepokój ścisnął ją w okolicach podbrzusza.

– Słyszałam, jak rozmawiali dwa dni temu. Ojciec próbował mamie wytłumaczyć… Mówił, że masz talent, że może będzie z tego jakiś pożytek.

– I co? – przerwała jej zniecierpliwiona Zosia. – Co mama odpowiedziała?

– Powiedziała, że nie. Nie i już.

Dziewczyna zamarła na moment, usta jej zadrżały. Tylko ona wiedziała, co znaczą te słowa. Tak długo czekała na tę maszynę, tyle sobie obiecywała po jej otrzymaniu! A tata ostatnio…

– A szkoła? – rzuciła cicho w powietrze.

– O szkole też nie chce słyszeć – odparła beznamiętnie młodsza siostra. Nie rozumiała, jak można chcieć chodzić do szkoły.

– Jesteś pewna? Może się przesłyszałaś?

– Jak mi nie wierzysz, to sama zapytaj! – burknęła, wykręcając się z zaciskających ją bezwiednie rąk.

Uciekła do kuchni, usiadła na krześle przy stole, dyndając nogami w powietrzu, i cierpliwie czekała, aż Zośka zrobi ze sobą porządek.

Dziewczyna wstała z kucek i rozejrzała się, jakby to, co ją otacza, widziała pierwszy raz w życiu. Zaczęła bezwiednie wkładać na siebie wszystko, co popadło. Starą, wypłowiałą w kilku miejscach sukienkę, grube cerowane pończochy i wełniany płaszcz – jedyny, jaki miała. Rozczesała włosy i wsunęła na głowę beret, nie zwracając uwagi, czy leży tak, jak powinien – lekko na bakier. Buty prezentowały się najgorzej, w dodatku uwierały ją w palcach. Nieważne. Dostała je od cioci Teresy na szesnaste urodziny. Były już nieco schodzone i o pół numeru za ciasne, ale innych przecież nie miała. Zacisnęła zęby, wsuwając je na stopy. Oprzytomniała na chwilę, zdjęła buty i schyliła się po stojące w wejściu drewniane chodaki.

– Do szosy pójdziemy przez pola. Weź sobie trepy na zmianę! – rzuciła ostro w kierunku siostry, która skrzywiła się na te słowa.

Po kilkudziesięciu minutach marszu dotarły na miejsce. Przed ich oczami wyrosła wieża szarego kościoła z nieczynną od dawna dzwonnicą, betonowym dziedzińcem ogrodzonym wysokim murowanym płotem i z figurką Matki Boskiej w niebieskim płaszczu, która stojąc na cokole ze schodków, górowała na tle ponurego betonu. W ciepłych porach roku u jej podnóża stały kwiaty, dziś dostrzegły jedynie doniczkę z dąbkami1, które miały przymarznięte listki.

1 dąbek – odmiana chryzantem gruntowych.

Wnętrze kościoła wypełniało się po brzegi wiernymi. Przybyli tutaj z całej parafii, małych i większych wsi położonych w promieniu dziesięciu kilometrów od Bałtowa. Mieszały się ze sobą zapachy świeżych kwiatów, stopionej stearyny, naftaliny i przepoconych ubrań. Organista uderzył w klawiaturę osiemnastowiecznych organ, powietrze zadrgało, a przestrzeń świątyni nasyciły sakralne dźwięki.

Zosia z siostrą stały ściśnięte w miejscu przeznaczonym dla kobiet. Przed nimi w pierwszej ławce siedziała młynarzowa Babich z córką Heleną. Obie niczym hrabianki prężyły dumnie piersi i otwierały szeroko usta, aby nie uronić w śpiewie nawet jednej nutki. Matka miała na sobie elegancki płaszcz z wełny i toczek z filcu ozdobiony wełnianymi kwiatkami, córka nie ustępowała w niczym pysznemu wyglądowi swojej rodzicielki. Jej prawie białe włosy splecione na karku w tęgi kok zdobił maleńki kapelusik z rondem, na którym przy każdym najmniejszym ruchu drżała kępka żółtawych piórek. Zosia odwróciła wzrok. Piórko migało jej w oczach, choć usilnie omijała je spojrzeniem. Wreszcie schyliła głowę i wbiła oczy w posadzkę. Tu jej uwagę przyciągnęły buty. Jedne błyszczące, wypastowane, inne zdarte, dziurawe, wykoślawione. Dziesiątki par butów – drepczących w miejscu, szurających po posadzce, odrywających się niecierpliwie od podłoża. Ksiądz coś mówił o wybaczaniu, a ona nie mogła się skupić.

Pierwsze ławki pod głównym ołtarzem okupowały dzieci z miejscowej szkoły podstawowej. Stłoczone, omotane w wełniane chusty czy – jak w przypadku chłopców – w baranie skóry przysłuchiwały się pilnie wypowiadanym przez kapłana słowom. Dziewczynki zajmowały jedną stronę kościoła, a chłopcy drugą.

Ściany i sklepienia świątyni pokrywały malowidła. Z sufitu spoglądały twarze aniołów i postaci z Biblii – jedne ściągnięte w gniewie, inne zadumane, a jeszcze inne wyrażające ekstazę. Niektóre sceny budziły grozę, a niektóre przywoływały spokój i jakąś niewypowiedzianą nostalgię. Zośka za każdym razem, kiedy tu trafiała, zadzierała w górę głowę i próbowała doszukać się czegoś nowego, wyłapać jakiś szczegół, którego wcześniej nie dostrzegała. Tym razem spuściła wzrok. Nie spoglądała też w stronę bocznej nawy. Wolała go dzisiaj nie spotkać. Wolała nie mierzyć się z ognistym spojrzeniem brązowoczarnych oczu. Dziś nie miała na to siły.

***

Siedziały w milczeniu w letniej kuchni przy drewnianym stole, nakrytym wytartą w kilku miejscach ceratą. Jadły rosół z metalowych misek łyżkami z aluminium. Tylko dźwięki metalu zakłócały ciszę, która zapadła w czterech ścianach ciasnego, obielonego wapnem pomieszczenia. Celina co jakiś czas spoglądała w stronę drzwi. Spodziewała się zobaczyć w nich męża. Już wiedziała, że nie pojawi się trzeźwy, bo narodziny cielęcia w sąsiedztwie okazały się wydarzeniem miesiąca. Plotki już do niej dotarły: że duże, że zdrowe, że od razu wstało… Cóż, kiedy jej ślubny od rana nie pojawił się w domu. W środku coś w niej krzyczało, choć na zewnątrz próbowała zachować spokój. Zastanawiała się, czy nie wybrać się do sąsiadów, nie urządzić awantury i nie wyciągnąć męża zza stołu. Rozsądek kazał jej zostać i milczeć.

– Smakuje ci, mamo? – przerwała jej rozważania starsza córka.

