Saga klonowego liścia. Kanadyjski raj - Anna Stryjewska - ebook + audiobook + książka

Saga klonowego liścia. Kanadyjski raj ebook i audiobook

Anna Stryjewska

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Oparta na prawdziwych wydarzeniach rodzinna historia pełna tajemnic, marzeń i wiary w lepsze jutro. Połowa lat 90-tych; młodzi Ostrowscy po kilku latach tułaczki osiedlają się w sennym miasteczku w Kanadzie w prowincji Ontario. Dzięki stałemu zatrudnieniu Aliny w fabryce Chryslera otrzymują kredyt i kupują wymarzony dom. Alina cieszy się, że wreszcie ma przy sobie najbliższych, a jej córki mogą uczęszczać do szkoły, ucząc się obcego języka. Antoni nie znajduje spełnienia w nowym życiu. Tęskni za matką, przyjaciółmi i ojczyzną. Niezadowolenie topi w alkoholu. Pozorne szczęście dodatkowo burzą wybory najstarszej córki, która postanawia rozpocząć swoje własne życie, wracając do Europy. Czy kraina klonowego liścia przyniesie szczęście rodzinie Ostrowskich? Jak poradzą sobie w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 17 min

Lektor: Róża Cieślińska-Dziekiewicz

Oceny
4,6 (101 ocen)
73
20
7
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gadasami

Nie oderwiesz się od lektury

wzrusza, uczy i ... pięknie się czyta
00
Asiorka7

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała
00
Arrcadio

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna ,ciepła,wzruszająca.Polecam gorąco.
00
Grynsztajn

Dobrze spędzony czas

wspaniala
00
Pasjaczytania

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna wzruszająca historia oparta na faktach. Świetna lektorka. Polecam 💞
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce©Lu­en­go­_ua/Ado­be­Stock, Ka­ra­mysh/ Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Anna Stry­jew­ska, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83292-71-7
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Larsa, Da­ma­ris i Sa­veo

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Roz­dział 1

Dorodne klony ro­snące wzdłuż go­ścińca za­czy­nały już gu­bić li­ście. Te zaś, za każ­dym po­dmu­chem cie­płego wia­tru, ko­łu­jąc, spły­wały ma­je­sta­tycz­nie na zie­mię i ście­liły się na niej rdza­wo­bru­nat­nym dy­wa­nem. Była je­sień ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tego ósmego roku. Brad­ford o tej po­rze za­mie­rało ci­szą. Po­ło­żone w hrab­stwie Sim­coe, nad rzeką Hol­land, go­dzinę na pół­noc od To­ronto, sły­nęło głów­nie z pól mar­chew­ko­wych, które cią­gnęły się w dal ty­sią­cami hek­ta­rów ziemi. Mó­wiło się, że za­cho­ro­wal­ność na raka w tej oko­licy jest wyż­sza niż gdzie­kol­wiek z po­wodu sy­pa­nia upraw ogromną ilo­ścią na­wo­zów sztucz­nych. Prze­wa­żała tu­taj lud­ność por­tu­gal­ska, która z ko­lei szczy­ciła się ogród­kami wa­rzyw­nymi i owo­co­wymi drze­wami za­ra­sta­ją­cymi ich skromne, nie­wiel­kie po­se­sje. W ostat­nim cza­sie przy­było w te oko­lice wielu Ho­len­drów, ci głów­nie za­kła­dali go­spo­dar­stwa i do­łą­czali do grona rol­ni­ków zaj­mu­ją­cych się uprawą ro­ślin oko­po­wych.

