Żółta czapka - Andrzej Syska-Szafrański - ebook + książka

Żółta czapka ebook

Andrzej Syska-Szafrański

5,0

Opis

Romek Romański w jedenastym roku życia zadaje swojej matce pytanie „dlaczego trzeba być dorosłym”? W zamian otrzymuje od niej zagadkowe stwierdzenie, które mocno nim wstrząsa.

Mimo ogromnej ciekawości, jakie wywołały w nim jej słowa, nie jest w stanie porozmawiać z matką na temat sensu owej zaskakującej odpowiedzi. Romek boi się, że każde następne pytanie jej zadane zrodzi kolejną bardziej niezrozumiałą odpowiedź. Bohater czuje, że matka jest w zmowie z tajemniczym osobnikiem, który włożył mu na głowę żółtą czapkę hańby.

Niewidzialne, aczkolwiek mocno uciążliwe nakrycie głowy Romek musi nosić do momentu, aż rozwikła zagadkowe słowa matki. Główny bohater wszelkimi możliwymi sposobami próbuje przez ponad trzydzieści lat rozszyfrować stwierdzenie rodzicielki. Romek wywołuje przeróżne, czasem komiczne zdarzenia, poznaje mnóstwo ciekawych ludzi, sądząc, że właśnie te sytuacje i osoby pomogą mu w rozwiązaniu trudnego zadania.

Między innymi zaprzyjaźnia się ze sznurówką od buta, kolekcjonuje znaczki pocztowe tylko po to, by zlizywać z nich klej, przez chwilę jest psem, sławnym aktorem i ma sąsiada, który wyhodował samowąchający się kwiat. Jednak mimo wielkiego wysiłku, jaki włożył, by dociec sensu słów z dzieciństwa, nie sądzi, że ich rozwikłanie jest bliżej, niż by się tego spodziewał.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 422

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pole widzenia

Synu, jak nie będziesz miał w życiu swojego pola widzenia, to chuj z tego będzie – powiedziała mi mama, gdy ją zapytałem, dlaczego trzeba być dorosłym.

Dla jedenastoletniego chłopca, którym wtedy byłem, jedyne pole widzenia stanowiły naówczas dwa rudowłose obiekty z równoległej klasy. Od ciągłego patrzenia na nie dostawałem pląsawicy wzrokowej połączonej z przedwczesną erekcją i niedoborem snu. Tamtego dnia mama nie udzieliła mi jednoznacznej odpowiedzi i nie wytłumaczyła, o jakie pole konkretnie jej chodzi. Jej słowa, połączone z chropowatą barwą głosu – efektem wieloletniego nadmiernego palenia papierosów – zadziałały na mnie jak spuszczone na łeb kowadło. Kowadło musiało spaść co najmniej z dziesiątego piętra jakiegoś bliżej nieokreślonego wieżowca, bo od tego czasu z moją głową zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Jednak aby lepiej zrozumieć rażącą siłę słów mojej rodzicielki, trzeba usłyszeć dźwięki, które towarzyszą każdej sylabie wydobywającej się z jej ust. Gdy mama mówi, dźwięk rozchodzi się po otaczającej przestrzeni, gwałtownie wypełniając sobą każdy napotkany przedmiot. Wnika weń, penetruje go, trze po nim, następnie odbija, leci łukiem zataczającym, by ostatecznie znienacka uderzyć z wielką siłą rażenia. Wymawiane w ten sposób słowa dopadają słuchacza, atakują go każdą swoją cząstką, otumaniają tak, że odbiorca doznaje całym sobą, że nie przez uszy one do niego docierają, lecz atakują każdy milimetr jego skóry, czyniąc spustoszenie w całym organizmie. Tembr głosu mojej matki przypomina pocieranie starego buta o zardzewiałą patelnię. Dziś mogę jedynie powiedzieć, że gdybym przy narodzinach wiedział, że kiedyś go usłyszę, to mocno bym się zastanowił, czy w ogóle pchać się na ten świat, a jeśli już, to poprosiłbym o głośną muzykę przed wyjściem z matki łona. Mama pali od młodych lat. Robi to w sposób niespotykany u innych palaczy, co wygląda jak religijny rytuał. Papierosa wkłada do ust zamaszystym gestem prawej ręki. Usta ma już dużo wcześniej przygotowane, lekko otwarte, z wyciągniętym do połowy językiem. W chwili zbliżania rozgrzanego papierosa wypuszcza resztki powietrza z płuc, przygotowując miejsce na nową porcję trującego dymu. Po położeniu ustnika na usztywnionym zrogowaciałym języku, zamyka na chwilę oczy i mimowolnie potakuje dwa razy głową, po czym zaciąga tyle dymu, ile zmieści się we wklęsłych od wysiłku policzkach. Obecność smolistej sadzy w organizmie potwierdza kolejnym mimowolnym ruchem głowy. Zastyga w tej pozycji na kilka sekund, po czym otwiera tylko usta, pozwalając resztkom dymu samowolnie opuścić ciało. Po każdym zaciągnięciu się, tą samą drogą odprowadza rękę do pozycji wyjściowej, kładąc ją na prawym kolanie. Czynność tę powtarza tylko pięć razy, co całkowicie wystarcza jej do wypalenia całego papierosa – aż do ustnika. Powtarzany od lat rytuał nikotynowy zapewnił mojej mamie charakterystyczny chropowaty głos. Głos wprowadzający w osłupienie rozmówcę, który widzi przed sobą kobietę o niepozornej, drobnej sylwetce, sugerującej delikatność i wrażliwość, a słyszy... – aż strach się bać. Strach, tak, to właściwa reakcja w zetknięciu z moją mamą, bo dźwięk to jedno, ale magiczna siła, która kryje się w jej wypowiedziach, to już konkretny powód, by brać nogi za pas. Z proroczą mocą słów mojej mamy, która zazwyczaj jest kobietą oszczędną w wypowiedziach, niejedna osoba się już zmierzyła. Swego czasu podsłuchałem rozmowę matki z jej siostrą. Mama powiedziała:

– Zobaczysz, chuj z tego będzie. Ten skurwysyn zostawi cię samą z dzieckiem i tyle zyskasz na tej wielkiej miłości.

I faktycznie, wkrótce ciocia zamieszkała bez wujka.

Innym razem też podsłuchałem, jak mama mówiła do sąsiada:

– Żebyś tak zdechł, palancie.

Nastąpiło to po tym, jak sąsiad zahaczył zderzakiem samochodu o siatkę z zakupami, którą niosła, przechodząc przez osiedlowy parking. Po tygodniu szliśmy w osiedlowym pogrzebie. Sąsiad opuścił ten świat. Znając siłę maminych słów, nie mogłem bagatelizować jej proroctwa z chujem w tle. Zastanawiałem się, co to takiego owo tajemnicze pole widzenia i co mnie czeka, jeśli go nie znajdę. Z nadmiaru kotłujących się myśli nie wiedziałem, co mam powiedzieć i jak się zachować w tej sytuacji. By przez chwilę oszukać mój przestrach, pogonić w kąt zakłopotanie i czymkolwiek zająć wzrok, spojrzałem sobie na nadgarstek prawej ręki, żeby sprawdzić, która jest godzina. Nigdy nie rozstaję się z moim zegarkiem, dostałem go od mamy na pierwszą komunię i pamiętam, jak mi powiedziała, żebym go nie zgubił. Na mojej małej ręce wygląda jak ogromny talerz położony na tłuczku do ziemniaków. Spojrzałem na rękę. Zegarka nie było. Oblał mnie zimny pot. Minęły lata, choć w rzeczywistości sekundy, gdy się zorientowałem, że przecież zawsze noszę go na prawym przegubie ręki. Tam zresztą go odnalazłem. „Rety, zegarki zawsze się gubią, jak ich najbardziej potrzeba" – pomyślałem. W zasadzie nie wiem, po co chciałem wiedzieć, która jest godzina, może po prostu musiałem zająć czymś wzrok. A w ogóle to już dokładnie nie pamiętam, która wtedy była, 14.32 czy 33, w każdym razie było w okolicach 14.34, ale raczej stawiałbym na ten pierwszy czas. Tak, teraz jestem pewien, była to 14.32, no, może z minutowym poślizgiem. Summa summarum, była to pora pełnego obiadu z kompotem i deserem złożonym z jabłka z ogryzkiem wewnątrz. Deser zjadłem ośmioma kęsami i wyjrzałem przez uchylone okno na podwórko, gdzie bawiło się pełno moich kolegów. Jedni zwisali na trzepaku nogami do góry, inni odwrotnie, jeszcze inni kopali piłkę, a kolejni nic nie robili, tylko byli, żeby zapełnić osiedle sobą. Pamiętam też, że przejechał samochód z węglem, sąsiadka spod dziewiątki niosła, jak co dzień o tej samej godzinie, zakupy dla swojej matki chorej na żylaki. „Hmm... – myślałem – jak można być chorym na żylaki?". I wyobrażałem sobie kaszlące i kichające żyły. Przy kolejnym zerknięciu na zegarek, który tkwił tam, gdzie go wcześniej znalazłem, była godzina 14.41. Zamknąłem szczelnie okno w moim pokoju i poszedłem do kuchni. Mama beztrosko zmywała po obiedzie naczynia, a ja stałem jak idiota z otwartą buzią, bo chciałem cokolwiek powiedzieć, choć wiem, że mama nie lubi, jak się do niej mówi „cokolwiek", więc stwierdziłem, że zapytam, czy wie, która jest godzina. Uznałem, że jest to bardzo konkretne pytanie i nie stanowi pytania z gatunku „co słychać".