– Zimny prawie! – rzuciła Celina bez zastanowienia.

– Dopiero grzałam! – zaprotestowała Zosia, choć nieco za cicho, gubiąc pewność siebie. – Zaraz dojdą kartofle. Będą takie, jak lubisz – rzuciła nieśmiało, patrząc, jak rodzicielka wygarnia z miski ostatnią łyżkę zupy. Jej twarz była szara, ściągnięta tłumionym gniewem. Córka wiedziała, co jest powodem takiego zachowania. Nie chciała jednak zdradzać, że się czegokolwiek domyśla.

Wstała od stołu i rzuciła się do odcedzania ziemniaków. Na patelni dusiło się w cebuli mięso z kury, w misce stały ugotowane, doprawione octem i cukrem buraczki. Wyjęła z kredensu trzy talerze, ale wymowny wzrok matki sprawił, że odłożyła je na miejsce.

Jadzia właśnie skończyła rosół i wyciągnęła rękę z miską w kierunku siostry. Ona też wiedziała, co oznaczało to spojrzenie. Rodzicielka zabraniała bez specjalnej okazji używać płaskich i głębokich talerzy, poza tym zarówno pierwsze, jak i drugie danie z wrodzonej oszczędności nakazywała jadać w tym samym naczyniu.

Zosia nałożyła sporą porcję kartofli, polała ją tłuszczem, a na wierzch położyła ugotowaną szyję z kury. Podała naczynie matce, ta zaś zabrała się do jedzenia. Nabierała czubate łyżki z kopca, gryzła w zapamiętaniu mięso i ssała chrząstki. Jej broda lśniła od kapiącego tłuszczu, który raz po raz wycierała grzbietem dłoni.

Dziewczyna odwróciła skrzywioną twarz ku przeciwległej ścianie. Nie znosiła tego widoku, a jeszcze bardziej dźwięku. Powodował u niej odruch wymiotny.

Naraz ktoś chwycił za klamkę i drzwi otworzyły się z hukiem. Do kuchni wtoczył się ojciec. Na jego zaczerwienionej twarzy rozlał się niewinny, rozbrajający uśmiech.

– Jakk się macie, mooje gołąbeeczki? – rzucił beztrosko, przeciągając głoski.

Zatrzymał się przy piecu, skąd ulatywały zapachy z obiadu.

Stanisław był postawnym, słusznego wzrostu mężczyzną o pociągłej twarzy ze zgrabnym nosem i parą jasnych, szarobłękitnych oczu. Włosy miał w kolorze miedzi, poprzetykane na skroniach gęstymi pasmami siwizny i ułożone w wysoką falę nad prostym czołem. Brwi gęste i krzaczaste, kontur twarzy oznaczony lekkim zarostem. Ubrany był w drelichowe spodnie ściągnięte w pasie skórzanym paskiem, wytarte na kolanach i poplamione w kilku miejscach, dziurawy sweter robiony na drutach i pikowaną watówkę w kolorze stali.

Pochylił się nad odkrytą patelnią i zaczął wybierać kolejne porcje mięsa. Chwycił udko i przytknął zachłannie do ust. Pochylając się głęboko nad rozgrzaną płytą, chwiał się, a kawałki mięsa wylatywały mu z ust wprost na ubitą ziemię.

– Na wsi żreć ci nie dali? – warknęła matka, nie kryjąc wściekłości.

– Ależ dali – odparł ojciec, nie przerywając podjadania. – Ale takich dobroci nie mieli – dodał, pastwiąc się nad częściowo obgryzioną kością, która mu została w zatłuszczonej dłoni.

– Wynoś się stąd, ty łachudro! Wracaj tam, skądżeś przyszedł! – rzuciła rozsierdzona kobieta.

– Ależ Cela, tak nie można – jęknął bezradnie, uśmiechając się przy tym pełną buzią.

Tego było już za wiele. Matka zerwała się z krzesła, jednym susem dopadła męża i chwyciwszy go z całych sił za tył pikowanej kurtki, odciągnęła od pieca.

Dziewczyny przyglądały się tej scenie w zdumieniu. Drobna, niewysoka postać matki kontrastowała ze słuszną posturą ojca, jednak to ona miała w tej walce ogromną przewagę. Jej mąż skulił się i nie protestował, kiedy kopniakiem wypędziła go z izby.

– Ja ci dam, ty pijaku jeden! – zagrzmiała za nim, wznosząc triumfalnie zwiniętą w pięść dłoń. – Popamiętasz sobie! Odechce ci się picia w niedzielę od rana!

Zosia chciała pobiec za ojcem, zobaczyć, dokąd pójdzie, ale matka zagrodziła jej drogę.

– A ty gdzie? Ani mi się waż!

– Ja tylko chcę siusiu! – pisnęła w odpowiedzi, przebierając na potwierdzenie obiema nogami. – Zaraz wrócę i posprzątam.

Rodzicielka odsunęła się od drzwi. Spojrzała przez ramię, po czym usiadła przy stole i zabrała się do jedzenia resztek obiadu.

Późnym popołudniem Zośka wykradła z kuchni pajdę chleba ze smalcem, nabrała w metalowy garnek wody i pobiegła do stodoły. Matka odpoczywała w łóżku, słuchając z zainteresowaniem radiowej powieści „W Jezioranach”, nadawanej w niedzielę. Jadzia bawiła się szmacianą lalką, którą starsza siostra uszyła dla niej na jedenaste urodziny. Towarzyszyła jej ukochana kotka Fula. Zośka wykorzystała ten moment i przedostała się przez ciężkie wrota budynku, gdzie spodziewała się zastać ojca. Nie myliła się. Leżał w sąsieku na stercie ugniecionego siana i chrapał w najlepsze. Okryty był starą derką, którą wykorzystywali do chronienia ziemniaków przed mrozem. Usiadła obok, przyglądając się jego twarzy. Z podpartym przedramieniem policzkiem i ze strużką śliny biegnącej od ust wzdłuż brody wyglądał jak dziecko. Uśmiechał się przez sen, zupełnie jakby świat, w którym się teraz znajdował, dawał mu więcej radości niż ten prawdziwy.

Rozejrzała się po pomieszczeniu. Przez szerokie szpary wdzierały się do środka rozbełtane resztki dnia, okruchy światła rozbiegły się po ubitym klepisku i ruszyły w tan po drewnianych ścianach i trójkątnym suficie, pod którym na równolegle ułożonych belkach rzucono snopy oczyszczonej słomy. W powietrzu unosiła się woń suszonej trawy oraz aromat mięty i rumianku, powieszonych pod powałą wejścia do stodoły. Wszystko miało tu swoje miejsce – uprząż dla konia, drewniane cepy, liny skręcone z cienkich sznurów, drabiny, kosy, grabie, widły, sierpy i inne sprzęty. Czasem ciszę przerywał pisk myszy harcującej gdzieś w sąsieku pod stertą snopków zboża, czasem krótkie szczeknięcie psa Burka pilnującego gospodarstwa, a czasem tęgie mlaśnięcie Krasuli czy Czarnej, które tuż za ścianą, w oborze, wydojone trawiły w spokoju kilogramy siana spożyte w ciągu dnia.