Do Ju­lii do­tarła in­ten­sywna woń zgni­łego jajka po­łą­czo­nego z czosn­kiem, bę­dąca wy­dzie­liną skunksa za­miesz­ku­ją­cego stad­nie te te­reny. Przy­zwy­cza­iła się już do tego nie­ty­po­wego za­pa­chu, dla­tego je­dy­nie zmarsz­czyła nos i z głową za­sło­niętą kap­tu­rem przy­du­żej kurtki, rę­kami wci­śnię­tymi w kie­sze­nie, ple­ca­kiem prze­rzu­co­nym nie­dbale przez ra­mię zmie­rzała szyb­kim kro­kiem Lee Ave w stronę domu. Za­sta­na­wiała się, co tym ra­zem po­wie matce, jaką wy­my­śli hi­sto­ryjkę, aby od­wró­cić uwagę od kilku nie­po­zor­nych go­dzin, które spę­dziła w pie­karni, usi­łu­jąc tam do­ro­bić do kie­szon­ko­wego. Dziew­czyna miała plan, ukła­dała go w gło­wie od kilku lat, nie­malże od chwili, kiedy wy­lą­do­wali z całą ro­dziną na pły­cie lot­ni­ska w To­ronto. Po­cząt­kowo miesz­kali ką­tem u ku­zy­no­stwa, do­piero kiedy ro­dzi­cielka zdo­była pracę, mo­gli so­bie po­zwo­lić na luk­sus i wziąć kre­dyt na za­kup nie­wiel­kiego domu z ogród­kiem, który sta­no­wił na­miastkę ich uko­cha­nego Li­powa. Oszczęd­no­ści za­brane z Pol­ski już dawno się ro­ze­szły, po­byt w Niem­czech nie tylko ich do­świad­czył na wiele spo­so­bów, ale też po­zwo­lił na we­ry­fi­ka­cję pod­ję­tych de­cy­zji.

O ile dla ro­dzi­ców ba­riera ję­zy­kowa na­dal sta­no­wiła pro­blem, o tyle ona i Tośka na­uczyły się nie­miec­kiego w mig. Świer­go­tały płyn­nie nie tylko w znie­na­wi­dzo­nym przez Po­la­ków ję­zyku, ale też co­raz le­piej szedł im an­giel­ski. Jesz­cze gdy byli w Hamm, oj­ciec wiele razy za­bie­rał Ju­lię ze sobą do urzę­dów, aby za­stę­po­wała mu tłu­ma­cza, z czym cał­kiem nie­źle so­bie ra­dziła. za każ­dym ra­zem chwa­lił jej po­stępy, co spra­wiało, że na­pa­wała się dumą. Z cza­sem jed­nak za­częło ją to iry­to­wać, po­nie­waż o po­moc pro­sili na­gmin­nie inni emi­granci za­miesz­ku­jący wspól­nie dom w dziel­nicy gór­ni­czej, do któ­rej zo­stali przy­dzie­leni. Pełno tam było Hin­du­sów, Irań­czy­ków, Tur­ków, Ukra­iń­ców, ale też ro­da­ków, choć za­warte z nimi zna­jo­mo­ści nie prze­trwały próby czasu.

Ju­lia zbli­żała się do nie­wiel­kiej po­se­sji z kwa­dra­to­wym do­mem z czer­wo­nej ce­gły, z ga­ra­żem w bryle bu­dynku, na któ­rym usy­tu­owany zo­stał po­kój dla niej i Tośki, a także ze skrom­nym ogród­kiem ob­sa­dzo­nym przez ulu­bione kwiaty mamy. Były tam hor­ten­sje, ró­ża­necz­niki, a także kępy ozdob­nych traw. Nie miał ogro­dze­nia jak więk­szość ota­cza­ją­cych ich dzia­łek, gro­dze­nie się nie le­żało bo­wiem w zwy­czaju Ka­na­dyj­czy­ków.

– Gdzie by­łaś tak długo? Obiad dawno wy­stygł!

Już w ko­ry­ta­rzu drogę za­stą­piła jej ro­dzi­cielka, która z za­ciętą miną do­ma­gała się wy­ja­śnień.

– U Che­ryl. Uczy­ły­śmy się do kla­sówki z ma­te­ma­tyki – skła­mała na po­cze­ka­niu.

– Ostat­nio cią­gle wy­sia­du­jesz u tej Che­ryl! – od­parła Alina z na­ganą w gło­sie. – Jej ro­dzice nie mają cie­bie dość?

– Nie, skąd... Lu­bią mnie na­wet. Ostat­nio pro­sili, abym im coś prze­tłu­ma­czyła na nie­miecki – do­dała, co aku­rat było zgodne z prawdą.

Zdjęła kurtkę i od­wie­siła ją na wie­szaku.

– Tato gdzie? – za­py­tała.

– A gdzie może być? – sark­nęła matka, wzru­sza­jąc bez­rad­nie ra­mio­nami. – Sie­dzi w sa­lo­nie...

– Trzeźwy?

– Nie za bar­dzo... – mruk­nęła oskar­ży­ciel­sko.

Ju­lia wes­tchnęła ciężko i po­pa­trzyła na ro­dzi­cielkę wzro­kiem peł­nym współ­czu­cia i żalu, po czym zło­żyła na jej po­liczku po­wi­tal­nego ca­łusa.

– Tośka u sie­bie?

