Zofia Kamila - Janina Weneda - ebook

Zofia Kamila ebook

Janina Weneda

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

 

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Janina Weneda

Zofia Kamila

Vie romancee

Konin, grudzień 1999 r.

 

Janina Weneda „Zofia Kamila”

Wydanie pierwsze

© Janina Perathoner

ISBN 83-911765-6-8

Konin 1999 r.

Wydawca: Drukarnia Braci Wielińskich

Druk, skład i łamanie:

Drukarnia Braci Wielińskich

Konin, ul. Nadbrzeżna 1 tel. (0-63) 242-82-72

Panu Dyrektorowi Stanisławowi Jareckiemu - z miłością do literatury pięknej - autorka

Młodość

Zofia Kamila wyszła na ganek - zapachniało wilgotną nocą - podniosła ręce do góry i zaśmiała się ledwo dosłyszalnie, przyciszenie - a powstrzymywanie, bowiem nie chciała budzić ze snu swoich najbliższych i sąsiadów, acz rozpierała ją radość tak przemożna, że omal serce nie wyskoczyło z piersi, popatrzyła na przemykający między chmurami księżyc i słała mu radosną wieść, że oto już jutro, jutro... przed nią wspaniała przyszłość w artystycznym świecie Warszawy, kariera literacka, sława-sława-sława... pełnymi dłońmi zbierać będzie to, co najlepsze, a może... może spotka... może pokochają człowiek wielki, mądry, piękny jak archanioł, bo czemuż nie? mężczyzna o rozwianych włosach i smukłych dłoniach, bo czemuż nie? uczuła lekką słabość i oparła się o ścianę, pokrytą winoroślą, zapewniając samą siebie, iż któryś z młodych ludzi na pewno rozpozna jej cnoty, talenta pisarskie i dyskretną urodę, bo czyż nie jest ładna? wsunęła się do pokoju, wyklejonego tapetą w drobne róże, teraz tajemniczo wyłaniające się w migotliwym świetle woskowej świecy, stojącej na jasnej komódce, nad którą wisiało lustro, spojrzała w nie chciwie, a ono odbiło twarzyczkę drobną, okoloną lokami ciemnych włosów, szafirowe oczy, błyszczące pod brwiami tak ślicznie zarysowanymi, jakby arcymistrz trudnił się nad ich zakreśleniem, mały nos i różane usta - dopełniające tej wizji pełnej uroku; wprawdzie wzrost niezbyt imponujący (Zofia uczuła lekkie uczucie żalu), przydałoby się jeszcze parę cali, ale figura dobra, szczupła talia, bujny biust, zgrabne nogi - tu podniosła koszulkę, ale, spojrzawszy ze strachem na białe firanki, zasłaniające okno i drzwi, wiodące na balkon, szybko wygładziła tkaninę i szczelnie owinęła kolana, a ręce? tak, ręce jej były powodem do dumy, drobne, małe, białe jak alabaster, pulsujące wewnętrznym ciepłem, zdobne w różowe paznokcie, bez wątpienia miała prześliczne ręce, akurat do pieszczoty... do całowania... zaśmiała się do zwierciadła, lecz nagle spoważniała, gdyż przypomniała sobie, jak pan Stefan cmokał jej paluszki, mówiąc: moje cudne lilije! a było to na balu u stryja Jana w Laskówcu i Zofia miała nadzieję, że młodzieniec pojmie ją za żonę, ale nie, zostawił ją na koszu, ponieważ dowiedział się, że nie ma posagu, wygadała się bowiem niepotrzebnie, iż ojczulek jest taki... niezaradny, wnet jednak zawstydziła się wyznania, bo jakże - rodzice to rzecz święta i nie podlegająca krytyce, choć wszyscy wiedzieli w miasteczku o jego lekkomyślności, głupocie i łatwowierności, przez co stracił fortunkę i wiano córki, ale teraz, gdy stuknęły jej dwadzieścia cztery lata, (Jezus! Maryjo! - przeraziła się i uważnie spojrzała w lustro, ale żadne oznaki nie potwierdzały jej przestrachu, chyba że... tak, poważniejszy wyraz oczu, inaczej oceniała ludzi i pojęła, że to nie złe okoliczności sprzysięgły się przeciw nim, kiedy to nieszczęścia spadały raz po razie, wprawiając w zdumienie ojczulka, maman i ją.

Kowalewek - mająteczek wśród lasów i błot podkonińskich - nie utrwalił się w jej pamięci, bo miała cztery lata, gdy musieli go opuścić i w wątłych wspomnieniach pozostało tylko wrażenie przeogromnej zieloności - zielono, wszędzie zielono, drzewa, krzewy, trawy, nawet staw był zielony, a wokół niego kołysały się zielone trzciny i drżały trzy szarozielone osiki, ale o tym wie z opowiadań mateczki, jak i o szumnej jeździe saniami do kościoła w Sławsku poprzez ośnieżony las, przybrana w kapturek bobrowy, obszyty różowym atłasem, otrzymany od babci Modelskiej - hrabiny, suchej, godnej matrony w białym czepcu, ale pamięć o staruszce nie była miła, gdyż dama odnosiła się do nich niechętnie, bolejąc z powodu niefortunnego poślubienia przez córkę jakiegoś Urbanowskiego, miernego stanu szlachcica, do tego niezaradnego: twój mąż to gamoń, moja córko, i nie sprzeciwiaj mi się, bo tego nie zniosę - syczała głośnym szeptem, żeby zięć słyszał, przeto on na takie dictum, umykał z domu w pole lub do lasu i często nie wracał na noc, zatrzymawszy się u jakiegoś „kochanego sąsiada dobrodzieja”, topiąc troski w winie węgierskim, które nad wszystko uwielbiał, a kiedyś nawet wygłosił maksymę, że znać Bóg stworzył Madziarów po to, by „fermentowali” tokaj ku rozkoszy jego podniebienia, gdyż zapewne nie miał innego powodu do dumy, stracili Kowalewek i mieszkali w Laskówcu, majątku dzierżawionym od dziadków, ale i tutaj źle im się wiodło, z roku na rok zmniejszały się plony zbóż, kartofli, jarzyn i żywizny, choć babka Modelska upominała zięcia, aby pilnował dobytku, bo chłopi rozkradają ziarno, ale pan Wincenty w to nie wierzył, ponieważ w głowie mu się to nie mieściło, iż można uszczuplić dziedzicowe dobra jedną lub dwiema kwaterkami paszy, bo to tyle, co nic, dał Bóg nam, starczy i dla chłopów! jakoś będzie, jakoś to będzie! - powtarzał swoją ulubioną maksymę, jednak okazało się, że los sprzyjał pańszczyźniakom, bo ich inwentarz tył nad podziw, natomiast dworski chudł przerażająco ku zdumieniu pana Wincentego, bo przecież sprawdzał miesiąc temu zadawanie i wyszło jak należy, więc wy medytował, że chyba ktoś rzucił urok-czary na chlewnię, oborę i kurnik, a przeciw nim na próżno trud człowieka, na próżno to samo ziarno, te same grule, ta sama miarka... bo komu wiatr w oczy - żalił się, tedy babka Modelska zmuszona była, mimo jawnego zarzekania się, potajemnie wspierać swoją „nieszczęśliwą córkę” Katarzynę a to gotowym groszem, to staroświecką biżuterią, to brabanckimi koronkami i po kolei ubywały z jej szkatuły łańcuchy, kolie, kamee, misterne pierścionki z brylancikami i szafirami, lecz równie szybko znikały z puzderka pani Katarzyny, bo mąż miał ciągle długi, wszystkie honorowe, na słowo pieniądze pożyczone a wiadomo dla szlachcica oddanie należności „panu bratu dobrodziejowi” to rzecz święta, lecz w końcu zasoby babci-hrabiny skończyły się i nie było możliwości, by utrzymać dzierżawę, wtedy rodziny Modelskich i Urbanowskich zgodnie tym razem orzekły, że pan Wincenty nie ma „żyłki” do gospodarowania, powinien zatem osiąść w mieście, za resztę fortunki zbudować dom i jąć się zawodu, no, wstyd powiedzieć - kupieckiego, mosindzieju, dziedzic - kupcem, pfe, nieładnie - narzekał brat Jan Urbanowski, puszczając z nosa dym tabaczny - pohańbić się, mosindzieju, zejść na psy, pospolitować się z chamami, mosindzieju, nie tak dawniej bywało - i dodawał z namaszczeniem - signum temporis! - wodząc wzrokiem po obecnych, zali słyszą, jak jest za pan brat z łaciną, natomiast pan Wincenty zapalił się do zawodu kupieckiego, gdyż był z natury optymistą, zawsze skłonnym wierzyć w pomyślną przyszłość: my, szlachta, dalibóg, zacna, powinniśmy służyć za przykład łykom miejskim, my, posiadający rozum i wiedzę, pouczymy maluczkich, poprowadzimy ich, wskażemy drogę świetlaną, bo czego narodowi potrzeba? handlu i rzemiosła! i my im to damy! my, w pierwszej gildzie i na czele! my, klasa, dalibóg, wiodąca, ludzie wyżej ukształceni, potrafimy parvenir, conte que conte, gdyż kto czyta „Kalendarz Popularno-ziemiański” w cenie po dwadzieścia kopiejek za sztukę, zawierającym kompendium wiedzy, musi być mądry, my więc, czoło narodu, dalibóg, świeca postępu... - mamrotał jeszcze długo, choć go nikt nie słuchał, a w końcu rzekł z uśmiechem niepodważonej nadziei: jakoś to będzie, jakoś będzie...