– Tato! – Zosia zdecydowała się wreszcie obudzić ojca. – Przyniosłam ci jedzenie.

Mruknął tylko, więc szarpnęła ramieniem, by przywołać go do stanu trzeźwości.

Podniósł zdziwiony głowę i napotkał zatroskaną twarz swojej starszej córki.

– To ty, Zosieńka? Jak mnie tu znalazłaś?

– To nietrudne, gdzie miałbyś pójść? Przyniosłam ci coś do zjedzenia. Na pewno jesteś głodny, tato!

Zaśmiała się, widząc, jak się niezdarnie dźwiga i próbuje usiąść po turecku, łapiąc się jednocześnie za głowę. We włosach miał źdźbła trawy. Tył i bok watówki również był oblepiony sianem.

Spojrzał łakomie na wyciągniętą pajdę chleba posmarowaną stopionym tłuszczem ze skwarkami.

– Jesteś kochana – szepnął czule. – Zawsze wiesz, czego mi potrzeba… Nie to co matka. – Skrzywił się, jakby słowo, które wypowiedział, sprawiło mu ból.

– Kochasz ją, tato? – spytała nieśmiało.

Właściwie nie oczekiwała odpowiedzi, tak jej się wyrwało. Uznała nawet za niestosowne pytać ojca o takie rzeczy. Skarciła się w duchu.

– Nie wiem – odparł krótko. – Czasami wydaje mi się, że jej nie cierpię! – wyrzucił z siebie i ugryzł łapczywie pierwszy kęs. – Gdyby nie wy… – Urwał i zapatrzył się przez chwilę w niewidzialny punkt.

Nie wiedziała, co powiedzieć, więc przysunęła się bliżej i oparła na jego ramieniu. Objął ją ciasno i przygarnął czule do siebie.

– Ale ja ciebie kocham, tato.

– Ja ciebie też, Zosieńka. Najbardziej na świecie – dodał, a właściwie wyrzucił z siebie. – Jesteś wyjątkowa. Nawet nie wiesz jak bardzo.

– Tato… – zaczęła nieśmiało. – Jadzia wspomniała, że nie kupicie mi maszyny. Czy to prawda?

Mężczyzna zwiesił głowę, wcisnął ją w ramiona i jeszcze mocniej przycisnął córkę do siebie.

– Próbowałem jej wytłumaczyć, uwierz mi. Ma do mnie pretensje o gospodarkę. Kiedy dowiedziałem się, że jest do sprzedania, postanowiłem zrobić wszystko, aby ją nabyć. To ziemia po moich dziadach i pradziadach. Jednak matka tego nie rozumie, przywiązania do korzeni, sentymentu. Nic… – jęknął głucho. – Ale wiem, że ty to pojmiesz. Jesteś przecież mądrą, wrażliwą dziewczyną.

– Rozumiem, tato – odparła przez zaciśniętą krtań.

– Tak czy siak – żachnął się – toniemy teraz w długach. Nie musiałem kupować tej ziemi. Wciąż mi matka powtarza i ciosa kołki na głowie. Tam, na Wólce, mieliśmy o wiele lepiej. I dom był większy, i działka szersza. Ale uparłem się, sprzedałem nawet ładną parcelę w mieście i bryczkę. Zadłużyłem się u lichwiarza. To właśnie on zdziera z nas wszystko, co mamy. Matka pukała się w czoło, ale ja byłem taki pewny tego, co robię. Bałem się, nie czułem, że jestem na swoim. Koledzy wciąż powtarzali: „Stasiek, uciekaj stąd, znajdź sobie inne miejsce! Niemcy kiedyś wrócą i zabiorą ci wszystko!”. – Zamilkł na chwilę. – Więc znalazłem… Gospodarkę po dzielnym żołnierzu, moim pradziadku. Nie wiedziałem tylko, że ten Wacek Baryłka to taki gnój. A teraz wciąż kłopoty, więc musimy zacisnąć pasa. Może za rok… – dodał cicho, ale jakoś bez przekonania.

– Rozumiem – powtórzyła ledwie słyszalnym szeptem. Czuła, jak jej gardło zaciska żelazna obręcz rozczarowania. Z trudem przełknęła ślinę, z trudem wypowiedziała następne pytanie: – I co teraz, tato, ze mną będzie? Co ze szkołą? Co mi po tych dwóch latach zawodówki? Chciałabym uczyć się dalej, pójść do technikum. Moja nauczycielka powtarzała, że mam talent. – Urwała nagle. Uznała, że to, co myśli i czuje, nie ma teraz żadnego znaczenia.

Nastała długa cisza. Słyszała tylko lekki szelest wiatru, który zakradł się pomiędzy szpary w deskach i szeleścił w ciemnym pomieszczeniu.

– Wybacz, ale mama mówi, że nie możemy sobie pozwolić na zakup książek, zeszytów i ubrań dla ciebie. Załatwiliśmy ci pracę w sklepie. Będzie ci tam dobrze. Poza tym liczy się teraz każdy grosz, zrozum, Zosiu.

– W sklepie? – powtórzyła z niedowierzaniem. Nie cierpiała rachunków, a właściwie wszystkiego, co było związane z handlem.

– Kierowniczką tego sklepu jest moja dobra znajoma – dodał ojciec na pocieszenie i wepchnął w usta kolejny kęs chleba. – Będzie o ciebie dbała, już moja w tym głowa. Wszystkiego cię nauczy, nie martw się.

– Od kiedy? – rzuciła sucho.

– Od przyszłego miesiąca.

Dziewczyna przytaknęła szybkim ruchem głowy. Pieczenie w gardle nasilało się z każdą sekundą, oczy zaszły łzami, które szybko zaczęły spływać po policzkach. Dobrze, że w tym miejscu było całkiem ciemno. Ukradkiem otarła twarz przedramieniem.

– Chcesz pojechać ze mną jutro na targ do miasta? – zaproponował, kładąc z czułością spracowaną dłoń na jej ramieniu.

Wiedziała, że i jemu jest teraz ciężko.

– Tak, tato – odparła bez zastanowienia. – Bardzo chętnie.

– Tylko musimy wcześnie wstać. Tak przed trzecią. Dasz radę?

– Dam, tato… Tylko mnie obudź!

– To idź się położyć. Ja tu zostanę do jutra. Rano zaprzęgnę konia i załaduję towar.