– Czy wiesz, mamo, która jest teraz godzina? – wydukałem.

– Wiem – odrzekła mama, nawet nie odwracając głowy w moją stronę.

Troszkę mnie zasmuciła ta jej odpowiedź, bo spodziewałem się, że powie na przykład: „Nie, nie wiem", a wtedy ja bym jej powiedział, że jest 14.42. Bo od chwili, kiedy zamknąłem okno, do zadania zapracowanej matce pytania o godzinę upłynęła jedna minuta. Stojąc tak w progu kuchni, z większym naciskiem ciała na lewą piętę, chciałem zadać mamie jeszcze jedno pytanie. Myślę sobie, zadam jej pytanie, czy wie, ile kroków jest od nas z mieszkania do najbliższego sklepu spożywczego. Sądziłem, że było to bardzo konkretne pytanie i mama, jako że chadza tą drogą co dzień, będzie znać odpowiedź bezbłędnie. Ja mam te kroki dokładnie wyliczone i jest ich ani więcej, ani mniej, tylko 183, odliczając schody w bloku, ponieważ zjeżdżam windą i kroki liczę od progu mieszkania do windy, to są cztery, i od windy do progu sklepu jest 179. W sumie skoro mama wiedziała, która jest godzina, to liczba kroków nie sprawi jej trudności, a ja przy okazji zajmę sobie czas rozmową z mamą.

– Mamo, czy wiesz ile jest kroków od naszego mieszkania do najbliższego sklepu spożywczego, wyłączając kroki od windy na parter? – pytam rzeczowo.

– Twoich czy moich? – usłyszałem.

– Naszych – odpowiedziałem, ale w sumie nie wiedziałem,

O co jej chodzi. W końcu kroki to kroki i czy to będą moje, ojca czy psa, to zawsze będą kroki.

„Czyżby każdy miał swoje osobiste kroki do sklepu?" – dumam.

– Synu, nie ma naszych kroków, każdy ma swoje, więc twoich będzie więcej niż moich – stwierdziła mama.

Nie do końca się z tym zgadzałem.

– Ale mamo, sklep jest ciągle w tym samym miejscu, a nasze mieszkanie też się nie przemieszcza – stwierdziłem logicznie.

Na co mama mi powiedziała, że jak dorosnę, to to zrozumiem, i żebym jej teraz głowy nie zawracał.

– Mamo, ja już wiem, ile jest kroków do naszego osiedlowego sklepu – mówię.

Nie poddawałem się, ale mama nie zareagowała. Nic nie odpowiedziała i nadal zmywała naczynia po obiedzie. Zmieniłem obciążenie z lewej nogi na prawą, dalej stojąc w progu, i podchodziłem z zadaniem kolejnego pytania, gdy mnie coś ugryzło w szyję. Okazało się, że był to zabłąkany komar z pobliskiej łąki przy osiedlu. Komary lubią sobie podjeść w locie i żywią się krwią jak wampiry, a ten chyba zgłodniał. W sumie się nie dziwię, gdyż w zasadzie była to już pora poobiednia. Zastanowiłem się przez chwilę, dlaczego ten komar upolował właśnie mnie. Czy ja jestem jego głównym daniem, czy może deserem. Dlaczego nie zjadł kawałka mamy, która ciągle zmywała naczynia. Ciekawe, ile jest kroków takiego komara od nas z mieszkania do osiedlowego sklepu.

– Mamo, czy komary robią zakupy w sklepach? – pytam konkretnie.

– Synu, nie, nie robią.

– A ile kroków musi zrobić komar do naszego sklepu?

– Komary nie mają kroków, ponieważ fruwają i nie muszą mieć kroków – zdecydowanym głosem stwierdziła mama.

– A czy jakby miały kroki, to też by miały ich tyle samo od nas do sklepu, co ja? – z dumą w oczach wyczekiwałem jednoznacznej odpowiedzi.

– Nie, synu, miałyby o wiele więcej – spokojnie stwierdziła mama, wycierając ręce w lniany ręcznik.

