Dama w kapeluszu - Anna Stryjewska - ebook
NOWOŚĆ

Dama w kapeluszu ebook

Anna Stryjewska

4,5

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Poruszająca opowieść o przyjaźni między podziałami, miłości i dążeniu do realizacji marzeń…

Młodziutka Apolonia, chcąc uniknąć kolejnych, brutalnych ataków ojczyma, za namową zrozpaczonej matki opuszcza rodzinną wieś pod Rzgowem i przyjeżdża do Łodzi. Licząc na schronienie u ciotki, starszej siostry mamy –  gorzko się rozczarowuje. Wynajmuje więc pokój na Wschodniej, zaludnionej w większej części przez biedne społeczeństwo żydowskie, który dzieli z Helką – dziewczyną lekkich obyczajów, Frankiem – pucybutem, Mańką, praczką, a także panem Władkiem, zajmującym się ostrzeniem noży.

Po kilku tygodniach poszukiwań udaje jej się znaleźć zatrudnienie w pracowni kapeluszy przy Piotrkowskiej, do której schodzą się największe elegantki miasta. Tymczasem na horyzoncie zaczyna pojawiać się widmo wojny…

Anna Stryjewska zabiera nas w podróż po Łodzi dwudziestolecia międzywojennego, w rytm znanych szlagierów wyśpiewanych przez kapele podwórkowe, Hankę Ordonównę i Eugeniusza Bodo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (35 ocen)
22
9
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

Dama w kapeluszu" Anna Stryjewska / recenzja premierowa Witam was moi kochani w wyjątkowym dla mnie, wielbicielki dobrej książki, jak i z pewnością również dla szerokiego grona pozostałych czytelników dniu. A ten dzień bez wątpienia czyni wyjątkowym dzisiejsza uroczysta premiera najnowszej książki Anny Stryjewskiej „Dama w kapeluszu”, którą świętujemy wspólnie z autorką oraz wydawnictwem Skarpa Warszawska, które wspaniale zaopiekowało się najmłodszym literackim dzieckiem Ani. Nie da się zaprzeczyć, że dzień premiery jest najlepszym momentem, aby opowiedzieć wam nieco więcej o historii, którą skrywają karty powieści, co też z wielką radością i przyjemnością uczynię. Posłuchajcie zatem. Tym razem akcja powieści osadzona została w dwudziestoleciu międzywojennym i w przeważającej części dzieje się w Łodzi, która jak wiemy, jest bardzo bliska sercu Ani. Zanim jednak przeniesiemy się do tego miasta, najpierw rozpoczynając lekturę książki, trafiamy do niewielkiej wioski pod Rzgowem, gdzie w...
10
do_przeczyt_Ania

Dobrze spędzony czas

Młodziutka Pola w rodzinnym domu, spotyka się z przemocą i alkoholizmem. Po próbie gwałtu, zostaje pognana przez matkę, która ratuje jej cnotę. Rodzicielka wysyła ją do siostry, która ma jej dać schronienie i bezpieczeństwo. Niestety, nie jest tak kolorowo. Apolonia musi zakasać rękawy, poszukać mieszkania i pracy. Nie może się poddać. Skromne mieszkanie i praca w kapeluszarni, są dla niej zbawieniem i cudem, którego potrzebowała. Nie bardzo w nią wierzyli, a jednak… młoda, pracowita i bardzo skromna dziewczyna, wykonuje wszystko co jej każą. Wzbudza zaufanie i zyskuję sympatię. Ma jednak pewien plan.. w tajemnicy tworzy z resztek materiałów kapelusz, który pchnie ją na wyższy poziom. Pola i bohaterzy tej książki, to wspaniale postacie, które mają różne charaktery, każdy z nich ma własną historię i swoje marzenia. To przypadkowa przyjaźń, która złączy różne światy i pokaże jaką siłę ma zaufanie i jak przetrwać trudy życia codziennego. Apolonia, to sympatyczna urocza i bardzo skrom...
00
bookczystakartka

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca opowieść. Polecam
00
stanislawa1960

Nie oderwiesz się od lektury

Jak dla mnie, to książka "Dama w kapeluszu" jest ciekawa i wciągająca do czytania historia z miejscowości w której mieszkam. Trochę przybliżyła mi opowieść o "Ślepym Maksie"jak i trochę historii ku przypomnieniu.
00
Gutkoool

Dobrze spędzony czas

Ale to była dobra lektura! Polę polubiłam od pierwszych stron. Jej odwaga- choć nie bez strachu i żalu, siła - choć nie bez chwil słabości i walka o lepszą przyszłość złapały mnie za czytelnicze serce. Ta historia jest właśnie o tym, a także o dobroci i życzliwości, która może wiele zdziałać, choć nie wszystkim się spodoba. Wszyscy bohaterowie mają swoje charaktery, które nie są mdłe, ale wyraziste. Są życiowi, nieraz do bólu, a ich życie nie jest usłane różami. Spotykają się z różnymi trudnościami, które jeszcze bardziej pozwalają wejść czytelnikowi w tę historię. Polecam serdecznie, bo to kawałek dobrej i wartej poznania literatury.
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce© Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Anna Stry­jew­ska, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-03-2
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Więc ko­cham twą „urodę złą”.

Jak matkę nie­do­brą - dzie­cię,

Ko­cham tych ulic sza­rzy­znę mdłą

Naj­droż­sze mia­sto na świe­cie!

Ju­lian Tu­wim - Łódź.

Roz­dział pierw­szy

Ucieczka

Gwizd fa­brycz­nej sy­reny wdarł się w miej­ski zgiełk, kiedy w pe­wien sierp­niowy, go­rący pią­tek ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­stego siód­mego roku głodna i umę­czona Apo­lo­nia Mar­chew wlo­kła się pod po­dany przez ma­teczkę ad­res. Nad głową dziew­czyny co rusz wzbi­jały się tu­many ku­rzu, gdy brzę­cząc uprzężą, dzwo­niąc koń­skimi ko­py­tami, prze­to­czyła się obok ja­kaś za­ła­do­wana to­wa­rem fur­manka. W po­wie­trzu świsz­czał bat, a woź­nica klął gło­śno, wi­dząc przed sobą prze­szkodę w po­staci a to ro­we­rzy­sty, a to roz­tar­gnio­nej baby, ob­ju­czo­nej pa­kun­kami.

Apo­lo­nia zdą­żyła już od­da­lić się od ru­chli­wego tar­go­wi­ska, mi­nąć park, fa­brykę Herb­sta i dojść do rzędu wy­so­kich, zdob­nych ka­mie­nic, rzu­ca­ją­cych zba­wienny cień na po­bo­cze Piotr­kow­skiej. Od czasu do czasu zer­kała lę­kli­wie w górę, z za­cie­ka­wie­niem przy­glą­da­jąc się ni to amor­kom, ni to anioł­kom umiesz­czo­nym na przed­nich fa­sa­dach nie­któ­rych bu­dyn­ków. Cza­sem za­trzy­my­wała się i przy­glą­dała się im w nie­mym po­dzi­wie, bo­wiem jesz­cze ni­gdy w swym nie­spełna dwu­dzie­sto­dwu­let­nim ży­ciu nie wi­działa ta­kiego bo­gac­twa i prze­py­chu. Chyba że w pa­ra­fial­nym ko­ściele, do któ­rego przy­cho­dziła w każdą nie­dzielę i święta, i za­miast sku­piać się na ka­za­niu pro­bosz­cza, po­dzi­wiała ozdo­biony fre­skami su­fit przed­sta­wia­jący świę­tych oraz strze­gące zdobny oł­tarz wiel­kie fi­gury ze skrzy­dłami.

