Zmierzch świata rycerzy. O kobietach, którym zawdzięczamy nowożytność - Anna Brzezińska - ebook

Zmierzch świata rycerzy. O kobietach, którym zawdzięczamy nowożytność ebook

Anna Brzezińska

4,0

Opis

Autorka bestsellerowych Córek Wawelu powraca z monumentalną opowieścią o wpływowych kobietach renesansu, które przetrwały „zmierzch świata rycerzy” i uporządkowały po nich rzeczywistość na nowo.

Wprost z Wawelu, kolebki jagiellońskich królewien, Anna Brzezińska zabiera nas w podróż po Europie: do Burgundii Walezjuszów, która onieśmiela ostentacyjnym przepychem i bogactwem kultury dworskiej; Rzymu Borgiów, gdzie duch nowej epoki towarzyszy nepotycznym machinacjom; Ferrary d’Estów, krainy walecznych bękartów i renesansowych mistrzów pióra.

Pisarka roztacza przed czytelnikami fascynującą panoramę ostatnich dekad średniowiecza i początków ery nowożytnej, niespodziewanie aktualną, stanowiącą zaskakujący komentarz do dzisiejszych czasów. Pokazuje nam transformację ustalonego, niezachwianego dotychczas męskiego porządku oczami wpływowych kobiet epoki – z Małgorzatą Andegaweńską, Małgorzatą York, Izabelą Portugalską, Marią Burgundzką i Lukrecją Borgią na czele.

Tło dla splatających się losów żeńskich bohaterek stanowią: wielość wątków obyczajowych i kulturowych, ówczesne praktyki wojenne, seksualne, polityczne, religijne i artystyczne, tradycje i życie codzienne poszczególnych warstw społecznych, zaczynając od teatru władzy i związanych z nim knowań, poprzez opisy uczt i życia w miastach, na przesyconych symboliką mitów arturiańskich burgundzkich turniejach rycerskich kończąc.

Tę doskonale udokumentowaną książkę historyczną, dzięki pisarskiemu doświadczeniu Anny Brzezińskiej czyta się niczym wciągającą powieść. Zmierzch świata rycerzy to przełomowy moment dziejów Europy na styku epok średniowiecza i renesansu, opowiedziany w świeży, olśniewający sposób – nareszcie przez kobietę!

„Burgundzcy Walezjusze, Yorkowie, Borgiowie, Sforzowie z Mediolanu czy Estowie z Ferrary nie doczekali się swojego Homera. Lecz ich matki, żony, córki dobrze znały los Penelopy, usiłującej przetrwać i zachować rodzinne dziedzictwo (…). Te kobiety, rozbitkowie po widziadłowych dynastiach, okazywałysię mistrzyniami przetrwania i niestrudzonymi strażniczkami pamięci. Dlatego właśnie one są w tej książce przewodniczkami po krainie renesansu, który należał zarówno do rycerzy, jak i do skrybów, zanim rozpaliła się nowa epoka, pochłaniając rycerskie czyny i rycerskie książki.

Nie pochłonęła ich jednak doszczętnie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 856

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (11 ocen)
3
5
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alicja436

Całkiem niezła

dygresja goni dygresje
00
peterpancio1

Całkiem niezła

fajna ale trochę nie dla mnie
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: PIOTR TOMZA, ANITA KA­SPE­REK
Kon­sul­ta­cja hi­sto­ryczna: AGNIESZKA JA­NU­SZEK-SIE­RADZKA
Re­dak­cja: ŁU­KASZ POD­GÓRNI
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, AGNIESZKA STĘ­PLEW­SKA, ANETA TKA­CZYK
Opra­co­wa­nie ta­blic ge­ne­alo­gicz­nych: ŁU­KASZ POD­GÓRNI, MA­REK PAW­ŁOW­SKI
Opra­co­wa­nie gra­ficzne oraz mapy: UR­SZULA GI­REŃ
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Ilu­stra­cja na okładce: Ob­raz Do­sso Do­ssiego Me­lissa (Circe) na­ma­lo­wany około 1518 roku (ze zbio­rów Ga­le­rii Bor­ghese).
Ilu­stra­cje w tek­ście: Na s. 16 ry­su­nek Gent Jana Pe­etersa z dru­giej po­łowy XVII wieku wy­dru­ko­wany przez Ca­spara Me­riana (ze zbio­rów Rijk­smu­seum); na s. 272 ry­su­nek Ko­lo­seum w Rzy­mie Ma­ar­tena van He­em­skercka z 1572 roku wy­dru­ko­wany przez Phi­lipsa Galle’a (ze zbio­rów Rijk­smu­seum); na s. 458 ob­raz Scena tur­nieju Pi­sa­nella na­ma­lo­wany około roku 1440 (ze zbio­rów Pa­lazzo Du­cale w Man­tui).
© Co­py­ri­ght by Anna Brze­ziń­ska © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07830-3
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