– Tak, od­ra­bia lek­cje. Chodź do kuchni, od­grzeję ci zupę! Po­mi­do­rowa, taka jak lu­bisz!

– Dzięki, mamo, za­raz zejdę, Pójdę się prze­brać, od­świe­żyć i przy­wi­tać z sio­strą.

Alina omio­tła ją czu­łym spoj­rze­niem, z jej twa­rzy znik­nęły na­gana i sro­gość.

– Ach, za­po­mnia­ła­bym! Przy­szedł list do cie­bie!

– Od kogo? – spy­tała, a jej serce zdra­dziecko za­biło szyb­ciej.

Mama wy­jęła ze skrzy­neczki na klu­cze zie­loną ko­pertę i pod­sta­wiła Ju­lii pod nos.

– Z Nie­miec, czyli od niego. – Mru­gnęła po­ro­zu­mie­waw­czo. – Ma chło­pak za­cię­cie! Mi­nęło już tyle lat, a on wciąż pi­sze.

Dziew­czyna za­ru­mie­niła się na te słowa, chwy­ciła list i nie mó­wiąc nic wię­cej, po­mknęła drew­nia­nymi scho­dami w górę, wprost do swo­jego po­koju.

***

Od­świe­żona, w pi­ża­mie, z ujarz­mio­nymi gumką wło­sami, po­ja­wiła się chwilę póź­niej na dole. Mama już tam cze­kała z ta­le­rzem pod­grza­nej po­mi­do­rówki i szklanką go­rą­cej her­baty.

– Cześć, tato! – Ju­lia we­szła do sa­lonu i przy­wi­tała się z oj­cem, który roz­ło­żony w plu­szo­wym fo­telu, ga­pił się w te­le­wi­zor. Na okrą­głym, szkla­nym sto­liczku stała na­po­częta bu­telka ko­niaku i do po­łowy na­peł­niony pę­katy kie­li­szek.

– Cześć, có­reczko – od­parł, pod­no­sząc się na rę­kach i ca­łu­jąc ją w po­li­czek. Na­tych­miast po­czuła mało przy­jemną ostrość jego kil­ku­dnio­wego za­ro­stu. – Gdzie by­łaś tak długo?

– U Che­ryl! Uczy­ły­śmy się do kla­sówki! – po­wtó­rzyła po­przed­nie kłam­stewko z jesz­cze więk­szą ła­two­ścią.

Ob­rzu­cił ją uważ­nym spoj­rze­niem, ale nie po­wie­dział nic. Na jego zmę­czo­nej twa­rzy po­ja­wił się cień dumy wy­mie­sza­nej z czu­ło­ścią.

– Co oglą­dasz?

– Po­rucz­nika Co­lombo.

– A, tak... – przy­tak­nęła, wpa­tru­jąc się przez mo­ment w ekran, na któ­rym męż­czy­zna w po­gnie­cio­nym pro­chowcu wcho­dził wła­śnie do czy­je­goś pięk­nego domu. Pełno było w nim an­ty­ków, sty­lo­wych me­bli, bi­be­lo­tów. Od­ru­chowo ro­zej­rzała się po ich nie­wiel­kim sa­lo­nie, no­wo­cze­śnie urzą­dzo­nym, z roz­ło­ży­stą ka­napą, dwoma fo­te­lami i pro­stym, kwa­dra­to­wym ko­min­kiem.

– Julka, zupa sty­gnie! – do­biegł do jej uszu mat­czyny, nie­cier­pliwy głos.

– Już idę! – krzyk­nęła, kła­dąc rękę na ra­mie­niu taty i za­ci­ska­jąc ją lekko.

– Nie pij za dużo. Ju­tro rano mu­sisz wstać.

Zer­k­nął na nią spod krza­cza­stych brwi i nie po­wie­dział nic. Wzru­szyła więc tylko ra­mio­nami i po­drep­tała do kuchni. Dość prze­stron­nej, z ze­sta­wem brą­zo­wych sza­fek, moc­nym dę­bo­wym sto­łem i be­żo­wymi ścia­nami ob­wie­szo­nymi ulu­bio­nym Wło­cław­kiem[1] mamy.