Z mi­ja­nych wnętrz po­dwó­rek wy­do­by­wały się ni­czym z głę­bo­kiej studni echa zwy­kłego ży­cia: od­głosy dzie­cię­cej za­bawy, na­wo­ły­wa­nia do­ro­słych, cza­sem gło­śne szcze­ka­nie psa, in­nym ra­zem ża­ło­sne miau­cze­nie kota. Z otwar­tej na oścież pie­karni niósł się za­pach świeżo upie­czo­nego chleba, który bez­li­to­śnie sma­gał dziew­czynę po no­sie, po­wo­du­jąc jesz­cze bo­le­śniej­sze skur­cze żo­łądka. Ze skła­dów róż­nych ar­ty­ku­łów wy­do­by­wały się dźwięki żar­li­wych roz­mów, to w ję­zyku pol­skim, to w ro­syj­skim, to w ji­dysz, han­del tu i tam trwał w naj­lep­sze. Spa­lone od słońca kwia­ciarki oku­po­wały nie­mal każdy na­roż­nik ulicy, a schody co bo­gat­szych lo­kali ob­sia­dy­wały ni­czym wrony na dru­tach ko­biety w nędz­nych łach­ma­nach, wy­cią­ga­jące rękę po jał­mużnę. Z szyn­ków i go­spód do­bie­gały dźwięki przy­go­to­wań do wie­czor­nego sza­leń­stwa. Krót­kie okrzyki mie­szały się z ogólną wrzawą, za­go­rza­łymi roz­mo­wami czy gra­niem ulicz­nej ka­ta­rynki. Raz po raz Apo­lo­nia wi­działa też roz­chi­cho­tane ko­biety w ład­nych, od­cię­tych mod­nie na bio­drach su­kien­kach za­kry­wa­ją­cych je­dy­nie ko­lana, z pli­so­wa­nymi fry­wol­nie do­łami. Nie­które stroj­ni­sie miały włosy za­krę­cone w grube loczki, mocno pod­kre­ślone tu­szem oczy i brwi oraz po­ma­lo­wane grubą war­stwą szminki usta.

– Ach! – Apo­lo­nia wes­tchnęła sama do sie­bie, wdy­cha­jąc no­sem cią­gnącą się za ko­bie­tami smugę per­fum.

Do tej pory czę­sto to­wa­rzy­szył jej je­dy­nie smród obory, za­py­zia­łych po­miesz­czeń ubo­giej chaty, naf­ta­liny, ka­dzi­deł w ko­ściele czy sza­rego my­dła. Ale też – cudny za­pach sko­szo­nej późną wio­sną trawy, świe­żej rosy wcze­snym ran­kiem, kwia­tów w ogro­dzie matki czy su­szą­cych się na wro­tach sto­doły ziół.

Kie­dyś z za­pa­łem czy­tała o ko­bie­tach ta­kich jak te wy­pach­nione, mi­jane na łódz­kiej ulicy. Ze szkol­nej bi­blio­teki wy­po­ży­czyła książkę, którą po­chła­niała w każ­dej wol­nej chwili. Cho­wała się na stry­chu, gdzie przez okienko w szczy­cie bu­dynku do­cie­rało wy­star­cza­jąco dużo świa­tła. Sztuki czy­ta­nia i pi­sa­nia na­uczyła się w wiej­skiej szkółce, w któ­rej skoń­czyła sie­dem klas. Pra­gnęła uczyć się da­lej, ale sprze­ci­wił się temu oj­czym i mimo bła­gań matki po­zo­stał nie­prze­jed­nany. Pew­nego razu lek­tura tak po­chło­nęła Apo­lo­nię, że zdą­żyło się ściem­nić, więc zmu­szona zo­stała się­gnąć po wi­szącą pod su­fi­tem lampę naf­tową. Blada łuna od­bi­ja­jąca się w szyb­kach ścią­gnęła na górę pi­ja­nego opie­kuna. Nim dziew­czyna zdą­żyła się ukryć, wpadł na strych i krzy­cząc, ło­jąc na­ha­jem po ple­cach, za­tasz­czył na dół. Po­tem na jej oczach wrzu­cił po­wieść He­leny Mnisz­kówny do pieca.

Darł się przy tym, że mar­nuje mu naftę, na­raża na nie­bez­pie­czeń­stwo całe do­mo­stwo, jest śmier­dzą­cym le­niem, a o szkole może za­po­mnieć. Prze­pła­kała wiele nocy nad swą nie­szczę­sną dolą, nie mo­gąc się po­go­dzić z nie­spra­wie­dli­wo­ścią, jaka ją spo­tkała. Tylko ona jedna z ca­łej licz­nej gro­madki ro­dzeń­stwa pra­gnęła się uczyć. Jej sio­stry nie ma­rzyły o ni­czym in­nym jak tylko o wy­rwa­niu się z ro­dzin­nego gniazda, szyb­kim za­mąż­pój­ściu, uro­dze­niu po­tom­stwa i pro­wa­dze­niu wła­snego go­spo­dar­stwa. Nie mo­gły się też na­dzi­wić, kiedy Pola od­rzu­ciła ko­lejne oświad­czyny ka­wa­lera ze wsi – se­ple­nią­cego, śli­nią­cego się pod­sta­rza­łego syna mły­na­rza. Zgod­nie twier­dziły, że od­rzu­ciła zna­ko­mitą par­tię i te­raz przyj­dzie jej zno­sić dal­sze upo­ko­rze­nia wstręt­nego typa, za któ­rego wy­dała się ich matka. Ta zo­stała wdową w wieku trzy­dzie­stu dwóch lat z trójką dro­bia­zgu, na trzy­mor­go­wej go­spo­darce. Bal­bina Mar­chew po­trze­bo­wała chłopa, sil­nego ra­mie­nia i po­moc­nika. Ze­swa­tano ją z Bła­że­jem – dość przy­stoj­nym, rów­nież wdow­cem, oj­cem dwóch sy­nów. Wniósł do go­spo­darki trzy­sta ru­bli i za­czął się pa­no­szyć jak pan na wło­ściach. Z cza­sem prze­stał być miły, a w ciągu pię­ciu ko­lej­nych lat ro­dzina po­więk­szyła się o na­stępny przy­chó­wek. Ro­dzi­cielka wy­cho­dziła z jed­nego po­łogu, wcho­dziła w drugi. Tym spo­so­bem na świat przy­szło trzech ma­łych braci Poli, któ­rych ta po­ko­chała ca­łym ser­cem i każ­demu z nich mat­ko­wała. Oj­czym pił co­raz wię­cej, po­nie­waż oka­zji do wy­pi­cia nie bra­ko­wało. To u są­siada od­by­wała się młócka, to cie­liła się krowa, to urzą­dzano świ­nio­bi­cie... Za każ­dym ra­zem, kiedy wra­cał do cha­łupy, cze­piał się o byle co, a naj­bar­dziej z ośmiorga ro­dzeń­stwa upodo­bał so­bie wła­śnie Apo­lo­nię. To jej wciąż do­ku­czał, ją ob­ra­żał, jej wy­my­ślał za­ję­cia, twier­dząc, że jest naj­więk­szą za­kałą ro­dziny. Na po­czątku matka bro­niła córki, jed­nak kilka razy do­stała za to po gło­wie, więc prze­stała się od­zy­wać. Nie było już ni­kogo, kto mógłby bie­daczce po­móc. Dziadki po­marli, a dwaj sy­no­wie Bła­żeja trzy­mali stronę ojca. Star­szy z nich, He­niek, miał na­wet prze­jąć go­spo­dar­stwo, dla­tego jak tylko za­czął się go­lić i roz­glą­dać za dzie­wu­chami, upodob­nił się do swo­jego ro­dzi­ciela i w ni­czym mu nie ustę­po­wał. Na­wet w gor­szym trak­to­wa­niu przy­rod­nich sióstr. Z cza­sem na­tu­ralna, świeża uroda Bal­biny – po dru­gim mężu Roch – zga­sła. Ko­bieta zro­biła się ja­kaś ner­wowa i za­mknięta w so­bie. Ra­dość, która wcze­śniej dość czę­sto go­ściła na jej twa­rzy, też się ulot­niła. Po­rody, po­łogi, praca po­nad siły, cią­głe awan­tury i prze­moc do­ko­nały spu­sto­sze­nia nie tylko w jej psy­chice, ale i wy­glą­dzie. Uro­cza nie­gdyś pani Mar­chew zmie­niła się w pod­sta­rzałą pa­nią Roch, nie­umie­jącą wal­czyć ani o sie­bie, ani o wła­sne dzieci. Apo­lo­nia nie mo­gła pa­trzeć na zgry­zotę matki, choć sama, w po­je­dynkę, nie­wiele mo­gła zro­bić. Star­sze sio­stry już tylko od­li­czały dni, szy­ku­jąc się do za­mąż­pój­ścia. W pierw­szej ko­lej­no­ści miało się od­być we­se­li­cho Bronki, a Wiesi do­piero kilka mie­sięcy póź­niej.