– Na pewno nie chcesz wracać do domu? – zapytała. – Może już mamie przeszło…

– Nawet jeśli tak, wolę spać tutaj – powiedział stanowczo i pocałował ją w sam czubek głowy. Odsunął się lekko i pomógł jej wstać.

Otrzepała spódnicę z suchych traw, ucałowała go w policzek, po czym ruszyła w stronę uchylonych wrót. Dopiero kiedy znalazła się na podwórzu, wstrzymywane dotąd łkanie zamieniło się w jeden wielki, rozpaczliwy, bezradny szloch.

Tuż przed czwartą nad ranem wyjechali do miasta. Matka, która wstała, by pomóc się zapakować, nadal gderała i zrzędziła, ale obyło się bez większej awantury. Na koniec otworzyła bramę i machnęła ręką na pożegnanie. Zostawili za sobą niski, oszalowany deskami w kolorze ciemnego brązu rodzinny dom ze skromnym ogródkiem i wąskim pasem ziemi, ciągnącej się od szosy w dwie przeciwne strony.

Znaleźli się na wiejskiej drodze. Po jednej stronie stał rząd posępnych o tej porze zabudowań. W nabrzmiałej szarości otulającej okolicę widać było jedynie ich kontury z gdzieniegdzie jaśniejszymi otworami okien. To tam paliło się już oświetlenie, a domownicy przygotowywali się do kolejnego dnia pracy.

Wóz miał zawieszone na konnicach lampy naftowe, dygoczące wraz z rytmem poruszającego się pojazdu. Wątła smuga światła torowała im drogę, która od początku wydawała się jakaś senna i smętna. Zosia siedziała na zydlu tuż obok ojca. Kolana mieli nakryte derką, na głowach czapki uszatki. Siwa człapała noga za nogą, zostawiając za sobą wyżłobione ślady. Na deskach wozu leżały kartofle, główki kapusty, świeże mleko i twaróg.

Ojciec pogwizdywał od czasu do czasu, nucił coś pod nosem, niekiedy poganiał Siwą, tnąc batem powietrze i rzucając energiczne: „Wio, Siwa!”. Czas mijał powoli. Zosia oparła się o jego ramię i wsłuchując się w dźwięki towarzyszące podróży, zasnęła.

Ocknęła się dopiero, gdy poczuła, że wóz stanął w miejscu. Otworzyła oczy. Znajomy widok otrzeźwił ją niemal natychmiast. Ujrzała ogromny, oświetlony plac zastawiony powozami, tłum przekrzykujących się ludzi, rozstawione kramy, stoiska i zwierzęta. Z drewnianych słupów, na których zawieszono lampy, padało światło, tworząc jasne koła. To miejsce żyło pełnią życia, pulsowało niczym ogromny organizm. Stanisław stał już obok wozu i dyskutował zacięcie z kilkoma obcymi dla niej osobami. Czasem pochylał się między zakładki, rozlewał mleko do pojemników przyniesionych przez stałych klientów, czasem ważył ziemniaki, innym razem obierał dorodne głowy kapusty z liści albo ogromnym nożem w drewnianej oprawce rozłupywał je na dwie części. Ludzie cisnęli się do niego, odchodzili załadowani zakupami, a on z radości zacierał ręce. Siwa tymczasem rzucała niecierpliwie łbem, trzęsła grzywą, parskała, uderzała kopytami o ubitą ziemię. Ojciec nakrył jej grzbiet derką, aby rozgrzana podróżą zbyt szybko się nie wychłodziła.

– Zosia! – rzucił w pewnej chwili. – Pomóż mi!

Posłusznie ześlizgnęła się z wozu, a gdy znalazła się u jego boku, zaczęła ważyć zrobiony przez matkę twaróg. Metalowa waga miała dwie szale, na jednej kładła twaróg, na drugiej odważniki. Mimo kiepskiej widoczności udało jej się ważyć prawidłowo – dwa języczki wagi stykały się ze sobą. Ojciec co jakiś czas zerkał przez ramię, by sprawdzić, czy się nie pomyliła. Ser rozszedł się bardzo szybko i wkrótce okazało się, że nie ma co robić.

– Przejdź się po rynku – rzucił w pewniej chwili tata. – Może znajdziesz coś niedrogiego dla siostry i dla matki? Mieliśmy dziś dobry utarg. Zostało już tylko parę główek kapusty. Może zrobię Celi przyjemność? – dodał w zamyśleniu i przyłożył do ust skręconego z bibuły papierosa. – Tylko matce ani słowa! – rzucił, widząc, że córka zdziwiona uniosła brwi. – Wacek Święcicki mnie poczęstował, ten od kożuchów… Zawsze przynosi mi kilka sztuk w zamian za słoik śmietany. Ale gdyby Celka o tym wiedziała, ukręciłaby mi głowę! – Zaśmiał się szeroko, parodiując jej ruchy. Przewrócił oczami, skrzywił usta i wywinął wargi na zewnątrz, ukazując w uśmiechu nierówne, pokryte żółtawym nalotem zęby.

– Nic nie powiem, będę milczała jak grób! – odparła stanowczo. – Tymczasem przejdę się po targu. Jadźce przydałaby się nowe rajtuzy, a mama marzyła kiedyś o nowej chustce.

Ruszyła do przodu pomiędzy furmanki zaprzężone w parskające na przemian i buchające białą parą z pyska konie. Noc rozpraszała się z minuty na minutę, dzień zaczynał królować na placu i odsłaniał po kolei prowizoryczne budy zaciągnięte derkami, stoły zastawione towarem, pochylone tu i tam sylwetki, wąskie aleje z płynącą falą ludzi, unoszący się w powietrzu kurz. Dwie tęgie baby w kraciastych chustkach na głowie kłóciły się zażarcie, lżąc siebie, ile wlazło. Słychać było przekleństwa, fruwały nad głowami zaciśnięte pięści. Zosia wyminęła je w milczeniu, szukając wzrokiem znajomej handlarki. Wreszcie ją dostrzegła – siedziała na drewnianym, krzywym stołku, otoczona wianuszkiem kobiet z różnymi towarami rozłożonymi na gazetach. Ta, która ją interesowała, miała na przedramieniu zawieszone kupony tkanin. Serce jej załomotało z wrażenia.

Jest! – krzyknęła w myślach. Jest!

Tak długo marzyła o tej tkaninie. W wyobraźni już widziała sukienkę, którą chciała uszyć – odciętą w pasie, z rozkloszowanym dołem, z bufiastymi rękawkami. Już czuła siebie kroczącą do kościoła albo na zabawę, już widziała te spojrzenia pełne podziwu i zazdrości.

– Za ile pani sprzeda ten kupon? – spytała, wskazując palcem zielony materiał pokryty czerwonymi różami.

– A ty, dziecko, masz pieniądze? – spytała handlarka, przyglądając jej się z powątpiewaniem.