***

Tośka na­dal wku­wała, Ju­lia zdą­żyła więc tylko za­mie­nić z nią kilka słów i wró­ciła do sie­bie. Prawdę mó­wiąc, nie mo­gła się już tej chwili do­cze­kać. W po­koju było chłodno, to­też owi­nęła się ko­cem i z kub­kiem go­rą­cej her­baty usia­dła na tap­cza­nie. Za każ­dym ra­zem, kiedy otrzy­my­wała od Bena list, ce­le­bro­wała skrzęt­nie ten mo­ment. Te­raz, ro­ze­rwaw­szy nie­cier­pli­wie ko­pertę, wy­su­nęła z niej za­pi­saną drob­nymi li­ter­kami kartkę. Z wnę­trza wy­pa­dło coś jesz­cze. Była to ko­lo­rowa fo­to­gra­fia, na któ­rej zo­stała uwiecz­niona twarz ład­nego, na oko dzie­więt­na­sto­let­niego chłopca. Blon­dyna, z du­żymi nie­bie­skimi oczami, w któ­rych za­stygł ja­kiś za­gad­kowy uśmiech. Przy­glą­dała mu się długo, za­nim przy­stą­piła do czy­ta­nia, wto­piła się w to za­wie­szone w nie­wi­docz­nym punk­cie spoj­rze­nie, nie mo­gąc uwie­rzyć, jak bar­dzo zmie­nił go ten czas. Był już do­ro­słym męż­czy­zną, ale w jej sercu na­dal tym sa­mym uro­czym chłop­cem, z któ­rym po­łą­czyła ją jesz­cze w Hamm nie­zwy­kła za­ży­łość. Spę­dzali ze sobą ogrom czasu, spo­ty­kali się za­raz po lek­cjach i włó­czyli bez celu po mie­ście, o co jej ro­dzice nie­rzadko mie­wali pre­ten­sje. Prze­czy­tała list kilka razy, za­ko­do­wała w gło­wie nie­mal każde, pełne aten­cji słowo i zło­żyła na zdję­ciu uro­czy­sty po­ca­łu­nek. Po­tem przy­ci­snęła je do piersi, za­mknęła po­wieki i od­pły­nęła da­leko w prze­szłość.

Znów była w Hamm, w gór­ni­czej dziel­nicy peł­nej emi­gran­tów, prze­mie­rzała od­le­głość z domu prze­zna­czo­nego dla uchodź­ców, tak zwa­nego He­imu, do szkoły, w któ­rej wła­śnie po­znała Bena. Ich zna­jo­mość za­częła się dość pro­za­icz­nie, wpa­dli na sie­bie pew­nego dnia na ko­ry­ta­rzu tak nie­for­tun­nie, że zde­rzyli się gło­wami i na­bili so­bie na­wza­jem guzy. Naj­pierw na niego na­krzy­czała, ro­biąc się czer­wona ze zło­ści, a kiedy spoj­rzał na nią tymi swo­imi nie­win­nymi, wiel­kimi oczami – coś w niej za­częło top­nieć. Od tej pory wy­pa­try­wała go na prze­rwach, ich wzrok nie­ustan­nie się krzy­żo­wał, co spra­wiało, że ro­biło jej się tak ja­koś cie­pło i lepko na du­szy. Wresz­cie pod­szedł po lek­cjach i za­pro­po­no­wał w ra­mach prze­pro­sin za tamto zda­rze­nie, że ją od­pro­wa­dzi do domu.

Dzięki Be­nowi po­byt w Hamm nie był już taki straszny, choć mu­siała przy­znać, że od po­czątku nie zno­siła miej­sca, w któ­rym przy­szło im spę­dzić trzy lata. Bu­dy­nek, gdzie przy­dzie­lono im je­den je­dyny po­kój, wy­bu­do­wany był z brą­zo­wej, klin­kie­ro­wej ce­gły, wy­glą­dał na bar­dzo stary, a nie­któ­rzy na­wet twier­dzili, że wpi­sany był w re­jestr za­byt­ków. Po­miesz­cze­nia w nim były wy­so­kie, z wy­pu­kłymi su­fi­tami peł­nymi ozdób. Poza tym lo­kum mieli do dys­po­zy­cji wspólną ła­zienkę w ko­ry­ta­rzu, z któ­rej ko­rzy­stali miesz­kańcy ca­łego pię­tra He­imu, co jed­no­cze­śnie sta­no­wiło dla wszyst­kich nie lada dys­kom­fort.