Pew­nego ranka, kiedy zo­stały w cha­łu­pie same, nie li­cząc naj­młod­szego bra­ciszka, który jesz­cze wów­czas nie­wiele ro­zu­miał, matka po­de­szła do niej, chwy­ciła za rękę i spoj­rzała bła­gal­nie w twarz.

– Polu, po­słu­chaj mnie! Bronka i Wieśka nie­długo opusz­czą ro­dzinne gniazdo, obie zna­la­zły już ka­wa­le­rów i będą wy­cho­dzić za mąż. Zo­sta­niesz tu­taj sama, a ja nie za­wsze będę mo­gła ci po­móc. Je­śli kie­dy­kol­wiek bę­dzie chciał cię tknąć, broń się i ucie­kaj! Nie oglą­daj się na mnie, tylko ucie­kaj!

– Ale do­kąd? – spy­tała wy­stra­szona, wi­dząc w oczach ma­tuli coś dzi­kiego, wręcz prze­ra­ża­ją­cego. – Dla­czego miałby coś mi zro­bić? Wiem, że mnie nie lubi, do­ku­cza mi, ale ja to wszystko zniosę, ma­teczko. Naj­waż­niej­sze, że­byś ty była szczę­śliwa – za­de­kla­ro­wała. – Reszta się nie li­czy – do­dała smutno, a Bal­bina chwy­ciła ją po­now­nie za ra­miona i po­trzą­snęła nimi.

– Po­słu­chaj mnie, dziecko! W mie­ście Ło­dzi mieszka moja star­sza sio­stra Ka­zia. Wiele lat temu umoż­li­wia­łam jej ucieczkę do mia­sta. Po­je­dziesz do niej i ona ci po­może! Kie­dyś mi to obie­cała – wy­szep­tała drżą­cymi war­gami, a po­tem wy­cią­gnęła z kie­szeni far­tu­cha nie­wiel­kie za­wi­niątko. – Weź to! Te pie­nią­dze dała mi moja mam­cia na łożu śmierci, za­nim Bóg za­brał ją do sie­bie. Po­wie­działa, że to na czarną go­dzinę. Scho­waj te­raz, a jak przyj­dzie, nie daj Boże, zły czas, bierz, co masz pod ręką, i ucie­kaj! Nie patrz na mnie, nie patrz na ni­kogo! Patrz na sie­bie!

– Ależ ma­tulu! – za­pro­te­sto­wała Pola, pierw­szy raz wi­dząc matkę w ta­kim sta­nie. – O czym ty mó­wisz?

Matka ob­li­zała su­che wargi, wy­tarła przed­ra­mie­niem ciek­nące po mi­zer­nych po­licz­kach łzy i mó­wiła jak na­wie­dzona da­lej:

– Je­steś piękną, war­to­ściową ko­bietą i nie daj so­bie wmó­wić, że jest ina­czej! Pa­mię­taj, że bar­dzo cię ko­cham! Bez względu na to, co się wy­da­rzy.

– Ja cie­bie też, ma­tulu...

Apo­lo­nia się wzru­szyła, po­tok łez spły­nął jej po po­licz­kach, przy­tu­liła do sie­bie ma­teczkę i za­klesz­czone w ra­mio­nach, ko­ły­sząc się, po­pła­ki­wały gorzko.

– Dla­czego po­my­śla­łaś o mnie? Prze­cież nie­długo Bronki we­sele, a i Wie­sia już po zrę­ko­wi­nach – spy­tała, wciąż nie ro­zu­mie­jąc obaw ro­dzi­cielki.

– Bo ty jedna... Ty jedna...

Na­gle do ich uszu do­tarło szcze­ka­nie Burka. Bal­bina zbla­dła w se­kun­dzie i na­tych­miast ode­rwała się od córki. Wie­działa, że oto zbliża się do cha­łupy ślubny. Po szcze­ka­niu psa mo­gła się do­my­ślać, że Bła­żej znów pił sa­mo­gon. Był prze­cież u ku­zy­no­stwa przy cie­le­niu się krowy. Upły­nęło kilka go­dzin, miał dużo czasu, by się za­chlać. Nie­wiele my­śląc, wsu­nęła córce do ręki za­wi­niątko i ka­zała głę­boko scho­wać.

– W środku jest też ad­res! Nie zgub go!

Po­tem od­da­liła się do pieca i po­chy­liła nad go­tu­ją­cym ga­rem kar­to­flanki. Kiedy oj­czym wpadł do cha­łupy, za­ta­cza­jąc się od progu, trzy­mała w ręku drew­nianą cho­chlę. Tym ra­zem jed­nak był na tyle pi­jany, że tylko mam­ro­cząc coś pod no­sem, za­żą­dał je­dze­nia, a za­nim żona na­lała mu zupy do mi­ski, zdą­żył po­ło­żyć się na ła­wie i za­snąć. Gło­śny chra­pot roz­legł się po izbie, a one obie ode­tchnęły z ulgą.

Przez na­stępne pół roku awan­tury były co­raz częst­sze i choć oj­czym ubli­żał każ­dej z przy­bra­nych có­rek, naj­młod­szą z nich upodo­bał so­bie szcze­gól­nie. Może dla­tego, że w tym cza­sie jej uroda wy­jąt­kowo roz­kwi­tła, może przez to, że uwa­żał ją za dar­mo­zjada i obi­boka, a może cho­dziło o ko­lejne od­rzu­cone oświad­czyny. Co jak co – ale Pola wo­la­łaby być całe ży­cie starą panną, niż wyjść za mąż za le­ci­wego, nie­do­łęż­nego go­spo­da­rza ze wsi, który na­gle za­ma­rzył so­bie mieć u boku świeżą, nie­winną pannę.