– Ja nie mam, ale tata ma – odparła, patrząc błagalnie w jej pociętą poprzecznymi bruzdami twarz.

Czarne oczy spojrzały na nią życzliwie i z zainteresowaniem.

– Podoba ci się? – zapytała starsza kobieta, zachęcając ją zamaszystym ruchem ręki, na którym łąka z kwiatów zamigotała uwodzicielsko.

Zosia poczuła, że na jej policzkach wykwitają rumieńce podobne do tych róż, i przytaknęła, kiwając energicznie głową.

– A co chcesz z tego uszyć?

– Sukienkę! – odparła dziewczyna bez zastanowienia. – Taką rozkloszowaną u dołu, z paskiem, z marszczonymi rękawkami… Marzyłam o niej całe życie! – zawołała, nie panując nad emocjami, po czym zalała się kolejną falą soczystej czerwieni.

Kobieta uśmiechnęła się, rozbawiona jej entuzjazmem.

– Może jednak dobijemy targu. Zaproponuj coś w zamian – powiedziała wolno, nie spuszczając z niej wzroku.

– To może kapusta?! – wykrzyknęła Zosia pod wpływem emocji. – Zostało nam jeszcze kilka główek! Są naprawdę dorodne i świeże. Wczoraj sama je ścinałam!

– No dobrze, to przynieś tę kapustę… Zobaczymy, co da się zrobić. – Staruszka zaśmiała się, patrząc na chudą, średniego wzrostu dziewczynę odzianą w nędzne łachmany.

– Dobrze! – odparła, zrywając się z miejsca. Bała się, że kobieta może w każdej chwili zmienić zdanie.

Już zamierzała biec w stronę miejsca, gdzie ulokował się ojciec, gdy przypomniała sobie o drobiazgach dla siostry i matki. Zwolniła kroku. Wkrótce dostrzegła to, czego szukała – kolorową chustę z frędzlami pokrytą zagonem czerwonych maków. Była przekonana, że mama będzie zachwycona. Obok jakaś tęga kobieta okutana w parciane szmaty miała palce oplecione koralami, a na jej szarej, watowanej kurtce błyszczały broszki w kształcie motyli. Szkarłatne, błękitne, amarantowe – ścigały się kolorami, krzycząc z daleka: weź mnie! dotknij mnie! pokochaj!

Wiedziała, że to będzie idealny upominek dla siostry – zawsze o takiej marzyła. Wprawdzie rajtuzy przydałyby się bardziej, ale jak można było zrezygnować z tak pięknej broszki? Z tymi wiadomościami pobiegła do ojca.

***

Niecałą godzinę później wracali wolno drogą wijącą się w stronę domu. Zostawili za sobą szare, betonowe miasto, które rozbudzone zaczynało już zgrzytać toczącymi się po torach tramwajami. Przystanki zatłoczyły się, a ulice wypełnił gwar. Promienie słońca pełzały po wybrukowanej jezdni i odbijały się od licznych kałuż.

– Zajedziemy do Tereski – przerwał milczenie ojciec. – Zawieziemy jej kapustę. Została jeszcze jedna główka. Odłożyłem specjalnie dla niej.

Zaspana córka podniosła głowę znad jego ramienia. Wóz trząsł się, dygotał, gdy wpadał w dziury w drodze, Siwa uderzała podkutymi kopytami w wyłożone kocimi łbami ulice, echo niosło się w dal.

– Dobrze, tatusiu – odparła.

W środku mimo zmęczenia szalała ze szczęścia. Tata kupił jej wymarzony kupon materiału, swojej żonie nie pożałował na chustkę, a dla Jadzi wytargował broszkę w kształcie motyla. Już dawno nikt nie sprawił jej tyle radości. Poza tym siostra mamy – ciocia Teresa była dla niej bardzo dobra. Z zadowoleniem zeskoczyła z wozu tuż przed jej skromnym obejściem.

Zatrzymali się przed niewielkim budynkiem z drewna w kolorze ciemnego brązu z dobudowanym gankiem od wewnętrznej strony podwórka. Odkąd pamiętała, pomieszczenie to tonęło w papierach i kawałkach drewienek, które ciotka skrzętnie zbierała, później zaś wykorzystywała do podpałki w piecu.

Ojciec odpiął postronek od orczyka. Siwa parsknęła na ten widok, potrząsnęła łbem i zamiotła ogonem, domagając się wody.

– Zaraz ci przyniosę! – rzucił w kierunku konia, po czym sięgnął między zakładki i wyciągnął z wnętrza wozu dorodną głowę kapusty.

Furtka zamknięta była jedynie na niewielki skobel, który odskoczył po naciśnięciu. Weszli na spore podwórko otoczone z każdej strony płotem z drewnianych sztachet, z wciśniętymi na nich na sztorc glinianymi garnkami. Powitało ich stado gdaczących kur i strzegącego pilnie gromadki, nastroszonego niespodziewanym pojawieniem się obcych koguta. Pod budą było pusto. Niedawno zdechł ukochany pies ciotki i póki co nie zamierzała zastąpić go innym. Stach podszedł do studni z boku chałupy, odkręcił wał i wiadro na łańcuchu z łoskotem spuściło się w dół. Klapnęło w wodę, ta zabulgotała, po czym naczynie pofrunęło w górę. Ojciec chwycił za uchwyt i przelał wodę do drugiego pojemnika. Następnie wrócił do klaczy, która potrząsając radośnie łbem, zanurzyła pysk w wiadrze.

Stachu pogładził ją z czułością między uszami, szepnął coś, nachylając się, a widząc, że się uspokoiła, wrócił na podwórze.

Ciotka siedziała w kuchni nad miską kartofli do obrania. Ubrana była w ciemny fartuch zapinany z przodu, pod który wdziała gruby sweter i spodnie. Twarz miała czerstwą, bladą, z zapadniętymi oczami, wystającym podbródkiem i zwisami na kościach szczękowych. Była dużo wyższa od matki, postawna, nieco do niej podobna z wyglądu, choć charakterem różniły się o sto osiemdziesiąt stopni. Celina Martin była nastawiona zawzięcie na pracę, zimna, oszczędna w okazywaniu uczuć, nerwowa i apodyktyczna. W odróżnieniu od starszej siostry, którą charakteryzował wewnętrzny spokój i opanowanie. Ciotka nigdzie się nie spieszyła, nie okazywała zdenerwowania i uśmiechała się częściej niż młodsza siostra.

– Witaj, Teresa! – odezwał się ojciec, zdejmując w progu czapkę. Filcowe, długie do kolan buty zostawił wcześniej przed wejściem.