Nie otrzymawszy konkretnej odpowiedzi, stałem ciągle w progu. Spojrzałem na umyte naczynia leżące spokojnie na suszarce, zerknąłem na martwego komara, którego odruchowo trzepnąłem po grzbiecie i nie przeżył, spojrzałem na zegarek, na którym wybiła już godzina 14.56. W tym czasie mama poszła do pokoju czytać gazetę. Ojciec wylegiwał się po obiedzie na wersalce i chyba usnął jak zwykle, bo widziałem z daleka, że ma otwarte usta, a nic nie mówi. Spoczywał z głową opartą o zagłówek kanapy. Znów wróciłem myślami do brawurowego stwierdzenia rodzicielki odnośnie mojego pola widzenia. Mama wie, która godzina, wie, że kroki moje to nie jej, wie, że komar nie ma kroków, ale nie powiedziała mi nic konkretnego na temat mojego pola widzenia, poza tym, że chuj z tego będzie, jak go nie będę mieć. Ponownie pobiegłem do swojego pokoju, otworzyłem okno i wyjrzałem, czy nastąpiły jakieś zmiany na osiedlu. Owszem, sporo się wydarzyło. Dojechał jeden samochód, ktoś zsiadał z motocykla, ubyło dwóch moich kolegów, ale doszedł jeden inny. Trzepak zaczęła okupować swoim dywanem sąsiadka z bloku obok, zgoniwszy wszystkich zwisających. Oglądając wydarzenia za oknem, zacząłem się zastanawiać, o co z tym polem widzenia mojej mamie chodzi. W sumie pole to pole. Rośnie na nim trawa, zboże, ale zastanawiało mnie, czy dla tego biednego martwego komara, jakby żył, to pole ze zbożem byłoby takie samo jak dla mnie. Jak mama twierdzi, że taki komar nie ma kroków, tylko fruwa, to czy jest sens istnienia tego pola, skoro komar, tym bardziej martwy, nic z niego nie skorzysta. A może ten komar co dzień fruwał nad polem w konkretnym celu? A co by było, gdyby ten martwy komar pewnego dnia zapomniał przelecieć nad tym polem lub gdyby mu coś ważnego w tym dniu wypadło? Fakt, że go zatłukłem jednym trzepnięciem, może świadczyć o tym, że właśnie nie dokonał codziennego oblotu nad swym ulubionym miejscem, tylko skierował się bez namysłu do mojego mieszkania i wprost na moją szyję, na której dokończył żywota. A czy ten komar mógłby wiedzieć, że to pole, nad którym by leciał, jakby żył, jest polem, które daje mu radość z latania? W zasadzie jaki ma sens rytualne latanie, skoro nie ma ono żadnego celu. Skoro ten komar wstawał co rano i po jakichś tam czynnościach, które zwykle wykonuje, udawał się nad swoją łąkę, to znaczy, że brak przelotu zaburzałby rytm jego dnia i w tym, jak sądzę, tkwił cel jego lotów. Fajnie ma taki komar i z pewnością on lubił być komarem, tym bardziej, że wiedział, że latając nad polem, ma piękne widoki. Z góry widać więcej i ładniej, wiem, bo spoglądam na moje osiedle z piątego piętra i widzę dużo więcej niż z drugiego piętra, nie mówiąc już o parterze. Ciekawe, czy takiemu żywemu komarowi, już nie temu, co go ukatrupiłem, robi różnicę, nad czym leci? Czy nad polem z pszenicą, czy nad polem z burakami, czy z ziemniakami. Być może przelot nad polem z ziemniakami nastraja go zupełnie inaczej na resztę dnia niż przelot nad polem z kapustą czy pszenicą. Biedny komar, jednym ciosem pozbawiłem go możliwości zdobycia wiedzy o wydarzeniach w polu i tym samym dożywotnio pozbawiłem go dobrego samopoczucia. A tyle mógł jeszcze w życiu dokonać rytualnych lotów nad swoim ulubionym polem. Wniosek: rodzaj pola ma znaczenie dla samopoczucia komara. W zasadzie rozumiem takiego komara. Jak idę po zakupy do naszego osiedlowego sklepu, dokąd mam 183 kroki, to nie lubię na przykład pobiec za kopniętą przez kolegę piłką, ponieważ zmieniłoby to liczbę kroków do sklepu, a tym samym – moje nastawienie na cały dzień. Lubię zrobić tyle kroków, ile jest konieczne, a nie tyle, ile przypadkiem dodatkowo mi się trafi. Ciekawość wiedzy o istnieniu i miejscu położenia mojego pola widzenia była silniejsza ode mnie i codzienne czynności, jako dziecka, zdawały się potwierdzać ów fakt. Z głową pełną dręczących myśli o tajemniczym polu, komarze, krokach do sklepu, usiadłem na obrotowym krzesełku w swoim pokoju, wziąłem do ręki duży kawałek bloku rysunkowego i zwinąłem go w długą tubę. Przypomniałem sobie wtedy, jak byłem z całą klasą w fotoplastykonie, gdzie oglądałem fotografie z różnych odległych miejsc na ziemi. Sposób patrzenia na świat przez małe otworki w ścianie, na przesuwające się czarno-białe zdjęcia, bardzo mnie rozbawił, ale jednocześnie zaciekawił. W drodze do fotoplastykonu wychowawczyni opowiadała o tym miejscu i powiedziała, że właśnie przez dwie niepozornie wyglądające dziurki będziemy oglądać zupełnie inny świat od tego, który znamy na co dzień, świat ludzi, zwierząt, miejsc. Mocno mnie to zdziwiło. „Co ta pani nauczycielka plecie?" – pomyślałem. Przez małe dziurki widać zmieniający się świat? Kilka razy zaglądałem przez dziurkę od klucza, najczęściej do mojej klasy, jak się spóźniłem na lekcje, ale wtedy widziałem przez nią tylko pół nosa i sterczącą brodę kolegi w pierwszej ławce oraz moją wychowawczynię siedzącą za biurkiem, od kolana do czubka głowy, a nad nią – okno z firanką. Podobnie widziałem przez wizjer w drzwiach mieszkania. Kilka razy widać było przez ten wizjer zniekształconą twarz listonosza, z przeogromnym nosem większym od twarzy i uszami schowanymi w głębi korytarza. Nic spektakularnego. Gdy dotarliśmy na miejsce, weszliśmy do ciemnego pomieszczenia, gdzie kilka osób tkwiło już z czołami przylepionymi do ściany w kształcie okręgu. Półmrok pomieszczenia i ta ciemna, zimnobrązowa kurtyna z drewna, nie zapowiadały zupełnie nic ciekawego, co mogłoby się za nią kryć. Usiadłem na podwyższonym krzesełku i przystawiłem, jak inni, oczy do dwóch małych punkcików wydrążonych w rotundzie. Nagle mój zmysł wzroku dopadły obrazy, których wcześniej nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić. Przecudne zamki, wielbłądy, stada koni pędzących po zamarzniętej ziemi, ludzie na łódkach wyżłobionych z kawałka drzewa. Widok ten zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Przywołując wspomnienie wyprawy do magicznego świata obrazów ukrytych za ścianą, przystawiłem sobie skręconą tubę do lewego oka, przymykając prawe, i w ten sposób imitowaną lunetę kierowałem na przedmioty w moim pokoju. Moja luneta okazała się lepsza niż dziurka od klucza i wizjer w drzwiach, ponieważ trzymając ją w dłoni, mogłem swobodnie kierować w różne miejsca. Sposób patrzenia na otoczenie przez małą dziurkę nadaje inny wymiar jego postrzeganiu. Dodatkowo wymyśliłem sobie superzabawę w zgadywankę, ponieważ niektóre rzeczy w ograniczonym polu widzenia zupełnie nie przypominały tego, czym były w rzeczywistości. Miałem niesamowity ubaw, gdy udało mi się rozpoznać przedmiot tylko po jego małym fragmencie. Pobudzało to moją wyobraźnię i nadawało każdej rzeczy nowe znaczenie. „Może właśnie to jest to pole widzenia, o którym mówiła mama?" – łudziłem się, wsadzając niemalże całe oko do środka tuby, aż czułem, że odgniata mi się krwawa otoczka wokół ślepia. Najciekawiej wyglądały odgadywane rzeczy, które się ze sobą pokrywały, na przykład lustro i ściana, wersalka i leżąca na niej poduszka. Osiem razy nie odgadłem mojej firanki w oknie, która za każdym razem przypominała mi stare pianino. Trzy razy nie wiedziałem, że kaloryfer na ścianie to właśnie kaloryfer, bo przypominał sąsiada łowiącego ryby. Za to bezbłędnie rozpoznałem drzwi i plakat ze święta wiosny na ścianie. Rozochocony sukcesami i ciekawością własnej spostrzegawczości, i co najistotniejsze, wiarą, że doprowadzi mnie to do rozwiązania zagadki mojego pola widzenia, wybrałem się na zgadywanie, co jest czym w całym mieszkaniu. Mama okazała się pralką, tata – schowkiem na buty, telewizor przypominał akwarium, którego w ogóle nie mamy „na wyposażeniu", buty wyglądały jak budyń czekoladowy z polewą orzechową. Po odkryciu, że w mojej magicznej lunecie wszystko przypomina zupełnie co innego niż to, czym jest, poszedłem do okna w swoim pokoju, by zobaczyć, jak wygląda moja droga do spożywczego. Oglądałem każdy fragment od wyjścia z klatki schodowej, dalej wzdłuż parkingu z samochodami, obok murowanego śmietnika, dwóch topoli, jednej jarzębiny, jednej ławki z wyłamanymi szczeblami i do samych drzwi sklepu. Ta niepozorna odległość 179 kroków zawierała przedmioty, które w mojej tubie wyglądały jak soczyste gruszki porozrzucane na prześcieradle. A że bardzo lubię soczyste gruszki, to tym bardziej byłem dumny ze swojej trasy do spożywczego. Teraz codzienna droga do spożywczego sprawi mi jeszcze większą przyjemność. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy komar, którego pozbawiłem życia na sobie, też polubiłby tę moją gruszkową trasę. A z tego, jak rozpracowałem mojego martwego komara i jego rytualne przeloty nad łąką, twierdzę, że mógłbym się nawet z nim zaprzyjaźnić. Gdyby żył. Idąc następnego dnia do szkoły, wybrałem się oczywiście moją gruszkową trasą. Skrupulatnie odliczyłem kroki do spożywczego i dalej już mogłem spokojnie iść zdobywać wiedzę. Muszę przyznać, że moja odległość 183 kroków nabrała zupełnie innego znaczenia po niezapomnianych słowach mamy i spoglądaniu przez magiczną tubę. Dostrzegłem w tej trasie coś, co wcześniej nie zwracało mojej uwagi. Od tej chwili trasa, niczym zaczarowana, stała się źródłem mojej pomyślności. Już w pierwszym dniu w szkole, po tym, w którym odkryłem ową szczęśliwą gruszkową trasę, nie otrzymałem oceny niedostatecznej z powodu nieprzygotowania do lekcji matematyki, gdyż nasza nauczycielka akurat miała wolne. Następnie nie zapomniałem zabrać butów na zmianę, nie zgubiłem długopisu, czyli pasmo sukcesów potwierdzało magiczność 183 kroków i niezwykłość papierowej tutki. Dzięki mojej tubie świat się zmienił, i to na dużo lepszy. Po przyjściu ze szkoły do domu chciałem podzielić się z rodzicami moim odkryciem. Wpadłem do kuchni, gdzie mama właśnie szykowała obiad, i wykrzyknąłem:

– Mamo, moja gruszkowa trasa przyniosła mi szczęście!