Tylko nie to! – po­wta­rzała w du­chu, choć po­gar­dliwe spoj­rze­nie Bła­żeja mó­wiło samo za sie­bie. Naj­gor­sze, że swą chuć i nie­za­do­wo­le­nie wy­ła­do­wy­wał na matce. Cią­gnął ją za każ­dym ra­zem do sto­doły i tam uży­wał, jak chciał. Nie­raz Pola sły­szała stłu­mione krzyki Bal­biny i wów­czas serce córki kro­iło się z żalu i bez­rad­no­ści.

Tym­cza­sem Apo­lo­nia Mar­chew za­trzy­mała się przy ko­lej­nym na­roż­niku i ro­zej­rzała wo­kół sie­bie. To już pew­nie nie­da­leko – po­my­ślała, spo­glą­da­jąc na czer­wone, wiel­kie fa­muły za­le­ga­jące jedną stronę Przę­dzal­nia­nej, z dzie­siąt­kiem ma­leń­kich okien w przed­niej ścia­nie. Stru­mień słońca wle­wał się w za­ka­marki ulic, po­wo­du­jąc jesz­cze więk­szą dusz­ność. Prze­tarła ręką za­czer­wie­nione od go­rąca czoło, czu­jąc jed­no­cze­śnie strużkę potu bie­gnącą wzdłuż ple­ców.

Wiele go­dzin za­jęło jej po­ko­na­nie od­le­gło­ści z ro­dzin­nej wio­ski do wiel­kiego mia­sta. Wkrótce po tym, jak Bronka, naj­star­sza sio­stra, wy­szła za mąż, za­brała skromne wiano i wy­pro­wa­dziła się kilka wio­sek da­lej, do Przy­pu­sty, oj­czym znów wpadł w szał. Na­wet nie był wtedy aż tak bar­dzo pi­jany, jed­nak naj­wy­raź­niej coś w niego wstą­piło. Było już do­brze pod wie­czór, gdy po­ja­wił się na po­dwó­rzu, a po­tem wszedł do cha­łupy. Bal­bina wy­czuła, że wy­da­rzy się coś złego. Klął już od progu, a kiedy bez uprze­dze­nia pod­szedł do Poli, szarp­nął za ro­bótkę, którą trzy­mała w rę­kach, ra­niąc jej na­skó­rek, matka nie wy­trzy­mała.

– Zo­staw ją! Czego znów od niej chcesz? Co ona ci ta­kiego zro­biła?

– Dar­mo­zjada bro­nisz? Le­nia i próż­nioka? Sama je­steś taka jak ona! – wy­darł się i cof­nął w głąb izby, do­kład­nie do pieca, gdzie stała jego ślubna. Pod­niósł rękę, aby ją ude­rzyć.

Ro­bił to wiele razy na oczach dzieci, ale po raz pierw­szy Bal­bina za­re­ago­wała. Mu­siała coś so­bie w gło­wie po­ukła­dać, wy­ty­czyć gra­nice, które wła­śnie te­raz zo­stały prze­kro­czone. Aku­rat trzy­mała alu­mi­niowy ce­dzak, wy­wi­nęła więc nim na oślep, tra­fia­jąc w czu­bek wiel­kiego, czer­wo­nego nosa go­spo­da­rza. Krew, która mu się na­gle rzu­ciła na twarz, tak go roz­wście­czyła, że chwy­cił Bal­binę za włosy i za­czął nimi bez­li­to­śnie szar­pać. Jej głowa ki­wała się na wszyst­kie strony, ko­bieta za­wyła z bólu, pró­bo­wała wy­rwać się z uści­sku, ale on oka­zał się sil­niej­szy. W cha­łu­pie prócz młod­szych dzie­cia­ków nie było ni­kogo. Bra­cia spali już za za­słonką, dzięki czemu nie wi­dzieli bru­tal­no­ści swo­jego ojca. Pola pa­trzyła na wszystko prze­ra­żona, w pierw­szej chwili wbiło ją w krze­sło, ale w dru­giej ze­rwała się matce na po­moc. Chwy­ciła oj­czyma za ko­szulę i pró­bo­wała od­cią­gnąć. Płótno roz­darło się, w jej rę­kach zo­stał ka­wa­łek ma­te­riału, co spra­wiło, że oj­czym wpadł w szał. Z fu­rią za­mach­nął się ra­mie­niem, ale na szczę­ście chy­bił.

– Ucie­kaj, dziecko! Ucie­kaj! – wy­ję­czała Bal­bina, co spo­wo­do­wało w męż­czyź­nie jesz­cze więk­szy gniew.

– Ucie­kaj! – za­drwił, sy­cząc przez zęby. – Już ja jej ucieknę. A kto od­robi te wszyst­kie straty, no kto?

Jego wście­kłość spo­tę­go­wała do nie­wy­obra­żal­nych roz­mia­rów, twarz miał roz­pa­loną, oczy jak u dia­bła. Pchnął matkę o gli­nianą ścianę, aż za­dud­niło. Osu­nęła się po niej i upa­dła na po­lepę. Na mo­ment stra­ciła przy­tom­ność. Wtedy wła­śnie Bła­żej chwy­cił pa­sier­bicę za ra­mię, drugą ręką za­tkał jej usta i wy­cią­gnął z cha­łupy. Bro­niła się, ale on miał siły tyle co zwierz. Nie­malże niósł ją w po­wie­trzu, kiedy dro­biąc no­gami, szar­piąc się, usi­ło­wała się wy­rwać z że­la­znego uści­sku. Za­cią­gnął ją do sto­doły, rzu­cił jak wo­rek kar­to­fli na słomę. Zwa­lił się na nią ca­łym ciel­skiem i dmu­cha­jąc w noz­drza nie­świe­żym od­de­chem, mam­ro­tał coś o za­pła­cie. Był na­bu­zo­wany, czer­wony na gę­bie, zu­peł­nie nie do po­zna­nia. Z jego roz­sze­rzo­nych źre­nic bu­chało coś strasz­nego, coś, czego się bała jak ni­gdy do­tąd. Kiedy usi­ło­wała krzyk­nąć, ude­rzył ją kilka razy po twa­rzy. Gdy jed­nak wci­snął łapę pod spód­nicę, wbił ostre, prze­ro­śnięte pa­zury po­mię­dzy uda, wy­darła się jak opę­tana. Ro­ze­śmiał się krótko, wy­beł­ko­tał coś, jego mię­si­ste wargi błysz­czały od śliny. Chciała mu na­pluć w tę par­szywą gębę, ale za­krył jej usta drugą ręką. Nie miała czym od­dy­chać, za­czy­nała się du­sić. On nie prze­sta­wał, grze­bał w oko­licy jej łona, ję­czał i co­raz bar­dziej się uśmie­chał.

– Nie, nie! Bła­gam! – wyła roz­pacz­li­wie.

Chwilę póź­niej usły­szała czy­jeś kroki. Jedno wiel­kie łup­nię­cie i te wy­ba­łu­szone, na­szłe krwią oczy­ska na­gle zła­god­niały, zdzi­wiły się jakby. Czer­wona gęba roz­cią­gnęła się w ja­kimś oso­bli­wym nie­zro­zu­mie­niu i zga­sła ni­czym zdmuch­nięta świeca. Opadł na nią ca­łym bez­wła­dem.

Nad Polą stała matka z wiel­kim obu­chem w rę­kach, tym sa­mym, któ­rym ogłu­szano świ­nie do ubi­cia. Blada jak ściana, z okrą­głymi, wy­trzesz­czo­nymi oczami, z drżą­cymi z prze­ję­cia war­gami.

– Ma­tu­siu, co­żeś ty na­ro­biła? – jęk­nęła dziew­czyna, wy­su­wa­jąc się spod cięż­kich, za­rzu­co­nych na jej uda nóg Bła­żeja.