Kupiono duży plac przy ulicy Nadbrzeżnej w sławnym miasteczku powiatowym Koninie, do tego dworek z dwiema zabudowanymi werandami po bokach, z wejściem paradnym od ulicy, a od podwórza dla służby, z wyżką piętrową i ganeczkiem od północy, skąd widok był przepyszny na rzekę Wartę, łąki i las w zachodzącym słońcu, ze schodkami do ogrodu, który zagospodarowano przy pomocy „lokaja” długowąsego Macieja i wnet zazieleniły się grządki jarzyn, zakwitły rabaty kwiatowe, wyrosły drzewa i krzewy, a wszystko dorodne, bo sad był podmokły, położony na bagnach, tedy wilgoci było dosyć, choć zdarzało się, że powódź majowa lub czerwcowa czyniła szkody, nad czym wielce bolała Zofia, ponieważ uczestniczyła w hodowli kwiatowo - basztanowej, pielęgnowała róże i lilie, sadziła ogórki i melony, miała więc czym pochwalić się przed znajomymi z miasta i okolicy, w ogrodzie też znajdowała miłe chwile wytchnienia, gdy wieczorami siadywała nad stawem i czytała „Psalmy Dawidowe” wybierając pogodne i dziękczynne, odpowiadające jej nastrojowi:

„Pan jest pasterzem moim i nic mi nie brakuje,

pasie mnie na zielonej łące, wiedzie do rzeźwiącej wody, krzepi duszę moją.”1

Była bardzo pobożna, przyzwyczajona do częstej modlitwy, posłuszeństwa i - pokory, gdyż uczęszczała na pensję sióstr Urszulanek w Poznaniu, gdzie ją do tego wdrożono, tam również zdobyła wiele innych umiejętności, choć pan Wincenty biadolił nad przedłużającą się edukacją córki: uczyłaś się rok na pensji w Kaliszu czy to nie wystarczy? zawodowo pracować nie będziesz, jakże? tymi małymi rączkami, dalibóg - rozczulił się i ucałował drobne paluszki córki - wyjdziesz za mąż i basta! Zofia złożyła ręce jak do modlitwy w geście prośby: a jeśli nie wyjdę? - przekomarzała się, choć ani na chwilę nie przypuszczała, że będzie siać rutkę - dobrze jest znać języki, ojczulku, jak również ogrodnictwo, dowiedziałam się wiele o zwyczajach roślin... a może ojczulek nie ma pieniędzy? - przestraszyła się, poczuła łzy w oczach, chociaż pan Wincenty próbował ją uspokoić: ot, moja Zosiu, nie najlepiej z dochodami, nie najlepiej, ale jakoś będzie! Choćby było najgorzej, pan Wincenty nie miałby serca, by odmówić córczynej prośbie, bo wprawdzie marzenia jego się spełniły co do joty i przystał do kupców pierwszej gildy, odkąd założono w Kaliszu Dom Handlowo-Komisowy Rolników, a jego filię w sławetnym mieście Koninie, której ajentem został pan Urbanowski, jednogłośnie wybrany jako poczciwy pan-brat, pochodzący ze szlacheckiego, zasłużonego domu, obecnie znacznie podupadłego, więc trzeba poratować „kochanego sąsiada”, człowieka o ciepłym sercu, mającego za żonę hrabiankę Modelską, wielmożną panią Kasię, przeto ze względu na tyle cnót i walorów jest godny, by reprezentować interesy ziemian powiatowych, czyli handlować ich zbożem, zatem jakoż się mówiło - marzenia pana Wincentego spełniły się, ale... coś zaczęło wypadać z kolein i już miejscowi Żydzi, przedtem spławiający zboże szlacheckie do portu bałtyckiego, litościwie kiwali głowami oraz ajwajowali, a ich brudne brody kołysały się nad brudnymi kantorami, lecz któż by przejmował się zdaniem postrzępionych chałatów, jako że nic nie mogło zamącić wiary pana Wincentego w pomyślność losu: wysadzimy Żydków z rodzimego handlu, dalibóg, pokażemy im, co to znaczy dryg i smykałka polskiego szlachcica! i aby zapewnić obywateli o kwitnącym stanie interesów, urządzał wraz ze szlachetną małżonką uczty i bale dla członków Domu Handlowo-Komisowego, bo to, moja duszko, trzeba panów-braci ująć, zachęcić - perswadował, ależ drogi mężu, nie mamy pieniędzy i musimy sięgać do zapasów, a tych zostało niewiele, wzdychała pani Kasia, lecz pan Wincenty argumentował, że jego pensja przecież wpływa regularnie, więc jakoś to będzie i furda ze skąpstwem, przeto pani ulegała, przekonana nieodpartymi racjami męża, i zamawiała świetne toalety w Warszawie dla siebie i jasnej panienki, gdyż już teraz było widoczne, że Zosia Kamila wnet znajdzie świetnego epuzera, byle się tylko, odpowiednio prezentowała, a okoliczni kawalerowie byli pewni, że panna będzie miała godne wiano, ojciec na wybitnym stanowisku z dobrą pensją, mama z domu hrabianka, wytwornych manier i wzięcia, zaś przyszła oblubienica z pięknym ukształceniem, bogata we wszelkie cnoty niewieście i urodę, tedy czegóż chcieć więcej?

Zofia zaśmiała się smutno na wspomnienie balu u stryja z pierwszych lat działalności ojczulka, kiedy myślała, że są bogaci, no, może tylko zamożni, ale jakże gorzko się myliła, jeszcze dziś ogarniają ją dreszcze na wspomnienie zawodu i przenika dokuczliwy chłód, przeto narzuciła na ramiona muślinowy szlafrok, podbity różowym atłasem, ale wnet nadeszła refleksja, że nie ma już powodu do obaw, złe chwile minęły i teraz jest szczęśliwa, a jutro rano (a może to jest już dziś) Maciej zaprowadzi ją na pocztę, gdzie steinkellerka będzie czekała, by ją zawieźć do Kutna, zaś stamtąd żelazna kolej uniesie ją, stuk... stuk... stuk... do Warszawy, w której księżna pani, wieszczka Deotyma, haute boheme, serdeczny dom przyjaciół i może... może ktoś o rozwichrzonych włosach, smukłych dłoniach, piękny i smutny, więc teraz ogarnęło ją z kolei gorąco i wyszła na ganek, by popatrzeć na przemykający się księżyc między chmurami: żegnaj, nocny panie, żegnaj, okrągłolicy! spotkamy się w stolicy jesienną nocą, srebrzystą od śmiechu i radości, otulającą cieple ramiona snu - nie-snu.... - zerwała gałązkę winorośli i przybrała nią włosy, a ten gest przypomniał jej pierwszy bal, gdy wróciła po sześcioletniej nauce z Poznania do Konina, bo nosiła suknię, przybraną jesiennymi liśćmi żółtoczerwonego winogronu, a we włosach miała wpiętą różę herbacianą z własnej grządki, więc wyglądała jak wrześniowa Flora zielono-żółto-brunatna, ciepła migocącym nisko słońcem, ale mateczka była niezadowolona, bo żeby w jej wieku rdzawe kolory? ależ moja Zosiu Kamilko! panienka powinna nosić suknie w białym kolorze, w białym jak niewinność, w białym jak cnota niewieścia! Co sobie ludzie pomyślą? ciocia-babcia Apolonia z Długołęckich Modelska też była przeciwna, bo jakże to tak? biała, tylko biała! inaczej nie wypada, choć w ostateczności robiłby ci bardziej do twarzy błękit Nattiera, ale zgniła zieleń i zrudziały brąz? panna z tak zacnego domu, aczkolwiek Urbanowscy nigdy nie zajmowali krzeseł nawet drążkowych i daleko im było do infuły, kontentowali się godnościami ziemskimi swego powiatu, lecz ród to starożytny i rozrosły w tym rejonie, słynny z cnót domowych i miłości do kraju, bo to już protoplasta Hipolit Urbanowski ożeniony z trzecią córką stolnika... - tu rozparta się wygodniej w fotelu, rada, że może rozprawiać na swój ulubiony temat, ale Zofia nie słuchała, lubo przez grzeczność kiwała od czasu do czasu głową, gdyż znała już wywody rodowe na pamięć od czasu wprowadzenia się cioci-babci do dworku przy Nabrzeżnej po stracie najbliższych, z małym kapitalikiem, kuferkiem pełnym brabanckich koronek, tiuli, aksamitek, frędzli, strusich piór, galonów, wstążek oraz z workiem różnobarwnych włóczek (dziergała bowiem nieustannie jakieś pończochy, szale, rękawice, ale Zofia nie widziała, aby je ktoś nosił) i znajomością wszystkich rodów szlacheckich w okolicy, ba, całego Królestwa Polskiego i ziem ukrainnych, a choć przestała mieć pretensje do młodości, to lubiła stroje i ozdoby, przeto objęła patronat nad szatkami Zofii dyrygując, w co się ma ubierać, jak dygać i uśmiechać, aby się podobać, jednocześnie zachowując dystynkcję comme il faut dobrze urodzonej i ułożonej panny, lecz tym razem Zofii udało się przeprowadzić swoją wolę, jednak „jesienna suknia” nie przyniosła jej szczęścia, więc już od tego czasu starała się być posłuszna i zaniechać samodzielności, a przecież wyglądała prześlicznie w złocisto-herbacianej powiewnej szacie, ze sznurami misternie oprawionych agatów, zwanymi „kocie oczka” we wszystkich odcieniach wrzosu i morza, oplatających jej białą szyję, z pierścionkami „markizami” w romb wyłożonymi kamieniami za ciężkimi dla jej delikatnych paluszków, a gdy unosiła lekko spódnicę dostrzec było można beżowe trzewiczki i skrawek cielistej pończochy, która, o dziwo, bardziej przyciągała wzrok mężczyzn niż wytworna suknia, zaś rówieśnice i młode mężatki aczkolwiek podziwiały głośno strój, chwaląc jego kunszt, urok i lekkość, po cichu miały wiele do zarzucenia (Zofia mimo woli podsłuchała) krojowi i barwie, bo to żadna suknia na takiej figurze: krzywe ramiona, brak biustu, czy kuzynka widzi? więc już chciała ujawnić swą obecność i powiedzieć, że wszystko słyszy, bo przecież to jawny fałsz... ale kuzyn Jan Urbanowski, wysoki, chudy i już łysawy młodzieniec podszedł do niej i przedstawił swego przyjaciela i sąsiada - pana Stefana, Zosiu, mogę zaprezentować najmilszego letkiewicza, świetnego preferansistę, znanego w całym powiecie, co mówię... a jaki doskonały myśliwy, zapewniam cię, jakeśmy szli na kuropatwy przez ścierniska laskówieckie, to... - rozwodził długo i szeroko, lecz Zofia była zajęta oglądem młodego panka i podziwiała parę roześmianych oczów, wysoki czub nad czołem, zadzierżyście podkręcony wąsik, ach, jaki piękny i ach, jaki ognisty! - pomyślała, czyniąc najwytworniejszy dyg, uśmiechając się czule, pani wybaczy, panno Zofio! - rzeki dwornie - żem nie znalazł odpowiednich słów powitania, alem w pierwszej chwili zaniemówił na widok niepospolitej urody i dziewiczego wdzięku, jakich moje oczy nie oglądały do tej chwili... - cmoknął ją w rękawiczkę z widocznym upodobaniem, oj, panie Stefanie! - zaśmiała się filuternie - pewno każdej pannie prawi pan podobne dusery! a jakże! - trącił kuzynek Jasio - zawołany wielbiciel płci pięknej! donżuanik! na co pan Stefan się oburzył: takiś przyjaciel, że mnie przed panną Zofią obmawiasz? pomyśli, żem aventurier i hałaburda! Zofia zaprzeczyła gorąco: ależ nie! nie! znam kuzyna Jasia, zawsze lubi żartować, ce pauvre garcon!

Ślicznie wirował pan Stefan - z gracją, z szykiem, przechylając głowę to w jedną, to w drugą stronę, aż misterny czub rozfryzował się i kosmyki spadły na czoło, przez co twarz jego nabrała zuchowatego, ba, zbójnickiego wyrazu i Zofia rozczuliła się: istny Rinaldo Rinaldini! - pomyślała - wnet wyciągnie nóż z cholewy, wsadzi w zęby, chwyci ją w pół i porwie do tajnej jaskini, w której ukrywa się przed szubienicą z bandą takich opryszków jak on! - przymknęła na tę myśl z rozkoszą oczy, bo to i zawirowali naraz w szaleńczym tempie, bowiem po spokojnym kujawiaku muzyka zabrzmiała skocznym oberkiem, więc pan Stefan ujął ją silniej i przycisnął do piersi tak mocno, że utknęła nosem w klapie jego fraka, no i masz ci los, bielidło starło się do cna, a czuły narząd węchu zabolał i zapewne poczerwieniał, przywróciło ją to do jawy - rzeczywistości, pomyślała, co by powiedziały siostry-urszulanki, gdyby wiedziały, jakie myśli zdrożno-frywolne przychodzą jej do głowy i to komu? dobrze przez nich ułożonej wychowanicy takie zbereżeństwa: rozbójnik, nóż w zębach, porwanie... nie, nie! owszem o bogobojnym zamążpójściu może panienka pomarzyć, cnotliwie i poczciwie przebyć dwuletni okres narzeczeństwa, w niewinnej bieli przystąpić do ołtarza, ale myśleć o miłości? nie! jak Bóg da, to l’amour viendra apres le mariage, ale nie wcześniej, nie wcześniej.