Za­pa­mię­tała też ogromną, wspólną kuch­nię, która przy­po­mi­nała ja­kiś na­ro­dowy ty­giel. Mie­szały się tam ję­zyki, ko­lory skóry, smaki i aro­maty. Gwar i ścisk to­wa­rzy­szył co­dzien­nemu funk­cjo­no­wa­niu w tym miej­scu. Jedni wcho­dzili, inni wy­cho­dzili, a jesz­cze inni sie­dzieli przy stole i dys­ku­to­wali. Ro­dzice za­przy­jaź­nili się z Ha­mi­dem – po­czci­wym, jak wów­czas my­śleli, Hin­du­sem, który oże­nił się z Po­lką o imie­niu Wanda. Miłą, ga­da­tliwą ko­bietką, z nie­za­my­ka­jącą się bu­zią. Wszyst­kiego była cie­kawa, a już naj­bar­dziej przy­go­to­wy­wa­nia po­traw przez ojca. Może na­wet się w nim pod­ko­chi­wała, kto wie? Uwiel­biała pa­trzeć, jak An­toni spraw­nie szat­kuje wa­rzywa, na­stęp­nie mie­sza skład­niki, za­cho­wu­jąc od­po­wied­nie pro­por­cje. Ha­mid w tym cza­sie wiele opo­wia­dał o swoim kraju, kul­tu­rze, kuchni, a także men­tal­no­ści ro­da­ków, któ­rzy wciąż przy­by­wali do Nie­miec. Wspól­nie z oj­cem Ju­lii przy­go­to­wy­wali tra­dy­cyjne po­trawy, uży­wa­jąc do tego celu kur­kumy, sza­franu, kminu rzym­skiego i wielu in­nych przy­praw na­da­ją­cych da­niom wy­su­bli­mo­wany smak. Wy­mie­niali się do­świad­cze­niami, uczyli na­wza­jem, po­ro­zu­mie­wa­jąc się na migi, ła­ma­nym pol­skim lub po­dob­nie ła­maną an­gielsz­czy­zną. Było też pol­skie mał­żeń­stwo – Gra­żyna i Mi­chał. Ona – ni­ska, drobna, z ład­niutką twa­rzyczką – chciała się wszyst­kiego na­uczyć, za­pi­sy­wała prze­pisy i pil­nie słu­chała rad Ostrow­skiego, zna­nego wszyst­kim tu obec­nym jako ku­char­ski mistrz. Jej mąż dla od­miany był wielki, brzydki, za­ro­śnięty jak małpa. Sta­no­wili jed­nak bar­dzo zgraną parę. An­toni uczył ją, jak trzy­mać nóż, ćwiar­to­wać ce­bulę, miaż­dżyć czo­snek i prze­cho­wy­wać zioła tak, aby nie za­szły ple­śnią. Gra­żynka, ku jego za­do­wo­le­niu, po­chła­niała tę wie­dzę w mig, po­tra­fiła też bez skrę­po­wa­nia pu­kać o róż­nych po­rach dnia do ich po­koju i bez­tro­skim uśmie­chem na twa­rzy wy­cią­gać stam­tąd ojca.

– An­toni, udało mi się ku­pić ładne mięso! Kiedy zej­dziesz do kuchni?

Do tego miała pi­skliwy, draż­niący głos, ale mimo tych drob­nych przy­war wszy­scy uwiel­biali tę ko­bietę, któ­rej trudno było od­mó­wić uroku i tego cze­goś, co mają tylko wy­brani.

W kuchni po­ja­wiali się także dwaj pa­no­wie z Tur­cji, obaj osma­leni, wy­socy, z czar­nymi przy­dłu­gimi wło­sami. Sma­żyli te swoje uko­chane ba­kła­żany i po­mi­dory na wiele spo­so­bów, do tego ser­wo­wali paćki z ryżu i musy z zia­ren se­zamu. Ra­czej mało się od­zy­wali, tylko ob­ser­wo­wali, dla­tego Ju­lia nie lu­biła tam wcho­dzić bez to­wa­rzy­stwa sio­stry bądź któ­re­goś z ro­dzi­ców.