Ale akurat mama w tym momencie ukroiła sobie kawałek palca i zaczęła biegać po kuchni w poszukiwaniu plastra z opatrunkiem. „Szkoda, że komar, którego zabiłem wczoraj, już nie żyje, toby miał gotowy posiłek. Tej krwi z maminego palucha było tyle, że mogłoby mu starczyć jedzenia na cały miesiąc" – pomyślałem. Wieść o gruszkowej trasie pozostała bez echa. Poszedłem więc do swojego pokoju wyjrzeć przez okno i popatrzeć przez lunetę na moje pozostawione na dole 179 kroków, gdy przypomniałem sobie, że mam jeszcze ojca. On z pewnością wysłucha mojej opowieści o magicznym działaniu gruszkowej trasy. Niestety, ojciec jak zwykle usnął nad gazetą i jak zwykle z otwartą buzią, ale tym razem do ust miał przyklejony na ślinę niedopałek papierosa. Na mojego ojca mówię potajemnie „Potek". To dlatego, że zawsze ma na swoim pofałdowanym czerwonym czole krople potu. Pewnego pięknego słonecznego dnia wybrałem się z ojcem do banku, gdzie musiał zapłacić ratę za telewizor. Podeszliśmy do okienka. Kasjerka przyjmując gotówkę, chciała miło zagadać z klientem. Spoglądając na mokre czoło mojego ojca powiedziała:

– O, widzę, że się rozpadało, a rano świeciło pięknie słońce.

Spojrzałem na Potka, a on, jeszcze bardziej mokry, spokojnie oznajmił:

– Tak, troszkę zaczęło kropić.

Po czym zabrał dowód wpłaty i pozostałe raty wpłacała od tej pory mama. Spojrzałem przez lunetę na śpiącego ojca. Leżąc na kanapie, przypominał mokry ręcznik kąpielowy przełożony przez wieszak na ubrania. Ponieważ pierwszy raz widziałem ręcznik kąpielowy z papierosem w ustach, postanowiłem bliżej mu się przyjrzeć. Zbliżyłem moją tutkę do otwartych ust ojca. Wydawało mi się, że ojciec nie oddycha i chyba nawet nie żyje. „Tym łatwiej mi go będzie spenetrować" – ucieszyłem się. Jama ustna ojca przypominała z bliska prastarą jaskinię, jaką w zeszłym roku odwiedziliśmy z wycieczką klasową. Pamiętam, że było tam zimno i ponuro, i nawet podobnie pachniało.

– Chyba nigdy nie będę palił papierosów, bo od tego można dostać jaskini w ustach – powiedziałem do siebie na głos. Tubę szybko skierowałem na nos, który przypominał dwa dywany zwinięte w rulon, przygotowane do wytrzepania z kurzu. Właśnie wyobraziłem sobie, jak sąsiadka z sąsiedniego bloku, ta co wczoraj zepsuła moim kolegom na trzepaku mile spędzane zwisanie, trzepie teraz na nim nos mojego ojca. Prowadząc lunetę przez policzek mojego taty, wypisz wymaluj stare jabłko porośnięte mchem, doprowadziłem ją do ucha – kolejny stary dywan zwinięty do trzepania, ale z dodatkową warstwą plasteliny, z którą sąsiadka z pewnością miałaby kłopot. „Nudny ten mój ojciec, w ogóle cały wygląda jak sklep z dywanami" – stwierdziłem i poszedłem do kuchni zobaczyć, czy mama już nie krwawi.

– Mamo, nie wiem czy wiesz, ale wzięłaś ślub z palącym papierosy ręcznikiem kąpielowym i trzema dywanami do wytrzepania – powiedziałem do mamy, która dalej obierała warzywa na obiad. – Mamo – mówię dalej. – Czy ojciec to jeszcze żyje skoro nie oddycha? – pytam, zastanawiając się jednocześnie, czy można przespać własną śmierć. Mama twierdzi, że mój ojciec prześpi własną śmierć i nawet o tym nie będzie wiedział, i jako jedyny na świecie to potrafi.

– Matko Boska! – krzyknęła mama, przecinając sobie kolejny palec.

Patrzyłem na nią przez moją tutkę, jak biegnie do ojca, gubiąc po drodze prawy kapeć.

„I jak z takimi rodzicami znaleźć własne pole widzenia?" – pomyślałem i poszedłem za mamą, zobaczyć, czy ojciec żyje.

Żył. Mama wyrwała go swoim krzykiem z głębokiego snu, aż niedopałek tkwiący w jego nabrzmiałych ustach wypadł na przepocony podkoszulek, który wilgotnymi plackami przylegał mu do ciała. Mama, uspokojona tym, że ojciec jeszcze nie umarł, usiadła na oparciu kanapy i złapała za papierosa. Zaczęła palić jak zwykle, w rytualny sposób, nie zwracając już na nas uwagi. Ojciec zajął się strzepywaniem tytoniu z podkoszulka, coś przeklinając pod nosem, po czym podrapał się po łydce. Mama spojrzała na lampę wiszącą przy suficie i westchnęła dwa razy. Akcja „martwy ojciec" odchodziła w zapomnienie, wszystko wracało do normy, czyli znów nikt nie zwracał na mnie uwagi.

– Czy ja mogę o coś zapytać? – odezwałem się z tutką przyciśniętą nie do oka, lecz tym razem do ust, by wzmocnić głos.

Zero reakcji, jakbym nie istniał. „Oni mnie chyba sobie zrobili, bo w pewnej chwili skończyły im się chipsy i nie mieli co zrobić z rękami" – pomyślałem w duchu. Mama po wypaleniu papierosa spojrzała na przecięty palec, ojciec zapytał ją, co takiego jej się stało, mama powiedziała, że nic takiego i że musi sobie kupić nowe buty na lato, bo te z zeszłego roku już są niemodne, ojciec powiedział „Aha", założył prawą nogę na lewą i zaczął czytać gazetę. „Chyba tylko martwy ojciec mógłby odmienić ten monotonny stan rzeczy, choć pewnie też nie na długo" – pomyślałem z rezygnacją. Mama sięgnęła po kolejnego papierosa, co oznaczało następne kilka minut ciszy.

– Mamo, kiedy zapaliłaś pierwszy raz papierosa? – zapytałem, kierując moją lunetę na jej wargi zaciśnięte na ustniku. Powiedziałem to w niewłaściwej chwili, ponieważ mama była przy pierwszym, najistotniejszym zaciąganiu dymem, który – jak twierdzi – nadaje jej rytm palenia na dalszą część papierosa. Trafiłem na etap aplikacji dawki nikotyny głęboko do płuc, co oznaczało, że w tej chwili i tak do niej nic nie dociera. Ojciec przełożył nogi, zakładając tym razem lewą na prawą, i dalej udawał, że czyta gazetę, a tak naprawdę znowu zasypiał.

– Tato, mamo – nie ustawałem w próbach nawiązania rozmowy – musicie mi odpowiedzieć na jedno pytanie, które mnie nurtuje od jakiegoś czasu.

Powiedziałem to tak dosadnie, że mama zostawiła dym w płucach na dłużej niż zwykle, szturchając drzemiącego już ojca, który ocknąwszy się, wychylił głowę zza gazety.

– Syn chce nas o coś zapytać – powiedziała mama, wypuszczając jednocześnie dym ustami.

– Pytaj, synu – wydusił tata.

– Kiedy w końcu będzie obiad?!