Lecz nadzieja na małżeństwo, chociaż poparta czułymi spojrzeniami, ściskaniem rączki, głębokimi westchnieniami, rozleciała się jak domek z kart, Zofia zawiodła się na przystojnym kawalerze, który okazał się wyrachowany i chciwy, choć jeszcze przy kolacji z zapałem deptał jej atłasowy trzewiczek i wiódł salonową konwersację de omnibus rebus et quibusdam aliis, gdyż był mistrzem lekkiego dialogu, co mu jednak nie przeszkadzało z niezmiernym apetytem opróżniać misy i półmiski, świadczącym o sprawności ducha i ciała młodego amanta, Zofia także nie ustępowała pola w błyskotliwej wymianie słów - nie-słów, natomiast w krzepieniu ciała pozostawała daleko w tyle, jako że nie wypadało... panience nie wypada...

Po kolacji pan Stefan znikł z oczu dziewczyny, ale nie przejmowała się tym, bowiem jej karnet wypełniony był nazwiskami młodzieńców, którzy pragnęli zatańczyć z wróżką-jesieni, więc bawiła się świetnie, wirowała w walcu, podskakiwała w polce, ale gdy zapowiedziano mazura, zamówionego przez pana Stefana, a on się nie zjawiał, zaniepokoiła się, i nie dojrzawszy go w salonie, wysunęła się do dalszych pokojów, aż znalazła się u drzwi gabinetu pana domu, gdzie płonęło mdłe światło woskowych świec i w ich blasku ujrzała pana Stefana żywo z kimś rozmawiającego, a że podsłuchiwać nieładnie, chciała się cofnąć, gdy ku swojemu zdziwieniu poznała głos matki, lecz jej nie widziała, bo dama siedziała w głębokim fotelu i tylko od czasu do czasu jej biała dłoń ukazywała się w żywym geście zza oparcia, wnet Zofia zaczęła rozróżniać słowa i już nie myślała o odwrocie.

... nie ma posagu, ale pięknie ukształcony charakter, no i bien nec, gdyż jej przodkowie to hrabiowie Modelscy, a hrabiowie Modelscy słynęli... pani - - przerwał młodzieniec - le fait est, że panna Zofia nie otrzyma złamanego szeląga, a ja się żenić bez oprawy nie mogę, włoszczyznę mam niewielką, a beau monde wymaga odpowiedniego prowadzenia domu, prezencji, przyjęć, więc nie mogę pozwolić, by moja żona ukazywała się w tej samej sukni dwa razy... zatem nie kochasz pan mojej córki - jęknęła dama, na co pan Stefan wykrzywił usta: ładniutka, milutka, ale jej wdziękiem nie napełnię sakiewki, zatem dziękuję, żeś pani wyjawiła mi wasz stan majątkowy... precz! precz! - zawołała łamiącym się głosem nieszczęśliwa niewiasta - jesteś pan źle ułożony i skandalizujesz mnie swoim zachowaniem... co? to ja czuję się pokrzywdzony i zawiedziony, gdyż zmarnowałem tyle czasu nadskakując ubogiej pannie, ale nie złapie mnie pani córka bufiastą tumiurą, gdy tyle bogatych wdów, rozwódek, niezamężnych amantek czeka na moją deklarację, choćby taka panna sędzianka... precz! - powtórzyła głucho dama mnie taki afront! mnie! z domu hrabiance Modelskiej... adie, pani, tylko proszę nie mdleć! zaraz kogoś zawołam, adie, łaskawa pani... - to mówiąc wysunął się z gabinetu, prawie ocierając się o Zofię, która teraz dopiero przypadła do kolan matki: cheri maman! twoje sole! gdzie twoje sole? już dobrze, dobrze - gładziła ją po rękach, ach! ach! moje nieszczęśliwe dziecko, taki afront, takie poniżenie, ten alfons, ten... ależ, maman, voila le monde telou’il est, nie przejmuj się, proszę, może okład z zimnej wody? mon coeur, mon coeur - pojękiwała pani Katarzyna - ale żeby ci robić awanse, emablować cały wieczór, a potem... gbur i niegodny uwodziciel... Zofia Kamila czule opiekowała się matką, bowiem pani Katarzyna była istotą delikatną, a jej wątłe zdrowie stanowiło stałą troskę najbliższych, gdyż coraz częściej niedomagała od czasu, dowiedziawszy się o ciągłym ubożeniu, co tu ukrywać, ruinie majątkowej, gdyż przywykła do wygód i pewnego wykwintu, lubiła gustownie urządzone mieszkania, szykowne ubiory, smaczne, wyszukane potrawy, więc nie mogła pogodzić się z myślą o niedostatku i, o zgrozo, pracą własnych rąk zabiegać o utrzymanie, nie, to było niepojęte, by jej dłonie - białe i wypielęgnowane - mogły parać się robotą fizyczną, a praca umysłowa też nie na jej główkę - ufryzowaną w loki, koki i grzywki - nie nawykłą do myślenia o czym innym, tylko o tym, co wypada, co eleganckie i comme il faut, a co, niestety, prostackie i gburowate, gdyż znała się doskonale na manierach salonowych, przeto bolała nad tym, że nie może błyszczeć w pierwszych domach herbowych elegancją i dobrym tonem, podziwiana i wielbiona (oczywiście, platonicznie, oczywiście) przez wyfrakowaną część rodu ludzkiego, więc zawiedzione nadzieje pogarszały stan zdrowia pani Katarzyny, która opadała z sił i kruszała jak gałązka jesienią, a coraz częstsze bóle głowy skazywały ją na przebywanie w zaciemnionym pokoju oraz na wyczerpującą bezczynność, sprzyjającą gorzkim rozmyślaniom i tylko w chwilach ustępowania bólów migrenowych siadała do stołu razem z domownikami, lecz niewiele jadła, tyle ile ptaszek podziobie, najwyżej udko kurczęcia, nieco pasztetu na zimno, parę ziarenek kawioru z chlebkiem i z masłem, plasterek sera szwajcarskiego, miseczkę mordowej galaretki, a na wzmocnienie kieliszek wina Chateau d’Iquem - oto wszystko, potem spoczywała na szezlongu i oddawała się lekturze ulubionych romansów francuskich lub pisanych w języku francuskim, gdyż tylko ten język zdolny był wywołać w jej sercu wzruszenie, sięgała więc po „Historię o pięknej i szlachetnej Magiellonie, córce króla z Neapolis i o Piotrze rycerzu hrabim...” lub po „Historię o Gryzeldzie i margrabim Walterze”, z rzadka zaś po „Izabelę, wygnaną królową Hiszpanii, czyli Tajemnicę dworu hiszpańskiego”, gdyż była to powieść w tłumaczeniu polskim i wydana przez pana Jana Breslauera w zeszytach po dwadzieścia pięć groszy, lecz z braku edycji francuskiej musiała się nią zadowolić, chociaż przeszkadzało jej to w utożsamianiu się z nieszczęśliwą acz piękną bohaterką i przez chwilę zapomnieć, że jest już w wieku... no, dojrzałym i trzeba pożegnać się z pretensjami do młodości, toteż pragnęła, żeby choć jej córkę spotkał świetny los i dlatego osobiście przybyła na jej pierwszy bal, ubrana w paryską suknię w kolorze czerwieni pompejańskiej, aby być świadkiem triumfów i konkiet jedynaczki pewna, iż trafi się epuzer z pozycją w świecie, ozdoba fine fleur towarzystwa, szlachcic z dobrej rodziny, nawet niebogaty jak pan Stefan (Zosi Kamili, niestety minęło już dwadzieścia lat!), a w ostateczności człowiek interesu - homme d’affaire - z zasobną kasą, wprawdzie to ostateczność, ostateczność, ale bogaci mieszczanie też podobni są do ludzi od czasu, gdy we Francji ucięli głowy ich wysokościom królestwu, jednak drażniło ją, iż potomkowie Chama bezczelnie pchają się do salonów w futrach syberyjskich z kołnierzami z szynszyli i soboli, w cylindrach wysoko lśniących, w jedwabnych kamizelkach z przyczepionymi złotymi zegarkami z takąż dewizką - skandal nad skandale, wprawdzie małżonek Wincenty twierdzi, że trzeba tolerować birgerów - zasobnych i bogatych - gdyż są przydatni do usuwania kłopotów finansowych szlachetnych rodów, a poza tym zajmują się rozwojem przemysłu i handlu, ma się rozumieć pod nadzorem klas wiodących, lecz w takim mieście jak Konin na próżno szukać zamożnego bourgeois, prędzej trafiłby się jakiś urzędniczyna: podsędek, kasjer lub pomocnik poczmistrza, gdyby ich ośmielić, tak, tak, kiwała małą główką pani Katarzyna, smutny jest los dziewczęcia z rodziny szlacheckiej „wysadzonej z siodła” po rebelii i uwłaszczeniu 1864 roku, a i w zawierusze wojennej zginęli najpiękniejsi młodzieńcy i wiele panien sieje rutkę...

Sprawa zamążpójścia Zofii była nie tylko głównym tematem biadolenia pani Katarzyny, ale także cioci-babci Apolonii: panna już doletnia, zaś nadzieja na małżeństwo coraz bardziej wątła i nikła (jej rówieśnice od czterech lat bawią przychówek, choć mniej urodziwe i wykształcone) lubo jeszcze nie przekwitła, lecz czy nie zbabieje rychło ze zgryzoty? a mówiłem - wtrącał na takie dictum pan Wincenty - nie posyłać na pensje, ale w domu cnotliwie chować, bo czy potrzebna niewieście nauka o płazach i gadach, o Honolulu i Krymie? nie wypada dobrze ułożonej pannie, by była mądrzejsza od męża, gdyby jeszcze o polityce uczono, to mogłaby porozmawiać przed zaśnięciem na przykład o Karolu Ludwiku Napoleonie Bonapartym, synu Ludwika i Hortensji, najwybitniejszym strategu wśród cesarzy i najmądrzejszym cesarzu wśród strategów - i wpadłszy na ulubiony temat nie mógł się zatrzymać - Napoleon III złoi skórę Prusakom i temu zarozumialcowi Bismarckowi, jak mi Bóg miły, ani chybi, wyzwoli Polskę od morza do morza, bo, moja duszko, dalibóg, zaraz ci wyjaśnię o niezawodnych posunięciach dyplomatycznych i sprycie politycznym cesarza... z żalem i bezstronnie należy przyznać, że pan Wincenty nie znalazł posłuchu u dam, rozmawiały o swoich sprawach i nie poświęcały należytej uwagi geniuszowi wszechczasów, więc pan domu nie mógł pojąć, dlaczego jego ulubieniec nie wywołuje zachwytu u najbliższych mu osób, skoro im cierpliwie wyjaśnia, że jak świat światem... cóż tam Aleksander Wielki lub Juliusz Cezar - rzemyków nie byli godni wiązać mu u butów, choćby taki Napoleon Bonaparte - wszyscy wiedzą, iż poniósł klęskę pod Waterloo, ale jego synowiec pokaże, jak należy walczyć, da łupnia Prusakom aż iskry pójdą na całą Europę, nie bez kozery bowiem przegrupowuje wojska nad granicą, nie bez kozery...

Perora pana Wincentego w żaden sposób nie wpłynęła na znalezienie oblubieńca dla Zofii, tedy obie panie postanowiły uknuć spisek godny samego cesarza Francuzów, więc najpierw jeszcze raz dokonały przeglądu wszystkich znanych młodych ludzi z rodzin szlacheckich - kawalerów, wdowców, rozwiedzionych, bo na bezrybiu i rak ryba, a cioci-babci Modelskiej nadarzyła się okazja do popisu, gdyż znała genealogię wszystkich okolicznych rodzin, więc rozsiadła się wygodnie, zadźwięczała żywiej drutami i z namaszczeniem zaczęła wyliczać: Józef Milewski, młodzieniec gładki i niegłupi, gniazdo starożytne, dobre i zacne, a choć nigdy do krzeseł senatorskich nie sięgali, to niemało zasłużyli się dla kraju, lecz, niestety, chłopak nie ma złamanego szeląga, wprawdzie ojciec, poczciwy pan Józef, zwany sędziulkiem, posiadał piękny majątek Mikorzyn, lecz nie miał zacięcia do gospodarowania, lubo mu się wydawało, że jest inaczej, chłopi lenili się i zbywali robotę, inwentarz, droga Kasiu, z głodu zdychał, w czasie żniw zamiast jąć się kosy, kładli się na miedzy pod krzakami, karbowy im na klawicymbale wygrywał, a sędziunio łatwowiernie przyjmował do wiadomości, że „latoś nie obrodziło” i sięgał po swoją luleczkę, przytakując i nie lamentując, aby nie zmartwić swej żony Kostusi z domu Wierzcińskiej, z którą wywiódł sześcioro dzieci, najstarszy Celestyn, wątłe i słodkie chłopaczysko, zginął pod Ignacewem w czasie powstania styczniowego, spłonąwszy w chacie; córka Aniela Zuzanna Eufrozyna Maria, miła i rozumna, ale za mąż nie wyszła, bo jej narzeczony poległ w polu, więc jęła się pióra i pretenduje do miana pisarki, aczkolwiek profitu nie ma wielkiego i musi siedzieć na karku rodzeństwa, najchętniej u młodszej siostry Bronisławy w majątku pod Warszawą...

Zofia od dłuższej chwili stała w drzwiach i słyszała wywody pani Długołęckiej: przepraszam, ciociu-babciu, mówisz, że panna Milewska poświęciła się pisarstwu? tak moja Zosiu, bazgrze publicystykę do pism poznańskich, popełniła jakieś obrazki dramatyczne z powstania styczniowego, a jeden z nich zatytułowała „Zygmunt”, hm... wiadomo, co znaczy dla niej to imię... należała do „piątek” kobiecych i we dworze urządziła lazaret, opiekując się rannymi, ponoć zmarł na jej rękach... a czy udało się jej wydać jakiś utwór? owszem: „Biblioteka Warszawska” przyjęła jej dramat pod tytułem „Anna”... więc ona pisze! poznałam ją na balu u stryja Jana - taka cicha, spokojna jak myszka! ale jak się rozgada - zaśmiała się pani Apolonia - nie wytrzymasz, aha, rozumiem, dlaczego się o nią dopytujesz, moja Zosiu, sama skrobiesz po nocach i palce masz czarne od atramentu, chociaż ukrywasz się z tym troskliwie, to ja jeszcze dowidzę... co mówisz, ciociu? - zadziwiła się pani Kasia. To Zosia Kamila pisze? jest-że to prawda? e, maman, tak gryzmolę z nudów, nic ciekawego - zaczerwieniła się i dodała mściwie - takaś bystra, ciociu-babciu, a nie postrzegłaś, że ci Mruczek włóczkę poplątał! a to paskudny kociak - narzekała staruszka - już ja mu dam mleka ze śmietanką, weź-że, Zosiu, to kocisko i wyrzuć na dwór! dziewczyna chętnie usunęła się sprzed zaciekawionych oczów matki, zaś pani Apolonia mogła nawiązać do poprzedniego wywodu: żyje rodzina Milewskich w powiecie oszmiańskim, ale pieczętują się herbem Korwin, zaś na Wileńszczyźnie osiedli Pomian Milewscy, równie rozrodzeni i majętni, znałam Oskara Korwin Milewskiego, ten zaś miał dwóch synów - Hieronima i Ignacego Karola... ależ, ciociu, miałaś mówić o konkurentach dla Zosi Kamilki! właśnie mówię, moja droga, albo rodzina Mycielskich, skoligacona z pierwszymi rodami w kraju, starodawna i można, a Piotr Mycielski herbu Dołęga - pisarz polityczny - pochodził z familii wywodzącej się z Mycielina w ziemi kaliskiej, ojcem jego był Tomasz, matką Agnieszka Radomicka (ród starożytny i rozrodzony), potomek ich Józef Mycielski, syn Michała, starosty konińskiego za wstawiennictwem namiestnika Antoniego Henryka Radziwiłła otrzymał w 1822 roku tytuł hrabiowski, słyszysz, moja Kasiu, hrabiowski od jego wysokości króla pruskiego, a jego związek małżeński z Karoliną Wodzińską (wielce zasłużoną na polu literatury panią) Bóg pobłogosławił licznym potomstwem, czterema synami: Michałem, Feliksem, Józefem i Franciszkiem oraz czterema córkami: Marią Augustową Sułkowską, Karoliną Adamową Krasińską, Anną Henrykową Lisiecką i Ludwiką - dotąd pozostającą w panieńskim stanie, wprawdzie rodzina przeniosła się w gostyńskie, ale znajomość odnowić snadno, gdyż jesteśmy z nimi spowinowaceni, bo nasz stryj - dziad Modelski był ożeniony z cioteczną siostrą szwagra prababci... ależ, ciociu! - przerwała znowu pani Kasia, tęsknie spoglądając na romans francuski, jeszcze nie rozcięty, pod frapującym tytułem „Lelia” pani George Sand, trudno przywabić amanta z dalekich stron... a czemuż to, moja droga, bo weźmy pod uwagę rodzinę Dziembowskich, wprawdzie szlachta średniej ręki, ale ofiarna i patriotyczna, Władysław Andrzej ożenił się z Heleną Łuszczyńską i osiadł w Goraninie pod Kleczewem i lubo miłował małżonkę, nie omieszkał wziąć udziału w potrzebie pod dowództwem Kazimierza Mielęckiego, zacnego z Nowej Wsi obywatela, a potem walczył pod panem Garczyńskim i zasłużył się wielce jako partyzant i intendent, gdyż umiał wyczarować na pustkowiu smakowite udźce, golonki... moja ciociu! tak, tak, po burzy dziejowej przeniósł się w inne strony, a synowie rozproszyli się po świecie, tylko Zygmunt Florian osiadł w Poznaniu jako adwokat, zaś... ciociu! - powiedziała stanowczym głosem pani Kasia, no, dobrze, dobrze, tak sobie mówię, bo przyjemnie wspomnieć ludzi cnotliwych i zacnych, więc może posłuchasz o Komierowskich ze Starego Miasta, Bronikowskich z Rumina, Pułaskich z Piorunowa, Potworowskich z Krągoli, Mierzyńskich z Wąsoszy, albo o starożytnej rodzinie Kwileckich z Kwilcza, spokrewnionych z nami, choć to dziesiąta woda po kisielu, ale zawsze... obecny dziedzic Malińca - Mieczysław Kwilecki, syn Hektora i Marii Izabeli hr. Tauffkirchen und Laterano, damy dworu bawarskiego, otrzymał klucz gosławicki, po bracie Władysławie i... ciociu! - jęknęła zrozpaczona dama - ta rodzina nie przyda Zosi Kamilki konkurenta, bo familia bogata, a my... nic nie wiadomo, moja duszko, znam bowiem wiele przypadków, gdy zamożny młodzian rozmiłował się w biednej pannie i powiódł ją do ołtarza, ale częściej zdarza się, że divy i silfidy usidlają niedoświadczonego panka i złotymi okowami skuwają... ciocia mówi o śpiewaczkach i tancerkach kabaretowych? - zainteresowała się nagle pani Kasia - te kobiety nie mają pretensji do cnoty, prawda? nie wypada nam jednak prowadzić rozmowy o takich... takich wilczycach! - skrzywiła się stara dama, nie wiem, co panowie widzą w nich... są takie ordynarne, jestem pewna, że nie myją się codziennie! tyle jest wytwornych, dystyngowanych dam, prawda ciociu? mój małżonek śp. Tomasz doskonale znał plugastwo orgii lupanarowych, ale nigdy mi o nich nie opowiadał, by nie splamić moich niewinnych uszów, gdyż przyzwoita dama nie powinna się nawet domyślać, n’est-ce-pas, mon coeur? tak, ciociu... - ściszyła głos pani Kasia - podobno kokoty pławią się w erotyzmie z wszetecznikami noc w noc, a czasem w dzień i... och! och! nachyliły się ku sobie i szybko szeptały, poglądając spod oka na zaczytanego w gazecie pana Wincentego.

Pani Modelska odkryła najskrytszą tajemnicę Zofii, gdyż rzeczywiście łamała pióra, tworząc wiersze i powiastki, ale nikomu nie pokazywała swych płodów, bojąc się prześmiechów, lecz dzięki temu stworzyła własny, zamknięty świat myśli-marzeń i kreśliła go na białych kartkach w ciemne, ciche noce, gdy ruch w domu zacichał, wtedy najlepiej jej skupiony umysł pracował, szukał w zakamarkach mózgu odpowiednich słów i zwrotów, tych jedynych najprawdziwszych, trafiających w sedno wyrażanych myśli i uczuć, słów-znaków najistotniejszych i już zdawało się, że poznała, uchwyciła - niepowtarzalno-głębokie, szybko je notowała równym pismem, potem odczytywała raz, drugi, krzywiła usta niezadowolona z wyniku i znów myśli krążyły boleśnie, uparcie, do dna, w sfery nieodgadnione, a wydawało się, że temat łatwy i błahy: zielona wiosna, ciepła miłość, biały welon, mgły nad łąkami, potem złocista jesień, ciepłe ramiona, spadłe liście, astry na grządkach - wszystko, co wymarzyła w czasie pierwszych budzeń się serca, pragnień ciała, tęsknoty do ciepłych rąk, aż twarz jej pałała podnieceniem gorzenia - stajania się, więc wychodziła na ganek ze swego pokoju na piętrze chłodziła twarz w zachodnim powiewie, w zielonych liściach winogradu, oplatających ścianę, w wilgotnych oparach rzecznych, by po chwili wrócić do pisania, z trudem przemógłszy niechęć do wysiłku umysłowego, do nieustannej koncentracji, do trudu tworzenia i zdarzało się, że nagle... pióro nabierało polotu i gładkie znaki wypełniały białe stronice, frazy układały się w swobodny, równy rytm, rządziły się same bez jej pomocy, tryskały pomysłami-ideami, jednak następnego dnia, po nocy krótkiego snu, Zofia odczytując płody swej pracy, często uważała je za niedoskonałe, przeto poprawiała, szlifowała, zmieniała.

„Po ślubie Janinka pisała często do rodziców, dzieląc się z nimi radościami i troskami życia rodzinnego. Szczęścia było więcej. Henryk był bardzo dobry dla niej. Po powrocie z objazdu pól całował jej drobne ręce, przytulał do piersi, a wtedy... wtedy niebo otwierało się przed nią, a chóry anielskie śpiewały hosannę...”.

Ach, te „chóry anielskie”, czy nie za wiele egzaltacji? mimo chwil zwątpienia-męki-tworzenia, zapału-rozczarowań nie oddałaby tego bólu za wszystkie skarby Sezamu, gdyż znajdowała w nich namiastkę niespełnionych pragnień-marzeń, odkąd nadzieje na fartuszek i pęk kluczy u pasa oddalały się coraz bardziej, a w głębi serca budziła się nieśmiała myśl, iż może zdoła wydać jakiś utwór, stanie się sławna, znana, wielbiona jak Safona z Lesbos, otrzyma dużo pieniędzy, które zasilą kasę domową, nie opuszczała jej bowiem obawa, że tatko może stracić każdej chwili pracę, bo Filia Domu Handlowo-Komisowego nie przyniosła dotąd żadnego dochodu, choć istniała już trzy lata, odwrotnie, ponosiła ciągłe straty, gdyż ojczulek taki niezaradny i łatwowierny, zawierza wszystkim na słowo i podpisuje weksle, których wierzyciele nie wykupują i gdyby nie oszczędności cioci-babci Modelskiej, to nie wiadomo, co by się z nimi stało... szlachta brukowa... brukowa... zostaliby może rezydentami u krewnych, na ich łasce i niełasce, mateczka by tego nie zniosła, a stryjowi w Laskówcu nie przelewa się, większość gruntów to podmokłe łąki i rzadkie olszyny nadwarciańskie, więc Zofia często myślała o podjęciu pracy, bo przecież ukończyła pensje z dobrymi wynikami, może lektorki, panny do towarzystwa, nauczycielki przedmiotów podstawowych, choć musiała szczerze przyznać sama przed sobą, że nie znosi belferstwa, wbijania w tępe głowy koniecznych wiadomości, a inne posady? w urzędzie naczelnika powiatu, w magistracie, na poczcie, w notariatach zatrudnieni są jedynie mężczyźni i nikt nie przyjmie niewiasty, bo musiałaby przebywać w jednym pomieszczeniu z płcią brzydką - zgorszenie i obraza boska, przeto wszystkie damy z miasteczka uczyniłyby „huczek” oraz odsądziłyby ją od czci i wiary...

Paniusie w mieście i okolicy są bardzo rozplotkowane, nieustannie szkalują, intrygują, nie mają litości w doborze zarzutów, wypijają przy obmawianiu dziesiątki filiżanek kawy i herbaty, zapełniając czas, bo nie mają szerszych zainteresowań, więc nudzą się śmiertelnie, służąca posprząta, kucharka ugotuje, niańka zaopiekuje się dziećmi, a wszystko za grosze, przeto po sto razy roztrząsają nowinki, kto nowy zawitał do miasteczka, właśnie nadszedł świeży transport cytrusów, (wie pani, droga pani sędzino!) ile balów zapowiada się w nadchodzącym karnawale, bo na każdy trzeba zamówić nowe toalety w Warszawie, gdyż tylko tam szyk i elegancja, a najbardziej podniecała je wieść, że przybędzie trupa teatralna pana Trapszy i pewnie pokaże „Posażną jedynaczkę” pana Fredry-syna, (bardzo dowcipna, bardzo, pani kasjerowo!) lub „Złote runo” pani Mellerowej, choć „Stare dzieje” i „Panie kochanku” słynnego powieściopisarza pana Kraszewskiego i „Gramatyka” tego... no... Koźmiana także nie są złe, więc znów powracano do omawiania, jakie toalety byłyby najbardziej odpowiednie, bo całe miasto będzie patrzeć, oceniać i komentować stroje pań całymi tygodniami, droga pani ajentowo! - narzekała pani poczmistrzowa w przekrzywionym ciągle czepku, gdy przyszła z wizytą do pani Kasi - tutaj, w mieście, nie można niczego odpowiedniego zamówić, żeby wyglądać światowo, przecież Szmul potrafi tylko łatać brudne chałaty, ale żeby porządną suknię, to nie... a majster Pilarczyk chyba wiejskim babom kiecki... słusznie! - potakiwała ufryzowaną głową pani Kasia i zataczała łuk zniechęcenia wątłą dłonią - szanowna pani poczmistrzowo to zgroza, ale nie można tutaj dostać świeżych kwiatów do przypięcia i trzeba sprowadzać zza granicy! najpiękniejsze są z Paryża - entuzjazmowała się żona poczmistrza, poprawiając zsuwający się czepek, musimy przecież różnić się od pospólstwa, my elita, my, wyższa sfera, my, czoło narodu... jej wywód przerwała pani doktorowa, która weszła czymś mocno poruszona i już od drzwi zaczęła trajkotać: czy panie słyszały? wiem z dobrego źródła, że pani naczelnikowa sprowadza toaletę z Paryża, coś podobnego, z Paryża od Wortha, wysoko nosa zadziera, wysoko... cóż się dziwić, Rosjanka, mąż dobrze zarabia i ma względy u władz, gdyż dostąpił zaszczytu oglądania na własne oczy najmiłościwszej osoby - majestatu cara Aleksandra II, to nie dziwota, że jej się w głowie przewróciło... ale jak na niej będzie leżeć paryska suknia - dziwiła się pani Kasia - ona taka gruba... gruba, pewno, że gruba - podjęła pani doktorowa, wciągając wystający brzuch i złożywszy ręce w małdrzyk - za przeproszeniem szanownych pań, gdy idzie ulicą, to jakby beka się toczyła, coś okropnego... widziałyście panie jej podgardle? trzy fałdy, niech mnie Bóg skarżę, jeśli łżę, trzy fałdy - zasyczała pani poczmistrzowa, teraz wszystkie panie pochyliły ku sobie głowy i jednocześnie mówiły: oczka jej toną w tłuszczu... nos czerwony... przysadkowata, włosy rzadziutkie... myśli o sobie, że taka piękna... ale powodzenie na balach ma - wybił się głos pani doktorowej, która z podniecenia kręciła rękoma młynka z niewiarygodną szybkością, a panie zamilkły oburzone konkietami naczelnikowej, lizusy z nią tańczą, by się naczelnikowi przypodobać, ale mój nie, tylko razik, albo dwa z grzeczności... - tłumaczyła zawstydzona poczmistrzowa, mój podobnie, tylko z ferpleju, żeby nie okazać się gburem - ręce pani doktorowej znieruchomiały - szanowne panie, zachowajcie to dla siebie, ale słyszałam, że ma chorą wątrobę, cukrzycę, świerzb na rękach, a wiecie, ile zjada pierogów na kolację? siedemdziesiąt, tak siedemdziesiąt, niech skonam, jej sługa mówiła mojej słudze, że...

Zofia weszła do pokoju i usłyszała pomówienia, więc chciała się wycofać, ale zobaczyła ją pani doktorowa: ach, słodka panna Zosieńka! czy ma pani nowego postulanta, bo po ostatnim afroncie na balu... o jakim afroncie pani mówi? moja córka... - zaperzyła się pani Kasia, oczywiście, któż by śmiał sprawić pannie Zosieńce przykrość? taka miła i piękna, a moja Tekla mówi, że tylko dwie są w Koninie godne i szlachetne panny: ona i panna Zosia... mimo tych cukrowatych grzeczności dziewczyna wyobrażała sobie, co o niej zaczną paplać, gdy opuszczą dworek, zapewne zacznie doktorowa: panna Urbanowska szykuje się na starą pannę, ileż to jej wiosen? jesieni, szanowna pani, jesieni! a głowę zadziera, jakby była bógwico, wszyscy zaś wiedzą, że tatuńcio posag przeharapcił i panna goła jak święty turecki, tedy kto ją weźmie? nikt! książki sprowadza z Warszawy i dwie gazety, na własne oczy widziałam - zaklinać się będzie pani poczmistrzowa - po co jej, jak zrazów nie potrafi udusić... ani ugotować bigosu! coś mi się zdaje, szanowna pani poczmistrzowo, że jedno ramię ma wyższe, garbata czy co? Bo moja Femcia prosta jak lelija... jak deska raczej! - pomyśli złośliwie rozmówczyni.

Zofia nienawidziła obmawiania i nie mogła zrozumieć, że mimo wzajemnego szkalowania następnego dnia panie witały się z widoczną serdecznością, ściskały i całowały, wychwalały pod niebiosa mężów, dzieci i krewnych, tak więc mimo plotkowania, często ze sobą przebywały, szukały swego towarzystwa, czyniły sobie drobne przysługi, ba, nie mogły żyć bez siebie, czego już Zofia żadną miarą zgłębić nie mogła i była zdania, że czas i energia stracona na puste gadanie mogłaby być zużyta bardziej pożytecznie, choćby na ucieranie nosów biednym dzieciom lub odwszawianie morusów z sutener i poddaszy, bo tyle sił idących na marne i tyle nie domytych sierot...

Po takich rozważaniach z jeszcze większym zapałem chwytała za pióro, a ostatnio powzięła odważną decyzję, że wyśle artykuł o miasteczku do „Gazety Polskiej”, a gdy zostanie wydrukowany, otworzą się oczy mieszkańców na braki i potrzeby, którym wnet zaradzą i Konin zadziwi czystością, rozkwitnie dobrobytem, ale najpierw napisze ogólnie o powiecie, jego kronice, podaniach i stanie obecnym, a więc te wiadomości, które od dawna zbierała i jeszcze o rzemiośle, handlu, szkole, ochronce, szpitalu, ulicach miasta, piśmiennictwie i muzyce, a zatytułuje artykuł „Korespondencja znad Warty”, ponieważ „Gazeta Polska” umieszczała na swoich łamach doniesienia z prowincji, Zofia znała je, sprowadzała bowiem tę gazetę dla ojczulka i kiedyś czytała „Korespondencje znad Horodniczanki” niejakiej pani Elizy Orzeszkowej, które bardzo jej przypadły do gustu, chciała je naśladować i pielęgnowała cichą nadzieję, że jej artykuły też zostaną przyjęte, a jak nie, to też nic się nie stanie, bowiem w Koninie nikt się nie dowie, że pan redaktor Józef Sikorski je odrzucił, także poprosi wścibską ciocię-babcię Apolonię, by nie pisnęła słowa nikomu, zresztą starsza pani będzie z własnej woli milczała jak grób, gdyż nigdy nie wydałaby jej na żer plotkarkom.

Pochyliła się nad kartką papieru i po raz dziesiąty poprawiała tekst: „rzeka co rok zalewa łąki, z dwóch stron otaczające miasto, łączy się z kanałem, przedzielającym ją od strony południowej i - Konin staje się wyspą na kilka miesięcy zimowych”, podniosła głowę i wpatrzyła się w oszklone drzwi, wiodące na ganek, z upiętymi zasłonkami w ten sposób, by mogła bez przeszkód widzieć nurt rzeki, zielone moczary, czarne pasmo drzew na horyzoncie i znów zadziwiła się, jak ten widok pieścił, głaskał, tulił i przenikał ciepłem jej serce, lubo inny o każdej porze dnia i roku, o, teraz może żmija syczy, uniósłszy głowę, w przewidywaniu deszczu, a wysoki ton przestrasza jaskółki, które wystrzeliwszy nad rzekę, kołują, już woda staje się czarna, nieruchoma, tysiącem oczu spoglądająca na zbliżające się chmury, wyrzucające błyskawice z gromami, przed którymi pospiesznie umykają łodzie rybackie, ciągnąc za sobą niewody, pełne srebrzystych płoci i karasi, daremnie trzepoczących się w walce o wolność, próbujących wysokich skoków w odmęty, bo małe początkowo fale nabrzmiewają, rosną, biją wściekle o brzeg, toczą białą pianę, więc koszykarze, ścinający trzcinę na drugim brzegu, szparko zarzucają na plecy brzemiona i w dyrdy biegną ku miastu, zaś kosiarze, ciemniejący na zielonym polu traw, zarzucają worki na głowy i kucają na ścieżce, przywarłszy do siebie plecami z zamiarem przeczekania burzy, drżąc ze strachu, bo już ciemność sunie i nasuwa się coraz bardziej, aż nagle zygzak jeden, drugi rozdziera przestworza, trzaskają pioruny, już krople deszczu pluszczą i wyciszają skowyt rozszalałej rzeki, ulewa zogromniała i teraz akompaniuje rozbłyskującym strzałom, puszczanym rękami gigantów poprzez tumany wysokich dróg niebiańskich sfer, rażą raz po raz, niosąc ziemi zniszczenie i zgrozę, niosąc pogrom... jak kruchy jest ten świat - myśli Zofia - jak szybko może nadejść kres, jak wątłą istotą jest człowiek! lecz już nawałnica przesuwa się na wschód, deszcz łagodnieje, choć jeszcze pluszcze w gęstwinie oczeretów, szeleści w liściach drzew, stuka w powierzchnię wody, jakkolwiek na południu nieboskłonu ukazuje się wymyty do intensywnej niebieskości skrawek firmamentu, powiększa się, ogromnieje i spokojnie bez walki obejmuje znów panowanie nad ziemią, pogodnieje świat i błyszczy w srebrnych, a może tęczowych kroplach rosy, w gamie ostrej zieleni, żywej czerwieni maków przy grobli i delikatnym błękicie niezapominajek przy brzegu, których pólka widoczne są z dala, tuż przy nurcie rzeki, coraz leniwiej niosącej brzemię wód, już cyranki i perkozy wypłynęły z zarośli na zakole i dziobią powierzchnię wód, zaś czaple, jedna i druga, przecinają wdzięcznie powietrze i miękko opadają na zieleń mokradeł, gdzie stąpają wysokonogie bociany, podnosząc od czasu do czasu długie dzioby ku górze, by spojrzeć na oszalałe gonitwy rybitw, wodniczek, orlików, migających w przestrzeni turkusowo-szmaragdowej nad pachnącą miodem łąką, więc zapewne także dzikie pszczoły opuściły dziuplę w starej wierzbie i dążą na barwne pastwiska, nie bacząc na pokrzykiwanie flisaków, bo oto berlinki i krypy wypływają z przystani, dźwigając zboże przykryte ferdekami do dalekich portów, leżących za siedmioma górami, siedmioma lasami i kierują się w dół, by za chwilę zniknąć w pomarańczowej poświacie, bo słońce zachodzi bananowo-szkarłatno-fioletowo tak pięknie, jakby arcymistrz wymalował niebo zaczarowanymi farbami, aż żaby wychyliły łebki i zakumkały gardłowymi, nabrzmiałymi dźwiękami, bezmelodyjnymi i nieumiejętnymi, ale pełnymi zachwytu, że wydawały się przepiękne, nieustające, wiosenno-radosne, zatem zasłuchała się rzeka, i łąka, i las, a niebo pociemniało i srebrzysta poświata księżyca połyskiwała zasłuchaniem, także zamilkł śpiew kosa, kucającego na wiotkich gałązkach winorośli, bo schowawszy dziób w czarne piórka trwał zasłuchany w półśnie, półjawie...

Nadeszła Noc srebrzysto-zielona...

Piękno krajobrazu opisała Zofia w „Korespondencji znad Warty” będąc pewna, że ów obrazek wzruszy czytających, toteż wielkie było jej zdziwienie, gdy otrzymała list od samego naczelnego redaktora pana Sikorskiego z „Gazety Polskiej” ze słowami krytyki: „szanowna pani! żadnego „kumkania żab” i „blasków księżyca”, życzę, by korespondencja była rzeczowa, podawała fakty, suche fakty, a pani musi być bardzo młoda, jeśli poetyzuje w sposób naiwny, choć niewątpliwie szczery, proszę mi o sobie coś bliższego napisać, gdyż zaciekawiła mnie pani, a korespondencje przepracować, co podkreśliłem wyrzucić, dodać fakty - z poważaniem - J. Sikorski. Ps. Dlaczego chce Pani, by sygnować artykuł literą J.? Zofia ucałowała list, bo radość przepełniała jej małe serce, tak, mimo jawnej krytyki praca jej nie odrzucona, będzie przyjęta, przyjęta, hosanna, oczywiście, zmieni, wykreśli, pominie co zbyt romantyczne, aż zostaną fakty, suche fakty, bo oto może zaczyna się jej kariera publicystyczna, a może literacka i będzie drukować, drukować, mądre rzeczy, najmądrzejsze, aż się zadziwią plotkarki konińskie, gdy „biedna, słodka Zosieńka bez posagu, ach, stara panna” stanie się sławna, sławna, oniemieją, zapomną języka w gębie i chociaż na moment miasteczko odetchnie ciszą i spokojem, ale chwilowo sza... ani słowa nikomu, nawet ciocia-babcia nie może się dowiedzieć i, odkąd wysłała „Korespondencję znad Warty” do Warszawy, sama pilnowała przyjścia listonosza, by odebrać listy i gazety, bo to, proszę jaśnie panienki, aż z Warsiawy poczta... Cicho, cicho, mój panie Dry siu! niech pan się nie wygada... - tu wsuwała mu dziesiątkę do wyciągniętej łapy, to się wi, jaśnie panienko! tyż jestem romansowy... - poruszał czarnym wąsikiem (wypomadowanym), wstrząsał czubem włosów (wypomadowanym), spadającym mu zalotnie na czoło (niewypomadowane), lecz mimo zapewnień jakimś dziwnym sposobem rozeszła się wieść po mieście, że panna Urbanowska ma adoratora w Warszawie, który przysyła do niej listy miłosne, więc rozgorzały domysły, kto to, kto, bo o nikim nie słyszano, ani nie widziano na Nadbrzeżnej, zatem... kto to, kto, ile słów przemielono, ile kaw wypito przy debacie - nikt nie zliczył, ale prawdą jest, że wnet podniosły się obroty w handlu u Joela, który musiał na gwałt sprowadzać nowe partie towarów kolonialnych.

Wypytywana dziesięć razy na dobę o amanta córki pani Kasia powzięła niejakie podejrzenia i przywoławszy do siebie Zosię Kamilkę zaczęła wypytywać, co ukrywa przed nią, a nie wypada, by panienka miała jakieś tajemnice przed rodzicielami, jej śliczne oczy były szczerze zatroskane, Zosia zaś kochała swą delikatną matkę i nie chciała przyczyniać jej zmartwień, więc klękła przy fotelu i wtuliwszy głowę w pachnącą heliotropem suknię, zaczęła opowiadać o nocnym skrobaniu piórem, o wysłaniu korespondencji do Warszawy, o odpowiedzi redaktora „Gazety Polskiej”, ale prosiła, by maman zatrzymała te wieści w tajemnicy, lecz pani Kasia nie ucieszyła się pomyślnymi skutkami pisaniny córki i położywszy rękę na jej włosach, rzekła współczująco: owszem, chere enfant, bazgranie bazgraniem, ale co wielbiciel to wielbiciel, panna Urbanowska może bawić się pisaniem, jeśli ma na to ochotę, ale myśleć o zarabianiu? nie! prawdziwa dama nie wie, co znaczy słowo: pieniądz, to takie przyziemne, moja Zosiu Kamilko, nie wypada, nie wypada... dziewczyna nie zaprzeczyła, ale pomyślała, że mateczka trwa w świecie, który minął, a te brzydkie pieniądze są potrzebne, by żyć przyzwoicie oraz godnie, nie sprzedawać sreber rodzinnych chciwym lichwiarzom i nie pożyczać (jakie to przygnębiające) od cioci-babci Apolonii, nie, nie sposób marzyć o przeszłości, myśleć dawnymi kategoriami (chłop zaorze, posieje, zbierze), gdyż po klęsce zrywu narodowego w 1864 roku powiało nowymi prądami, które rodziły się w Warszawie i docierały na prowincję poprzez gazety, zapoznając czytelników z teoriami Comte’a i Milla, Zofia także przeczytała o nich, bo kuzyn Jaś Urbanowski z Laskówca przy wiózł jej dwa egzemplarze „Przeglądu Tygodniowego” z Warszawy, dowiedziała się zatem o hasłach „pracy organicznej” i „pracy u podstaw”, kulcie wiedzy, emancypacji kobiet, pojęła, że pieniądz nie jest czymś wstydliwym i, jeśli zarobiony uczciwie, stanowi powód do dumy, natomiast wyciąganie ręki po jałmużnę jest poniżające, tak „młodzi” mieli rację, a ich przywódca Aleksander Świętochowski udawadniał słuszność nowych idei językiem pięknym i szlachetnym, raz ostrym jak brzytwa, innym razem miękkim jak puch, ani nowych myśli, ani podobnego stylu nie spotkała w „Gazecie Polskiej”, ale właśnie ten niski poziom i staroświecki model pisma dawał jej szansę umieszczenia w nim swoich prac, choć szczerze wołałaby zaistnieć w „Przeglądzie Tygodniowym”.

Bardzo szybko nawiązała się korespondencja osobista z redaktorem Józefem Sikorskim i choć Zofia była z natury nieufna, zamknięta w sobie, to umiał z niej wydobyć szczere wyznanie o jej życiu i stosunkach rodzinnych, być może dlatego otwarcie mówiła o sobie, gdyż chciała nastawić przychylnie do siebie wszechwładnego redaktora, od którego zależało, czy umieści jej pracę na łamach gazety, a ona dzięki temu znajdzie choć skromny zarobek, gdyż jej przyszłość rysowała się w czarnych barwach - Hymen nie był jej przychylny i bieda wyłaziła z kątów, lecz o sobie pan Sikorski niewiele pisał, tylko tyle, że jest z zawodu pianistą, nauczycielem muzyki, po trosze kompozytorem, krytykiem i kolekcjonerem zabytków sztuki muzycznej, od wielu lat żonaty doczekał się licznego potomstwa - córek i jednego syna Stanisława, wszyscy już dorośli i zajęci swoimi sprawami, przeto Zofia mogła snuć przypuszczenia, ile ma lat i wyszło jej, że około czterdziestu, tak, to już staruszek, lecz syn młody, zapewne przystojny, przemiły, posiada takie piękne miano czysto polskie: Stanisław, Staszek, Staś, Stasinek, Stachno, Stach, Stasiek - jak przyjemnie brzmią te zdrobnienia.

Pierwsza korespondencja „Znad Warty” wywołała silne poruszenie wśród elity miasteczka, ogarnęła ich duma, że napisano o nich w stołecznej gazecie, ale treść poważnie rozeźliła, bo kto ośmiela się szkalować, droga pani Kasiu, nasze miasto, czy trzeba ujawniać, iż ulice są brudne, błotniste, spacerują po nich krowy i świnie? mieszkańcy apatyczni i nieruchawi, tak? a kto urządził dwanaście balów w karnawale, kto? ulice żydowskie śmierdzą? to niech nie jedzą cebuli i myją się chociaż raz koło Wielkiejnocy - żaliła się sędzina, kręcąc długim nosem i szpiczastym paluchem mierząc w panią Urbanowską, jakby to ona była winna, że obraz Konina przedstawiono w czarnych barwach, ale pani Kasia kiwnęła tylko głową i ledwo uniosła rękę w geście potakiwania, ponieważ była przemęczona ciągłymi odwiedzinami biadających pań, iż zostawało jej mało czasu na drzemkę i lekturę kolejnego romansu, za to Zofia uśmiechała się żywo i z cichą satysfakcją, że plotkarki nie wiedzą, kim jest tajemniczy „J.” - autor korespondencji, bowiem do głowy im nie przychodziło, aby to była kobieta, kochana pani hrabino - biadoliła doktorowa, złożywszy ręce w małdrzyk - czy to my jesteśmy winni, że w szpitalu Świętego Ducha brud i smród? czy można wietrzyć, gdy na dworze ziąb? coś od odoru jeszcze nikt nie umarł, że okowitę chorzy piją? no to co? najlepsza dezen... dezyno... no, odkażanie! Zarazki się coś gorzałki boją, droga pani Kasiu... Lekarz powiatowy czuł się zobowiązany do odparcia zarzutów, wysłał sprostowanie do „Gazety Polskiej” i użalał się, że korespondent niesłusznie przedstawił szpital w ujemnym świetle, bezceremonialnie skrytykował personel nie bacząc, w jak ciężkich warunkach pracuje, ponieważ budynek nie jest przystosowany do wzorowego leczenia chorych, adoptowano go z dawnego schroniska dla starców i kalek, posiada więc tylko czterdzieści osiem łóżek w bardzo szczupłych pomieszczeniach, toteż małe pokoiki oddziału kobiecego zatrzymują miazmaty gnijących owrzodzeń i otwartych ran, zaś klitki mężczyzn znajdują się blisko kloak, skąd wyziewy przenikają do salek rzadko wietrzonych, mało wartościowy personel nie dba o czystość, bo gdyby szpital otrzymał nowy, przestronny lokal, dobrze płatnych pracowników, ale tak...

Zofia cieszyła się, że jej uwagi wywołały odzew, poruszyły opinię, otworzyły oczy na braki, bo już tak jest, że ludzie przyzwyczajają się i nie dostrzegają plam na surducie, ani dziur w płocie, a uświadomienie sobie zła jest już krokiem ku poprawie, toteż z nowym zapałem kreśliła kolejną „Korespondencję znad Warty”, która ukazała się dziewiątego marca 1870 roku i pokazała skrajności społeczne miasta, zamożność i nędzę, w górnej warstwie świetne bale, strojne kobiety, opaśli mężczyźni, czterokonne powozy, wielopokojowe mieszkania, liczna służba, zaś w dolnej zapadnięte oczy, łachmany na grzbiecie, ślady bosych stóp na śniegu, koścista ręka wyciągnięta po jałmużnę, oto w jednookiennej chałupie zmarło dwoje maleństw z zimna i głodu, a zafrasowany ojciec patrzy nieruchomo na drobne piszczele, nie ma desek na trumny, ani pieniędzy na pogrzeb, więc siedzi jeszcze żywy, ale jakby martwy, już zasypiający... nie cierpieć, nie bać się...

Szanowna panno Zofio, muszę wykreślić od słowa „zafrasowany ojciec” - to bardzo wzruszające, ale mnie nie chodzi o poezję, tylko o fakty, bez sentymentalnej otoczki... - pisał pan Sikorski, więc w korespondencji z dziewiętnastego kwietnia tegoż roku Zofia podała konkretne sposoby, jak zmniejszyć nędzę i bezdomność w mieście, bo jednorazowa jałmużna mijała się z celem, przeto mieszkańcy powinni się dobrowolnie opodatkować, aby rocznie uzyskać osiem tysięcy rubli srebrem, owa zaś suma zostałaby odpowiednio rozdzielona na cele charytatywne:

1000 rubli na spłacenie zadłużeń szpitala i na założenie przy nim ogrodu; 200 rubli na utrzymanie starców i kalek;

4000 rubli na założenie kantoru i udzielanie bezprocentowych pożyczek dla zubożałych drobnych wytwórców i dla tych, którzy chcieliby założyć warsztaty lub sklepiki;

2800 rubli na założenie ochronki dla biednych dzieci.

Zofia była dumna ze swego pomysłu i uważała go za genialny, jednak do jego urzeczywistnienia nie doszło, bowiem zasobniejsza część mieszkańców stanowczo sprzeciwiła się dobrowolnemu opodatkowaniu na rzecz najuboższych, droga pani Kasiu! - tokowała kasjerowa z chudym kokiem na czubku głowy - to ja własnym dzieciom odejmę ostatnią kromkę od ust, aby oddać leniom i nierobom, a tu drożyzna coraz większa, funt chleba cztery kopiejki, a cukru siedem, mięsa piętnaście, nie mówiąc o cytrusach, słodyczach i owocach, których nie mogę odmówić moim drobnym aniołkom, niech każdy dba o swoje, bo to, kochana pani hrabino - tu spojrzawszy na Zofię zniżyła głos - biedota pleni się jak chwast, a potem...

W dalszych korespondencjach znad Warty Zofia donosiła o życiu kulturalnym w mieście, o panu Karolu Melcerze, byłym uczniu Instytutu Muzycznego w Warszawie, który wystąpił z koncertem a dochód przeznaczył na szpital Świętego Ducha, cel zbożny, lecz Zofia miała wątpliwości, czy jego gra podobała się, odniosła bowiem wrażenie, że jest biegłym muzykiem, ale rozwój jego umiejętności jakby zatrzymał się w połowie, wprawdzie gra równo, utrzymuje tempo, poprawnie odczytuje nuty, lecz wykonanie jest zbyt suche i bezosobowe, żadnego drgnienia duszy, żadnej głębi, toteż ani Fantazja z „Wilhelma Tella”, ani pomniejsze utwory Litolfa, Kątskiego i Łady nie poruszyły jej serca i bardziej zainteresowały ją intermezza w wykonaniu amatorek z Konina, jak „Reminiscencje” z „Halki” na cztery ręce, kujawiaki pana Łady grane przez solistki na fortepianie, „Śpiew” Stradelli na fortepian, skrzypce i melodykę, w sumie wieczór upłynął przyjemnie i szkoda, że tak mało ludzi przybyło na koncert, wszakże spodziewała się, iż na zapowiedziany przyjazd trupy pana antreprenera Trapszo widownia będzie jak zwykle zapełniona, ponieważ repertuar przedstawia się ciekawie, a mianowicie: „Doktor Robin”, „Gapiątko z St. Flour”, „Zemsta za mur graniczny”, a być może jeszcze inne komedyjki, dowcipne i śmieszne, odegrane przy wtórze orkiestry, co stanowi dodatkową atrakcję, tak, trupa pana Trapszo cieszy się dużym powodzeniem w Koninie, aktorzy umieją swoje role na pamięć, dekoracje zawsze odświeżone, a pan dyrektor miły i aktorsko świetny, szkoda tylko, że przedstawienia odbywają się w starej, zrujnowanej stajni, bez sufitu i podłogi, ale miasto nie ma sali widowiskowej, tutaj też występują inne zespoły - pana Okońskiego, pokazującego sztuczki magiczne, tresury psów doskonale wyćwiczonych, fikających koziołki nader zręcznie, ale Zofii żal było zwierzątek, mieszkających w ciasnych, obskurnych budach, głodnych i bitych, więc chciała się nad nimi użalić, musiała jednak zaniechać tego, gdyż w głowie jej brzmiały wyrazy: fakty, suche fakty...

Legendy i podania ziemi konińskiej opisała Zofia w doniesieniach sierpniowych znad Warty, a wśród nich bardzo ciekawą powiastkę o zatopionym kościele w pobliskiej wsi Laskowin, gdzie znajduje się głęboki staw, zwany „przepadłym dołem”, bo łowienie w nim nie jest bezpieczne, sieci skręcają się, rozrywają, ryby wyskakują, a wzburzone fale wciągają rybitwów w głąb toni, niegdyś stał tam kościół, w którym popełniono zbrodnię, przeto zapadł się, pokryła go woda, a w ciemne noce słychać bicie dzwonów, jęki i krzyki ludzkie, jednak kto był mordercą, a kto ofiarą pokryły czas oraz niepamięć i chociaż Zofia snuła różne przypuszczenia, nie śmiała o nich napisać, bo może to ksiądz przy ołtarzu został zasztyletowany, może cnotliwa żona podejrzana o zdradę przez zazdrosnego męża, może dwaj rywale walczyli w pojedynku o cud-dziewicę, przystępującą do ołtarza, tak, każda z tych wersji była piękna w swojej grozie, nasycona miłością i rozpaczą... także podanie o powstaniu kościoła w Starym Mieście było niezwykłe, a sięgało czasów Mieszka I, kiedy to mieszkańcy postanowili wystawić kamienny trzem nowemu Bogu chrześcijańskiemu i przygotowali już ciosane skały, lecz na tym ich zapał się wyczerpał, ogarnęło ich lenistwo, zaniechali wznoszenia świątyni, aż pewnej nocy jakiś rumor zbudził najbiedniejszą niewiastę, tedy wyszła przed chatę i zobaczyła, jak kamienie same wsuwały się na siebie tworząc mur, więc zadziwiona pobiegła w dyrdy do kapłana, ale już pobudzili się inni mieszkańcy i zobaczywszy cud-na-własne-oczy zaczęli drżeć ze strachu przed karą Bożą, zatem dla przebłagania Go rozpalili ognisko, założyli fundamenty, potem dźwignęli mury i powstał piękny kościół - mieszkanie Pana Boga, a bożkowie pogańscy, bytujący na kamieniach pod dębami, gdzie wietrzno-mokro-zimno musieli odejść w cieplejsze kraje na-wieki-wieków lub szukać schronienia w podziemnych lochach, a że nikt już nie składał im ofiar, pomału wymierali z-głodu-i-z-rozpaczy-zapomnienia, jako zginął ten kościotrup, znaleziony w sklepieniach konińskiego zamku, gdy zawaliła się ostatnia wieża w 1818 roku i dotarto do piwnicy, w której go znaleziono, przykutego łańcuchami do ściany, a przy nim garnuszek z kaszą, lecz zapewne nie mógł już sięgnąć po niego z braku sił i konał świadomie-na-jawie w ciemnicy, bez nadziei na zakończenie spraw ziemskich nigdy-nie-zakończonych, ale dlaczego? dlaczego skazany? - Zofia znów snuła przypuszczenia, kim był nieszczęśnik, czy zdrajcą kraju, czy miłośnikiem schwytanym w alkowie przez starostę, a może całkiem prozaicznie - chłop kradnący drzewo w lesie, jednak w korespondencji uprościła sprawę, bo pan Sikorski przekreśliłby przypuszczenia grubą i bardzo czerwoną kreską.

W korespondencji „Znad Warty” osiemnastego stycznia 1871 roku zajęła się omówieniem spraw gospodarczych regionu, wywozem zboża do morskich portów, pszczelarstwem, pędzeniem okowity (ach, to pijaństwo!), dłużej zatrzymując się na handlu rybami, bo chociaż rzeka i jeziora pluszczą od nadmiaru ryb proszących, by je złapać i sprzedać, to gospodynie konińskie kupują niewiele, aczkolwiek to zdrowy produkt, jedynie Żydzi umieją docenić wartość rybiego mięsa, w tym miejscu pióro Zofii zatrzymało się, gdyż wspomniała o pięknym rybaku Sebastianie, który przeprawia się przez rzekę na swym znajomym wielkim szczupaku, a czasem też zabiera synka, ulubieńca ogromnej ryby, bo gdy malec siada na jej głowie, chyba godzinę pluszcze i swawoli, nim wysadzi pasażerów na brzeg, jednak nie ośmieliła się napisać o historii-przyjaźni, bo pan Sikorski... no tak, nasunęła się jej smutna myśl, czy naczelny redaktor „Gazety Polskiej” nie zabija w niej wyobraźni, a przecież literatura nie może obejść się bez imaginacji, nie, nie takiej wybujałej jak romantyczna, bo heroika wzniesionych mieczy i krzyży, nocnych widm i przeklętych grobów poniosła klęskę, ale czy dzisiejsi bohaterowie szaro-pospolici mogą się obejść bez krztyny marzeń, bez odrobiny fantazji? nie, nie i nie! Zofia zlękła się, że znajduje się na drodze do utracenia wyobrażeń i polotu myśli, coś się w niej buntowało przeciw empirycznej koncepcji poznania świata i prozaicznego przedstawienia go w literaturze, wszelako nie była pewna, czy dostatecznie dużo wie o filozofii pozytywnej, o nowych tendencjach w sztuce, a jakkolwiek umysł za mało wyćwiczony do studiowania poważnych zagadnień, to musi przysiąść fałdów i poznać, czy odpowiadają jej nowe pojęcia o życiu, a jeśli tak, to przyjąć je, nigdy jednak nie zapominając o sercu, sercu otwartym dla ludzi, miłosierno-kochającym...

Pewnego marcowego dnia przyszedł list od pana redaktora „Gazety Polskiej” z zapytaniem, czy mógłby odwiedzić Konin, by poznać miłą i pilną korespondentkę, bowiem mrozy zelżały, rzadko już miecie śniegiem, a nieprzebyte zaspy szybko topi słońce, zatem czy mógłby... ależ tak, tak, Zofia ucieszyła się zapowiedzianą wizytą, jednak prosiła, by szanowny pan redaktor wstrzymał się nieco z przyjazdem, bo wprawdzie ziemia wyzwala się już z lodowej martwicy i wiatr zachodni ją spulchnia, ale właśnie odwilż spowodowała, iż spływa gęsta kra, mosty są zagrożone porwaniem, roztopy uczyniły drogi nieprzejezdne, powódź jest nieunikniona i ich dworek będzie oblany zewsząd wodą, lecz w maju fala powinna spłynąć, a drogi przeschnąć... pan Sikorski opóźnienie uznał za rozsądne, tedy ustalono, że przybędzie w miesiącu Flory, zatem Zofia już nie zwlekając powiadomiła rodzinę o przybyciu znakomitości z Warszawy, znakomitość? olaboga! znakomitość! - martwił się pan Wincenty - taki gość, taki gość, a tu mieszek chudy, znakomitość, pewnie polityk zawołany i adorator Napoleona III, pierwszego z cesarzy, a tu mieszek chudy, lecz Zofia uspakajała ojczulka, że pan redaktor zapewne nie weźmie im za złe skromnego przyjęcia, czym chata bogata, ale pani Kasia była zgorszona słowami córki: Zosiu Kamilko, nie wypada, nie wypada, w dziejach rodu Modelskich nigdy nie zanotowano, by skąpić gościowi, nie wypada, przeto ciocia-babcia Modelska odłożyła druty i sięgnęła do zasobów woreczka, dzięki czemu przygotowania do przyjęcia znakomitości ruszyły pełną parą: odkurzanie, trzepanie, wietrzenie, pranie, czyszczenie resztek sreber, pichcenie, jednym słowem wszystkie ręce były zajęte, tylko pani Kasia z powodu silnego wzruszenia zaniemogła i nie opuszczała szezlonga, od czasu do czasu słabym głosem wydawała polecenia, których i tak nie było słychać z powodu ogólnej krzątaniny, zaś po opadnięciu wód rwetes przeniósł się do ogrodu, gdyż i tutaj chciano gościa zadziwić wzorowym porządkiem, więc Zofia szczególnie przykładała się do pracy i chociaż wracała wieczorami do domu bardzo zmęczona, to nocami nie spała dobrze i nieraz kury piały o brzasku, a ona jeszcze nie utuliła wzburzonych myśli i tonęła w wątpliwościach, czy pan Sikorski okaże się miły, bo wprawdzie nie jest młody, to prawda, ale może przystojny, mądry, opiekuńczy szorstką, zniewalającą męskością, szkoda, że nie jest wolny, bo w listach jego przebijała wyraźna ku niej sympatia, więc szkoda, mogliby razem pracować, tworzyć nieśmiertelne dzieła, wpływać na opinię publiczną, budzić szczerą miłość do ojczyzny, a po śmierci imiona ich nie utonęłyby w niepamięci, lecz stały się światłem wiodącym do walki o wyjarzmienie ojczyzny, jak to pięknie powiedział pan Słowacki:

„Polsko ty moja! Gdy już nieprzytomni

Będziemy - wspomnij ty o nas, wspomnij!

Wszak myśmy z twego zrobili nazwiska

Pacierz, co płacze i piorun, co błyska”.

Poświęcenie się dla ojczyzny i dla tego, kto jej rycerzem i obrońcą, to słodka ofiara, zawsze przy boku, zawsze razem, a gdy będzie trzeba na wygnanie w srebrne bezdroża Sybiru - i oto wyobraźnia kreśli obraz smutnej chatki, ukrytej w zaspach, gdzie siwowłosy mężczyzna spoczywa na marach, cierpi straszliwie zżerany tęsknotą, jęczy jak rozbita harfa, a ona się nad nim pochyla, ściera pot z bladego czoła, łagodnymi słowy gasi tęsknotę, jako Anhelli przy łożu Ellenai... ale sama słabnie, zmrożona półmartwym ciałem i pustkowiem samotności... broni się jeszcze przed upadkiem sił bolesnym współcierpieniem, przed ciemnością syberyjskiej nocy, przed obłąkańczą chęcią krzyku w puste przestworza białej przestrzeni...

Eloe srebmoskrzydła staje u wrót... gdy nagle „fakty, suche fakty” zabrzmiały jej w uchu tak wyraźnie, że otwiera oczy i rozgląda się czy ktoś do niej mówi, ale nie, nikt, tylko przez szyby przedziera jaśniejsza ciemność i szaro rysuje sprzęty, nie, nikogo nie ma, więc rozmyśla jak przekonać pana redaktora, że fantazja jest piękna, równa realiom, tworzy świat dziwny - nieogarnięty i nieobjęty, w nim wszystko możliwe, nawet uśmiech w czas płaczu... nie, nie można żyć bez marzeń, przekona, wytłumaczy, nawróci...

Ale gdy ujrzała pana redaktora, wszelka nadzieja prysła i skupiła się na tym, by pilnować wyrazu swej twarzy - żywo uwydatniającej wszelkie nastroje - by nie poznał, jak bardzo się rozczarowała, jednak musiał coś zauważyć, bo usta wykrzywił mu sarkastyczny grymas, nie mogła całkowicie udać, przestraszyła ją długa, siwa broda, spadająca łopatowato na tors, szeroki nos w rozległej twarzy, łysawe czoło, małe, świdrujące oczy wzmocnione szkłami, zatrwożyła postać krępa, jeszcze silna i żwawa, ale stara, stara, stara... przedpotopowiec, patriarcha z czasów Abrahama i Izaaka, musiała się przemóc, aby uśmiechnąć się promiennie: mam nadzieję, że pan redaktor miał przyjemną podróż? zrazu nie odpowiedział, wpatrując się w nią przenikliwym spojrzeniem, aż jej delikatną twarz pokrył lekki rumieniec, dziękuję panno Zofio! - zahuczał basem - miło mi poznać państwo i dziękuję za zaproszenie! Zofia postrzegła, że rodzina też jest zaskoczona wyglądem „amanta” z Warszawy, ale pan Wincenty nie zapomniał o obowiązkach gospodarza: prosimy, serdecznie prosimy, czym chata bogata... - chwycił gościa za łokieć i z rewerencją prowadził do stołu, jednocześnie rozważając w duchu - nie, do Zosi nie przyjeżdżałby taki poważny człowiek, w tym musi się kryć coś poważniejszego, polityka, ot co! cesarz Franciszek Józef przyjął dymisję panów Taafe, Potockiego i Bergera - upadek ministerium, źle, bardzo źle, w Paryżu na zebraniach napadano na dynastię Bonapartych, podli wywrotowcy, bo też niepotrzebnie książę Piotr Napoleon zabił pana Noir’a, a w Prusiech hrabia Bismarck powrócił do rządu, no, ten znowu czymś zaskoczy polityków - wojna prusko-francuska wisi na włosku, zaś najjaśniejszy car Wszechrosji Aleksander II nie bez kozery podróżował po Europie i zatrzymał się w Warszawie, natomiast w Anglii raz po raz polityczne skandale, rewolucja może wybuchnąć lada chwila, już powstało stowarzyszenie robotników pod nazwą „Trades