Miesz­kali na dru­gim pię­trze, ich po­kój miał duży bal­kon z wi­do­kiem na ulicę i ster­czący, długi szyb z po­bli­skiej ko­palni. Każ­dego dnia wi­działa z tego miej­sca ma­sze­ru­ją­cych do ro­boty gór­ni­ków. Pię­tro wy­żej, tuż nad nimi, za­miesz­ki­wała pewna Po­lka o imie­niu Zyta. Ko­bieta miała pro­blem al­ko­ho­lowy. Jej mąż, idąc do pracy na czarno, za­my­kał ją nie­kiedy w miesz­ka­niu, prze­krę­ca­jąc drzwi na klucz. Wtedy jego po­my­słowa żonka cze­kała tylko na mo­ment, aż znik­nie za ro­giem bu­dynku, na­stęp­nie spusz­czała na sznurku siatkę z pie­niędzmi. Za­cze­piała lu­dzi i na­wo­ły­wała są­sia­dów, by ku­pili jej bu­telkę wódki. Tak się skła­dało, że za­wsze zna­lazł się ktoś chętny do speł­nie­nia jej prośby. Na dole była buda z pa­pie­ro­sami i al­ko­ho­lem, wła­ści­ciele tego przy­bytku do­ro­bili się for­tuny na han­dlu z uchodź­cami, choć skle­pik na za­wsze w jej wspo­mnie­niach po­zo­stał nie­po­zor­nym bu­dyn­kiem przy­po­mi­na­ją­cym szopkę na na­rzę­dzia. Po każ­dej ta­kiej ak­cji, którą wraz z sio­strą ob­ser­wo­wały z bal­konu, pę­kały nie­mal ze śmie­chu, trzy­ma­jąc się za brzu­chy. Są­siadka, wcią­ga­jąc na górę bu­telkę, zer­kała w ich stronę ostrze­gaw­czo, rzu­cała pod no­sem ja­kieś obe­lgi, po­piół z pa­lo­nego pa­pie­rosa, któ­rego zwy­kle trzy­mała w ką­ciku ust, spa­dał im na ubra­nia, ale one nic so­bie z tego nie ro­biły.

Po mie­ście krę­ciło się pełno emi­gran­tów, w tym ro­da­ków Ostrow­skich, któ­rzy nie­stety owiani byli złą sławą, bo po­dobno zbyt kom­bi­no­wali i kra­dli. Oczy­wi­ście nie wszy­scy, nie­któ­rzy go­dzi­nami oku­po­wali budki te­le­fo­niczne, chcąc w ten spo­sób za­spo­koić tę­sk­notę za oj­czy­zną i bli­skimi, któ­rych tam zo­sta­wili.

Tak czy siak, Ju­lia nie zno­siła tego par­szy­wego miesz­ka­nia, z jed­nym po­dwój­nym łóż­kiem, dru­gim pię­tro­wym, ciężką szafą, biur­kiem, sto­łem i drew­nianą pod­łogą, która dud­niła jak stud­nia, kiedy się po niej cho­dziło. Trudno w nim było o ja­ką­kol­wiek pry­wat­ność.

Wspólna ła­zienka, gdzie były rów­nież prysz­nice i umy­walki, da­wała się wszyst­kim we znaki, za­wsze w ko­lejce, chcąc nie chcąc, na­słu­chu­jąc róż­nych od­gło­sów, z wła­sną rolką pa­pieru to­a­le­to­wego. Na­stęp­nym kosz­ma­rem było ko­rzy­sta­nie po kimś z ubi­ka­cji, zwłasz­cza że nie­któ­rzy mieli pro­blem z po­zo­sta­wie­niem po so­bie czy­sto­ści. O mało wdzięcz­nym za­pa­chu wo­lała ra­czej za­po­mnieć.

Go­rzej być nie mo­gło, tym bar­dziej że sta­rzy za­czy­nali się co­raz czę­ściej kłó­cić, wy­po­mi­nać so­bie to i owo, a po­tem póź­nym wie­czo­rem go­dzić się w łóżku. Do uszu Ju­lii do­cie­rały wtedy ci­che szepty, wes­tchnie­nia, tłu­mione krzyki, a także chrzęst ugnia­ta­nego ma­te­raca. Za­ty­kała wów­czas uszy albo na­kry­wała głowę po­duszką. Jej sio­stra, szczę­ściara, spała zwy­kle jak su­seł, a ona tę­sk­niła za uko­chaną bab­cią Stef­cią, miesz­ka­niem na Je­lon­kach, ko­le­żan­kami z po­dwórka, dom­kiem w Li­po­wie, a za Mak­sem, który zdechł za­raz na po­czątku po­bytu w ob­cym kraju. Najadł się cze­goś i za­truł. To był ko­lejny po­wód, aby w jej sercu bu­do­wała się co­raz więk­sza nie­chęć do tego miej­sca, lu­dzi, któ­rzy ją ota­czali, zwy­cza­jów, upodo­bań. Nie­rzadko za­ci­skała pię­ści i pła­kała w po­duszkę. Dziew­czyny z klasy iry­to­wały ją, wszyst­kie wy­da­wały jej się ta­kie głu­pie i ma­łost­kowe. Lep­szy kon­takt miała z chło­pa­kami, jed­nakże do­piero kiedy po­znała Bena, po­czuła, że świat nieco ła­god­nieje i na­biera ład­niej­szych ko­lo­rów.