Tym pytaniem przerwałem rozmyślania mamy o butach na lato i o uciętym palcu, a ojca pozbawiłem jego ulubionego sposobu spędzania każdej chwili. Moja kwestia okazała się być dla rodziców mało atrakcyjna i po słowach Potka: „No właśnie, kiedy?" – wszystko wróciło do stanu sprzed mojego pytania. Mama złapała za kolejnego papierosa, stary nakrył się codzienną prasą, a ja wróciłem do swojego pokoju z ogromną pustką w głowie i tutką przystawioną do oka. Zasiadłem ponownie w moim obrotowym fotelu, wlepiłem wzrok w okno i nagle zacząłem przebierać po podłodze nogami. Kręciłem się w kółko, trzymając głowę nieruchomo. Najpierw powoli, potem coraz szybciej i szybciej, aż w końcu cały pokój wirował mi przed oczami. Nie mogłem odróżnić, kiedy zaczynają się drzwi, a kiedy kończy okno, co jest szafką, a co – półką z książkami. Gwałtownie się zatrzymałem, a pokój nadal wirował. Wydawało się, że to co, miałem za plecami, jest przede mną – i odwrotnie. Bardzo lubię to uczucie, a mama mi mówi, że się kiedyś od tego kręcenia porzygam. Ją mdli już od samego patrzenia jak się obracam i wychodzi z pokoju, stukając się palcem w czoło. Zawsze jak tak się kręcę, to oznacza, iż muszę coś przemyśleć. Nagły wir w głowie pomaga mi poukładać myśli i mam wrażenie, że mój mózg po takim zabiegu wygląda jak ubrania poprzylepiane do ścianki bębna wirującej pralki. Tym razem kręcąc się na fotelu, zbierałem myśli. W końcu musiałem rozważyć kwestię tajemniczego chuja z przepowiedni mamy. Kim w zasadzie jest ten chuj, jaką rolę może odegrać w moim życiu, jak bardzo może mi zaszkodzić i w końcu ile mam czasu na uniknięcie spotkania z nim? Nigdy nie widziałem żadnego chuja, o którym mówiła mama, ani o nim nie słyszałem. Pod tą nazwą musi się kryć całkiem niezwykły chuj. Bo raczej nie tego chuja miała na myśli moja matka, którego każdy facet ma w portkach. To musi być wyjątkowy chuj, nie jakiś pospolity, skoro może wtargnąć w moje życie z brudnymi butami. Mama nie mówiłaby o zwykłym, nic nieznaczącym chuju, gdyby nie był tak ważny. Zastanawiałem się, ile on na mój temat wie oraz czy ten chuj mnie sprawdza, czy ma jakichś wspólników, którzy mu mówią, czy mam już to pole widzenia czy nie. Zastanawiałem się, czy ten tajemniczy chuj, oprócz tego, że jest chujem, ma jakieś imię, czy tylko to chuj i tyle. Czy chodzi ubrany, czy ma spodnie, buty, kurtkę, i nawet czy ma żonę, bo raczej chuj nie może być kobietą. Czy skończył jakąś szkołę i jak tak, to czy dobrze się uczył, a może wagarował? Wyobraziłem sobie, jak ów chuj zajeżdża pod moją szkołę dużym samochodem i czeka na mnie, aż skończę lekcje, a potem każe mi wejść do samochodu i zabiera gdzieś daleko w nieznanym kierunku, i wypytuje o moje pole widzenia, czy już je mam czy jeszcze go nie mam. Oczyma wyobraźni już widziałem, że słysząc ode mnie o braku osobistego pola, zakłada mi na głowę żółtą czapkę, która wrasta mi w skórę, tak, że nie mogę jej zdjąć. Ta żółta czapka sprawia, że wszyscy wokół już z daleka widzą, że jako jedyny nie mam swojego pola widzenia, widzą i wytykają mnie palcami, traktują jak trędowatego, patrzą na mnie z obrzydzeniem. Zatrzymałem fotel. Czułem się wykończony. Mój udręczony mózg domagał się natychmiastowego zgaszenia zasilania. Położyłem się na łóżku i zasnąłem. Śniło mi się, że stoję nad pięknym jeziorem, dookoła cudowne kwiaty, łąka, góry. Przeglądam się w wodzie i widzę, że na głowie mam żółtą czapkę. Czuję oblewającą mnie falę gorąca. Wskakuję na rower, który nagle wyrósł za moimi plecami. Pędzę, by uciec od tej wizji, od siebie w tej cholernej czapce. Z leśnej drogi wyjeżdżam na zupełnie pustą autostradę. Jadę środkiem drogi i nie wiem, jak to się dzieje, ale pędzę z ogromną prędkością, mimo że nijak nie wprawiam roweru w ruch. Bo rower, jak się okazuje, nie ma pedałów ani hamulców. Przydrożne drzewa uciekają mi tak szybko, że zlewają się w bezkształtną masę. Ciągle jadę, i to jeszcze szybciej. Mknę jak rakieta wystrzelona w kosmos. W pewnym momencie mam wrażenie, że jeżdżę w kółko. Pejzaż mam przed oczami ciągle ten sam i w ogóle nie czuję, że się posuwam do przodu. Jedynie pęd wiatru podpowiada mi, że jadę, gdyż wiatr z ogromną siłą wpada mi pod czapkę, w dziurki od nosa, gardło, uszy, pod paznokcie i w oczy. Oczu nie mrużę, mam je szeroko otwarte, mimo przerażającego strumienia powietrza, jaki w nie wali. Jadę już bardzo długo. Przede mną wciąż te same drzewa i biała linia rozdzielająca drogę między nimi. W pewnej chwili drzewa zamieniają się w moją mamę palącą papierosa. Widząc ją, próbuję się zatrzymać, ale nie wiem, jak zahamować. Mama stoi i pali. Nie uśmiecha się. Nie mówi. Nie kuca, tylko patrzy jak jadę. Im szybciej jadę, tym ona szybciej pali. Jest jej coraz więcej. Przy drodze stoją mama za mamą i każda z nich pali papierosa. Z każdej części mamy wydobywa się szary dym papierosowy. Czuję, że zaraz stracę oddech. Nagle w oddali coś widzę. Jeszcze niewyraźnie, ale powoli zarysowuje się jakaś sylwetka. Jadę dalej i spostrzegam, że ktoś jedzie w moim kierunku. Zaczynam do niego machać z daleka. Wymachuję rękami jak szalony. Sylwetka się zbliża, aż w końcu mogę rozpoznać, kogo mam naprzeciwko. To ja sam. Przejeżdżam obok, ciągle machając. Próbuję coś do siebie powiedzieć, ale on, czyli ten ja, mówi do mnie, ale nie moim, lecz chropowatym głosem mojej mamy: „Tam jest twoje pole". Wiodę wzrokiem za jego palcem i już bliski jestem zobaczenia miejsca, o którym mówił, i nagle... obudziłem się. Zlany potem usiadłem na łóżku, w panice złapałem się za głowę, by sprawdzić, czy rzeczywiście mam na niej jakąś czapkę. Czapki nie było, ale w głowie zalęgła mi się myśl. Czy moja mama jest w jakiejś komitywie z chujem? W sumie przecież zostawiła mnie samego z tym polem. I dlaczego we śnie było aż tyle tej mamy, i dlaczego nic nie robiła, tylko stała przytulona bokiem do samej siebie jedna za drugą, jak przydrożny płot, i paliła papierosy? Nie mówiła nic, nie wskazywała żadnej drogi, wyłącznie paliła i patrzyła jak jadę. Żeby chociaż jednym gestem zasugerowała, dokąd mam jechać, żeby powiedziała, czy jadę we właściwym kierunku, lub dała jakikolwiek znak, po którym bym wiedział, co mam robić. Nic. Tylko stała i kopciła. I dlaczego tam nie było mojego ojca? Przecież mam ojca, nawet jeśli wyłącznie śpi, to przecież nadal jest moim ojcem i nie przestaje nim być, nawet jak czyta gazetę czy jest w pracy. Powinien tam być, nawet mógłby spać, ale powinien tam być i pomóc mi zdjąć tę czapkę hańby. Jakbym był moim ojcem, tobym tak zrobił. Myślę, że mama, w komitywie z chujem, nie dopuściła do snu mojego ojca. Stary jaki jest, taki jest, ale to ojciec i powinien być przy synu. Przerażony wnioskami, do jakich doszedłem, padłem na łóżko jak nieżywy. Cały dzień nie mogłem dojść do siebie. Po głowie krążył mi sen. Nie mogłem o nim porozmawiać z mamą, bo się obawiałem, że mi z niego wywróży coś jeszcze gorszego. A jednak miałem na karku chuja i musiałem szybko zacząć działać. Wydawało się więc, że rozmowa z mamą jest nieunikniona. W końcu ona musi wiedzieć, jak wygląda pole, o którym mi powiedziała. Pod wieczór zebrałem się w sobie i uzbrojony w tutkę wszedłem do kuchni. Mama jak zwykle przygotowywała coś do jedzenia, ojciec w pokoju spał pod gazetą. Od chwili, kiedy zapytałem, dlaczego trzeba być dorosłym, każde kolejne pytanie do mamy wydawało mi się nie lada ryzykiem. Postanowiłem więc nie dotykać spraw ważkich, a pytać o sprawy na pozór neutralne, które jak sądziłem, w końcu mogą mnie doprowadzić do informacji o moim polu.