– Ucie­kaj, dziecko, ucie­kaj! Bła­gam!

– A ty?

– Ja so­bie po­ra­dzę. We­zwę są­sia­dów na po­moc, nie da­ruję dra­niowi! Ale ty ucie­kaj, i to już. Za­nim się obu­dzi, za­nim znów wej­dzie w niego to zwie­rzę, co przed chwilą.

Apo­lo­nia po­słu­chała, wpa­dła do cha­łupy, chwy­ciła tylko to, co miała pod ręką, za­wi­nęła w tłu­mok i wy­bie­gła na po­dwó­rze. Matka wci­snęła jej jesz­cze do ręki ka­wa­łek chleba i wę­dzo­nego boczku, krót­kim ge­stem po­bło­go­sła­wiła na drogę.

– Nie za­znasz tu­taj szczę­ścia i spo­koju. Idź, nie oglą­daj się na ni­kogo! Szybko!

– Obie­caj mi, mamo, że nie po­zwo­lisz się już dłu­żej tak trak­to­wać!

– Obie­cuję, có­reczko! – szep­nęła przez ści­śnięte gar­dło i od­pro­wa­dziła ją do wrót bramy, gdzie roz­po­czy­nała swój bieg kręta, wą­ska ścieżka, na któ­rej nie­raz pa­sała wio­sną krowy.

Ból roz­ry­wał jej serce, tę­sk­nota za matką i po­zo­sta­łym ro­dzeń­stwem pa­liła piersi, łzy cie­kły po po­licz­kach. Uszła kilka kro­ków, gdy usły­szała wo­ła­nie. Od­wró­ciła się, do­strze­ga­jąc w za­pa­da­ją­cym mroku bie­gnącą po­stać.

Bal­bina do­tarła do niej zdy­szana i wrę­czyła spo­rej wiel­ko­ści za­wi­niątko.

– Weź, to buty po Bronce i palto. Nie­długo przyj­dzie zima, a skąd weź­miesz na nowe?

– Ma­teczko! – za­łkała. – Na­prawdę tak musi być?

– Tak musi być, nie ina­czej. Daj znać, jak się urzą­dzisz w mie­ście. Pisz do ciotki Ce­liny, ona jest po na­szej stro­nie.

Ostatni raz uko­chała matkę, przy­ci­snęła ją do piersi, szep­nęła jej do ucha kilka słod­kich, czu­łych słów i po­pchnięta przez nią dla od­wagi, po­bie­gła przed sie­bie, przez zo­rane do­piero co pola, pach­nące rześką, so­czy­stą zie­mią.

Z ro­dzin­nej Huty Wi­skic­kiej do Rzgowa do­stała się pie­chotą, szła po­nad go­dzinę, za­sta­na­wia­jąc się, co ro­bić da­lej. Stam­tąd miała wpraw­dzie tram­waj do mia­sta, któ­rego li­nię nie­dawno uru­cho­miono, ale do­je­cha­łaby póź­nym wie­czo­rem, więc le­piej było gdzieś prze­no­co­wać. Poza tym... tro­chę się zdążę ochę­do­żyć z tej po­nie­wierki – po­my­ślała. Wciąż miała na so­bie brudną, po­dartą ko­szulę i długą, marsz­czoną spód­nicę z ubło­co­nym do­łem, a na go­łych sto­pach uba­brane cho­daki. Zie­mia zdą­żyła już nieco roz­mięk­nąć po nie­daw­nym desz­czu, dla­tego raz po raz Pola za­pa­dała się w nią pod wła­snym cię­ża­rem. Od razu po­my­ślała o stry­jecz­nej sio­strze taty – cioci Ce­li­nie, o któ­rej wspo­mi­nała ma­teczka. Miesz­kała w sta­rym, przy­gar­bio­nym domu przy Gro­dzi­skiej, za­raz przy krzyżu, i była po­czciwą, do­brą ko­bie­ciną, dla­tego gdy tylko Apo­lo­nia do­tarła do jej do­mo­stwa, nie lę­kała się za­pu­kać do drzwi.

Cio­teczka, ni­ziutka, drob­niutka sta­ruszka z ple­cami zgię­tymi w pa­łąk, na jej wi­dok za­ła­mała ręce. Wy­słu­chaw­szy rwą­cej się, bo­le­snej re­la­cji, za­ci­snęła wargi w dwie kre­ski, a jej twarz na­tych­miast spo­chmur­niała.

– By­łam pewna, że to sam czort go tu przy­słoł! – wy­znała po chwili – Uprze­dza­łam Bal­binę, ale mnie nie po­słu­chała.

Wes­tchnęła ciężko, drew­nia­nymi pal­cami po­gła­dziła dziew­czynę po po­ka­le­czo­nej twa­rzy.

– Do­brze zro­bi­łaś, że ucie­kłaś. Prze­śpisz się u mnie, na­isz, a ju­tro bę­dziesz jak nowo na­ro­dzona. Mo­żesz tu zo­stać, jak chcesz, bo­dajże mo­żesz i rok tu misz­kać.

– Dzię­kuję, cio­teczko, ale nie mogę. Mu­szę uciec stąd jak naj­da­lej!

Ko­bie­cina zro­zu­miała, bo tylko po­gła­skała ją po gło­wie i przy­su­nęła bli­żej gli­niany ku­bek z kro­wim mle­kiem.

– Pij, dzie­cino, pij! Obyś le­piej spała.

Noc­leg u cio­teczki do­brze jej zro­bił, całą noc spała twardo, a ran­kiem umyła się, naja­dła do syta, opo­rzą­dziła ubra­nie. Gdy po­że­gnała krewną i chciała ru­szyć da­lej, oka­zało się, że są­siad wy­biera się ze świe­żym to­wa­rem do mia­sta.

– Za­cze­kaj chwilę. Po­ga­dam z nim, żeby cię ino za­broł – oznaj­miła Ce­lina i ru­szyła w są­siedz­kie opłotki, aby do­bić targu. Chwilę póź­niej, sie­dząc na koźle obok po­czci­wego An­to­niego Lipy, Pola pa­trzyła na lśniący zad kla­czy, która stu­ka­jąc rów­no­mier­nie ko­py­tami, cią­gnęła drew­niany, roz­kle­ko­tany wóz po ko­cich łbach. Ra­nek po­woli rzed­niał, opa­dała ciężka, oło­wiana mgła, słońce prze­bi­jało się przez chmury, a przy­cup­nięte wzdłuż drogi ni­skie, przy­gar­bione do­mo­stwa że­gnały dziew­czynę otwar­tymi oknami i wartką falą prze­róż­nych dźwię­ków.

Apo­lo­nia wciąż pa­trzyła wil­got­nymi oczami, to na domy, to na smu­kłą wieżę ko­ścioła, to na ple­ba­nię i stare, zna­jome drzewa kła­nia­jące się wzdłuż go­ścińca, i nie mo­gła po­jąć, że oto wła­śnie coś się bez­pow­rot­nie za­koń­czyło.

Wspo­mnie­nie tych chwil wciąż żywe po­ja­wiało się przed oczami, gdy tak szła przed sie­bie, wzdry­ga­jąc się co chwila, usu­wa­jąc z drogi na brzę­czący dzwo­nek pę­dzą­cego ro­we­rzy­sty. Ja­kiś chło­pak w przy­krót­kich spodniach go­nił za star­szym od sie­bie męż­czy­zną, krzy­cząc, że tam­ten ukradł mu dwa złote. Prze­chod­nie oglą­dali się za tymi dwoma, aż w pew­nej chwili si­wiutki, ele­gancki pan pod­ło­żył nogę ucie­ka­ją­cemu. Tam­ten upadł i zo­stał unie­ru­cho­miony przez dwóch in­nych miesz­kań­ców mia­sta. Pola przy­glą­dała się tej oso­bli­wej sce­nie jesz­cze kilka se­kund, aż wresz­cie mach­nęła ręka i ru­szyła da­lej.