Ro­dzice nie mo­gli pra­co­wać le­gal­nie, za­bra­niały tego prze­pisy, na­to­miast otrzy­mali od rządu nie­miec­kiego za­si­łek, który w znacz­nym stop­niu re­kom­pen­so­wał ich po­trzeby. One na­to­miast zo­stały za­pi­sane do szkoły. Na­uka ję­zyka od po­czątku szła im zna­ko­mi­cie, już po roku umiały płyn­nie po­słu­gi­wać się nie­miec­kim. Do tego jesz­cze na­uczy­cielka ję­zyka ob­cego, pani Greta, była ko­chaną, przy­stępną i prze­miłą osobą. Trak­to­wała ją nie­malże jak matka, umiała wy­słu­chać, do­ra­dzić, po­cie­szyć. Jej mąż uczył na­to­miast hi­sto­rii, jed­nak ten przed­miot nie bu­dził już ta­kiego za­in­te­re­so­wa­nia więk­szo­ści, mimo ogrom­nych sta­rań na­uczy­ciela.

Za­pa­mię­tała klasy z wiel­kimi oknami, drew­nia­nymi ław­kami, har­mi­der i za­pa­da­jącą w jed­nej se­kun­dzie ci­szę dwu­dziestki dzieci, kiedy wcho­dziła pani Greta. Nie mu­siała nic mó­wić, wy­star­czy, że po­ja­wiła się w drzwiach, jak za­wsze uśmiech­nięta, życz­liwa i otwarta na nowe roz­wią­za­nia. Wszy­scy ją wręcz uwiel­biali. To jej Ju­lia za­wdzię­czała tak szyb­kie oswo­je­nie się z ję­zy­kiem, a także dłu­gie roz­mowy po lek­cjach, kiedy zwie­rzała się ze swo­ich pro­ble­mów. Przy­jaźń z tą ko­bietą prze­trwała do tej pory. Na­dal ko­re­spon­do­wały, wy­mie­niały się do­świad­cze­niami, a z cza­sem to po­ro­zu­mie­nie sta­wało się co­raz trwal­szym ogni­wem.

Po nie­spełna trzech la­tach otrzy­mali wresz­cie po­zwo­le­nie na wy­jazd do Ka­nady. W Pol­sce na­stą­piły już ogromne zmiany, upadł ko­mu­nizm, wła­dzę prze­jęła So­li­dar­ność. Na­ród cie­szył się wol­no­ścią i za­czy­nał racz­ko­wać w po­woli na­stę­pu­ją­cym ka­pi­ta­li­zmie. W nocy z dzie­wią­tego na dzie­sią­tego li­sto­pada osiem­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku upadł mur ber­liń­ski, który ozna­czał sym­bo­liczny ko­niec zim­nej wojny, a tym sa­mym roz­bu­dził na­dzieję na zjed­no­cze­nie Nie­miec.

Obie z sio­strą na­ma­wiały go­rącz­kowo ro­dzi­ców na po­wrót do kraju. Nie­stety, oboje zgod­nie stwier­dzili, że nie po to prze­szli przez to wszystko, by się te­raz wy­co­fać. W Ka­na­dzie cze­kało na nich inne ży­cie – el­do­rado, które ni­jak się miało do wa­run­ków w Pol­sce.

***

An­toni sie­dział w fo­telu przy ko­minku, wpa­tru­jąc się nie­ru­cho­mym wzro­kiem w trza­ska­jący ogień. W jed­nym ręku trzy­mał szklankę z whi­sky, a w dru­giej pa­pie­rosa. W domu pa­no­wała ci­sza, wy­cią­gnięty na dy­wa­nie Rudi le­żał u jego stóp. Tym­cza­sem Alina z cór­kami udały się do po­ło­żo­nego nieco da­lej Bar­rie, gdzie znaj­do­wała się więk­sza liczba skle­pów.