– Mamo, kim chciałaś być, jak byłaś w moim wieku? – zapytałem na wstępie.

Pomyślałem, że to pytanie nieco zmiękczy mamę, może nawet wzruszy ją przywołanie wspomnień. Mama pracuje w sklepie spożywczym i w nim sprząta, ale myślę, że jako mała dziewczynka chciała być księżniczką albo fryzjerką – jak większość dziewczynek. Gdy mama długo się nie odzywała, zacząłem się niepokoić i tłumaczyć.

– Tak, mamo, pytam z ciekawości. Bo dziś pani w szkole pytała, kim chcemy być w przyszłości, a ty mi nigdy nie mówiłaś, kim chciałaś być, jak byłaś mała.

Mama odłożyła nóż, którym kroiła chleb, na stół, oparła się o blat i sięgnęła po papierosa.

– Lekarką – odrzekła krótko.

– Dlaczego akurat lekarką? – dociekałem.

– Bo się nie brzydzę ludzkiej krwi, a poza tym lubiłam dostawać w dupę zastrzyki i też chciałam to robić innym – odparła.

– Dlaczego innym?

– Bo skoro ja miałam z tego przyjemność, to sądziłam, że innym też się spodoba. A twój ojciec nie lubi, jak mu się daje zastrzyki w dupę, bo mdleje – zaśmiała się chrupiącym głosem, pokasłując.

– A ojciec kim zawsze chciał być?

– Ojciec zawsze chciał być stróżem nocnym, bo twierdził, że to najlepsza fucha i można się wyspać do syta.

– No, przecież ojciec jest stróżem nocnym – zdziwiłem się.

– No widzisz, synu, przynajmniej on zrealizował swoje marzenie z dzieciństwa, a teraz ma czas dla siebie i może w swoim życiu dużo zrobić. Dużo spać, dużo jeść i dużo wydalać – zakończyła mama.

Faktycznie, mój ojciec nie robi nic innego poza tym, co wymieniła mama. Chodzi jeszcze do pracy na różne zmiany, ale tam też śpi. Poza ulubionym spaniem i jedzeniem wydalanie traktuje jak hobby, jak mistyczną, wyjątkową czynność, której z przyjemnością oddaje się każdego dnia i wykonuje niczym rytuał. Kazał mamie nawet kupić osobistą szczotkę do mycia klozetu, taką wyłącznie dla niego, ponieważ stwierdził, że robi duże oraz piękne kupy, które chciałby ogarniać, i musi mieć taką osobistą, jak szczoteczka do zębów. Z tych samych powodów zażądał również osobistego papieru toaletowego. Mama wpadła na pomysł, że skoro tak, to kupi dla każdego inną szczotkę – do zbierania gówna ze ścianek klozetu, jak sama stwierdziła. Ojcu kupiła taką, jak chciał, czyli bladoniebieską z metalowym, grawerowanym na jego życzenie uchwytem, mnie – z brązowym, ale gumowym uchwytem, a sobie – z zielonym, też gumowym. Od tamtej pory obok muszli klozetowej stoją trzy szczotki do mycia klozetu: ojca, mamy i moja. Z tym że ojca stoi po prawej stronie muszli klozetowej i nikt nie może jej używać, podobnie jak papieru toaletowego wiszącego na osobnej rolce nad szczotką, o czym są uprzedzani odwiedzający nas goście.

– A czy ojciec, mamo, to miał kiedyś jakieś hobby, poza spaniem i jedzeniem, i tym swoim wydalaniem, jak był młody? – kontynuowałem.

– Kiedyś, zanim twój ojciec mnie poznał, i gdy był starszy troszkę od ciebie, to jeździł konno. Miał ładną, skoczną, dobrą klacz o imieniu Surma, ale ta Surma w czasie skoku przez przeszkodę złamała nogę i musieli ją zabić – opowiadała nad wyraz dziś wylewna mama. – Zabili i zrobili z niej kiełbasę. Ojciec ją zjadł, a jak się o tym dowiedział, to stwierdził, iż wiedział, że była to naprawdę bardzo dobra klacz i do końca go nie zawiodła.

– A ja to chciałbym być pilotem – wyznałem.

– Żeby być pilotem, to trzeba umieć latać – skwitowała mama.

– Właśnie tego chciałbym się nauczyć – powiedziałem.

– Tego się nie da nauczyć, to jest jak bycie księdzem i trzeba mieć do tego powołanie – stwierdziła stanowczo, grzebiąc tym samym moje marzenia.

Przypomniałem sobie mojego komara, którego zgniotłem na własnej szyi. Jak cudowne życie miał ten, dopóki żył, oczywiście. Ja też bym sobie chętnie tak polatał nad polami, robiłbym rytualne obloty i lądował w jakimś przyjemnym miejscu na łące, pośród kwiatów.

– Ale czuję, że mam do tego powołanie – po chwili zadumy postanowiłem powalczyć o swoją przyszłość.

– Po czym tak czujesz, synu?

– Bo widziałem jak latają ptaki i komary i też czuję, że robiłbym to z pasją jak one.

– One urodziły się do tego, żeby latać.

– Ja też czuję, że jestem urodzony do latania jak one, mamo. A jak dziś pani powiedziałem w szkole, że chcę być pilotem, to odpowiedziała: „Mniemam, że długa droga przed tobą, Romeczku, ale jak się postarasz, to nim zostaniesz".

– Gówno prawda – odrzekła mama i kazała budzić ojca na kolację.

Wszedłem do pokoju, a ojciec spał, jak zwykle, pod swoją ulubioną gazetą. Mam wrażenie, że ona mu służy wyłącznie jako papierowy koc z dużą ilością liter, bo chyba nigdy nawet nie zdążył przeczytać pierwszej strony, gdyż natychmiast zasypiał.

– Tato, kolacja już jest – powiedziałem do Potka, zdejmując z niego gazetę. – Tato, kolacja, mama już cię woła – powtórzyłem, ale ojciec ani drgnął, tylko jak zwykle spał z otwartą buzią, ubrany w swój biały podkoszulek na mocno przetartych już ramiączkach. Ale tym razem nie miał potu na czole i jakiś był wyschnięty, nawet podkoszulek mu nie przylegał mokrą plamą do ciała. Złapałem go za rękę, ale ojciec dalej śpi, szarpnąłem mocniej, a on swoje. „Może znowu nie żyje, jak poprzednio?" – pomyślałem W tym momencie mama weszła, żeby nas pogonić do stołu.

– Mamo, mniemam, że ojciec nie żyje – ładnie powiedziałem do mamy, tak jak pani w szkole do mnie.

Myślałem, że i tym razem usłyszę mamine „gówno prawda", ale nastała cisza. Ojciec faktycznie nie żył. Mama miała rację mówiąc, że ojciec prześpi własną śmierć i nawet nie będzie o tym wiedział.

