Opowieść kataryniarza - Anna Stryjewska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Opowieść kataryniarza ebook i audiobook

Anna Stryjewska

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

51 osób interesuje się tą książką

Opis

Łódź, grudzień, schyłek XIX wieku.

Wiktor Różycki – bezwzględny fabrykant, kamienicznik i sknera – otacza się bogactwem, które nie daje mu ani spokoju, ani szczęścia. Jego największą radością są szachy, dźwięk fabrycznych maszyn i... poczucie władzy nad ludźmi. Gdy po drastycznej podwyżce czynszów lokatorzy kamienicy przy Składowej zostają wyrzuceni na bruk, schodzą do piwnic – tam, w ciemności i zimnie, budują swoją wspólnotę na nowo.

Kilka dni przed Wigilią los płata Różyckiemu okrutnego figla. Brutalnie napadnięty i ograbiony, trafia – nieświadomie – właśnie do tych, których skrzywdził. Ratuje go Księżniczka – kilkunastoletnia sierota o dobrym sercu i nienagannych manierach, oczko w głowie podziemnej społeczności, która zarabia na chleb tańcząc na ulicy przy dźwiękach katarynki. W nędznym, poranionym mężczyźnie nikt nie rozpoznaje oprawcy, a on sam milczy, nie mając odwagi wyznać prawdy.

Wigilijna noc, pełna prostoty, czułości i niezwykłych wydarzeń, staje się dla Różyckiego momentem przełomu. Kiedy Księżniczka wręcza mu upominek, wszystko zaczyna się zmieniać. Ale czy na odkupienie win i powrót do człowieczeństwa nie jest już za późno?

Poruszająca opowieść o winie i przebaczeniu, o magii Bożego Narodzenia, która potrafi ogrzać nawet najbardziej zlodowaciałe serce. Historia, która przypomina, że żadne bogactwo nie zastąpi miłości, a nadzieja potrafi rozkwitnąć nawet w ciemności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 45 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Róża Cieślińska-Dziekiewicz

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna ,polecam z całego serca
00



Jam jest skromny kataryniarz,

Co świat schodził wzdłuż i wszerz,

Od podwórza do podwórza,

Od Pabianic po sam Zgierz.

 

Rzućcie grosza, dajcie cosik,

A ja zagram z chórem gwiazd

I opowiem, co widziałem,

Gdym wędrował tak wśród miast.

Rozdział pierwszy

 

 

 

Powóz, w którym owinięty ciepłym kocem siedział Wiktor Różycki, podskakiwał na wybojach, tocząc się po kocich łbach w kierunku ulicy Składowej. Śnieg padał gęsto, kołując wielkimi płatami, zatapiając niemal każdy zaułek w nostalgicznej aurze. Ubrany w elegancki płaszcz i surdut mężczyzna lat około pięćdziesięciu zerkał przed siebie, raz za razem zakrywając się końcówką szala, marszcząc z niezadowoleniem krzaczaste brwi. Twarz miał pociągłą, niepozbawioną ostrych rysów, wąskich warg i szpetnego, garbatego nosa. Skrywał ją pod rondem wysokiego cylindra, który od ciągłego podskakiwania po wybojach zsuwał mu się na czoło.

– Wolniej, do cholery! – napominał gromko, gdy koło wpadało do dziury, a on niczym sprężyna podskakiwał raz w górę, raz w dół.

Pod adresem woźnicy Michała padały wówczas różne przekleństwa, ale ten nic w zasadzie nie słyszał, siedział bowiem z przodu, na koźle, wysoki kołnierz miał postawiony, a głowę zakrytą wielką czapą z barana. Zwykle palił fajkę, pykał ją sobie, pogwizdując pod nosem i spoglądając to na gładki zad konia, to na opadającą kaskadą lśniącą grzywę, to na cisnących się zewsząd ludzi, których raz za razem musiał przeganiać głośnym okrzykiem i świśnięciem bata.

– A won mi stąd! Pan jedzie!

Ludziska rozbiegali się niczym szczury w kanale, niektórzy zadzierali tylko głowy, spoglądając na toczący się z furkotem błyszczący, wielkich rozmiarów powóz, w którego oknie fruwały bordowe zasłonki z frędzlami.

– Co za luksus! Co za bogactwo! Co za wielki pan! – mamrotali niektórzy pod nosem, by potem zatrzymać się i złożyć głęboki ukłon jako akt szacunku i podziwu.

Tymczasem Wiktor, oparty o tył powozu, tylko od czasu do czasu zerkał za okno. Nienawidził brudu, smrodu, ubóstwa. Nie cierpiał tej cuchnącej hołoty, która za jeden marny, złamany grosz była w stanie wyłupić komuś oko, podciąć gardło czy pozbawić ręki. Już dawno zapomniał, co to bieda, a przez całe późniejsze życie robił wszystko, aby tamten koszmarny etap wymazać z pamięci raz na zawsze. Jak znalazł się w miejscu, w którym był? – zastanawiał się czasem.

Patrzył dziś w lustro z przekonaniem, że w zasadzie wszystko zawdzięcza sam sobie. A jednak w jakimś stopniu mijał się z prawdą, bo gdyby nie jedno wydarzenie, jego życie mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej.

W pewnej chwili powóz zwolnił, następnie zatrzymał się tuż przed skrzyżowaniem dźwięczących ulic, gdzie na rogu stał oparty o drewnianą kulę, ubrany w łachmany kataryniarz. Kręcił korbką, a z wnętrza pudła wydobywała się wesoła, ale i chwytająca za serce melodia.

 

Rzućcie grosza, dajcie cosik,

A ja zagram z chórem gwiazd

I opowiem, co widziałem,

Gdym wędrował tak wśród miast.

 

Towarzyszyła mu dziewczynka z drobną, umorusaną twarzyczką okoloną wianuszkiem ciemnych, rozczochranych loczków, w przekrzywionej czapce i starym, zniszczonym, przydużym płaszczu. A jednak kiedy w pewnej chwili zerwała się do tańca, wszyscy zebrani gapie zaczęli bić jej brawa. W jej ruchach było coś z księżniczki, wielkiej damy. Poruszała się miękko, z wyczuciem, jakby była stałą bywalczynią salonów, jakby ten wdzięk wyssała wraz z mlekiem matki. Mogła mieć około dwunastu lat, choć przyduże ubranie czyniło ją dojrzalszą. Kiedy skończyła, rozłożyła ręce i pokłoniła się nisko. Niewielka widownia złożona z kilkunastu przechodniów nagrodziła występ brawami, ktoś wrzucił do czapki monetę, ktoś wręczył małej cukierka.

Właśnie wtedy Wiktor Różycki, wiedziony ciekawością, zerknął przez okno i dostrzegł dziewczynkę. Ich spojrzenia na moment się skrzyżowały. Mała uśmiechnęła się do niego całą sobą, jakby co najmniej zobaczyła starego znajomego, a następnie wykonała głęboki ukłon. Widok tego dziecka w otoczeniu ludzi z gminu nie wiedzieć czemu go poruszył. Sięgnął do kieszeni, wydłubał z niej monety, następnie otworzył ostrożnie okno i rzucił drobniaki na chodnik. Upadły pod obute w wielkie kalosze nogi tancerki, jeden potoczył się z dźwiękiem po bruku. Tymczasem dziewczynka stała w półskłonie i nadal patrzyła na mężczyznę. Powóz ruszył, uprząż zabrzęczała, a ona odprowadziła Różyckiego wzrokiem i na pożegnanie pomachała mu ręką. Dziwnie się poczuł i już do końca tej podróży nie był w stanie zebrać myśli. To dziecko tak bardzo przypomniało mu jego samego.