Mia­sto było do­brze sko­mu­ni­ko­wane. Raz po raz mi­jały ją cięż­kie, zgrzy­ta­jące po to­rach tram­waje. Za­trzy­my­wały się na wy­zna­czo­nych miej­scach, oznaj­mia­jąc to wy­da­rze­nie ra­do­snym brzę­cze­niem dzwonka. Spo­glą­dała na nie przez ra­mię i na­tych­miast od­wra­cała wzrok, chcąc od­wieść my­śli od za­ku­pie­nia bi­letu u kon­duk­tora. Pod wska­zany ad­res prze­brnęła więc pie­chotą. Nie chciała wy­da­wać ciężko uciu­ła­nych pie­nię­dzy, które mu­siały jej wy­star­czyć, za­nim znaj­dzie tu­taj ja­kieś lo­kum i go­dziwą, w miarę płatną ro­botę. Snop świa­tła to­ro­wał jej sze­roką, wy­ło­żoną ko­cimi łbami drogę, kiedy skrę­ciła w po­przeczną ulicę, za­bu­do­waną drew­nia­nymi do­mami oko­lo­nymi li­chymi ogród­kami. Pola po­ko­ny­wała ko­lejny od­ci­nek, zo­sta­wia­jąc za sobą ru­chliwe prze­cznice. Mi­nęła czer­wony bu­dy­nek trzę­są­cej się w po­sa­dach, war­czą­cej ma­szy­nami fa­bryki, na­stęp­nie par­ter ka­mie­nicy, gdzie mie­ścił się fry­zjer, cu­kier­nia i skup złota. Cio­teczka Ka­zia, sio­stra jej matki, miesz­kała przy ulicy Prze­jazd, dziew­czyna miała więc do po­ko­na­nia jesz­cze kilka skrzy­żo­wań. Krewna, do któ­rej po­dą­żała, cie­szyła się w ro­dzi­nie jej matki sła­bym po­wa­ża­niem, by nie po­wie­dzieć – lek­ce­wa­że­niem. Krą­żyły bo­wiem plotki, że bę­dąc młodą, uro­czą panną, cio­teczka za­ko­chała się bez pa­mięci w synu fel­czera. Kiedy wy­szło na jaw, że Ka­zia jest w ciąży, amant w mig się ulot­nił. Aby unik­nąć po­mó­wień i wy­ty­ka­nia pal­cami, po­grą­żona w roz­pa­czy dziew­czyna wy­je­chała do mia­sta. Tam chciała po­zbyć się kło­potu, zna­la­zł­szy uprzed­nio po­kój w miesz­ka­niu sta­rego, bez­dziet­nego wdowca. Na szczę­ście męż­czy­zna, choć mało uro­dziwy, prze­jął się lo­sem mło­dej ko­biety, po­sta­no­wił się z nią oże­nić, a oj­co­stwo wziąć na sie­bie. Wa­cław Bie­lawa pra­co­wał wów­czas w fa­bryce u Groh­mana, był tam ma­ga­zy­nie­rem. Oka­zało się, że Wa­cek nie był jesz­cze taki stary, nie prze­szła mu cał­kiem ochota na amory, więc w ciągu kilku ko­lej­nych lat Ka­zi­miera wy­dała na świat czworo dzieci. W prze­ko­na­niu, że do­brze zro­biła, wy­cho­dząc za Wacka, Ka­zia żyła ko­lej­nych kil­ka­na­ście lat, do czasu gdy sta­remu Bie­la­wie się zmarło. Star­sze dzieci opu­ściły ro­dzinne gniazdo, a z wdową zo­stał naj­młod­szy syn, jego zrzę­dliwa żona i gro­madka do­ma­ga­ją­cych się opieki wnu­cząt. Ka­zi­miera wio­dła więc skromne ży­cie u boku dzieci, z roz­rzew­nie­niem wspo­mi­na­jąc dawne, mło­dzień­cze lata. Rzadko by­wała na wsi w domu swo­jej młod­szej sio­stry, a je­śli już się tam po­ja­wiła, za­wsze chwa­liła się swoim wiel­kim osią­gnię­ciem – ży­ciem w cy­wi­li­za­cji. Lu­biła się też pysz­nić wła­snym miesz­ka­niem i wszel­kimi zna­jo­mo­ściami, w które nie­ustan­nie po­wąt­pie­wał Bła­żej. Po śmierci męża Bia­la­wowa prze­stała od­wie­dzać ro­dzinną Hutę Wi­skicką, jed­nak Bal­bina czę­sto po­wta­rzała swoim cór­kom, że star­sza sio­stra ma u niej dług wdzięcz­no­ści. Ni­gdy nie po­wie­działa do­kład­nie, o co cho­dziło, jed­nakże tym stwier­dze­niem dała do zro­zu­mie­nia, że droga do mia­sta jest pro­sta i nieco już ugrun­to­wana.

***

Drzwi otwo­rzył Apo­lo­nii kil­ku­letni urwis z pu­cu­ło­watą twa­rzyczką w krót­kich spoden­kach na szelki i upać­kaną z przodu lnianą ko­szulą.

– A ty kto? – za­py­tał bez­ce­re­mo­nialne wpa­tru­jąc się w nią z dzie­cięcą cie­ka­wo­ścią wiel­kimi, błę­kit­nymi oczami. Zmarsz­czył czoło, na­brał po­wie­trza w pie­go­wate po­liczki i pod­parł się pod boki.

– Za­pewne je­stem twoją cio­cią – od­parła z lek­kim uśmie­chem, po­chy­la­jąc się i da­jąc mu pstryczka w nos. Droga ją wy­koń­czyła, ale wi­dok umo­ru­sa­nego malca ro­bią­cego po­ważną minę nieco ją roz­ba­wił. Przy­wo­dził jej na myśl wła­snego brata Sta­sia, dzie­sięć lat młod­szego, któ­remu przez wiele lat nie­mal mat­ko­wała.

Cof­nął się o krok.

– Tyyy? – rzu­cił, przy­glą­da­jąc jej się uważ­nie. – Nie wie­rzę!

– Dla­czego? – za­py­tała, nie kry­jąc cie­ka­wo­ści. – Nie po­do­bam ci się?

– Nie wiem... – bąk­nął. – Je­steś ja­kaś... dziwna.

– Na­prawdę? – Pola ro­ze­śmiała się, szcze­rze uba­wiona.

– Je­steś sam?

Dzie­ciak po­krę­cił prze­cząco głową, zer­ka­jąc nie­pew­nie przez ra­mię.

– W ta­kim ra­zie po­zwo­lisz mi wejść? – po­wtó­rzyła, wi­dząc jego po­ważną minę.

Chło­pak zro­bił ob­rót na pię­cie i wnet zna­lazł się przy babce.

Apo­lo­nia za­stała ciotkę Ka­zię w gę­sto za­pa­ro­wa­nej kuchni nad ba­lią pełną go­rą­cych my­dlin.

– Przy­je­chała! Przy­je­chała! Ja­kaś bi­dula ze wsi! – darł się wnie­bo­głosy chło­pak, nie zwa­ża­jąc na bez­radne pro­te­sty opie­kunki.