Pole socjalizacji

W dniu wejścia w wiek ustawowo zwany pełnoletnością napisałem sobie wielkimi literami na ogromnym kawałku brystolu: „MAM POTRZEBĘ BYĆ DOBRYM CZŁOWIEKIEM". Sentencję zawiesiłem w pokoju nad łóżkiem. W tych kilku wyrazach zawarłem całkowity ładunek emocjonalny, jaki towarzyszył mi w okresie dzieciństwa, a teraz w końcu znalazł wyjście na zewnątrz. Po wieloletnim poszukiwaniu mojego pola widzenia chęć niesienia dobra w realnej formie wydała mi się właściwym rozwiązaniem, by dojść do celu. Pomagając innym, pomagam sobie – i odwrotnie. No dobra, ale samo napisanie sobie, że ma się pragnienie bycia dobrym człowiekiem, to nie to samo, co naprawdę nim być, bo chodzi o to, że ja właściwie nie wiem, jak nim być. U mnie to raczej rodzinne. Mój ojciec sam nie wiedział, kim był, bo cały czas spał i umarł tak, jak mu przepowiedziała mama. Nie zrobił w życiu nic, co mogłoby go zaszeregować do konkretnej kategorii ludzi. Sądzę, że jeśli od swojej matki usłyszałby w dzieciństwie to, co ja usłyszałem od mojej, to z pewnością umarłby KIMŚ. Byłby na przykład osobą szybko czytającą na czas lub jedynym w okolicy hodowcą karpia mierzonego powyżej metra długości. Poza tym, że ze smakiem opierdolił swojego ukochanego konia pod postacią kiełbasy na gorąco, z musztardą, nie zabłysnął niczym ciekawym w swoim zaspanym życiu. Dziś nie wiem, czy był dobrym człowiekiem czy był złym człowiekiem. Życie prawdziwe, szare, barwne, nijakie, takie sobie i każde inne, toczyło się obok niego. Przespał większą jego część, nie wiedząc, kim był, a po nim została tylko pamiątka w postaci szczotki do omiatania gówna w klozecie. W związku z moimi przemyśleniami i wchodzeniem w wiek dorosły zdecydowałem powziąć jakieś postanowienie, by po mnie nie pozostała tylko symboliczna zmiotka pod kiblem i wspomnienia najbliższych o tym, jak zjadłem własnego przyjaciela tylko dlatego, że złamał nogę. A żeby mieć wyjściową bazę do świadomego wkroczenia w dojrzałość, napisałem sobie ową wspomnianą sentencję. Nie ukrywam, że prorocze słowa mamy, dotyczące między innymi zgonu ojca bez jego wiedzy, sprawiły, że nie mogłem pokpić sprawy. Jeszcze nie dotarłem do mojego pola, ale czułem, że jestem na właściwym tropie. Nie mogę pozwolić, by moim jestestwem rozporządzał byle chuj, którego zapowiedziała mama. Bycie dobrym człowiekiem nie jest takie proste, jak by się komuś wydawało, ale w nim upatrywałem teraz sensu dalszych poszukiwań. Należało działać, tylko jak? Wyrosłem już z mojej tutki, przez którą szukałem prawdy o świecie. Nadszedł czas podjąć rękawicę i napisane słowa wprowadzić w czyn. Czas wkroczyć w życie z jego przeciwnościami i dobrodziejstwem. Wszak, co prawda, raz kończymy osiemnaście lat, lecz możemy podejmować nieskończenie wiele prób wchodzenia w dorosłość. Wstałem z podłogi, założyłem buty, powiedziałem do mamy, która o tej porze zwyczajowo robiła obiad w kuchni: – Wychodzę. – I ruszyłem w miasto.

Kręciłem się ulicami, początkowo bez celu. Skoro postanowiłem, że chcę być dobry dla innych, muszę wdrożyć swoje postanowienie w życie. Idąc chodnikiem, poprawiając pasek przy spodniach, gdyż mi się obsuwały, nagle – nie wiem jakim cudem – znalazłem się obok wesołego miasteczka. Kolorowe stragany, karuzele, lustra śmiechu z daleka zapraszały zamyślonego przechodnia, mniej więcej takiego jak ja. – Skąd ono się tu wzięło? – stanąłem zdziwiony. Jeszcze wczoraj go tu nie było. Przed oczami miałem wielki baner reklamujący atrakcję miasteczka – „Karuzelę Przygód". „Trudno, jak już tu jestem, to wejdę i przejadę się tą karuzelą" – pomyślałem. I wszedłem. OK, chciałem być dobrym człowiekiem, ale byłem młody i zew przygody głośno we mnie wył. Udałem się do kasy po bilet do przygody.

– Poproszę bilet na karuzelę przygód, tam i z powrotem – powiedziałem do dużej kasjerki w małym okienku.

Pani spojrzała na mnie dziwnie, jakbym miał lukier z pączka wokół ust.

– Ale my mamy wyłącznie w jedną stronę, młodzieńcze – oznajmiła, poprawiając ogromnego niczym krakowski Kopiec Kościuszki koka z włosów.

– Jak to tylko w jedną? Ja rozumiem: przygoda, ale dajcie ludziom z niej wrócić! – wzburzyłem się. – To jakieś kpiny z podróżnych, skoro nie zapewniacie powrotu. Żądam biletu w obie strony, w tę i we w tę, tam i z powrotem! – krzyknąłem do ogromnego farbowanego koka.

– Ja sprzedaję bilety wyłącznie w jednym kierunku – oznajmił bez cienia emocji sterczący kopiec włosów.

– To skandal! Co to za firma przewozowa, co nie zapewnia powrotu klienta?!

Odwróciłem się w kierunku ludzi za mną, szukając w ich oczach poklasku dla mych słów, gdyż w sumie stanąłem w ich obronie.

– Ale jak tam i z powrotem? – zapytał pan w przyciemnionych okularach stojący za mną.

– Z tego, co wiem, to karuzela robi pełny obrót, a nie dojeżdża do połowy, więc chciałbym wysiąść w tym miejscu, w którym wsiadłem – wytłumaczyłem logicznie. – Z tymi handlowcami to jest zawsze kłopot – ciągnąłem. – Kilka dni temu poszedłem do „muzycznego", tu zaraz za rogiem, i poprosiłem o struny głosowe dla mojej mamy. Wie pan, jaki ona ma przychrypły głos? Budzi nim postrach u osób z nią rozmawiających i pomyślałem, że z nowym głosem będzie jej ładniej. I wie pan co? Facet za ladą szedł w zaparte, twierdząc, że nie ma takich strun. „A co nam gwarantuje głos?" – pytam retorycznie ekspedienta. „Struny, drogi panie, struny". Dopiero po moim wyjaśnieniu anatomii gardła i burzliwej awanturze mi je sprzedał. Wyciągnął pięknie zapakowane, nowe i cudnie brzmiące, wiem, bo słyszałem, jak dźwięczą przy gitarze. Ale mama stwierdziła, że już się do tego chropowatego głosu przyzwyczaiła, a ten nowy schowa i będzie mieć w zapasie. Powiedziała, że na stare lata wstawi sobie protezę zębową na kasę chorych i będzie mieć wtedy śliczny komplecik gryząco-mówiący w buzi.

– Dobrze – powiedziała pani z Kościuszką nad czołem, która podsłuchiwała moją rozmowę z jegomościem w kolejce. – Sprzedam ci taki bilet.

– A jednak się znalazł, proszę, widzicie państwo, jak człowiek nie zrobi awantury, to go za nic mają – znowu podniosłem głos. – Chcieli przed nami ukryć, że jeżdżą w dwie strony.

– Rozumiem, że bez przesiadek – dodała pani dla pewności.

– Tak, bez przesiadek, bo mam zamiar przeżyć wspaniałą przygodę i dobrze się przy tym bawić, więc nie mam zamiaru robić sobie w tym żadnej przerwy – oznajmiłem dużej i, jak właśnie dostrzegłem, piegowatej matronie w okienku.