***

Powóz wreszcie dotarł do celu. Kamienice przy ulicy Składowej wyglądały jak zziębnięte, zapłakane wdowy. Pod oknami ziejącymi czernią sterczały żelazne kraty, a z dachów zwisały sople lodu. Z jednego z lufcików piwnic wyskoczył wychudzony szczur, a za nim kot. Ten drugi wrzasnął na widok intruzów, następnie przeciął obskurne podwórko linią prostą i zginął w czeluści klatki schodowej, z której akurat wytoczył się jakiś pijak. Wykrzykiwał coś pod nosem, wymachując przy tym pustą butelką. Widok ten sprawił, że Wiktor odruchowo cofnął się od okna w głąb powozu. W dodatku na podwórku pojawiło się dwóch podejrzanie wyglądających mężczyzn. Obaj najpierw żywo o czymś dyskutowali, wymachiwali energicznie, a potem rzucili się sobie do gardeł. Upadli na ziemię i zaczęli się tarzać. Jeden z nich wyciągnął nóż.

Różycki wzdrygnął się na ten widok i odruchowo, w obronnym geście, zasłonił zasłonki w oknie. Jeszcze przyjdzie im do głowy zainteresować się właścicielem pojazdu – pomyślał i przejął go niepokojący dreszcz. To nie był dobry pomysł, aby tu przyjeżdżać, zwłaszcza o tej porze, ale przecież raz bądź dwa razy w miesiącu – zgodnie z zasadą „Pańskie oko konia tuczy” – robił objazd po swoich włościach, chcąc sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Z reguły nie było, co go najbardziej przygnębiało. I tym razem poruszył się niespokojnie, odprowadzając wzrokiem plugawe, zaciągnięte cieniem podwórko, na którym zrobił się jeszcze większy rejwach. Do bijących dołączył ktoś trzeci. W ruch poszły noże. Trysnęła krew. Różycki poczuł na sobie niewidzialny, przeszywający wzrok jednego z bandziorów. Przez plecy prześlizgnął się dreszcz.

– Szybciej! – ponaglił stangreta.

Co go podkusiło, aby w tym przeklętym miejscu inwestować w nieruchomości! Wprawdzie ulica Składowa sąsiadowała z dworcem, ale schodzące się tu towarzystwo, w tym biedota i bezdomni, nie wróżyło niczego dobrego. Jakby na potwierdzenie tych myśli usłyszał urywany skrzeczący głos i nawoływanie konduktorów. Do tego metaliczne dźwięki i sapanie lokomotyw. To wszystko przez tego niedojdę Laskowskiego. Już dawno powinien się z nim rozprawić. Miał mu znaleźć okazję, a tylko wpędził w tarapaty. A kiedy Wiktor chciał go pociągnąć do odpowiedzialności – ten prysnął za granicę. Bawi się teraz na paryskich salonach, używa z tancerkami z kabaretu i ma gdzieś jego problemy.

– Jeszcze go kiedyś dorwę! – syknął Różycki przez zaciśnięte zęby, następnie wystawił laskę przez okno i stuknął nią o ściankę. – Jedziemy stąd! – warknął.

– Dobrze, proszę pana! – odparł z widoczną ulgą siedzący na koźle mężczyzna. – Dokąd?

– Do Paradyżu!

Paradyżem nazywano Rajski Ogród usytuowany przy Piotrkowskiej sto siedemdziesiąt pięć A.

Założyciel Jan Adamowski długo nie cieszył się tym wspaniałym miejscem, przeznaczonym dla zamożniejszej ludności Łodzi. Musiał odsprzedać interes pewnej bogatej wdowie, ponieważ okradła go własna żona, młoda i urodziwa, która zresztą zaraz potem uciekła. „Tak się dać nabrać dzierlatce” – szeptali ludziska i pukali się w czoło. „Taki piękny majątek – cztery i pół morgi ziemi, dom zajezdny, park owocowy, kręgielnia, altana koncertowa, winiarnia, cukiernia… – wyliczać by można bez końca. Głupi ten Adamowski” – powtarzali inni złośliwie. „Ale ma za swoje. Chciało mu się młodego ciała, to ma”. Na domiar tego nowa właścicielka – wdowa Henrietta Hentschel przez lata zaniedbywała ogród, dopiero jej drugi mąż – niejaki Michał Kunkel wziął sprawy w swoje ręce, posadził tam kwiaty, drzewa, wybudował nowe obiekty i urządził pierwszy jak na owe czasy zajazd z ogrodową restauracją.

Miejsce, mimo zmiany właściciela, zachowało jednak dawny czar, więc klienteli nie brakowało. Załatwiano tu wszelkie interesy, toczono rozmowy, negocjacje, ale również organizowano wieczorki poetyckie i romantyczne spotkania. Latem odbywały się w ogrodzie koncerty, grano na pianinie i skrzypcach. Po latach stery w Paradyżu przejął syn pani Henrietty August Hentschel, który stał się ikoną w życiu kulturalnym Łodzi. Ponadto – nowy właściciel wybudował teatr, w którym miał zagrać, a nie zagrał, czarnoskóry tragik szekspirowski – Ira Aldridge.

Wiktor spojrzał na zegarek. Dochodziła siedemnasta. Za godzinę był umówiony w Paradyżu ze swoją siostrą Zofią. Biedna, nieszczęśliwa kobieta! – westchnął na samą myśl o ładnej, drobnej dziewczynie, która zakochała się do nieprzytomności w literacie Karolu Sternie. Różycki człowieka, który został jego szwagrem, nie darzył ani sympatią, ani tym bardziej szacunkiem. Bo czyż można zakładać rodzinę, pisząc tylko wiersze? A teraz ten pożal się Boże artysta będzie wygłaszał publicznie swoje wypociny.

Mężczyzna zaśmiał się już na samą myśl o tym. Zanim wszedł do środka, oddał swój płaszcz, cylinder i laskę szatniarzowi, potem poprawił przed lustrem fular, wyprostował surdut i przygładził równo przystrzyżoną brodę.

W ciepłym powietrzu unosił się miły dla zmysłów aromat parzonej litrami kawy po turecku i lekko przypalonego cukru. Panował tu gwar, przy stolikach siedziały wytworne damy obwieszone kilogramami pereł i innych klejnotów. Towarzyszyli im zwykle panowie, którzy również nie szczędzili na swój wygląd. Dym z papierosów unosił się w gęstym powietrzu. Głosy i wołania krzyżowały się, a wirująca wśród stolików kelnerka nie nadążała z zamówieniami. Stukały naczynia, brzęczały drobne widelczyki, uderzając o krawędź talerzyków, do kieliszków sączył się likier, dzwoniły kufle piwa, głosy zlewały się w jeden wielki szum.

Wiktor przystanął i omiótł wzrokiem rozległe, zadymione pomieszczenie, za którym roztaczał się piękny ogród, obecną zimową porą zanurzony w jakimś sennym, niemal baśniowym letargu. Na scenie dostrzegł mężczyznę we fraku. Wysokiego, szczupłego, z czarnym wąsem i maleńką, zgodnie z ostatnimi trendami mody równo przystrzyżoną brodą. Deklamował jakiś wiersz, robił to całym sobą, wyrzucając z siebie nagromadzone emocje tak, że widownia co chwila nagradzała występ oklaskami. W niepozornych słowach o miłości, doczesności przemycone były frazy o wolnej Polsce, żywych cieniach powstańców, a także tęsknota i melancholia za tym, co było. Wiktor, słysząc to, zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. Wyprostował plecy i powiódł wzrokiem po stolikach, dostrzegając drobną, skromnie ubraną postać swojej młodszej siostry. Odwróciła się, uśmiechnęła na jego widok, przywołała gestem dłoni i wskazała mu wolne krzesło. Zbliżył się do niej. Zofia miała na sobie czarną suknię bez ozdób, z maleńkim szeregiem guziczków z przodu, ciągnących się aż pod sam okrągły kołnierzyk wykończony koronką. Kremowa, gładka szyja kobiety przypominała alabaster, a ładnie skrojone usta, prosty nos i błękitne oczy w ciemnej oprawie czyniły z niej niemal piękność.