W po­cząt­kach XVII wieku Mi­guel de Ce­rvan­tes uczy­nił swo­jego bo­ha­tera za­kład­ni­kiem ro­man­sów ry­cer­skich. Don Ki­chot tak się w nich roz­sma­ko­wał, że dnie i noce tra­wił na lek­tu­rze, na­peł­nia­jąc swój umysł cza­rami, uro­kami, za­bi­ja­ty­kami, po­tycz­kami, ra­nami, mi­ło­ściami, ser­co­wymi ża­ło­ściami, za­pa­łami, udrę­cze­niami, sro­go­ściami i tym po­dob­nymi nie­do­rzecz­no­ściami. Z ich po­wodu za­nie­chał tro­ski o go­spo­dar­stwo i my­śliw­skich roz­ry­wek, a na­wet sprze­dał sporą część ma­jęt­no­ści, by do­ku­pić ko­lej­nych ry­cer­skich ksią­żek. Pod zgub­nym wpły­wem lek­tur ży­cie splo­tło mu się z fik­cją tak cia­sno, że po­czuł się błęd­nym ry­ce­rzem i wy­ru­szył na po­szu­ki­wa­nie przy­gód, z opła­ka­nym, jak wia­domo, skut­kiem.

– Nic in­nego, tylko te z pie­kła ro­dem książ­czy­ska wa­riac­kie, do któ­rych go raz w raz sza­tan ku­sił, mu­siały mu w gło­wie po­psuć – la­men­to­wała wierna słu­żąca Don Ki­chota.

– Wu­ja­szek czę­sto po dwa dni i dwie noce ka­mie­niem sie­dział nad tymi prze­klę­tymi księ­gami – ubo­le­wała jego sio­strze­nica.

Prze­bie­głe nie­wia­sty, po­cho­dzące z kraju, gdzie ka­ce­rze na­der czę­sto od­cho­dzili ku wiecz­no­ści po­przez ogień, po­sta­no­wiły uczy­nić nad zgubną li­te­ra­turą sąd, zwień­czony, po­dob­nie jak pro­cesy he­re­ty­ków, oka­za­łym sto­sem. A że w bi­blio­tece Don Ki­chota znaj­do­wało się po­nad sto fo­lia­łów oraz nie­prze­brane mnó­stwo mniej­szych to­mów ry­cer­skiej kon­tra­bandy, ko­biety z bez­li­to­sną pa­sją wrzu­cały w pło­mie­nie dzieło za dzie­łem, bez­pow­rot­nie nisz­cząc przy­gody Ama­disa z Wa­lii, Or­landa, ry­ce­rzy Ka­rola Wiel­kiego i wielu, wielu in­nych.

Ten ogień, roz­pa­lony przez dwie ko­biety nie­wąt­pli­wie pełne do­brych in­ten­cji, trzeźwe i nie­podatne na uroki fan­ta­zji, wciąż pło­nie. Epoka no­wo­żytna obe­szła się bo­wiem bar­dzo su­rowo za­równo z bo­ha­te­rami ry­cer­skich ro­man­sów, jak i ich czy­tel­ni­kami. Po­tom­ko­wie sio­strze­nicy i go­spo­dyni Don Ki­chota nie roz­sma­ko­wali się w opo­wie­ściach o pa­la­dy­nach Ka­rola Wiel­kiego i nie szu­kali w nich in­spi­ra­cji dla wła­snych ży­cio­wych de­cy­zji, uwię­ziw­szy ich wraz z Ry­ce­rzami Okrą­głego Stołu w ja­ło­wej kra­inie szkol­nych lek­tur. W sa­mym Don Ki­cho­cie, za­pa­mię­ta­łym mi­ło­śniku ry­cer­skiej przy­gody, wi­dziano ana­chro­nicz­nego dzi­waka lub zwy­czaj­nego obłą­kańca, nie­zdol­nego od­dzie­lić fik­cji od praw­dzi­wego ży­cia, w któ­rym trzeba iść z po­stę­pem i gro­ma­dzić grosz, by za­ła­tać dziu­rawy dach i przy­odziać grzbiet.