Nagle gdzieś z kolejki dobiegły mnie słowa: „Ja chcę taki sam bilet". Myślę sobie: „No, proszę, nie jestem jedynym, który pragnie powrotu". Zastanawiałem się, do kogo należy ten tajemniczy ciepły głos z kolejki. Stawiałem na to, iż są to słowa młodej dziewczyny czekającej cztery osoby za mną. Miała piękne długie włosy, czarne oczy, mahoniową opaleniznę i w ogóle wyglądała na mulatkę. Nagle ktoś powtórzył prośbę, ale moja wytypowana dziewoja w ogóle nie ruszała ustami, więc to nie była ona. Czar prysł. Inny grubiański głos z kolejki krzyknął: „Pospiesz się pan i nie zawracaj gitary, bo inni czekają!". Pani z Kościuszką na głowie też się ożywiła:

– Interes mi psujesz, smarkaczu, płać dychę i zmykaj, bo ci karuzela odjedzie – syknęła, po czym wyjrzała przez wąskie okno, zahaczając kopcem o framugę okna. Ktoś z kolejki powiedział, że to skandal tak długo obsługiwać i że zaraz będzie padać, i już nikt nie pojedzie, i że w beczce strachu to bilet kupił bez ceregieli, i że dzieciak na ręku mu się za chwilę popłacze, i że chyba właśnie zrobił kupę, bo poczuł. Ktoś inny zapytał, ile tam kosztuje wstęp i gdzie ta beczka jest, bo chętnie z żoną pójdzie, i dodał, że niech się przynajmniej w niej poboi. Nagle wszyscy zaczęli rozmawiać ze sobą wzajemnie o atrakcjach wesołego miasteczka i nie tylko, i że na strzelnicy to oszukują, bo krzywe lufy podają konsumentom do odstrzału, a w gabinecie luster to można zagadać z wpuszczającym i wejść za pół ceny. Dowiedziałem się, ile kosztuje piłka na gumce, kapelusz kowbojski, że z taką emeryturą to tylko do grobu, i jaką ma trwałość uszczelka do zlewu, i że tylko sandały są dobre na deszcz, bo woda sama z nich wylatuje, a w kaloszach to się dodatkowo noga poci.

– Płacę! – krzyknąłem do dużej pani w kasie, przedzierając się głosem w powstałym zgiełku.

Jazda na karuzeli była przednia i przypominała moje szaleńcze obroty na fotelu, kiedy to zawirowania w głowie pozwalały mi uporządkować myśli.

– Tego mi było trzeba – westchnąłem, schodząc z krzesełka karuzeli w miejscu docelowym, bez przesiadki.

Pędzący powiew wiatru przewietrzył mi szare komórki i teraz spokojnie mogłem się oddać pracy na rzecz innych, zgodnie z moją sentencją zawieszoną na ścianie w mieszkaniu. „Wesołe miasteczko nie jest podatnym gruntem do rozpoczęcia bycia dobrym człowiekiem" – pomyślałem, przypominając sobie starcie z kasjerką. „Kłótnia nie jest nad wyraz chwalebnym zjawiskiem w moim przypadku" – rozmyślałem, opuszczając plac zabaw. Ale to ona wywołała awanturę, twierdząc, że nie ma powrotnych biletów. Ileż jest w ludziach zawiści i czystej złośliwości. Czy nie można było od razu, bez kłótni, z uśmiechem na ustach sprzedać mi tego biletu? Nagle zauważyłem, że nerwowo przyspieszam, rozmyślając o owym nieprzyjemnym zajściu przy karuzeli. Uspokoiłem krok, spowalniając przebieranie nogami. „Ludzie! Szukałem dobrej okazji, by być dobrym człowiekiem!" – krzyknąłem w myślach. Zacząłem rozglądać się na boki, za siebie, pod siebie, by komuś pomóc. „Tak ciężko w dzisiejszych czasach nieść bliźniemu pomoc" – pomyślałem w duchu. Chciałbym zaświecić przykładem dla innych, być bohaterski, uczynny, wrażliwy, czuły. Moja dobroć aż kipiała, nie mając szczeliny wyjścia. „Może ujmę kogoś moim dobrym, łagodnym spojrzeniem, tak na dobry początek popołudnia" – pomyślałem.

– Wiem! – krzyknąłem w przypływie emocji. W jednej chwili, moja myśl przeskoczyła samą siebie. Pomysł, który przyszedł mi do głowy, był tak genialny w swej prostocie, że zacząłem się zastanawiać, dlaczego na to wcześniej nie wpadłem. Upatrzę sobie jakąś staruszkę i przeprowadzę przez jezdnię. W zasadzie wszyscy dobrzy ludzie powinni od tego zaczynać. To jest jak elementarz dobrego człowieka! Muszę tylko znaleźć w miarę ruchliwe skrzyżowanie i wypatrzeć odpowiednią osobę. Jednak w pierwszej kolejności powinienem ustalić kryteria takiego „kogoś", komu mam pomóc. Po pierwsze, powinna to być kobieta, jak wspomniałem. Dobrze by było, gdyby okazała się choć w lekkim stopniu niedołężna, bo „dołężnej" nie ma sensu przetransportowywać. Następnie: musi przebywać na chodniku, bez czyjegoś towarzystwa, jednym słowem – musi być sama. Kolejna sprawa: winna mieć siatki z zakupami, i to w obu rękach. Fajnie by było, gdyby miała wadę wzroku, w tym przynajmniej minus trzy dioptrie mniej w oczach, żeby nie dojrzeć, jakie światło się świeci na przejściu, dla przypomnienia: przechodzimy na zielonym. Do tego wszystkiego najlepiej, jakby była ze wsi. Na wsiach najczęściej nie ma oświetlenia przejścia dla pieszych, więc wszedłby dodatkowo element zakłopotania i zagubienia w nowym otoczeniu. Jeśli obiekt w postaci staruszki spełni wszystkie te warunki, to sam doigra się mojej pomocy – stwierdziłem uradowany pomysłem. Podsumowując jeszcze raz: ma być niedowidząca, obładowana, niedołężna i najlepiej ze wsi. Pełen chęci niesienia pomocy innym stanąłem przy ulicy i zacząłem wypatrywać staruszki o wspomnianym rysopisie. Przechodziło obok mnie wiele leciwych pań, ale żadna nie spełniała kryteriów do pomocy. Gdy delikwentka wiekowo się kwalifikowała, to z kolei była z miasta lub z pełnym wzrokiem, a jak niedowidząca, to bez siatek. I w zasadzie tak w kółko. Już powoli zacząłem powątpiewać, że takie staruszki dziś mają wychodne. Nagle: jest! Idzie! Zbliża się w moim kierunku! Uradowałem się jak niemowlę na głos matki. No, może przesadziłem z tym głosem matki. W każdym razie ucieszyłem się, że w końcu będę mógł nieść komuś pomoc. Staruszka spełniała wszystkie kryteria do „przeprowadzki". Ustawiłem się w pozycji wyjściowej do pomocy, czyli za obiektem, na tak zwany element miłego zaskoczenia, powszechnie zwany: od tyłu. Złapałem za siatkę z zakupami, jednocześnie ujawniając starszej pani swą miłą, dobrą, pomocną twarz.

– A pani to widzę, że ze wsi – krzyknąłem z uśmiechem. Nachyliłem się jej mocno do buzi, aż krzyknęła z zachwytu. – Działam społecznie i dobrowolnie przeprowadzę panią przez ten gąszcz samochodów, biorąc pod uwagę możliwość „niezdążności" przejścia pani przez jezdnię w ograniczonym czasowo świetle zielonym – oznajmiłem. Chwyciłem wolną ręką pod ramię, a staruszka w krzyk: „Złodziej" i „Oszust!". Zacząłem się rozglądać, czy ktoś jeszcze potrzebuje mojej pomocy? „No, to mam pełne ręce roboty" – pomyślałem.

– Gdzie? – pytam starowinki.

– No ty, łobuzie! – odburknęła niegrzecznym tonem staruszka.

– Ale ja jestem dobrym człowiekiem i właśnie mam ochotę przeprowadzić panią na drugą stronę jezdni – oznajmiłem.

– Ja nie mam zamiaru tam iść – odparowała.

– Niech się pani ze mną nie sprzecza, bo chyba widzę lepiej, że pani potrzebuje pomocy – krzyknąłem stanowczo.

– Odejdź, draniu, bo zawołam milicję – zaczęła się odgrażać.

– Ależ droga kobieto, chciałem tylko pomóc przejść na drugą stronę.

– Ja się w tym miejscu z wnukiem umówiłam i w ogóle nie mam zamiaru nigdzie łazić – odparła.

„Bezczelna mi się trafiła – pomyślałem – i w dodatku kłamie, że niby z wnukiem umówiona".

– Tak nie wygląda ktoś, kto ma się spotkać z wnukiem! – krzyknąłem na odchodnym. – Nie, to nie – wygarnąłem obrażonym głosem i sam sobie przeszedłem po przejściu na drugą stronę, instruując innych, jak to robić prawidłowo. Pomyślałem: „Trudno, lecz nie wolno mi się zrażać do pierwszych niepowodzeń. Jutro spróbuję ponownie, jednak tym razem nie uderzę w staruszki – to zostawię zorganizowanym ruchom młodzieżowym".