Starszy brat ukłonił się nisko i złożył na dłoni Zofii kurtuazyjny pocałunek.

– Wiktorze, a jednak jesteś! Myślałam już, że nie przyjdziesz!

– Dlaczego?

– Sądziłam, że omijasz miejsca, gdzie się mówi o Polsce, a nie o fabrykach i rynku bawełny.

Uśmiechnął się ironicznie

– Czasem dobrze jest posłuchać poezji, choćby i gorzkiej. Nawet jeśli się bredzi o wolności, której nikt tu nie widział od ponad stu lat.

Zofia zmarszczyła brwi, popatrzyła na niego smutno i rzuciła z lekkim żalem:

– A może właśnie dlatego trzeba o niej mówić. Bo jej nie ma. Bo ludzie tu tylko harują dla czyichś zysków, oddychają pyłem fabryk i umierają w bezdomnych mogiłach, nie wiedząc, czym jest wolna ojczyzna?

– Wielkie słowa! – wyrzucił, potem skrzywił się, patrząc z pobłażaniem w twarz siostry. Powieka mu zadrgała nerwowo. Zacisnął wargi i wycedził wzgardliwie:

– A twój mąż? Co on im daje? Strofy i frazy? Wolność zapisaną atramentem? Nie nakarmi dzieci wierszem o powstańczym lesie. Ciebie też nie.

Między rodzeństwem zapadła niezręczna cisza.

Zofia myślała o czymś intensywnie. Pewnie żałowała, że w ten sposób zaczęła się ta nieszczęsna rozmowa, która jak zwykle zakończy się konfliktem. A przecież chciała inaczej.

Do stolika podeszła okrągła, niska brunetka i zapytała, czy czegoś sobie życzą.

– Dwa kieliszki likieru! – uprzedziła jego zamówienie siostra. – Napijemy się, braciszku, prawda?

Bez słowa skinął brodą, po czym dodał:

– I dwie mocne kawy!

Gdy kelnerka odeszła, pomiędzy rodzeństwem przez chwilę trwała cisza wypełniona brzęczeniem kawiarni. Oboje odwrócili głowy i patrzyli na zebranych gości. Spotkanie to miało charakter zamknięty, przyszli tylko ci, którzy otrzymali zaproszenia.

Karol Stern nie przestawał deklamować, stojąc przez cały czas na środku sceny. Jego poza przybrała wyzywający, prowokujący ton.

Zofia omiotła jego sylwetkę wzrokiem pełnym uwielbienia.

– On daje im godność i nadzieję. A ty?

– Ja? – Wiktor poruszył się na krześle, znów zmarszczył brwi, zacisnął palce w pięści. – Ja daję ludziom zatrudnienie i szansę na przetrwanie. A krzyk i tak niczego nie zmieni. Nie buduje się kraju na zgliszczach i wersach. Buduje się cegła po cegle, fabryka po fabryce. Bo tylko tak nasz kraj może być niezniszczalny, twardy i bogaty.

Zofia sarknęła w odpowiedzi.

– Nigdy się nie zmienisz, mój drogi bracie. Mówisz o bogactwie, a nie pamiętasz o biedzie, która czyha za każdym rogiem. To hipokryzja!

Znów zapadło między nimi milczenie. Kelnerka przyniosła na tacy dwa kieliszki likieru i dwie kawy w filiżankach. Pokłoniła się i odeszła. Od sceny poniósł się gromki aplauz i głos męża recytującego kolejną strofę.

 

Miejmy nadzieję! – nie tę lichą, marną,

Co rdzeń spróchniały w wątły kwiat ubiera,

Lecz tę niezłomną, która tkwi jak ziarno

Przyszłych poświęceń w duszy bohatera.

Miejmy odwagę! – nie tę jednodniową,

Co w rozpaczliwym przedsięwzięciu pryska,

Lecz tę, co wiecznie z podniesioną głową

Nie da się zepchnąć ze swego stanowiska*.

 

Wiktor podniósł kieliszek i wzniósł toast.

– Za twoje miękkie serce, siostrzyczko! I twojego wielkiego poetę! – sarknął cynicznie.

Stuknęła się z nim, ale popatrzyła na niego z naganą.

– Nie ironizuj. Wiem, że wiele ci zawdzięczam, dzięki tobie mam gdzie mieszkać, mam co jeść, mamy się w co ubrać. Żyjemy godnie i za to wszystko bardzo ci dziękuję. Ale…

Wiktor uniósł brwi.

– Jeszcze jest jakieś ale?

– Może kiedyś zrozumiesz, że jedno drugiego nie musi wykluczać. Ale do tego trzeba odwagi, nie tylko kapitału.

Różycki chrząknął, zerkając z ukosa to na przejętą siostrę, której błękitne oczy stały się ciemniejsze od emocji, to na jej męża, nieprzestającego podgrzewać słuchaczy do walki. Dawać nadzieję. Urodzony aktor – pomyślał o nim drwiąco.

 

Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba

Podnoszą z ziemi przez uszanowanie

Dla darów Nieba… Tęskno mi, Panie**.

 

Brat Zofii musiał przyznać, że Karol był przystojnym, interesującym mężczyzną, choć w jego mniemaniu był przede wszystkim nic niewartym chwastem, darmozjadem żywiącym się jedynie ideami.

Dopił kawę małymi łyczkami, sięgnął do kieszeni i rzucił na stolik kilka rubli, stwierdziwszy w duchu, że szkoda mu czasu na te żałosne popisy.

– Na mnie już pora! – oznajmił zdecydowanie.

– Jak to? – Zofia spojrzała na niego z wyrzutem.

– Nie mogę zostać, spieszy mi się. A to pieniądze na pokrycie rachunku.

– Zaprosiłam cię, to zapłacę rachunek – oświadczyła kategorycznym tonem, na co on uśmiechnął się pobłażliwie.

Potem wstał, wygładził surdut i pocałował siostrę w czubek upiętych gładko, jasnych włosów. Poczuł lekką woń olejku różanego, którego używała niegdyś pewna zamożna sklepikarka z Ozorkowa. Znał ten zapach i nawet go w tej chwili rozczulił. Przywodził na myśl dzieciństwo i czasy, gdy czuł się odpowiedzialny za całą rodzinę. Zresztą, czy obecnie coś uległo zmianie?

– Przepraszam cię bardzo, ale muszę już iść. Mam spotkanie z niemieckimi wspólnikami.

– Nie zaczekasz nawet na Karola, nie przywitasz się? – Siostra nie kryła oburzenia wymieszanego z rozczarowaniem.

– Myślę, że twój mąż nie będzie miał mi tego za złe – rzucił sucho, wpatrując się w jej ładną, subtelną twarz. Przez moment mimo woli zastanowił się, dlaczego Bóg poskąpił mu urody, a wszystko oddał młodszej siostrze. – Będzie jeszcze niejedna okazja – stwierdził po chwili, sięgając po cienkie, białe rękawiczki leżące na blacie stolika. – Przekaż pozdrowienia. Zresztą… jak widać – spojrzał znacząco w kierunku sceny, przed którą siedziały zachwycone eleganckie damy z towarzystwa – uwielbienia mu nie brakuje. Moje jest już zbyteczne.

– Nie zapomnij przyjechać w piątek na przyjęcie urodzinowe Kazia – napomknęła z nutą obawy w głosie. – Nasz syn cię uwielbia, wiesz o tym!

Odwrócił się i odchodząc od stolika, podniósł rękę w geście pożegnania.

– Nie zapomnę. Do piątku, droga siostro!