Jed­nakże wielcy mo­nar­cho­wie póź­nego śre­dnio­wie­cza, za­równo ci po­cho­dzący z uzna­nych ro­dów, jak i am­bitni par­we­niu­sze, żyli jesz­cze w świe­cie, gdzie li­te­racka fik­cja nie­ustan­nie mie­szała się z rze­czy­wi­sto­ścią, sta­no­wiąc źró­dło pre­stiżu, in­spi­ra­cji oraz ge­ne­alo­gii. Gdyby bo­ha­te­ro­wie Iliady lub Ene­idy ock­nęli się znie­nacka w XV-wiecz­nej Eu­ro­pie, ze zdu­mie­niem od­kry­liby, że mo­nar­sze dwory oraz ary­sto­kra­tyczne zamki za­lud­nia nie­prze­brane mro­wie ich po­tom­ków, na do­da­tek po­cho­dzą­cych od in­dy­wi­duów nie­od­no­to­wa­nych w li­te­ra­tu­rze kla­sycz­nej lub po­czę­tych w prze­dziw­nych li­te­rac­kich oko­licz­no­ściach. Nie jest bo­wiem prawdą, że wieki śred­nie nie znały li­te­ra­tury kla­sycz­nej. Prze­ciw­nie. Śre­dnio­wie­cze ko­chało an­tycz­nych bo­ha­te­rów. Po pro­stu wy­obra­żało ich so­bie jako ry­ce­rzy, naj­wspa­nial­szych na świe­cie, oraz – oczy­wi­ście – jako wła­snych pro­to­pla­stów.

Lecz fa­buły i li­te­rac­kie mo­dele ście­rały się ze sobą. Cza­sami rów­nie za­ja­dle jak bo­ha­te­ro­wie ry­cer­skich epo­sów.

Jak wia­domo, re­ne­sans za­czął się od ksią­żek, od wiel­kiego po­lo­wa­nia na sta­ro­żytne ma­nu­skrypty, wy­szu­ki­wane za­chłan­nie w bi­blio­te­kach od­le­głych klasz­to­rów, tłu­ma­czone z grec­kich czy arab­skich źró­deł. Jed­nakże hu­ma­ni­styczni eru­dyci, pa­try­cju­sze z miej­skich re­pu­blik wy­da­jący ma­ją­tek na kla­syczne księ­go­zbiory czy se­kre­ta­rze z ku­rii pa­pie­skiej z pa­sją wer­tu­jący grec­kie i he­braj­skie tek­sty wy­obra­żali so­bie prze­szłość zu­peł­nie ina­czej niż ry­ce­rze na­pę­dzani śre­dnio­wieczną tra­dy­cją. Ich wiel­kim pa­tro­nem stał się Pe­trarka, który w zbio­rze li­stów O spra­wach bli­skich z bez­li­to­sną su­ro­wo­ścią oce­nił epokę, jaka trwała od przy­ję­cia przez Rzym chrze­ści­jań­stwa aż do cza­sów mu współ­cze­snych, czyli wieku XIV, i po­gar­dli­wie na­zwał ją ciemną.