Pochylił się, by poprawić onuce, które rozsupłały mu się podczas ściągania obuwia. Już od drzwi powitało ich przyjemne ciepło wydobywające się z pieca w rogu chałupy. Nic tutaj nie miało swojego miejsca. Stół zastawiony był zużytymi kubkami, brudnymi talerzami, na kredensie leżała sterta gazet i zużytych opakowań po produktach, sukcesywnie i skrzętnie odkładanych przez mieszkankę tego domu. Pomieszczenie było mało nasłonecznione, w oknie wisiała gęsta, poszarzała firanka, a parapet zastawiono zbędnymi przedmiotami. Ściany w jasnych beżach krył brązowy wzór wałka składający się z licznych motywów kwiatowych. Podłoga z desek, pomalowana olejną farbą, odpowiadała echem po każdym stąpnięciu. Na cały dom składały się zaledwie trzy pomieszczenia, w tym kuchnia, w której toczyło się życie przez cały rok, pokój nieogrzewany zimą i ganek przyklejony do budynku. Pomieszczenie kuchenne dzielił częściowo parawan z zasłonki. To za tym przepierzeniem stało wiadro na pomyje, wykorzystywane również jako toaleta, ocynkowana wanna do kąpieli i przybory do mycia. Oprócz tego mnóstwo innych drobiazgów, takich jak puste słoiki po przetworach, pudła, krzesła, miotła do zamiatania i szufelka.

– Co za niespodzianka! – Twarz ciotki rozjaśniła się na widok gości. – Witajcie, moi drodzy!

Zerwała się z krzesła i ruszyła w stronę szamotówki, gdzie na rozgrzanej płycie stał czajnik z zaparzoną herbatą.

– Przywiozłem ci kapustę. Taką, jaką chciałaś… – zaczął ojciec niepewnie, wręczając jej ten niecodzienny prezent.

Zośka spoglądała na nich z boku i zastanawiała się nad prawdziwą przyczyną tej wizyty. Wydawało jej się, że siostry specjalnie nie przepadały za sobą. Owszem, czasem się odwiedzały, ale były to rzadkie, krótkie wizyty pozbawione emocjonalnej otoczki. Mąż Tereski zmarł wiele lat temu i pozostawił jej córkę z pierwszego małżeństwa, która za macochą szczególnie nie przepadała. Jakiś czas temu wyszła za mąż za gospodarza z sąsiedniej wsi i do drugiej żony swojego ojca zaglądała coraz rzadziej. Nie obchodziło ją specjalnie, że choruje, niedomaga, że czasem potrzebuje opieki czy zwyczajnie ludzkiego towarzystwa.

– Jak poszło na targu? Sprzedałeś wszystko?

– Nieźle! – Stach cmoknął, spoglądając łapczywie na garnek z dochodzącym kapuśniakiem.

– Pewnie głodni? – zagadnęła, złapawszy kątem oka to spojrzenie.

– Ano… trochę – bąknął w odpowiedzi.

Chwilę później usiedli we troje przy niewielkim stole, który ciocia zdążyła trochę uporządkować. Zgarnęła kubki, brudne talerze i włożyła je do miednicy stojącej obok na szafce. Następnie podała trzy szklanki herbaty i zerknąwszy w stronę pieca, rzuciła swobodnie:

– Jeszcze moment, zaraz będzie zupa. Zosia, idź do pokoju, tam w szafie w dolnej szufladzie są ścierki! Przynieś jedną!

– Dobrze, ciociu! – odparła nastolatka i skierowała kroki we wskazanym kierunku.

Wchodząc do drugiego pomieszczenia, poczuła falę zimnego powietrza. Dreszcze przebiegły jej po plecach, ale zaraz opanowała ten odruch i rozejrzała się po pokoju. Dostrzegła pod ścianą drewniane, równo zaścielone łóżko, na którym leżały jedna na drugiej wypchane pierzem poduchy obleczone w haftowane poszewki, dwudrzwiową szafę po drugiej stronie, skrzynię z malowanym w kwiaty wiekiem, obrazy Świętej Rodziny, ślubny portret, komodę i… coś jeszcze. Serce jej zadrżało na ten widok.

Tuż za szafą w samym rogu przy kominie, zastawiony stertą kartonów i słoików z przetworami, stał żeliwny stół z drewnianym blatem. Coś ją w tej chwili tknęło. Jakieś przeczucie, że to jest właśnie to, czego szuka. Podeszła bliżej, odstawiając kartony i usuwając z blatu sterty śmieci. Miała przed oczami drewniany prostokąt wysunięty ponad powierzchnię stołu. Podniosła lekko pokrywę. W środku zauważyła leżącą na boku główkę maszyny. Czarną, pozbawioną blasku, bo pokrytą warstwą grubego kurzu. Niemożliwe! Dlaczego wcześniej jej nie zauważyła? Podniosła ją nieśmiało, pogładziła z czułością, zostawiając na smukłym grzbiecie błyszczące otarcia. Spojrzała niżej i dostrzegła liczne szufladki w stole, a w nich szpulki, igły, nici i nożyczki.

– Gdybyś ty była moja… ile byśmy razem stworzyły… – szepnęła, dotykając uchem zimnej stali i nasłuchując dźwięków wypływających ze środka. Miała wrażenie, że coś tam stuka cicho, pulsuje niczym bijące ludzkie serce. – Wiem, że mnie słyszysz… Wiem, że mnie rozumiesz… Ty jedna wiesz, co to pragnienie i tęsknota… Stoisz tutaj sama, zapomniana przez wszystkich. Na pewno jest ci źle. Przecież nie po to zostałaś stworzona…

Jakiś ból ściskał ją w okolicach krtani, kiedy wkładała maszynę do ciemnej szuflady i zostawiała znów samą w ciemności i zapomnieniu. Jeszcze raz drżącymi palcami przesunęła po obudowie, ustawiła kartony tak, jak stały, sięgnęła do szafy po ścierkę i wyszła z pomieszczenia.

Jej wzrok trafił na dwoje ludzi, którzy przez krótki moment trzymali się za ręce. Widziała, że ojciec gładził spracowaną dłoń swojej szwagierki, zaglądając przy tym w zmęczoną twarz. Drgnęli na jej widok, wyprostowali się jak na komendę i kontynuowali zwykłą, towarzyską rozmowę.

– Ciociu, nie mówiłaś nigdy, że masz maszynę do szycia. Szyjesz na niej?

Teresa spojrzała zmieszanym wzrokiem, nie rozumiejąc pytania.

– A pytałaś kiedykolwiek? Myślałam, że już ją widziałaś setki razy. – Prychnęła rozbawiona. – To maszyna świętej pamięci pierwszej żony mojego Antka. Podobno kobiecina umiała pięknie szyć, ale po jej śmierci nikt z niej nie korzysta… Ja też nie, nie umiem. Czemu pytasz? – Uniosła zdziwione, roziskrzone oczy, nieosłonięte tym razem okularami.

– Tatuś kupił mi materiał na targu, chciałam sobie uszyć sukienkę… Uszyłabym też sukienkę dla Jadzi, bo te, co ma, są za ciasne. I dla ciebie, ciociu, też!

– Byłoby cudownie – odparła Teresa, ale zaraz zmarkotniała. Opuściła głowę i popatrzyła bezradnie w fałdy zrulowanego na kolanach fartucha. – Dałabym ci ją, dziecko, ale nie mogę. Ta maszyna należy do Kaśki. Jako córka może w każdej chwili się o nią upomnieć, choć sama też nie umie szyć.

– Ciociu – podjęła szybko Zosia – ale ja nie w tym sensie, źle mnie zrozumiałaś! Nie chcę, abyś mi ją dawała, tylko abym mogła podjechać od czasu do czasu i coś uszyć.

– No pewnie, dziecko! – wykrzyknęła uradowana z ulgą w głosie. – Zawsze, kiedy tylko chcesz!

– To cudownie, ciociu! To cudownie! – Zerwała się z krzesła i objęła kobietę radośnie podniecona. – Jesteś kochana!

– Przyjeżdżaj, kiedy tylko będziesz chciała. Stachu może cię podwieźć, prawda?

Ojciec przytaknął w milczeniu, przypatrując się tej prostej kobiecie o wielkim sercu w dziwny sposób. Potem wszyscy wstali, pożegnali się, a Zosia znów kątem oka zauważyła, że ciotka wsunęła ojcu do kieszeni jakiś zwitek. Nic z tego nie rozumiała. Wzruszyła tylko ramionami i podreptała posłusznie w stronę bramy.

Pragnienie

Była sobie kiedyś maszyna do szycia. Stała w kącie zakurzona, zapomniana przez wszystkich. Czuła się samotna i nikomu niepotrzebna. Bardzo pragnęła, żeby pojawił się ktoś, kto ją polubi i ujarzmi, kto wykorzysta jej moc, by wspólnie stworzyć coś wielkiego.

Była sobie dziewczyna, która pragnęła tworzyć. Chciała ze zwykłej materii tworzyć sztukę. W tej potrzebie czuła się osamotniona. Nikt nie rozumiał jej pragnienia, dopóki pewnego dnia nie pojawiła się na jej drodze maszyna do szycia.

***

– Nie masz na co pieniędzy wydawać! – warknęła matka, patrząc z pogardą na rozłożoną chustę w rękach ojca.

– Będzie ci w niej do twarzy, tylko popatrz! – rzucił nieśmiało. Podszedł do niej i spróbował zarzucić kolorową tkaninę na ramiona.

Wzdrygnęła się i zrobiła krok w tył. Jej twarz skrzywiła się w grymasie złości.

– Nie chcę! Oddaj to! Nie potrzebuję takich ozdób! Nie jestem żadną wywłoką, nie potrzebuję się stroić!

– Wywłoką? – wymamrotał ojciec bezradnie. – Też mi coś!

Zosia popatrzyła na ojca. Zrezygnowany stał z opuszczonymi wzdłuż tułowia rękami.

– Chciałem ci tylko sprawić przyjemność… Tak ciężko pracujesz, zasługujesz na więcej, Celka. A ja przecież nie mogę ci dać więcej, choćbym bardzo chciał.

– Tak? – burknęła, oskarżycielsko obejmując zimnym wzrokiem jego skurczoną sylwetkę. – A jak kupowałeś to cholerne gospodarstwo, jak zaciągałeś długi na zakup, zastanawiałeś się, czy sprawisz mi tym przyjemność? Jutro przyjeżdża Baryła po pieniądze. Masz? Czy już wszystko rozwaliłeś? A może jeszcze kupiłeś coś, o czym nie wiem? Jednej ze swoich kochanic?

– Nie wiem, o czym do mnie mówisz – powiedział ściśniętym goryczą głosem. – Ale jeśli ci chodzi o pieniądze na ratę, to mam – odparł, próbując nadać odpowiedzi obojętny ton. Wsunął rękę do kieszeni, pogrzebał w niej chwilę i wyciągnął zwitek banknotów. – Pomyślałem i o tym…

Jadzia przyglądała się tej scenie z otwartą buzią, przytulając się do siostry z całych sił. W ręku ściskała broszkę w kształcie motyla, którą tata zdążył jej wcześniej podarować. Na szczęście matka tego nie widziała. Ale co dalej? Przecież i tak kiedyś zobaczy…

Będę ją zakładać tylko wtedy, kiedy ona nie będzie mogła widzieć – pomyślała, pocieszając się w duchu. Ale to i tak bez sensu.

Tymczasem Celka podeszła do męża i wyrwała mu z ręki banknoty. Z jej twarzy nie schodziła pogarda wymieszana ze złością i irytacją. Przeliczyła skrupulatnie pieniądze, śliniąc przy tym brudne palce, i schowała bez słowa do kieszeni pod fartuch, po czym wyszła do drugiej izby. Zostali sami. Ojciec najpierw westchnął ciężko, a potem kucnął przy nich, otworzył szeroko ramiona i objął z czułością.

– Nie przejmujcie się matką. Nie jest taka zła, jak wam się wydaje…

– Skąd wiesz, tato, co nam się wydaje? – szepnęła starsza córka drżącymi wargami. – Czasem zastanawiam się, po co Bóg stworzył kobietę. Nie chciałabym być taką kobietą jak moja matka.

– Nie będziesz! – odparł ojciec. – Przecież wrodziłaś się we mnie. – Zaśmiał się, ale jakoś głucho i pusto. – To co, moje panny? Pójdziemy teraz do stodoły i naszykujemy kapustę do cięcia. Pożyczę hebel od Zębatego, obierzemy główki, Zosia umyje nogi i będzie ugniatać.

– O tak! – wykrzyknęła z entuzjazmem. Ugniatanie kapusty w beczce zaliczała do przyjemnych robót, wykonywanych tylko jesienią.

– Ja też chcę! – zawtórowała Jadzia. – Dlaczego Zosia może, a ja nie?

– Bo jesteś za lekka – odparł spokojnie Stachu i pocałował córkę w czubek głowy. – Ale będziesz mogła sypać sól i listki laurowe. To też fajna zabawa – próbował udobruchać Jadzię.

– To już nie to samo, ale niech będzie. Najpierw schowam broszkę, aby mama jej nie zauważyła – szepnęła konspiracyjnym tonem, rozglądając się po kuchni.

– Masz rację, lepiej ją schowaj. Niech to będzie nasza tajemnica. Tylko twoja, moja i Zosi.

– A co z moim materiałem? – spytała starsza córka, czytając w myślach ojca.

– Nie przejmuj się, powiemy, że dostałaś od Tereski. Nie odezwie się ani słowem. Wiesz, że matka nie przepada za swoją siostrą.

– Domyśliłam się, tato. Tylko nie wiem dlaczego.

– Kiedyś ci o tym opowiem. – Ojciec mrugnął do niej porozumiewawczo, wstał i skierował się do wyjścia. – Ubierzcie się ciepło! – rzucił przez ramię, zanim przekroczył próg chałupy.

***

Moja Przyjaciółko!

I znów jesień, dni coraz krótsze i smutniejsze. Stoję w oknie i patrzę na pustą ulicę. Serce gdzieś się rwie, że ach! Sama rozumiesz, jak to jest. Ale życie jest życiem. Dokąd iść i po co?

Czy wiesz, że w ostatnim miesiącu były w naszej wiosce aż trzy pogrzeby i jeden ślub? Zacznę od tych przyjemniejszych chwil. Otóż… za mąż wyszła siostra mojej koleżanki Ewy. Tak ślicznie wyglądała! Siostra oczywiście. Cała w bieli, kwiatach na głowie! A jej mąż to takie chuchro, choć wpatrzony w nią jak w obraz. Wesele było jak się patrzy, muzyka grała, że hej! Dziewczyny pozdzierały buty w tańcu, a chłopaki kleiły się od potu. Dużo jedzenia i wódki. Ale najpiękniejszy był ranek następnego dnia. Wtedy jeden z muzyków wyszedł przed dom, stanął na schodkach i zagrał na skrzypcach: „Kiedy ranne wstają zorze, Tobie ziemia, Tobie Boże…”. Mówię Ci, zupełnie jakby cały świat wstrzymał oddech! Muzyka płynęła, płynęła, a ludziska wylegli na podwórka (akurat był czas dojenia) i nasłuchiwali w jakiejś modlitewnej zadumie. A lekki wiatr wiał i niósł tę rwącą serce pieśń daleko, hen! Aż za łąki, pola, rzekę, połacie lasów… Jakie to było piękne, ech! Gdyby tak ktoś zagrał kiedyś na moim weselu! Ale o czym ja mówię…

A wracając do mojej koleżanki Ewy, to martwi się, że młodzi na gospodarce zostają i w chałupie zrobi się jeszcze ciaśniej. No i może dla niej zabraknie miejsca… kto to wie.

Zmarł stary Gawryś. Pamiętasz? Ten sam, co w konkury do Maryśki przychodził, jak urodziła to nieślubne dziecko. Ludzie ją palcami wytykali, a tymczasem Franciszek Gawryś mimo swoich osiemdziesięciu wiosen chciał sobie jeszcze młodą dziewczynę poużywać. Nie przeszkadzało mu, że bękarta ma. Przychodził i przychodził, ale za każdym razem Maryśka mu kosza dawała. Wolała być wytykana, niż wydać się za starego dziada. Przyjeżdżał do niej rowerem i obiecywał cuda i wianki. Aż poślizgnął się na zamarzniętej drodze, przewrócił i złamał biodro. Nie chciało się goić, a tym bardziej zrosnąć, więc jakaś gangrena się wdała. Cierpiał stary Franciszek, oj, cierpiał. Nawet Maria mu współczuła i od czasu do czasu szła, aby mu podać kubek wody. Aż zmarło się biedakowi i był pogrzeb. Świeć, Panie, nad jego utrapioną duszą.

Na szczęście Maryśką zainteresował się chłop z sąsiedniej wsi. Wdowiec, ale niestary i bezdzietny. I Mani ten amant nie jest obojętny. Może jej los się odmieni, kto wie?

Wyobraź sobie, że do studni wpadł syn sąsiadów. Nie miał jeszcze trzydziestki, ale zamiast kobiet, wolał gorzałkę. Wrócił w nocy zalany w sztok i widocznie zgłodniał, bo chciał ze studni wyciągnąć kaszankę, którą kilka dni wcześniej uwiesił na sznurku. Przechylił się i wpadł. Znaleźli go rano, bo jego pies wył jak oszalały.

A teraz ta najgorsza historia. Pamiętasz Wandę? Tę, co w fabryce w Pabianicach na tkalni pracowała? Czasem przynosiła mi kawałki materiałów, z których mogłam szyć różne cudeńka. To powłoczkę na poduszkę, to fartuszek czy spódnicę. Nie były to duże kawałki, ale zawsze coś udało się z tego zrobić. I wyobraź sobie, że Wanda zakochała się na zabój w kierowniku zmiany. Straciła głowę dla tego oszusta, co żonę miał i kłamał, że sam jest. A kiedy w ciążę zaszła, to okazało się, że on żonaty. Nie chciał słyszeć o dziecku, więc biedna dziewczyna popadła w rozpacz. Najpierw chciała pójść do szpitala i usunąć, ale wystraszyła się, że wszyscy się dowiedzą, na języki wezmą i żyć nie dadzą. Więc zaczęła sama majstrować, skakała ze stołu, robiła gorące kąpiele, ale to nic nie dało. Jakaś głupia baba doradziła jej, żeby użyła drutu. To straszne! I wiesz, jak to się zakończyło? Wdało się zakażenie i ona wraz z dzieckiem do piachu poszli. Co za tragedia! Gdybyś widziała jej lamentującą matkę nad grobem, serce by Ci pękło. Nie daj Boże nikomu takiej krzywdy, takiego cierpienia. Taka śliczna była ta Wanda, i taka dobra. Nikomu nie powiedziała o swoich kłopotach poza tą jedną głupią babą. Bała się, że ludzie ją zjedzą, bała się wstydu i upokorzenia. Jaka głupia! Maryśka też miała bękarta, i co? Znalazła chłopa jak trzeba. Trochę pocierpiała, ale wszystko jest na dobrej drodze. Aż żal serce ściska.

Nie chce mi się patrzeć na to, co się tutaj dzieje. Ludzie bywają tacy okrutni, nie próbują zrozumieć jeden drugiego. Łatwiej kogoś oceniać, krytykować, choć samemu ma się brud za paznokciami. Musi dopaść kogoś nieszczęście, by coś zrozumieli lub wybaczyli drugiemu. Ale i to nie zawsze. Nawet nie wiesz, ile krzywdy może wyrządzić taka krytyka. Biedna Wanda…

Czasem pójdę sobie na jej grób, popłaczę cicho i wyrzucę jej to i owo. A potem wracam do domu jeszcze bardziej przygnębiona i załamana.

Starzy tylko patrzą, aby mi chłopa znaleźć i pozbyć się darmozjada z domu. Tak mówią. Że robić mi się nie chce, że o głupotach myślę, a nie o poważnych sprawach. Tak mało o mnie wiedzą, choć znają mnie całe życie. Ty znasz mnie lepiej, choć znałyśmy się tylko przez dwa lata zawodówki.

Tęsknię, Zosiu, za Tobą. Odpisz jak najprędzej.

Iwona