Rozdział drugi

 

 

 

Był to jeden z wielu ponurych dni, które Różycki spędzał w swoim eleganckim, stylowym gabinecie pełnym obrazów, książek i porcelanowych figurek. Na mahoniowym stoliku stały rozłożone szachy. Większość pionków była ustawiona, tylko wieża i królowa leżały przewrócone, jakby ktoś zrobił to w jakimś celu. Zwykle Wiktor grywał ze swoim lokajem Janem, ale ten akurat tego dnia nie przyszedł do pracy, ponieważ postanowił się rozchorować. Cóż to za choroba, która nie pozwoliła mu stawić się jak zwykle , by wykonać swoje obowiązki, w tym odegrać partyjkę szachów? Różycki był zły, bo miał straszną ochotę na kolejną rozgrywkę, dlatego już od samego rana okazywał swoje niezadowolenie w wieloraki sposób. To strącił filiżankę pokojówce, to specjalnie rozsypał cukier, to znów nakrzyczał na kucharkę, dlatego iż ta miała odwagę podać mu przesmażony omlet. Przyzwyczajony był do tego, że cała służba biła mu pokłony i schodziła z drogi. Jedynie ten bęcwał lokaj o pospolitym imieniu Jan nie okazywał mu strachu, więcej – śmiał z nim wygrywać. A jednak w duchu musiał stwierdzić, że dzięki temu gra w szachy jak mało co sprawiała mu przyjemność. Oczywiście długo potem myślał o odpowiedniej strategii. Wszystko po to, żeby kolejna rozgrywka okazała się zwycięstwem. A teraz ten głupek Jan zabrał mu taką możliwość. To nic – analizował zawzięcie – obetnie mu z pensji. Przecież jakaś kara musi być. Jak można chorować w środku tygodnia i to tuż przed świętami, kiedy wokół tyle obowiązków?

Ściany w gabinecie pokryte były od dołu do góry drewnem, co dawało nie tylko poczucie większego ciepła i przytulności, ale dzięki bogatym zdobieniom i intarsjom – elegancji i przepychu. Wykonanie w tej technice, znanej już w starożytności, której rozkwit przypadł na czas renesansu i baroku, kosztowało go fortunę. A jednak – czego się nie robiło dla rozgłosu i poklasku. Pochyliwszy się nad korespondencją rozrzuconą na mahoniowym, rzeźbionym w głowy i łapy lwa biurku, sięgnął po pierwszy z listów i zaczął czytać, marszcząc krzaczaste brwi. Ciężki mebel, wykonany na specjalne zamówienie, posiadał liczne skrytki i szufladki, w których zamożny przemysłowiec skwapliwie chował wszystkie rachunki, umowy, zobowiązania, czeki i weksle swoich dłużników, a także skargi i błagania, które napływały nieustannie niemal z każdej części miasta. Od poszkodowanych przez los mieszkańców należących do Wiktora kamienic, od pozbawionych dachu nad głową wyeksmitowanych lokatorów, ale przede wszystkim od pracowników jego fabryk, których rodziny ucierpiały w wyniku nieszczęśliwych wypadków w miejscu pracy. Zwykle te listy lądowały w koszu na śmieci, a następnego dnia służyły jako podpałka do kominka. Lubił wtedy patrzeć na ogień, który coraz śmielej zajmował zapisaną płaszczyznę kartek, trawiąc tym samym gorzkie, pełne żalu słowa, które już nigdy nie miały prawa pojawić się tutaj ponownie. A jednak wciąż napływały i napływały, wprawiając go niemalże w furię.

– Nieroby! Nieudacznicy! – wrzeszczał na całe gardło. – Jak oni śmią mnie o cokolwiek prosić? Co mnie obchodzi jakiś nędzny robak, który nie ma czym zapchać żołądka?

Zgniótł kolejny list i wrzucił go z pasją do śmieci, po czym sięgnął po kawę stojącą na srebrnej tacy w delikatnej, ozdobionej wianuszkiem kwiatków filiżance. Upił łyk, parsknął i skrzywił się z niesmakiem. Dostrzegł na powierzchni naparu białą, zwarzoną warstwę, której nie znosił.

– I jeszcze to! – mruknął sam do siebie, po czym chwycił za towarzyszący mu niemal bezustannie dzwoneczek. Potrząsnął nim energicznie z taką siłą, aż po gabinecie rozległ się głośny, alarmujący dźwięk.

Kilka sekund później w pomieszczeniu ukazała się niewysoka postać pokojówki. Zgięta niemal wpół dziewczyna dukała coś przerażona. Poruszała się niezgrabnie, bez odrobiny wdzięku.

– Wielmożny panie? Wołał mnie pan?

Zmierzył ją pogardliwym wzrokiem, po czym ruchem ręki wskazał na porcelanowe naczynie.

– Kawy mi przynieś, niedojdo! Tylko mocnej i gorącej! I bez kożucha!

– Tak, proszę pana!

– Pospiesz się!

Dziewczyna podniosła głowę, spod białego czepka wysunął się kosmyk jej rudych włosów. Okrągłą, białą jak mleko twarz miała obsypaną piegami, a oczy zielone jak u kota. Wyglądała bardzo młodo. Ruszyła w stronę biurka, ale w pewnym momencie jej stopa zahaczyła o róg perskiego dywanu. Pokojówka potknęła się i niemal wylądowała na podłodze.

Zmierzył ją ostrzegawczym spojrzeniem, zacisnął palce na stalówce pióra, po czym już bez słowa pozwolił jej zabrać tacę.

– Łamaga! – syknął do jej pleców, aż dziewczyna drgnęła i ponownie przyspieszyła kroku. Dopadła do drzwi i zniknęła mu z oczu.

– Co za ludzie! – jęknął z dezaprobatą. – A potem się dziwią, że nie mają na chleb.

Chwilę później usłyszał pukanie. Zanim powiedział „proszę”, zanim podniósł głowę znad sterty papierów, w otworze drzwiowym ozdobionym dwoma szalami zielonego sukna ukazała się szczypiorkowata postać jego zarządcy. Jakiś czas temu Różycki zdecydował się na kupno kilku kamienic na Bałutach wraz z lokatorami. Teraz okazało się, że inwestycja ta przynosiła mu same kłopoty. To ludzie nie płacili, to coś się waliło, to odpadał tynk, to znów trzeba było udrożnić rury czy przewody kominowe. Jeden skarżył się na hałas od strony dworca, drugi na gryzonie w piwnicy, a jeszcze inni domagali się nowej bramy w podwórku. Wiecznie coś. Nic więc dziwnego, że każdorazowa wizyta Laskowskiego budziła wewnętrzny sprzeciw Wiktora.

– Co tam znowu? – mruknął niechętnie na jego widok.

Tymczasem zgięty wpół mężczyzna w poplamionej z przodu atramentem marynarce zbliżył się do biurka i czekał na znak, aby usiąść. Pod pachą trzymał teczkę z dokumentami.

– Wielmożny panie! – wysapał, strzepując z surduta okruchy chleba, będące zapewne pozostałością po szybkim śniadaniu. – Mamy znów kłopoty!

– Mamy? – Fabrykant zmierzył go ostrzegawczym wzrokiem.

Tamten skurczył się pod wpływem ostrego spojrzenia, zbladł i drżącymi palcami wyciągnął z teczki kilka kartek zapisanych atramentem.

– Bo widzi pan, ci ze Składowej… po ostatniej podwyżce czynszu…

– Przecież wyrzuciłem ich, do diabła! – warknął.

– No właśnie. Wszyscy jak jeden mąż zostali eksmitowani, a na ich miejsce przyszli inni.

– Więc w czym problem? – Siedzący w atłasowym szlafroku po drugiej stronie biurka Różycki ściągnął krzaczaste brwi. Jego garbaty nos, na którym przymocowany był binokl, zrobił się czerwony.