– Wa­cek, uspo­kój się! To jest twoja cio­cia, Pola!

– Wi­taj, dzie­cino! – Ka­zi­miera wy­pro­sto­wała plecy, lekko zmie­szana za­cho­wa­niem swo­jego wnuka. – Nie gnie­waj się. To nasz naj­więk­szy urwis w ro­dzi­nie. A imię na­wet do­stał po dziadku – do­dała, roz­po­ście­ra­jąc okrą­głe, błysz­czące od skro­plo­nej pary, na­gie ra­miona. Resztę ciała za­kry­wała ko­szula bez rę­ka­wów, we­tknięta za pas spód­nicy prze­wią­za­nej mo­krym far­tu­chem.

– Jak tu­taj tra­fi­łaś? Stało się coś?

Apo­lo­nia chciała od­po­wie­dzieć, ale głos uwiązł jej w gar­dle. Wresz­cie wy­du­kała:

– Ma­teczka dała mi ad­res... Po­wie­działa, że cio­cia mi po­może...

– Sia­daj! Za­raz dojdą kar­to­fle. Nie­dawno wsta­wi­łam. Na­pi­jesz się tym­cza­sem kom­potu?

– Bar­dzo chęt­nie – od­parła z wdzięcz­no­ścią. – Upał taki, a ja od kilku go­dzin nie mia­łam nic w ustach... Do placu Le­onarda do­wiózł mnie An­toni, są­siad ciotki Ce­liny, da­lej szłam pie­chotą...

– Ola­boga! Taki ka­wał drogi pie­chotą! W ta­kim ra­zie już na­le­wam! – Krewna ze­rwała się z miej­sca i po­bie­gła do szafki z na­czy­niami. W jed­nym z nich, szkla­nym i ob­łym, stygł kom­pot ze świe­żych ja­błek. Roz­legł się ru­mor, kiedy się­gała po cho­chlę wi­szącą na gwoź­dziu wbi­tym w ścianę.

Tym­cza­sem Pola ro­zej­rzała się po spo­rym, za­pa­ro­wa­nym po­miesz­cze­niu, roz­dzie­lo­nym za­słonką na dwie czę­ści, w któ­rym oprócz ku­chen­nych sza­fek stały jesz­cze dwa po­je­dyn­cze, za­słane równo łóżka i stół z krze­słami. Zna­la­zło się też miej­sce na ni­ską szafkę i sto­jące na niej wia­dro z wodą. Pod su­fi­tem roz­wie­szone były sznurki, na nie­któ­rych schły już, dro­biąc kro­pel­kami wody, dzie­cięce ubranka. Na nie­rów­nych ścia­nach wid­niały ob­razki ze Świętą Ro­dziną. Pod­łoga ubita była z de­sek, co w oczach Poli sta­no­wiło nie­zwy­kły luk­sus. W jej ro­dzin­nej cha­cie za­miast pod­łogi była prze­cież gli­niana po­lepa.

– Przy­jem­nie tu­taj ma­cie! – wy­krztu­siła w końcu dziew­czyna, nie chcąc na ra­zie mó­wić o tym, co ją spo­tkało.

– Eee tam! – Ka­zi­miera mach­nęła ręką i usia­dła na po­wrót przy stole. – Luk­su­sów wpraw­dzie nie ma, ale mo­głoby być go­rzej. Tam, za za­słonką, śpią ma­lu­chy, a za ścianą jest jesz­cze je­den po­kój dla mło­dych. Ja­koś so­bie ra­dzimy... Ale po­wiedz, dziecko, co cię do nas spro­wa­dza. Za­wsze uwa­ża­łam, że ze wszyst­kich có­rek Bal­biny wła­śnie to­bie Pan Bóg nie po­ską­pił urody. W ka­wa­le­rach mo­gła­byś prze­bie­rać jak w ulę­gał­kach.

– Ach, cio­ciu! – jęk­nęła sio­strze­nica i cała wez­brana wcze­śniej roz­pacz wy­lała się z niej jak z ce­bra wody. Opo­wie­działa, co ją spo­tkało, prze­mil­cza­jąc ostatni wy­wód matki.

– Bie­dac­two... – mruk­nęła pod no­sem, po­gła­dziła jej spra­co­waną dłoń i przyj­rzała się po­ra­nio­nej twa­rzy: za­si­nie­niu pod okiem i roz­cię­tej war­dze, w któ­rej zdą­żyła za­skle­pić się kro­pla krwi. – Okropne jest to, co opo­wia­dasz... Nie do uwie­rze­nia, choć od dawna prze­czu­wa­łam, że ten Bła­żej przy­nie­sie Bal­bi­nie je­dy­nie zgry­zotę.

Apo­lo­nia po­ki­wała głową, pa­trząc na ciotkę bła­gal­nie. Oby jej dała ja­kieś schro­nie­nie, dach nad głową, tro­chę je­dze­nia, za­nim znaj­dzie ro­botę i bę­dzie mo­gła się od­wdzię­czyć.

W tym mo­men­cie twarz Ka­zi­miery po­smut­niała. Po­dała Poli me­ta­lowy ku­bek z kom­po­tem i za­pa­trzyła się na spa­ce­ru­jącą po ce­ra­cie mu­chę. Jed­nym, zwin­nym ru­chem za­wi­nęła ją do dłoni i zgnio­tła za­pa­mię­tale. Po­tem rzu­ciła za sie­bie i spoj­rzała na sio­strze­nicę bla­dymi, nie­bie­skimi oczami. Jej smętna mina za­nie­po­ko­iła dziew­czynę.

– Jedną noc cię prze­no­cuję, ale ju­tro bę­dziesz mu­siała so­bie cze­goś po­szu­kać – wy­du­kała cio­cia po chwili, ro­biąc się jesz­cze bar­dziej pą­sowa. – Wy­bacz sta­rej ciotce, ale u nas wa­runki... sama wi­dzisz. Poza tym, Bo­lek nie miałby nic prze­ciwko, ale ta jego... hmm... Felka. – Za­ci­snęła wą­skie wargi, nie chcąc po­wie­dzieć nic ob­raź­li­wego.

Apo­lo­nia stru­chlała w pierw­szej chwili. Oczy za­szły jej łzami tro­chę ze stra­chu, tro­chę z nie­mi­łego za­sko­cze­nia. Za­trze­po­tała gę­stymi, dłu­gimi rzę­sami, chcąc zrzu­cić z po­wiek cię­żar tych wia­do­mo­ści. Cio­teczka kie­dyś obie­cy­wała, że z noc­le­giem u niej nie bę­dzie żad­nego pro­blemu. Bła­żej wpraw­dzie ostrze­gał, że Ka­zia lubi cza­sem po­fan­ta­zjo­wać, po­chwa­lić się miej­skim szny­tem, ale nikt nie brał tego na po­waż­nie. Te­raz oka­zało się, że nie­stety miał ra­cję.

– Ale... – bąk­nęła, nie wie­dząc, co po­wie­dzieć. Na­gle prze­ra­ziła ją per­spek­tywa, że znaj­dzie się w wiel­kim, ob­cym mie­ście bez da­chu nad głową i środ­ków do ży­cia. Gdzie się wów­czas po­dzieje, co ze sobą zrobi?