Męż­czy­zna po­cią­gnął ko­lejny łyk trunku, czu­jąc, jak wy­peł­nia go zba­wienne, bło­gie cie­pło. Jed­no­cze­śnie głowa stała się ja­kaś lżej­sza, a my­śli zo­bo­jęt­niałe. Po ko­lej­nym za­cią­gnię­ciu się grzesz­nym pły­nem prze­stała go drę­czyć co­dzien­ność, to cho­lerne by­cie tu­taj i ci wszy­scy lu­dzie, któ­rzy go iry­to­wali do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści. Ich men­tal­ność, na­wyki, do któ­rych on nie był w sta­nie przy­wyk­nąć. Żona za­rzu­cała mu, że nie chce się przy­sto­so­wać do no­wych wa­run­ków, nie uczy się ję­zyka, nie pró­buje po­ko­ny­wać ba­rier, które za­miast ma­leć, wciąż na­bie­rały ko­lo­sal­nych roz­mia­rów. Może i miała ra­cję...

Wes­tchnął, strzep­nął po­piół i zga­sił peta w po­piel­nicy. Po­tem po­chy­lił się i do­rzu­cił drew do pa­le­ni­ska. Ogień strze­lił w górę, ogła­sza­jąc swój triumf, tym­cza­sem on znów le­ni­wie upił ze szklanki.

Gdyby Alina wie­działa, jak bar­dzo tę­sk­nił za swoim kra­jem, za pracą w re­stau­ra­cji, gdzie wciąż coś się działo, gdzie czuł się po­trzebny, a wręcz nie­za­stą­piony. Bra­ko­wało mu przy­ja­ciół – Ryśka, Ge­ne­rała, jego żony... Cho­ler­nie bra­ko­wało mu tam­tego ży­cia, które umknęło gdzieś bez­pow­rot­nie i stało się tylko ja­kimś mgli­stym wspo­mnie­niem. Kim był tu­taj, je­śli nie zwy­kłym pa­choł­kiem na usłu­gach? Nikt nie li­czył się z jego zda­niem, nie ce­nił wielu lat do­świad­cze­nia i pracy w za­wo­dzie. Wszy­scy ci nowi wła­ści­ciele, po­żal się Boże, u któ­rych w ostat­nim cza­sie pra­co­wał, nie do­ra­stali mu do pięt. A mimo to mu­siał ich słu­chać, pod­po­rząd­ko­wać się, spę­dzać dłu­gie go­dziny w kuchni, wśród uno­szą­cych się gę­stych opa­rów, od któ­rych można było tylko zwy­mio­to­wać. Ileż razy w du­chu po­ża­ło­wał swej de­cy­zji, że po­słu­chał Aliny i dał się wy­cią­gnąć z kraju, który był dla niego ca­łym świa­tem. Jak wy­glą­da­łoby ich ży­cie, gdyby wtedy po­sta­wił się i nie zląkł się gróźb i próśb. A tak...

Bok­ser pod­niósł łeb i w sku­pie­niu przy­glą­dał się panu, więc Ostrow­ski prze­śli­zgnął palce po jego mię­si­stej, wał­ko­wa­tej szyi ob­ro­śnię­tej krótką, gę­stą, ru­dawą sier­ścią.

– Ty je­den mnie ro­zu­miesz... – mruk­nął i znów na­peł­nił pu­stą szklankę.

Z tego wszyst­kiego jed­nak naj­bar­dziej tę­sk­nił za matką. Nie mógł so­bie wy­ba­czyć, że wy­je­chali bez wcze­śniej prze­pro­wa­dzo­nej roz­mowy, po­że­gna­nia, choć już bę­dąc w Hamm, wie­lo­krot­nie dzwo­nił do niej z budki i opo­wia­dał o tym, co się wy­da­rzyło. Kiedy pła­kała, serce ści­skało mu się z żalu, gniew­nie za­ci­skał pię­ści i obie­cy­wał so­bie, ze zrobi wszystko, by wró­cić. Pra­gnął naj­bar­dziej na świe­cie wziąć ją w ra­miona jak nie­gdyś, po­de­rwać do góry i usły­szeć: „Prze­stań, wa­ria­tuń­cio ko­chany!”.

Po­trze­bo­wała go, zwłasz­cza te­raz.

Ro­biło mu się miękko na piersi już na samą myśl, dla­tego nie­ustan­nie pro­jek­to­wał w gło­wie plany, li­cząc, że któ­re­goś dnia spełni się jego ma­rze­nie i znów sta­nie na pol­skiej ziemi, obej­mie matkę, szep­nie jej do ucha kilka ma­gicz­nych za­klęć, na co ona sta­rym zwy­cza­jem prych­nie uszczę­śli­wiona i na­zwie go piesz­czo­tli­wie: Lo­lek.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Tak po­tocz­nie mó­wiło się kie­dyś o fa­jan­sie z fa­bryki Wło­cła­wek.