Zarządca podrapał się zafrasowany po brodzie. Zakłopotany wyciągnął przed siebie papier.

– Chodzi o tych właścicieli pralni, którzy chcieli wynająć piwnicę w tej kamienicy… – Przełknął nerwowo ślinę. – To jest właśnie umowa.

– No, mówże pan! – wrzasnął Wiktor. – Wyduś to wreszcie z siebie!

– No bo… okazało się… – Laskowski chrząknął, wyciągnął z kieszeni chusteczkę i smarknął. – Mamy problem… – dorzucił po chwili.

– Jaki znów problem?

– No bo… ci wszyscy wyrzuceni ludzie… Ci, co wcześniej wynajmowali lokale… Oni zajęli właśnie sutereny. I nie pozwalają nam przejąć tych pomieszczeń. Pomstują, grożą podpaleniem… Nie możemy nic zrobić.

Zamilkł i spuścił oczy, unikając wzroku swego pracodawcy. Zegar z kąta pomieszczenia wybił właśnie dziewiątą rano. Za oknem rozległ się nawołujący krzyk ulicznego handlarza.

– Jak to? Wprowadzili się do piwnic? Kto im pozwolił? Do moich piwnic?

– Właśnie nikt… – wydukał zarządca, robiąc się czerwony jak burak. – Oni sami…

– Jakim prawem? Jakim prawem? – zagrzmiał Różycki i machnął energicznie ramieniem. W palcach trzymał pióro umaczane w atramencie. Na kartkach papieru pojawiły się natychmiast granatowe kleksy. – Czy ktoś tam był? Próbował coś zrobić?

– Owszem. Byli tam moi ludzie… i to niejeden raz… Jeden z nich został ciężko pobity, z innego ściągnięto ubranie i w mrozie musiał wracać do domu. Ledwie uszedł z życiem… – Urwał, nie kryjąc przejęcia. Po chwili kontynuował: – A jeszcze inni pouciekali. A do tego…

– Co jeszcze? – warknął niecierpliwie kamienicznik.

– No… No bo lokatorzy z góry skarżą się na hałas, smród i brud…

– Tak nie może być! – krzyknął Różycki i walnął pięścią o blat. – Żeby taka hołota rządziła się jak u siebie! Przecież to zwykłe szumowiny!

– Tak i nie… – przytaknął nerwowo Laskowski i rozłożył ręce w bezradnym geście. – Oprócz tych ludzi grasuje tam jeszcze banda. To oni zbierają haracze i mają dodatkowe zyski z tych ludzi. Co zrobić, wielmożny panie?

– Jak to co? Wyrzucić ich! Na zbity pysk!

– Jak już mówiłem, to nie takie proste. Poza tym… – Urwał, ale po chwili zdecydował się dokończyć: – Tam mieszkają kobiety i dzieci…

– Dzieci? Kobiety?

Wiktor zerwał się od biurka i nerwowo przemierzył pokój. Podszedł do okna, założył ręce na zgarbionych plecach i spoglądał na ulicę… Śnieg prószył gęsto, z ołowianego nieba spływały ciężkie płatki śniegu. Różycki zmarszczył brwi, bo zobaczył po drugiej stronie dwóch ubranych w łachmany, żebrzących mężczyzn. Jeden z nich grał na mandolinie, drugi wyciągał rękę do przechodniów.

– Wszędzie są! Nawet tutaj! – Myślał intensywnie, potem cmoknął i rzucił w powietrze: – Nie wierzę! Na nikim nie można już polegać!

– Ależ szanowny dobrodzieju! Robimy, co w naszej mocy

– Gówno robicie! – wtrącił poirytowany fabrykant. – Bo skoro ta hołota nadal tam jest, to o czym mowa?

– Panie dobrodzieju… – zająknął się zarządca. – Ta hołota, jak ją pan nazywa, to też ludzie… – Chrząknął bezradnie. – Zostali bez dachu nad głową… nie mają gdzie się podziać. A przecież święta idą.

Wiktor Różycki odwrócił głowę od okna. Wbił wściekły wzrok w Laskowskiego, jego brzydka twarz zalała się natychmiast purpurą.

– Zamilcz, głupcze! Od jutra już tutaj nie pracujesz, zwalniam cię!

– Ależ panie dobrodzieju! Mam rodzinę na utrzymaniu, troje dzieci, święta za pasem!

– A co mnie to, do cholery, obchodzi! – warknął i znów spojrzał na ulicę. – Zejdź mi z oczu!

Mężczyzna zbladł, znieruchomiał, potem rzucił się na kolana i jęknął rozpaczliwie:

– Proszę, błagam! Na wszystkie świętości! Nie wyrzucaj mnie pan! Dokąd ja pójdę?

Wiktor westchnął ciężko. Nie miał dziś dobrego nastroju, a ten tutaj, ten plugawy śmieć jeszcze bardziej go rozsierdził.

– Jak nie umiesz wykonywać poprawnie swoich obowiązków, to muszę zatrudnić kogoś innego na twoje miejsce. Nie będę jednak bezduszny, dam ci odprawę za trzy miesiące.

Przełknął ślinę i machnął ramieniem, wskazując mu drzwi.

– Panie, proszę o litość! Gdzie ja teraz znajdę pracę? Kto mnie zatrudni? – błagał zarządca.

– Wyjdź stąd, bo zaraz stracę cierpliwość! – zagrzmiał ponownie Różycki.

Mężczyzna pozbierał się z podłogi, po czym wstał. Chwycił teczkę leżącą na biurku i chyląc cały czas głowę, opuścił gabinet.

Wiktor nie zdążył jeszcze ochłonąć, gdy do drzwi ponownie ktoś zapukał.

– Proszę! – rzucił niecierpliwie i wyciągnął z szuflady brulion z notatkami. Lepiej będzie jeśli ktoś, ktokolwiek to był, zastanie go pracującym – pomyślał.

Tymczasem do gabinetu wsunęła się wysoka, szczupła kobieta z pociągłą, niezbyt ładną twarzą. Była to Mieczysława Wyrwa, wieloletnia gospodyni, jedyna osoba w tym gospodarstwie, którą Wiktor darzył zaufaniem. Kobieta jako jedyna w całym domu zwracała się do niego po imieniu. Pozwolił jej na ten przywilej, ponieważ należała do osób, które w tym domu coś znaczyły. Pracowała u niego od samego początku, czyli od ponad dwudziestu lat. Małomówna, powściągliwa, posłuszna i oddana. Takiej osoby właśnie potrzebował. Niewtrącającej się w jego życie osobiste, dyskretnej i uczciwej. To przez jej ręce przechodzili wszyscy pracownicy tego domu. To ona dokonywała tak zwanej selekcji, przesiewała potencjalnych kandydatów przez sito cech, które uznawała za konieczne i niezbędne. I choć trafiło się oczywiście kilka osób, które już nie pracowały, wyrzucone za niesubordynację, lenistwo, drobne kradzieże, niefrasobliwość czy nawet niezręczność, to trzeba przyznać, że nieoceniona Mieczysława miała tak zwanego nosa. I zazwyczaj nigdy się nie myliła. Dlatego Różycki od lat nie wtrącał się w sprawy domu, zostawiając gospodyni przestrzeń do wykonywania swoich powinności.

– Panie Wiktorze… – zaczęła, pochylając w geście uniżenia głowę z zaczesanymi gładko mysimi włosami, przedziałkiem nad czołem i maleńkim koczkiem z tyłu. Wzrok kobiety spoczął na długich, wypielęgnowanych palcach Różyckiego, ubrudzonych atramentem. – Widziałam, jak wyszedł stąd pan Laskowski. Był niezwykle wzburzony…

– Gadzina jedna! – prychnął gniewnie. – Ja mu płacę, a on przez cały czas mnie oszukuje.

– No właśnie. – Gospodyni chrząknęła znacząco. – Też jestem tego zdania, dlatego uważam, że powinien pan zatrudnić kogoś zdecydowanie twardszego… Ten Laskowski to nie tylko chudzina, ale chłopina o gołębim sercu. Nie nadaje się do takiej odpowiedzialnej pracy.

– Właśnie! – Wiktor uderzył pięścią w blat. – To samo mu powiedziałem! W życiu nie można być miękkim!

– Mam kogoś takiego na oku… – Mieczysława zbliżyła się do biurka i bez wyraźnego pozwolenia usiadła na wyściełanym pluszem krześle. Ona jedna w tym domu mogła to zrobić bez konsekwencji. – Chłop jak dąb, z krzepą i odwagą. Był stróżem w fabryce Scheiblera, ale kiedy jednemu złodziejowi za bardzo przyłożył, zwolnili go, bo nie chcieli mieć kłopotów. Mówią na niego Żelazny.

Wiktor podniósł głowę i z zaciekawieniem omiótł wzrokiem siedzącą prosto, w nienagannej pozie sylwetkę gospodyni. Patrzyła na niego wyczekująco.

– Myśli pani, że to będzie idealny człowiek do tej roboty?

– Myślę, że tak! – pospieszyła z odpowiedzią. – Pan musi mieć kogoś wyjątkowo… – Chrząknęła wymownie i zakończyła: – Nieustępliwego człowieka. Bez skrupułów i słabości… Tylko w ten sposób może pan utrzymać swoje dobra w należytym stanie. Do tego potrzeba przecież silnej ręki!

– Zgadza się, wszystko się zgadza – przytaknął podekscytowany. – Proszę mi go zatem przyprowadzić. Zobaczymy, co jest wart ten pani Żelazny.

Kobieta uśmiechnęła się z aprobatą.

– Nie będzie pan żałował. Pracuję tu już tyle lat… – Popatrzyła na niego w oczekiwaniu. – Czy chociaż raz zawiódł się pan Wiktor na mnie?

Zerknął na Mieczysławę i zaprzeczył krótko:

– Na pani? Nigdy, przenigdy!

– No właśnie – odparła, prostując dumnie plecy i wstając. – O czternastej obiad, wielmożny panie.

Zawiesił na niej wzrok.

– To, co pan lubi najbardziej – pośpieszyła z odpowiedzią. – Zraziki w sosie grzybowym, buraczki i leniwe.

Wygiął wargi ukontentowany i przytaknął. Już na samą myśl o jedzeniu poczuł ślinę nagromadzoną pod językiem.

Mieczysława wygładziła odruchowo fałdy spódnicy, po czym przesunęła palcami po górnej części ubrania, zatrzymując się na rozpiętym guziczku przy dekolcie. Dopiero teraz zauważył jej odsłonięty fragment szyi ze skromnym medalikiem na łańcuszku, a także lekko zarumienione policzki. Kobieta posłała mu miły uśmiech, po czym ukłoniła się lekko. Zastanowił się przez chwilę, co było niestosownego w tym wyglądzie, ale nic nie przyszło mu do głowy.

Po wyjściu gospodyni Różycki przysunął bliżej brulion, zanurzył pióro w inkauście i zatopił się w kolejnych zestawieniach zysków i strat.

Rozdział trzeci

 

 

 

Zapadający z każdą sekundą zmierzch zatarł niedoskonałości miasta, a prószący nieustannie śnieg spowił niczym miękki całun wszystkie jego brudne zakamarki i najwstydliwsze tajemnice. W świetle zapalonych tu i tam gazowych latarni błyszczał kotłującymi się drobinkami. Rozświetlone wystawy sklepowe połyskiwały ciepłem lamp naftowych, kusząc dzieci cukierkami i piernikami ułożonymi na paterach. Stukot końskich kopyt mieszał się z pochrapywaniem, dźwięczeniem uprzęży, nawoływaniem woźnicy i odgłosami z podwórek. Sprzedawcy prowizorycznych kramów nawoływali do zakupów, oferując orzechy, świece, a nawet ręcznie robione ozdoby choinkowe. Gdzieś z daleka dochodziły dźwięki skrzypiec – ktoś grał kolędę, która niosła się nad brukiem jakimś tęsknym, ale radosnym tonem.

Wiktor Różycki minął cukiernię U Roszka, potem przystanął przy sklepie kolonialno-mydlarsko-drogeryjnym należącym do braci Rozenbergów, następnie zaczął się przyglądać udekorowanej świątecznymi ozdobami wystawie. Patrzył na pozytywkę z obracającą się parą kochanków i przez moment zastanowił się nad prezentami, których jeszcze nie zakupił. Przecież siostra zaprosiła go na kolację wigilijną, nie wypadało pójść do niej z pustymi rękoma. Do tego jeszcze prezent dla siostrzeńca na piątkowe urodziny. Dlaczego do tej pory o tym nie pomyślał? Ogarnął go chwilowy gniew. Nie lubił tego rodzaju uroczystości, które pochłaniały jego cenny czas i przysparzały jedynie kłopotów. O wiele bardziej wolał siedzenie w swoim gabinecie lub sekretnym pokoju, jak go nazywał w myślach, do którego nikt poza nim nie miał dostępu. Nawet gospodyni, której w zasadzie ufał, a jednak nie do tego stopnia, aby zdradzić swój największy sekret.

Westchnął z rezygnacją, po czym, chcąc nie chcąc, wszedł po niskich, oblodzonych stopniach do wnętrza sklepu. Powitało go brzęczenie dzwonka, następnie buchnęło mu w twarz ciepłe powietrze nasycone mieszanką perfumowanych wyrobów mydlarskich. Otrzepał płaszcz, zdjął melonik i rozejrzał się dookoła. Następnie z działu mydlarskiego przeszedł do działu z galanterią i biżuterią. Młody mężczyzna obsługiwał jakąś elegancko ubraną kobietę, która najwyraźniej nie mogła się zdecydować na wybór rękawiczek. Sprzedawca zerknął tylko na wchodzącego i delikatnie się pokłonił. Wiktor podszedł do pierwszej przeszklonej lady, gdzie zobaczył wyłożone aksamitem pudełka, z których połyskiwały wyroby ze złota, srebra i kamieni szlachetnych. Patrzył na bogato zdobione broszki, naszyjniki i bransoletki, nie mogąc dokonać wyboru.

– W czym mogę pomóc?

Natychmiast znalazł się przy nim inny młody mężczyzna ze starannie przystrzyżoną bródką i binoklem w oku. Wskazując na gablotę, wykonał zamaszysty gest.

– Oferujemy najpopularniejsze wzory. Tu mamy bransolety, broszki, naszyjniki…

– To może… ta brosza. – Wiktor wskazał palcem na owalny, srebrny przedmiot wysadzany bursztynami. – Czy będzie idealna dla mojej szacownej siostry?

– Wspaniały wybór! – podchwycił natychmiast sprzedawca. – Ewentualnie mogę zaproponować tę w kształcie róży. Taka piękna kobieta z pewnością będzie pięknie wyglądała w jednej i drugiej.

– Hmmm… W takim razie poproszę zapakować obie – podjął decyzję Wiktor.

W tym momencie wspomniał ciotkę Klementynę, która jako jedyna żyjąca ich krewna, siostra ich mamy, od lat zamieszkiwała w domu Zofii. Stanowiła dla młodej kobiety wielkie wsparcie, wspaniale gotowała, prowadziła dom. Byłoby nietaktem nie zakupić dla niej upominku.

– Ależ oczywiście! – Pracownik sklepu mlasnął z zadowoleniem. – Czy jeszcze w czymś możemy pomóc?

– Tak, poproszę jeszcze o prezent dla sześcioletniego chłopca.

– Sześciolatka? – podchwycił mężczyzna. – Właśnie przyjechały do nas nowości z samego Petersburga! Mechanicznie nakręcane karuzele! Malec będzie zachwycony! Zapewniam pana! Zapraszam tutaj!

Wiktor Różycki skinął głową i ruszył za biegnącym, przepełnionym energią mężczyzną w kamizelce i surducie. Mijając lady i regały, zauważył stojące na półce ołowiane żołnierzyki. Kiedyś, będąc małym chłopcem, pragnął mieć cały oddział wojska. Po latach spełnił swoje marzenie i tą pasją zaraził siostrzeńca. Jeszcze do dziś rozgrywali bitwy i nieźle się przy tym bawili. Zgarnął z półki kilka figurek i westchnął do swoich myśli. Lubił tego gagatka, mimo wszystko.

***

Różycki wrócił do domu zmęczony, ale ukontentowany. Powóz zatrzymał się przed piękną willą usytuowaną przy ulicy Widzewskiej, skąd miał już niedaleko do założonych przez siebie fabryk.

W drugiej połowie dziewiętnastego wieku Łódź przeżywała dynamiczny rozwój jako przemysłowe centrum Królestwa Polskiego, dlatego w tej okolicy powstało wiele okazałych willi należących do bogatych przemysłowców – często zamożnych Niemców, Żydów, Polaków, którzy inwestowali nie tylko w fabryki, ale i efektowne rezydencje i kamienice czynszowe. Wiktor był jednym z nich. Znów uśmiechnął się z dumą. Jego rezydencja prezentowała się wyjątkowo okazale. A już oczkiem w głowie właściciela był przepiękny ogród w stylu angielskim, usytuowany z tyłu budynku, z alejkami wysypanymi żwirem, niskim żywopłotem i fontanną przypominającą postać greckiej bogini. Całość otoczona była kutym ogrodzeniem – ażurowym, z motywem liści i jego inicjałów: WR.

Elewacja zewnętrzna rezydencji wykonana została w stylu eklektycznym z elementami neorenesansu i neobaroku. Symetryczna fasada charakteryzowała się rustykalnymi boniami z tynku i kamienia. Wysokie, prostokątne okna, zakończone od góry łukiem i dekoracyjnymi opaskami, zwieńczone były półkolistym naczółkiem. Wejście główne z kutymi balustradami i bogato rzeźbionym nadprożem prezentowało się imponująco dzięki portykowi wspartemu na kolumnach w stylu korynckim. Zewnętrzne fasady ozdobiono stiukowymi girlandami i maszkaronami, zaś wnętrze holu – stiukami i malowanymi ręcznie freskami. Podłogi wyłożone zostały płytkami cementowymi z kwiatowymi motywami, za to sufit ozdobiony sztukaterią, z centralną rozetą i detalami roślinnymi wokół żyrandola.

Kiedy wchodziło się do salonu, dech zapierał ręcznie malowany sufit przedstawiający sceny z życia dworskiego. Wypukły, otoczony trójwymiarową sztukaterią, z centralnie rozbudowaną rozetą, z której zwisał ogromny, kryształowy żyrandol. Kolejnym niezwykłym elementem wyposażenia był marmurowy kominek z owalnym lustrem, z rzeźbami i popiersiami antycznych postaci. Środek pomieszczenia zajmował długi stół z ciężkiego drewna i dwanaście krzeseł w stylu ludwika. Do tego przeszklone witryny, liczne stoliczki z inkrustowanym blatem, figurki z porcelany, fikuśne zegary i obrazy.

Sypialnia nie ustępowała pozostałym pomieszczeniom. Ciężkie kotary z chwostami, szerokie łóżko z baldachimem, malowany sufit i rozety. Przepych ponad miarę. Oczywiście zamierzony przez właściciela. Nic dziwnego, że niemal każdy, kto wchodził do domu przemysłowca, popadał w zachwyt i zrozumiałe onieśmielenie.

– Dobry wieczór, wielmożny panie! Witamy w domu – powitał Różyckiego stary lokaj i od razu przystąpił do rutynowych czynności, czyli pomocy przy rozbieraniu. Najpierw odebrał melonik i laskę, następnie sięgnął po płaszcz, który od razu otrzepał ze śniegu. Potem rzucił się na kolana, aby pomóc ściągnąć buty. Wysokie, ze skórzaną cholewką, dlatego zdejmowanie ich stanowiło nie lada problem. Wiktor zdążył wybaczyć Janowi ostatnie zachowanie, rozegrali już nawet partyjkę szachów. I to on, ku własnemu zadowoleniu, okazał się zwycięzcą.

Kiedy już Różycki wsunął na stopy kapcie, poczuł, że nareszcie jest w domu. Z kuchni dolatywał zapach smażonki. Mężczyzna zrobił zaledwie kilka kroków, kiedy drogę zastąpiła mu gospodyni.

– Nareszcie pan jest, panie Wiktorze! Na pewno pan przemarzł. Podać herbatę?

– Tak. Proszę przynieść samowar do mojego gabinetu.

– Już niosę, panie Wiktorze! – Kobieta dygnęła lekko, potem wyprostowała się i ruszyła w stronę kuchni. Jak zawsze jej włosy były zaczesane gładko przy skórze, z przedziałkiem tuż nad wysokim czołem. Zmierzyła chlebodawcę oczami w kolorze zachmurzonego nieba, następnie rozciągnęła wąskie usta w coś na kształt uśmiechu. Nigdy nie zastanawiał się nad jej chłodną, nierzucającą się w oczy urodą albo jej brakiem, nad poziomymi zmarszczkami na czole i pionową bruzdą pomiędzy jasnymi brwiami. Zwrócił jednak uwagę, że była bledsza niż zazwyczaj i jakby zdenerwowana. Oko jej zadrgało, gdy wypowiadała jego imię. A może tylko mu się wydawało?

– Coś się stało, pani Mieczysławo? – zapytał, nie spuszczając z niej wzroku.

– Nie, nic, panie Wiktorze. Tylko od wczoraj mam migrenę.

– Rozumiem… – mruknął. – W takim razie proszę zostawić ten samowar i położyć się spać. Poradzę sobie z resztą. Lampy niech pogasi Jan.

– Dziękuję – odparła, kłaniając mu się lekko.

Podniósł rękę na znak, że pani Wyrwa może sobie pójść. W zasadzie do tej pory nic nie mógł zarzucić tej kobiecie. Stawiała się codziennie punktualnie w pracy i nigdy w niczym nie uchybiła. Mieszkała w pokoju w lewym skrzydle domu, gdzie miała swobodny dostęp do wszystkich pomieszczeń. Oprócz jednego. Jego sekretnego pokoju. Od zawsze tylko on jeden posiadał klucze do tego pomieszczenia i tylko on jeden miał prawo tam wchodzić.

Siedząc chwilę później przy biurku w swoim gabinecie, popijając małymi łyczkami gorącą herbatę, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w ciemność za oknem, długo rozmyślał o tym, co zaszło w przeszłości. Wspomnienia powróciły. Nie mógł uwierzyć, że kobieta, którą tak mocno kochał, mogła go tak zwyczajnie oszukać. Dłoń mu zadrżała ze zdenerwowania, a spodek zadźwięczał, gdy odstawił na powrót pustą filiżankę. Zbliżające się święta jeszcze bardziej go deprymowały, ponieważ przypominały mu spędzone wspólnie chwile i tę szaloną miłość, która nie tylko budowała jego ego, odsunęła na dalszy plan wszelkie kompleksy, ale sprawiała, że każdego dnia czuł się bardziej szczęśliwy.

Świece w mosiężnym kandelabrze skwierczały, wydając z siebie przyjemną woń topionego wosku, kiedy odsunął jedną z szuflad biurka i sięgnął po mały, niepozorny kluczyk. Schował go do kieszeni marynarki i wstał. Zabrał ze sobą świecznik i niemal bezszelestnie przesunął się w stronę dębowej biblioteczki usytuowanej po drugiej stronie gabinetu. Stały tam rzędy oprawionych w płótno ksiąg. Niektóre miały złote litery, tłoczenia i sznurkowe frędzle do przekładania stron. Prawdę mówiąc, nie przeczytał żadnej z nich, ale imponujący zbiór był powodem do dumy. Znajdowały się tu najsłynniejsze dzieła dotyczące rozwoju przemysłu na przestrzeni lat, przemian historycznych w kraju, zapiski z podróży czy biografie najważniejszych wynalazców maszyn parowych.

Różycki nacisnął ukryty pod półką przycisk i cała konstrukcja z drewna rozsunęła się, ukazując tajemne przejście, o którym wiedział tylko on i ten, kto ten schowek projektował. Przekręcił klucz w zamku i znalazł się w drugim pokoju. W myślach nazywał go sekretnym. Szedł, trzymając w ręku świecznik, ślizgając wzrok po ścianach, na których wisiały obrazy zakupione na przeróżnych aukcjach. Pejzaże, kwiaty, portrety, sceny biblijne mniej i bardziej znanych malarzy. Wierzył w to, że kiedyś te dzieła osiągną niebotyczną cenę, a on w ten sposób pomnoży swój kapitał. Lubił tu przebywać i napawać się bogactwem, które zgromadził, przeliczać pieniądze, nasłuchiwać brzęku monet czy delikatnego śpiewu przesypywanych klejnotów. Tymczasem spoglądały na niego te wszystkie pary oczu, które teraz w świetle palących się świec, w ogromie smug i cieni, wydały mu się tchnięte życiem. Odniósł wrażenie, że niektóre twarze ożywają, przyglądają mu się z zaciekawieniem, a nawet ze zwadą. Zatrzymywał się czasem zdumiony, przystawiał świecznik do pokrytego licznymi pęknięciami płótna i obserwował zmiany. To mrugnięcie okiem, to nieznaczny ruch warg, to znów zmiana położenia rąk czy wymowny grymas. Sam już nie wiedział, czy to się działo naprawdę, czy figle płatała mu wyobraźnia. Oprócz obrazów stały tu także bogate kufry wypełnione drogocennymi przedmiotami, marmurowe posągi i gipsowe popiersia. Wszystko to przyprawiało o zawrót głowy, a jemu przysparzało jeszcze większej dumy i satysfakcji. Był bogaty, był wielki. Wyszedł z największej biedy, jaką można było sobie wyobrazić, by znaleźć się w tym miejscu.

Wrócił pamięcią do dawnych lat, kiedy jako kilkunastoletni chłopiec, najmował się do najcięższych robót przy rozładunku węgla, drewna, kartofli. Brał też udział w drobnych kradziejkach, był świadkiem porachunków miejscowych band i wciąż czekał na swój szczęśliwy moment, który wkrótce rzeczywiście nastąpił. Miał też wielkie wsparcie w Icku Birmbaumie, właścicielu sklepu mięsnego, u którego zaopatrywał się w kurze nóżki, świńskie ogony i kości. Wiele razy, gdy Wiktor nie miał pieniędzy, a w domu wszyscy przymierali głodem, to Icek, mając na względzie dobro ich rodziny, litował się nad nimi i wpisywał ich w zeszyt, który skrupulatnie od lat prowadził. Dla Wiktora taki dług był zawsze sprawą honoru, dlatego musiał stoczyć niejedną bójkę, przepracować niejedną noc, aby uregulować rachunki i nie spóźniać się z terminami. Icek Birmbaum posiadał jeszcze kantor, który był jego oczkiem w głowie. To właśnie tam, w lichej budzie, odbywały się wymiany towarowe i transakcje, które z jednej strony przynosiły mu ogromne dochody, a z drugiej przysparzały nowych wrogów. Mały Wiktor niejeden raz był świadkiem dramatycznej sceny, która poruszała jego najczulsze struny. Widział schorowane, pozbawione wszystkiego wdowy, osierocone dzieci, kaleki i głodnych. To nie byli ludzie, tylko jakieś cienie, truchła, które ostatkiem sił walczyły o przetrwanie. Zastawiali wszystko, co mieli, otrzymując w zamian jakiś marny ochłap. Nie byli w stanie wykupić już tych przedmiotów, a kiedy wracali – Icek przepędzał ich krzykiem, obelgami albo szczuł psami. Nie był to dla Wiktora miły widok, jednak z czasem się do niego przyzwyczaił, więcej – zrozumiał, że tak trzeba. Pewnego dnia Icek zaproponował Wiktorowi robotę. Miał się zająć liczeniem, a w razie potrzeby ochroną przybytku. W ten oto sposób los małego Różyckiego diametralnie się odmienił. Już nie musiał chodzić na czaty, przypadkowe roboty i drobne kradziejki. Od teraz miał stałe zajęcie i pełny żołądek. Icek był już stary, robił się coraz bardziej niedołężny. W młodości nie doczekał się potomka, dlatego pełne oddanie chłopca wynagradzał opieką. Owszem, czasem gdy jakiś grosz się nie zgadzał, wpadał w furię i przetrzepał chłopakowi skórę, ale potem, kiedy przychodziło opamiętanie, potrafił być miły, a nawet – co było rzadkością – hojny.

Wiktor uśmiechnął się na to wspomnienie, bo pomimo wielu bolesnych razów Icka nigdy go nie znienawidził. Wręcz przeciwnie. Szanował go za pracowitość, a także za wszystko, czego się od niego nauczył. Był surowym nauczycielem, bardzo wymagającym, ale skutecznym. Bo to właśnie Żydowi Ickowi zawdzięczał późniejszy rozwój. Pewnie dziwi się teraz stary Icek, widząc mnie tutaj – pomyślał z satysfakcją Różycki i postąpił kilka kroków dalej.

Pod jednym z płócien, przedstawiającym jakąś wielką damę w strojnej sukni i kapeluszu z piórami, ukryty był sejf, w którym przemysłowiec trzymał najcenniejsze kosztowności i dokumenty. Znajdowały się tutaj kamienie szlachetne, weksle, czeki, pieniądze, a także akty własności. Gromadził te dobra latami, zwoził z zagranicy, polował na okazje, niejeden raz wywiódł kogoś w pole. Otworzył skrytkę, by utwierdzić się w przekonaniu, że wszystko znajduje się na właściwym miejscu. To znów połechtało jego próżność i na dobre uspokoiło. Odstawił świecznik, przeliczył pieniądze, przejrzał wszystkie akty, a na koniec wziął do ręki kilka mieniących się diamentów.

– To wszystko jest moje – powiedział półgłosem.

I tak napawał się myślą o swoim bogactwie, gdy przekręcał kluczyk w zamku, zamykał starannie sejf i wieszał obraz na swoim miejscu.

Przypisy

 

 

 

* Fragment wiersza Adama Asnyka Miejmy nadzieję (1871).

** Cyprian Kamil Norwid, Moja piosnka (1854).

Redakcja

Agnieszka Czapczyk

 

Korekta

Dorota Honek-Sac

 

Skład i łamanie wersji do druku

Marcin Labus

 

Projekt graficzny okładki

Anna Slotorsz

 

© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025

© Copyright by Anna Stryjewska, Warszawa 2025

 

Wydanie pierwsze

ISBN: 9788384300299

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

 

 

WYDAWCA

Agencja Wydawniczo-Reklamowa

Skarpa Warszawska Sp. z o.o.

ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2

00-036 Warszawa

tel. 22 416 15 81

[email protected]

www.skarpawarszawska.pl

@skarpawarszawska

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Przypisy

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Spis treści