Cio­teczka jakby od­ga­dła jej my­śli, bo po­gła­skała ją do­bro­tli­wie po ręku i do­dała po­cie­sza­jąco:

– Nie spo­dzie­wa­łam się go­ści, a wa­run­ków u nas nie ma, więc sama ro­zu­miesz... Nie zo­sta­wię cię jed­nak bez po­mocy, nie martw się. Mam dla cie­bie ad­res, tu­taj nie­da­leko. Moja zna­joma wy­naj­muje po­koje. Dla cie­bie zrobi wy­ją­tek i wy­pu­ści ta­niej. Już ja się o to po­sta­ram. – Uśmiech­nęła się prze­pra­sza­jąco, a w jej za­mglo­nych źre­ni­cach po­ja­wił się błysk życz­li­wo­ści. – Bę­dzie do­brze, ko­chana. Sama zo­ba­czysz.

Już wkrótce, jak na za­wo­ła­nie, z po­dwórka zbie­gły się po­zo­stałe dzie­ciaki. Za­pach ugo­to­wa­nych, po­la­nych skwier­czącą sło­niną kar­to­fli ucho­dzący z okna ofi­cyny zmu­sił je do prze­rwa­nia wy­bor­nej za­bawy w cho­wa­nego i przy­po­mniał o pu­stych, skrę­ca­ją­cych się żo­łąd­kach.

Nie­długo póź­niej wszy­scy za­sie­dli przy okrą­głym stole i Ka­zi­miera, nie ba­cząc na umo­ru­sane po­liczki dzie­cia­ków, zmierz­wione od wia­tru płowe włosy, sa­piąc z za­do­wo­le­nia, na­kła­dała wielką łyżką obiad. Bę­dąca w róż­nym wieku cze­reda urwi­sów przy­glą­dała się nie­uf­nie go­ściowi, zer­ka­jąc na niego od czasu do czasu spod zbyt dłu­gich grzy­wek, bo prze­cież ta dziew­czyna przy­łą­czyła się do nich i ob­ja­dała jak gdyby ni­gdy nic, su­tym, go­rą­cym po­sił­kiem. Dzie­cięce ro­zumy pod­po­wia­dały ma­lu­chom, że prze­cież to ozna­cza mniej­sze por­cje dla nich. Po po­miesz­cze­niu roz­cho­dziło się na zmianę gło­śne mla­ska­nie, brzę­cze­nie alu­mi­nio­wych ły­żek o me­tal i wy­mowne pry­cha­nie.

– To wa­sza cio­cia – oznaj­miła w końcu babka. – Przy­je­chała do nas z mo­jej ro­dzin­nej wsi.

– To da­leko stąd? – spy­tał naj­wyż­szy z nich. Jak się póź­niej oka­zało, Ry­mek.

– Oj, bar­dzo da­leko! – stęk­nęła ko­bieta i strzep­nęła mu­chę upo­rczy­wie ko­łu­jącą nad kop­cem kar­to­fli.

– A długo u nas bę­dzie? – do­dał wy­ro­stek o ja­snej, pie­go­wa­tej ce­rze i ru­da­wych wło­sach.

Apo­lo­nia, przy­glą­da­jąc mu się bacz­nie, za­sta­no­wiła się, skąd w jej ro­dzi­nie taki wie­wiór­czy ko­lor. Na wsi mó­wiło się o nich: wredny. Ale czy to prawda – skon­klu­do­wała w mil­cze­niu.

Ka­zia nie po­wie­działa nic, tylko omio­tła Polę smut­nym wzro­kiem. W twa­rzy ciotki znów coś nie­po­ko­jąco za­drgało. Zu­peł­nie jakby się cze­goś bała.

***

Sprawa wy­ja­śniła się tuż przed wie­czo­rem, kiedy to po­ja­wiła się sy­nowa. Wró­ciw­szy ze zmiany w fa­bryce, zmę­czona i sfru­stro­wana, rzu­ciła ma­te­ria­łową torbę na sto­jące naj­bli­żej krze­sło i skie­ro­wała się do wod­niarki, by umyć ręce.

Pola zdą­żyła już w tym cza­sie nieco się roz­go­ścić, po­mo­gła cio­teczce do­koń­czyć pra­nie, na­stęp­nie po­ło­żyła swój nędzny ba­gaż na po­je­dyn­czym łóżku we wspól­nej kuchni. W tym cza­sie opo­wie­działa krew­nej o ostat­nim po­ża­rze we wsi, o tym, jak żyw­cem spa­liły się zwie­rzęta u Ja­błoń­skich, a oni sami wy­lą­do­wali bez da­chu nad głową. Ka­zi­miera ze współ­czu­ciem ki­wała głową, li­to­ści­wie za­ła­my­wała ręce. Wtem drzwi otwo­rzyły się z hu­kiem i po­ja­wiła się w nich śred­niego wzro­stu, chuda, przy­gar­biona po­stać z nie­sta­ran­nie uło­żo­nymi wło­sami, któ­rej twarz na wi­dok ob­cej, ład­nej dziew­czyny ścią­gnęła się gry­ma­sem nie­za­do­wo­le­nia.

Apo­lo­nia od razu po­czuła się nie­swojo i wstała. Ukło­niła się nie­zdar­nie ko­bie­cie, która wy­mu­szo­nym uśmie­chem od­wza­jem­niła po­zdro­wie­nie.

– Na długo przy­je­cha­łaś do mia­sta Ło­dzi? – rzu­ciła przez ra­mię, nie si­ląc się na uprzej­mość, kiedy po­chy­liła się nad mied­nicą z wodą.

– Nie wiem – wy­du­kała Pola. – Chcia­ła­bym gdzieś się tu­taj za­cze­pić– do­dała nie­pew­nie.

– Cie­kawe gdzie? – za­drwiła tamta. – Umiesz coś ro­bić poza oprzą­ta­niem ogo­nów?

Dziew­czyna za­tarła bez­rad­nie ręce, za­plo­tła po­ka­le­czone od po­cię­tego zboża palce, na­stęp­nie po­wio­dła wzro­kiem po po­miesz­cze­niu. Wy­czuła kpinę w gło­sie nowo przy­by­łej. Była prze­cież ni­kim in­nym, tylko zwy­kłą chłopką bez wy­kształ­ce­nia i krzty ogłady.

– Felka, zo­staw dziew­czynę w spo­koju! – za­opo­no­wała lę­kli­wie Ka­zia. – Ni­komu nie jest ła­two na po­czątku, ale od cze­goś trzeba za­cząć. Młoda jest i ładna. Może ro­bić dużo rze­czy...

Sy­nowa wy­pro­sto­wała chude plecy z wy­sta­ją­cymi nie­ład­nie ło­pat­kami i omio­tła Polę nie­chęt­nym spoj­rze­niem. Z jej wy­gię­tych krzywo ust wy­rwał się lek­ce­wa­żący ton.

– To niech idzie, gdzie uważa! Tu­taj miej­sca nie ma! Prze­cież wi­dzi, że cia­sno!

– Toć toż samo po­wie­dzia­łam – wy­du­kała te­ściowa, przy­bie­ra­jąc prze­pra­sza­jącą pozę. – Apo­lo­nia zo­sta­nie u nas tylko jedną noc, a ju­tro z rana uda się do Kraw­co­wej. Już z nią o tym ga­da­łam.

Apo­lo­nia tym­cza­sem za­ci­snęła zęby z upo­ko­rze­nia, a jej po­liczki za­lał ru­mie­niec.

– Ju­tro mnie już tu­taj nie bę­dzie. Pro­szę się nie oba­wiać – od­po­wie­działa sztyw­nym, drew­nia­nym gło­sem.

– No i do­brze – od­parła tamta, spo­glą­da­jąc na nią spod zmru­żo­nych po­wiek.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki