Znak Wschodzący Wodnika - Małgorzata Kulczyk - ebook

Znak Wschodzący Wodnika ebook

Kulczyk Małgorzata

0,0

Opis

Znak Wschodzący Wodnika to historia takiego jednego, co żył dawno temu, jeszcze przed chrystianizacją, na terenach współczesnej Polski. Zwano go Posępny, miał zieloną skórę, błonę między palcami i trafił tu z Atlantydy. A poza tym potrafił gadać z myszami (albo też myszy potrafiły gadać z nim), rzucać czary i dziwić się światu.

A powodów do zdziwienia miał mnóstwo, bowiem okazało się, że ludzkość bardzo, ale to bardzo się zmieniła, a woda ognista działa na współczesnych inaczej niż w czasach pamiętnych naszemu bohaterowi. Nietypowe metody nawracania ludzi na właściwą drogę, jakie posiadał w swoim repertuarze Posępny, stanowiły jedyną szansę na jej ocalenie… Ale czy rola zbawcy świata, a konkretniej: polskiej rzeczywistości, przypadła mu do gustu? Przeczytajcie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 198

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Odcinek pierwszy:

Powrót do świata żywych i nowa rzeczywistość

Pewnego razu w historii świata stała się rzecz straszna.

Jeden z przedstawicieli ludzkiej rasy zielonej, zwanej inaczej rasą Wodników, mieszkaniec mitycznego kontynentu Atlantyda, dostał się w niewolę małego państwa wschodnioeuropejskiego. Podbijało ono, tak jak zresztą większość europejskich państw, obce i odległe ziemie. Niestety, nie zachowało się żadne źródło dokumentujące życie i obyczaje kraju Prusów, przy czym mowa nie o państwie znanym nam z historii, lecz o tym sprzed potopu, po którym nie została nawet legenda.

Kiedy u owego Wodnika stwierdzono niezwykłe zdolności magiczne oraz dar jasnowidzenia, został jednym z najbliższych doradców władcy tamtego państewka. Doradzał stosowanie różnych taktyk, mających zagwarantować zwycięstwo w kolejnych bitwach i ostatecznie w wojnach. Nasz bohater posiadał przydomek „Posępny”, pisany dalej: Posępny, bynajmniej nie z powodu posępnego oblicza, lecz siły, której rozmiar wprawiał konkurencję w iście posępny nastrój.

Niestety, pewnego feralnego dla naszego bohatera dnia doszło do konfliktu między nim a córką króla. Czasem tak bywa. O co poszło? Powód konfliktu był tak banalny, tak – kolokwialnie rzecz ujmując – durnowaty, że szkoda klawiatury, by się o tym rozpisywać.

W każdym razie, pod wpływem ogromnego wzburzenia, czarnoksiężnik rzucił na królewnę klątwę, w wyniku której nieszczęśnica nie mogła normalnie mówić, a każda próba wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa kończyła się na wydobywaniu dźwięków, które dzisiaj nazwalibyśmy jodłowaniem. Większym nieszczęśnikiem okazał się jednak sam czarnoksiężnik, bo za żadną cholerę ni dżumę nie mógł przypomnieć sobie zaklęcia cofającego urok. Za karę został wtrącony do lochu, gdzie dokonał swego żywota.

Co najciekawsze, jego ciało zachowało się w całości w stanie więcej niż przyzwoitym. Jedynie w wyniku zgryzoty, która dławiła nieszczęsnego od środka do zewnętrza, jego skóra zmieniła kolor na pergaminowy, przez co zatracił on cechy właściwe rasie zielonej.

Na pocieszenie należy dodać, że nasz bohater nie umarł samotnie. Towarzystwa dotrzymywał mu jego wierny kompan, Nabuchodonozor. Była to mysz domowa, należąca do wymarłej już rodziny myszy o genomie zbliżonym do ludzkiego, co umożliwiało jej nauczenie się ludzkiego języka.

I tak pętała się w zaświatach dusza czarnoksiężnika przez wiele tysiącleci, z przerwami na kolejne ziemskie inkarnacje. Drogi jego i Nabuchodonozora na przemian to krzyżowały się, to rozchodziły, aż nadeszło drugie dziesięciolecie dwudziestego pierwszego wieku naszej ery. W końcu nieznane siły spowodowały powrót ich dusz do zmumifikowanych ciał.

Wyglądało to bardzo zwyczajnie. Tak, jakby nagle wybudzili się z głębokiego snu.

– Nareszcie wolni? – hałas urządzenia dźwigowego poderwał czarnoksiężnika na nogi, których nie używał od kilku tysięcy lat.

– Wygląda na to, że tak… – odparł gryzoń piskliwym, właściwym myszom, głosem.

Mumia zdawała się jednak nie uświadamiać sobie, jak długo przyszło jej nie używać tychże kościstych nóg pokrytych skórą jak z pergaminu. Kiedy zobaczyła dziurę w suficie, natychmiast przedostała się przez nią na zewnątrz. Nie było to trudne, bowiem w procesie mumifikacji znacznie straciła na wadze, tak więc w tamtym momencie była lekka jak piórko.

Dawna posiadłość króla była teraz obracającym się w gruzy budynkiem, który ze względów bezpieczeństwa postanowiono rozebrać aż do samych fundamentów. Robotnicy czuli się nieco zaskoczeni, widząc wymykającą się z niego chudą i zakapturzoną postać, lecz po chwili wrócili do robót porządkowych.

– Ależ ta okolica się zmieniła! – zdumiał się nasz bohater. Jeszcze większy szok przeżył, kiedy kilka metrów dalej w ogromnej kałuży zobaczył odbicie swego zmumifikowanego oblicza.

– Na Wielkiego Wodnika! – krzyknął.

– Co się stało? – zmumifikowany mysi kompan wychylił łebek z kieszeni worka pokutnego, w który odziany był jeszcze niedawno zdechnięty i wyschnięty Posępny.

– Tam! No, popatrz tylko! – spanikowana mumia wyciągnęła kościstą dłoń w stronę kałuży.

– No… ty – odparł z zaskakującym spokojem w głosie Nabuchodonozor.

– Ale jaki! – zmumifikowany Wodnik pokręcił głową z niedowierzaniem.

Nabuchodonozor wzruszył był ramionami, gdyby nie fakt, że ich nie miał.

Tak, pi razy oko, wyglądał Posępny niedługo po powrocie do świata żywych…

Nasi bohaterowie szli bez celu przed siebie już kilka godzin, aż zapadł zmierzch. Ponieważ trzeba było gdzieś spędzić pierwszą noc na wolności, postanowili ulokować się, z oczywistych względów, w jakimś w miarę odludnym miejscu. Ostatecznie trafili na tyły współczesnego sklepu spożywczego. Znajdował się tam trzepak i śmietnik, a jego stałymi bywalcami były okoliczne koty. Nietrudno zgadnąć, że głównie z powodu pojawiającej się tam dość regularnie przeterminowanej żywności. 

– Oj, uspokój się już! – Nabuchodonozor pocieszał roztrzęsionego wciąż kolegę, jak tylko mógł, ale nie bardzo mu to wychodziło. – Musieliśmy tam być naprawdę długo. Nie mieliśmy luster, więc nic dziwnego, że siebie nie poznałeś!

– Ale ja wyglądam naprawdę dziwnie! – zmumifikowany szeroko otworzył wyschnięte oczy.

– Czyli jak? – dla Nabuchodonozora pojęcie dziwności miało szeroki zakres znaczeniowy.

– Jakbym od dawna… nie żył! – Posępny zrobił stosownie grobową minę.

Nabuchodonozor zniecierpliwił się, choć w głębi duszy przyznał przyjacielowi rację: jego twarz bynajmniej nie tryskała zdrowiem. Zlekceważył jednak uwagę kąśliwym żartem o zbytniej koncentracji na własnym wyglądzie.

Wróćmy jednak do kotów, bo ile można tłuc o przeżyciach przybysza z odległej przeszłości, który zresztą jeszcze o niczym nie wie…

… a tak Nabuchodonozor.

Najbardziej wyróżniającymi się stałymi bywalcami śmietnika byli dwaj bracia, Julian i Tuwim. Z powodu oczywistych skojarzeń z imieniem i nazwiskiem pewnego słynnego poety sprzeczali się o to, który kocur stanowi jego obecną inkarnację.

Wyznacznikiem tegoż miało być ustalenie, czy Julian, czy też Tuwim jest lepiej obeznany z twórczością artysty. Oczywiście było to niemożliwe w przypadku kotów dachowców, które nigdy w życiu nie miały w łapach książki ani nie umiały czytać. Jednakże z uporem godnym z pewnością lepszej sprawy, poświęcali akurat tej mnóstwo energii, i przede wszystkim – czasu, który większość kotów spędzałoby na łapaniu myszy czy też na drzemce na kanapie w swoim domu. Lecz nie Julian i nie Tuwim.

– No? Proszę bardzo, mądralo, a teraz wyrecytuj mi z pamięci Bal w Operze – zażądał rudy kocur Julian.

– Bal w Operze? Phi! Łatwizna! – prychnął Tuwim, kocur o urodzie klasycznego dachowca.

– No to czekam!

Tuwim upewnił się, czy chodzi o cały tekst, a po uzyskaniu odpowiedzi twierdzącej, zaprotestował: Ale tego będzie sto stron!

– Poeta pamięta! – wdepnął mu na ambicję Julian.

– No dobra, już dobra:

Dzisiaj wielki bal w Operze. Sam Potężny Archikrator Dał najwyższy protektorat…*

Kocur rzeczywiście pamiętał (nie wiadomo skąd) początek, pomimo słownictwa nie na swój rozum. Niejeden ludzki zresztą także.

–  No, dalej, dalej! Cały!

– Już, tylko nie przerywaj!

– Ha, mówiłem?! Nie pamiętasz!

– A właśnie, że pamiętam!

– To mów! No? Dał ten protekrator archiktorat… I co było dalej? – przejęzyczył się imiennik słynnego poety.

– Czy wy jak zwykle musicie jeden z drugim drzeć koty o tego jakiegoś Tuwima? – odezwała się biała kotka o imieniu Stefcia (notabene, tym samym co małżonka rzeczonego poety).

Podobnych dialogów było oczywiście więcej. Dla współczesnych ludzkich uszu brzmiały jak zwyczajna kocia muzyka. Jednak to nasi niewspółcześni bohaterowie rozumieli mowę przedstawicieli felis catus.

– Nabuchodonozorze, o kim oni mówią? Znasz kogoś takiego jak Tuwim? – Wodnik przysłuchał się rozmowie.

Nabuchodonozor nie znał. Pokręcił energicznie łebkiem i schował się czym prędzej do kieszeni swego przyjaciela. Rozumiał język kotów w równym stopniu, co czuł przed nimi respekt. A poza tym, zmumifikowany czy nie, wolał pozostać niezauważony.

Zmumifikowany Wodnik mimowolnie znów nadstawił uszu, bowiem w oddali dobiegł go czyjś śpiew.

Nie był to bynajmniej śpiew operowy. Ba! Nie był to nawet śpiew odznaczający się tak zwanym trafianiem w dźwięki.

– Panie! Eeej! – właściciel głosu, zwyczajny współczesny menel, pomachał ręką do naszego bohatera. – Nie widziałeś pan… iik! Moje pół litra?

– Pół litra? Czego, proszę pana? – Posępny odwrócił niepewnie głowę, ale tylko na tyle, żeby nie zdradzić szczegółów anatomicznych swojej twarzy.

Menel ubawił się niezrozumieniem popularnego skrótu myślowego. – Ady nie udawaj pan, żeś se nigdy nie golnął! – roześmiał się, machnął ręką i poszedł sobie dalej.

Obie mumie spojrzały na siebie i również się roześmiały, po czym ta ludzka stwierdziła, że słowo „golnął” brzmi niezwykle zabawnie.

– Wiesz co? – Nabuchodonozor przyjrzał się pozbawionemu życia obliczu Posępnemu. – Dobrze, że on cię widział tylko z daleka.

Posępny nie mógł się nie zgodzić.

Nasi bohaterowie stwierdzili, że śmietnik z różnych powodów nie nadaje się na miejsce noclegu i postanowili poszukać czegoś lepszego. Jako że nie mieli większego wyboru, pozostali przy opcji spędzenia nocy na osiedlowej ławeczce, tym bardziej, że zapowiadała się bardzo ciepła pogoda. W końcu był to przełom czerwca i lipca; początek lata.

Tak sobie siedzieli i gdy powieki powoli zaczęły im się kleić, zobaczyli, że w ich kierunku zmierza znajoma już menelska sylwetka. Nabuchodonozor ponownie schował się prędko do kieszeni worka pokutnego swego przyjaciela.

– Uszanowanko! – menel ściągnął szarmancko czapkę z daszkiem i wyszczerzył zęby w tyleż szczerym, co szczerbatym uśmiechu. Wprowadził tym w zakłopotanie naszego bohatera, gdyż ten skonstatował, że wypadałoby odpowiedzieć tym samym, a zarazem docierało do niego, że jego uśmiech mógłby wprawić w stan przerażenia nowego znajomego. Jednakże wygląd menela de facto nie przedstawiał się dużo lepiej, o czym wkrótce przekonał się Posępny.

Zarówno stan uzębienia, jak i przeorana głębokimi bruzdami cera o niezdrowym kolorycie, nie pozostawiały wątpliwości, jaki tryb życia musiał prowadzić przez wiele lat. Pozostawiała za to pole dla wyobraźni, ile litrów napojów wysokoprocentowych musiało przejść przez jego układ trawienny. Albowiem był ich wiernym i nałogowym miłośnikiem.

Kochał je nawet bardziej niż żonę: ta, zdaniem męża, z zazdrości za każdym razem wywalała zapijaczonego dziadygę i nieroba z domu, kiedy tylko zastawała go w stanie wskazującym na upojenie tą miłością. Kochał je nawet bardziej niż własne dzieci.

Alkohol bynajmniej nie był jedyną pasją w życiu tego sympatycznego mężczyzny. Mimo absolutnego braku słuchu muzycznego, uwielbiał również śpiewać. Jego repertuar stanowiły głównie wymyślone na poczekaniu pijackie przyśpiewki. Swoje popisy wokalne szczególnie lubił uskuteczniać w ulubionej melinie zwanej „norą”, choć zdarzało się, że i na wywiadówkach u syna lub córki.

Kochał napoje wysokoprocentowe nawet bardziej niż pracę na budowie, z której został zresztą wywalony na zbity ryj. Słusznie bowiem uznano, że ktoś, kto od dawna porusza się prawie wyłącznie zygzakiem, a bywa, że ze zmęczenia niemal na czworakach, jest narażony na ciągłe urazy głowy i innych części ciała w miejscu pracy.

– Oooo! A co se pan tutej tak smutno siedzisz? Stara do domu nie wpuściła, hę? – spytał z troskliwą życzliwością, widząc, jaką pozę przybrał Posępny.

– Chyba się zgubiłem… – odpowiedział tamten, wciąż mimo wszystko chowając w dłoniach twarz, która nadawała się do pokazywania wyłącznie w muzeum starożytności i dawnych cywilizacji bądź w katakumbach, i to tylko turystom o mocnych nerwach.

Pijak zamyślił się przez chwilę, po czym wypalił:

– Aa! W tango żeś pan polazł! Noo… każdemu się zdarza…

Zmumifikowany przybysz z odległej przeszłości już miał podnieść głowę i powiedzieć „nie rozumiem”, ale natychmiast przypomniał sobie, że wygląda jeszcze bardziej niewyjściowo niż jego nowy znajomy, więc ponownie ukrył twarz.

– Panie! Ee! Nie smutaj się pan! Masz pan! – menel życzliwie poklepał mumię po plecach, po czym podał jej butelkę z wysokoprocentową zawartością. – Noo, masz pan! Dziabnij se, to się pan chociaż zagrzejesz…

Posępny wziął łyka, po czym stwierdził, że to „woda ognista”. Menel z radością potwierdził, że jest to „woda ognista w czystej postaci”.

Oblicze menelskie.

– To mówisz pan, żeś się zgubił… – Menel starał się podtrzymać rozmowę. – To skundżeś pan przydreptoł?

– Z Atlantydy – odparł nieśmiało przybysz z Atlantydy.

– Z Atlantydy… Aaa! To zaraa… to gdzie to by… ikk! dzie? – menel podrapał się w głowę.

– Bardzo daleko stąd…

– Ze… ikk! sto kilosów bydzie, mówisz pan? Bo, panie, ja se nie przypominam, żeby my takom wieś we powiecie mieli…

– Atlantyda to nie wieś, a wyspa. Niektórzy nawet twierdzą, że to osobny kontynent! – nasz bohater nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że jego ojczyzna, Atlantyda, dawno temu została zatopiona i że istnieje w świadomości ludzkości jedynie jako mit.

Pijak ubawił się odpowiedzią naszego bohatera i zaproponował mu nocleg w stróżówce u swojego znajomego. Jak się niedługo potem okazało, dżentelmena równie mocno trunkowego.

Kwestia noclegu została zatem rozwiązana. Pozostawała tylko zagadka śmiertelnie wymizerowanej twarzy Posępnego.

– Człowieku, mnie też nie jest łatwo! – Nabuchodonozor próbował pocieszyć jakoś przyjaciela, jednak żaden argument do niego nie docierał. – Pamiętasz, że byłem najsilniejszym samcem w stadzie? Więzienie zmienia ludzi.

Jako że mieszkaniec mitycznej Atlantydy w swoim czasie również uchodził za obdarzonego nadludzką mocą, tak bardzo przeżył drastyczne zmiany w swoim wyglądzie, że sam do tej pory nie do końca doszedł do siebie.

– Wszystkie włosy mi wypadły! Policzki są wpadnięte! – narzekał Posępny. – Kilku przechodniów jak mnie zobaczyło, to przestraszyło się mnie bardziej niż ja siebie sam wtedy w tej kałuży! Wyglądam jak śmierć na chorą… – Wtedy to przypadkowo rzucił okiem na lustro wiszące na przeciwległej ścianie nad niewielką umywalką. Odruchowo podszedł i przyjrzał się uważnie odbiciu.

– Patrz! – dotknął głowy i wyczuł na niej kilka małych dredów. Światło dobiegające z telewizora odsłoniło ich ciemny morski kolor. – Włosy mi odrosły! – po czym dotknął policzków i stwierdził, że odzyskały naturalny zielonkawy kolor.

– Rzeczywiście! – potwierdził z nie mniejszym zaskoczeniem Nabuchodonozor.

Nasi bohaterowie zwrócili baczniejszą uwagę na nowoczesne pudło z ruchomym obrazem. No, w sumie bez przesady z tą nowoczesnością. Był to tylko co najwyżej średniej klasy niewielki telewizorek bez tych wszystkich ultrapostępowych udogodnień typu 1000 kanałów czy dostępu do aplikacji internetowych.

Telewizorek właśnie emitował występ pewnego zespołu muzycznego w jakimś tam programie. Wokalista zespołu śpiewał niezwykle emocjonalnie piosenkę w tanecznym rytmie. Słowa zwrotki leciały sobie tak:

Zęby chcą, abyś ty oczy miał jak wiśnie

Uśmiech miał jak banan, a najlepiej kiść

Poczyniony dobry składnik do sałatki

Będzie ci potrzebny świeżej mięty liść

A refren leciał sobie tak:

Pókiś w nogach biegły, wiej przed wyciskarką

Bo wyciśnie z ciebie cytrynowy sok!

Nasz bohater po emisji utworu nie wiedział, czy słowa mu się spodobały. Stwierdził jednakże, że muzyka, owszem, podoba mu się. Nie pamiętał, żeby w jego ojczyźnie taką grano.

– Chodźmy spać, przyjacielu. – Ziewnął Wodnik. – Czuję, że tutaj naprawdę wypocznę. Tam, w lochu, nabawiłem się strasznych bólów w krzyżu. – Skrzywił się.

Położyli się spać z wielkim poczuciem ulgi i przekonaniem, że łatwiej przyjdzie im rozpocząć życie we współczesności.

Kolejny dzień rozpoczęli w równie dobrych humorach. Zostali poczęstowani pożywnym śniadaniem przez kolegę swojego nowego, zmenelowanego znajomego (był on bardzo gościnny). To znaczy, rozpoczął go głównie Posępny, który zdecydowanie czuł się lepiej, odkąd widział w lustrze innego siebie. Zastanawiało go tylko, dlaczego Nabuchodonozor wciąż wygląda tak samo. Nabuchodonozor wykręcał się, co prawda, argumentem o pokorze wobec swojego starczego wyglądu, lecz Posępny uważał, że coś więcej kryje się za jego nagłym odmłodzeniem niż tylko pożywne śniadanie i długi sen.

Wtem przypomniał sobie o tamtych kilku drobniakach, które nowy znajomy wręczył mu poprzedniego wieczoru i postanowił zaryzykować. Zostawił na chwilę nic nie rozumiejącego Nabuchodonozora, po czym wrócił z półlitrową butelką o tajemniczej zawartości.

– Mam to wypić?! – Mysz skrzywiła się z niesmakiem, kiedy tylko wyczuła specyficzny zapach ulatniający się z szyjki butelki podstawionej jej pod nos.

– Spróbuj tylko! – zachęcał Posępny.

Nabuchodonozor niechętnie upił jeden łyk, po czym od razu odzyskał wygląd, jaki pamiętał z czasów swojej świetności. Jego błękitna sierść lśniła w promieniach słońca, a małe czarne oczka dosłownie nabrały życia.

– Widzisz? – zdumiony Posępny nie mógł znaleźć słów, by opisać to, co widzi.

– Nie mam lustra! – odpowiedział błyskotliwie Nabuchodonozor.

– Ale jak się czujesz?

– Rzeczywiście, jakby lepiej – odparł Nabuchodonozor. Spojrzał na przyjaciela, po czym wszystko zrozumiał. – Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że to tym cię wczoraj poczęstował?

Posępny pokiwał głową twierdząco, choć z niedowierzaniem.

Kilka godzin później nasi bohaterowie, obaj w lepszych humorach, spacerowali po parku.

– Wiesz, Nabuchodonozorze, to miasto naprawdę zmieniło się na korzyść – dzielił się wrażeniami Posępny. – Nikt już nie sprzedaje niewolników na drugi koniec świata… Nikt nie napada dla celów rabunkowych… I od razu życzliwa pomoc…. Idylla po prostu. Warto było tego doczekać, prawda?

Nabuchodonozor zgodził się co do pierwszego, jednak rzucił uwagę, że ktoś niedawno obejrzał się za nimi i posądził Posępnego o to, że jest „przebierańcem, który gada sam do siebie”.

– Zawsze uważano mnie za ekscentryka, przyzwyczaiłem się – odpowiedział nie bez przykrości w głosie Posępny.

Milczeli przez chwilę.

– A ja mam wrażenie, że ludzie jednak bardzo, ale to bardzo się zmienili… – powiedział nagle Nabuchodonozor.

– Co masz na myśli?

Nabuchodonozor rzucił okiem na pijaka śpiącego kilka metrów dalej na ławeczce, wokół której walały się śmieci, butelki i puszki po piwie. Odpowiedział, że woda ognista działa na nich inaczej niż za czasów, które pamiętał on i Posępny.

Mogło to oznaczać niejedno.

* Julian Tuwim, Bal w Operze, https://literat.ug.edu.pl/balwop/poemat.htm, dostęp: 22.10.2020.

Odcinek drugi:

Hotel Winda i „Ładne Kwiotki”!

Ilu jest ludzi, którzy, przechodząc o dowolnej porze dnia przez ruchliwe ulice miasta, zatrzymują się co chwila i ze zdumieniem rozglądają wokół? Niewielu.

Większość śpieszy się do pracy, do szkoły lub na uczelnię, załatwia jakieś ważne sprawy urzędowe. Ewentualnie, robi rutynowe zakupy.

Jeśli natomiast ktoś zatrzymuje się co kawałek i ze zdumieniem rozgląda dookoła siebie, musi to oznaczać, że albo jest cudzoziemcem, albo kilkuletnim dzieckiem, dla którego cały świat jest jak niezbadany ląd, albo zmartwychwstałym przybyszem z odległej przeszłości.

Posępny wprost nie mógł uwierzyć, że znajduje się na terenie, na którym jeszcze tak niedawno (a przynajmniej tak mu się zdawało) ludzie poruszali się wyłącznie prymitywnymi bryczkami zaprzężonymi w woły (rzadziej w konie) bądź pieszo. Współczesne budynki również różniły się stylem architektonicznym od starożytnych, i to tak dalece, że przekraczało granice możliwości.

Czyżby jednak przebywał na innej planecie? W głowie naszego bohatera kłębiło się tyle przeróżnych pytań…

Czy tamten manekin w witrynie sklepu z odzieżą sportową był rzeźbą, czy też żywym człowiekiem zastygłym w bezruchu? Czy tamten samochód był gatunkiem współczesnego konia? Czy tamten autobus był jeszcze większym gatunkiem współczesnego konia, zdolnym unieść się w niebo?

– Mamo, a dlaczego tamten pan ma taki sam mop na głowie, jak ten, co nim myjesz podłogę? – spytał niespodziewanie kilkuletni chłopczyk, mijany przez Posępnego w pobliżu stoiska warzywno-owocowego.

Posępny uśmiechnął się z zakłopotaniem, jako że nie znał znaczenia słowa „mop”.

Żar lał się z nieba. Rzecz dziwna – ludzie współcześni bardzo cenią sobie mocno nasłonecznione dni, a kiedy gorące dni już nadejdą, narzekają, że przychodzi im częściej niż zwykle zmieniać ubrania.

Współcześni mieszkańcy Prusogrodu, jak zresztą cały naród prapotomków plemienia Prusów, w opinii świata zachodniego byli marudami, przekornymi i zbuntowanymi, najczęściej bez powodu.

Przekładało się to również na stosunek do klimatu. Większość zdawała się nie akceptować zmiennej aury i pragnęła żyć w tropikach. Łapano więc słońce, kiedy się dało, nieudolnie próbując przy tym upodobnić się do mieszkańców państw śródziemnomorskich czy nawet afrykańskich. Przynależności etnicznej jednak nie udało się nikomu zmienić. Udawało im się za to praktycznie nieodwracalnie niszczyć sobie skórę.

Pojęcia za to współcześni nie mieli, jakimi są szczęściarzami, mogąc doświadczać wszystkich pór roku w ich pełnej krasie oraz całej ich urody, podczas gdy pocący się jak szczury mieszkańcy Afryki nie mieli takiej możliwości, a śnieg znali tylko z książek lub telewizji; a i tak dane było to tylko tym zamożniejszym.

Z kolei na Atlantydzie przypadki oparzenia skóry były praktycznie nieznane. Żadnemu mieszkańcowi Atlantydy nie przyszłoby do głowy kwestionować swojego zielonkawego koloru i w jakikolwiek sposób w niego ingerować. Zielonkawa karnacja uchodziła za oznakę zdrowia, urody i witalności. Dbano o nią przez całe życie, stąd Atlanci, choć nierzadko dożywali wieku sędziwego, rzadko kiedy wyglądali staro we współczesnym rozumieniu tego słowa.

Nasi bohaterowie usiedli na ławce w parku i stwierdzili z ulgą, że obecność zieleni nieco ułatwia swobodne oddychanie.

– Przerażają mnie współczesne środki służące do przemieszczania się – stwierdził Posępny. – Ale ogólnie, podoba mi się tu.

Wymienili z Nabuchodonozorem jeszcze kilka uwag na temat wszystkich rzeczy, które najbardziej odróżniały starożytny Prusogród od współczesnego miasta.

– Te nowoczesne budynki mieszkalne są ciekawe. Na przykład te, no… eee… wieżowce? Tak się mówi?

– Chyba – odparł Nabuchodonozor, czyszcząc swoją piękną sierść.

– Ciekawe, czy ludziom chce się tak za każdym razem wchodzić i schodzić po schodach? Przecież to musi być strasznie męczące.

– Uhm… teraz już chyba tak nie robią. – Mysz przerwała czynność pielęgnacyjną i zamyśliła się przez chwilę. – Słyszałem w tym pudle z obrazem, że teraz się jeździ windą.

– Windą? Dziwne słowo.

Za jeszcze dziwniejszy uchodził pięciogwiazdkowy hotel o nazwie Winda. Otóż słynął z tego, że każdy pokój, który się w nim wynajęło, pełnił funkcję windy, wobec czego goście hotelowi mogli swobodnie aranżować swoje apartamenty. Jeśli więc – dla przykładu – komuś znudziło się mieszkanie na pierwszym piętrze, mógł w każdej chwili wcisnąć guzik i pojechać na parter lub na sam szczyt (hotel miał kilkanaście pięter). Teoretycznie było to idealne rozwiązanie dla najwybredniejszych gości hotelu. W rzeczywistości sprawiało jednak wiele problemów, ponieważ windy często się psuły lub lądowały na nieodpowiednim poziomie.

Mimo wielu skarg i zażaleń, nic nie zapowiadało tego, by hotel miał zostać zamknięty. Mało tego, antyreklama hotelu okazała się jego najlepszą wizytówką.

Jako że właśnie rozpoczął się sezon letni, dział HR hotelu Winda przeprowadzał rekrutację na stanowisko recepcjonisty.

Jedną z kandydatek była pewna kobieta, raczej korpulentna, przeciętnie urodziwa, jednakże o żywym spojrzeniu zdradzającym malowniczą osobowość. Cóż więc było w niej takiego szczególnego?

Trudno to podsumować jednym słowem; dość powiedzieć, że nie była to osoba, obok której dało się przejść obojętnie. Największą zaletą tejże kobiety, a zarazem jej największą wadą, była bezwzględna szczerość, która w takim samym stopniu zjednywała jej przyjaciół, co przysparzała wrogów; zatem w równym stopniu ułatwiała, co utrudniała życie.

Z powodu swej bezwzględnej szczerości, kobieta ta często zmieniała miejsce pracy bądź przebywała na bezrobociu przez dłuższy czas. Na rozmowach kwalifikacyjnych zawsze mówiła, co myśli, a nie to, czego potencjalnie oczekiwali od niej rekruterzy. Jednego z nich nazwała „męskim szowinistą” po tym, jak zadał jej pytanie, kogo wolałaby mieć za szefa: kobietę czy mężczyznę, i w związku z tym, czyje nastroje mają przypuszczalnie większy wpływ na wydajność zespołu w miejscu pracy.

Rekruterkę w firmie produkującej odzież damską nazwała wprost „idiotką” i „pustą lalą”, po tym, kiedy zauważyła, że dziewczyna ma zwyczaj posyłać kokieteryjne uśmiechy kolegom z pracy.

Trudno więc było się dziwić, dlaczego już od kilku miesięcy nie mogła podjąć nowego zatrudnienia.

Oto Beata z typową dla siebie miną.

Ona jednak patrzyła na to zupełnie inaczej. Mówiąc wprost, oceniała swoją sytuację jako niesprawiedliwość dziejową. Samą siebie z kolei miała za osobę dobrą, uczciwą i szlachetną. Nie była to do końca nieprawda, gdyż faktycznie miała zwyczaj wstawiać się za kolegami i koleżankami z pracy, jeśli na przykład posądzano ich o coś, czego nie zrobili. Była za to szanowana i lubiana.

Problem tylko polegał na tym, że wobec swoich przełożonych również kierowała się bezwzględną zasadą szczerości do bólu, co skutkowało tym, że mimo iż zasadniczo nie mieli zastrzeżeń do jej pracy, po pewnym czasie znajdywali jakiś pretekst, żeby naszą bohaterkę zwolnić.

Kobieta ta również u siebie w domu starała się być panią sytuacji, co udawało się o tyle, że miała szczęście trafić na męża uległego i ceniącego święty spokój za wszelką cenę.

W dniu rekrutacji na stanowisko recepcjonistki była bardzo zestresowana. Miała jednak na to sposób: nigdy nie okazywała publicznie tremy i na wszystkich robiła wrażenie bardzo pewnej siebie. Czasem zdradzały ją jedynie drżące lekko ręce.

– No doobrze… – Flegmatyczna rekruterka, całkowite przeciwieństwo naszej wybuchowej bojowniczki o sprawiedliwość, przeszła do kolejnego etapu rozmowy, którym była ogólna autoprezentacja kandydata. – Języki ma pani wymienioonee, wykształceenieee, doświadczeeeniee wymieniooo… To teraz jeszcze proszę… yyyy… nooo, powiedzmy… stanąć na głowie, o!

– Słucham?! – zdumiona kandydatka ściągnęła brwi tak mocno, jak tylko potrafiła. Ściągała je zresztą dość często i dość mocno, przez co wytworzyły się na jej czole dwie charakterystyczne lwie zmarszczki.

– Proszę stanąć na głowie – powtórzyła całkowicie serio rekruterka.

– Ale ja nie umiem! – bojowniczka o sprawiedliwość wyglądała na przerażoną.

– No to, powiedzmy… salto w tył.

– To akurat umiem… – Przypomniała sobie kandydatka.

– No to proszę!

– No dobrze… – Kobieta już przymierzała się do wykonania określonej figury akrobatycznej, jednak powstrzymała się, uświadomiwszy sobie absurdalność całej sytuacji. – Ale… Zaraz! Przecież ja mam spódnicę przed kolano, wszystko będzie mi widać! – nasza bohaterka rzuciła okiem na rekruterkę. Tamta milczała, a jej twarz zdawała się być nieskalana żadną myślą.

– Zaraz! Chwileczkę! – wybuchła po swojemu kandydatka na recepcjonistkę. – Czy pani mnie ma, za przeproszeniem, za idiotkę?! Co to za cyrki każe mi tu pani odstawiać?

– Proszę pani, my tylko… – Zaczęła uprzejmie rekruterka, ale niedoszła recepcjonistka hotelu nie odwdzięczyła się taką samą uprzejmością i rozkręcała się coraz bardziej.

– Pani myśli, że ja tu przyszłam po to, żeby… – Kandydatka już miała całkiem wyjść z siebie i wypuścić wiązankę inwektyw (zarówno tych pod adresem całego działu HR, jak i tych pod adresem samej rekruterki), kiedy jednak pohamowała się i dokończyła – czy żeby pracować?