Dla Pe­trarki oraz dla jego uczniów, mi­ło­śni­ków i na­stęp­ców od­kry­wana na nowo kul­tura kla­syczna i piękna li­te­racka ła­cina stały się świa­tłem wy­do­by­wa­ją­cym świat ze stu­leci bar­ba­rzyń­skiego mroku. Choć tak wielu hu­ma­ni­stów było słu­gami Ko­ścioła, prze­mil­czali ze wzgardą, że na­wet ta klu­czowa me­ta­fora mrocz­nego śre­dnio­wie­cza zo­stała przez ich mi­strza skra­dziona in­nym daw­nym mi­strzom i ob­ró­cona prze­ciwko wła­snej prze­szło­ści. Bo prze­cież wieki śred­nie rów­nież prze­sy­cało świa­tło, choć in­nego ro­dzaju. Wraz z na­ro­dzi­nami w Be­tle­jem roz­bły­sło po wie­kach po­gań­skiej ciem­no­ści. Tyle że jego źró­dło biło w Ewan­ge­lii, nie zaś w pi­smach Pla­tona i Ary­sto­te­lesa.

Pe­trarka, a wraz z nim wielcy hu­ma­ni­ści wi­dzieli w swo­jej epoce mo­ment prze­łomu i ze­rwa­nia ze śre­dnio­wie­czem, które z ko­lei wy­parło się kla­sycz­nych idei, za­sad i in­sty­tu­cji. Jed­nakże nie do­strze­gli bądź nie chcieli zo­ba­czyć, że kla­syczne dzie­dzic­two ni­gdy nie zo­stało za­po­mniane. Po­cząw­szy bo­wiem od św. Pawła, wielcy my­śli­ciele chrze­ści­jań­stwa po­dej­mo­wali próby – mniej lub bar­dziej udane, ocho­cze i in­te­lek­tu­al­nie uczciwe – po­jed­na­nia an­tyku z nową re­li­gią i no­wymi cza­sami. Kla­syczne dzie­dzic­two prze­trwało w ję­zyku i li­tur­gii Ko­ścioła, w pra­wie i in­sty­tu­cjach, księ­gach i bu­dow­lach, we wspo­mnie­niach o chwale ce­sar­stwa rzym­skiego i opo­wie­ściach o pod­bo­jach Alek­san­dra Wiel­kiego. Po­nie­waż jed­nak spu­ści­zna an­tyku po­zo­sta­wała żywa, pod­le­gała nie­ustan­nej zmia­nie i cią­głym re­in­ter­pre­ta­cjom, od­da­la­jąc się nie­uchron­nie od pier­wo­wzoru, bo tylko prze­szłość jest nie­zmienna, pod­czas gdy pa­mięć o niej utrwa­lana jako hi­sto­ria ni­gdy nie za­styga na do­bre.

Nie ist­niała więc jedna opo­wieść o an­tyku. Nie po­wstała też jedna opo­wieść o re­ne­san­sie.

Hu­ma­ni­ści mieli po­czu­cie do­nio­sło­ści swo­ich od­kryć i swo­jej wi­zji świata, obej­mu­ją­cej nową na­ukę i nową sztukę. Prze­świad­cze­nie o po­czątku no­wej epoki było w XV-wiecz­nych Wło­szech po­wszechne. Wy­brzmie­wało w nie­zli­czo­nych tek­stach, po­cząw­szy od dzieł pierw­szego wiel­kiego re­ne­san­so­wego hi­sto­ryka Fla­via Bionda z Forlì – który pa­trio­tyzm łą­czył z przy­wią­za­niem do kla­sycz­nych ko­rzeni wło­skiej kul­tury i który upo­wszech­nił okre­śle­nie wie­ków śred­nich jako epoki trwa­ją­cej od upadku Rzymu do jego współ­cze­sno­ści – aż po prze­kazy flo­renc­kich pa­try­cju­szy, zgod­nie z ów­cze­snym zwy­cza­jem spi­su­ją­cych pry­watne dzien­niki. Qu­at­tro­cento, jak na­zywa się XV stu­le­cie we wło­skiej kul­tu­rze, ufało w moc ludz­kiego du­cha. Wie­rzyło, że dzięki nie­stru­dzo­nym wy­sił­kom my­śli­cieli i ar­ty­stów zdoła przy­wró­cić utra­cony Złoty Wiek.

Nowe, re­ne­san­sowe książ­czy­ska z pie­kła ro­dem po­woli zmie­niały śre­dnio­wieczną Eu­ropę, ale też utrwa­lały jej prze­fil­tro­wany przez ma­rze­nia i mnie­ma­nia hu­ma­ni­stów ob­raz dla przy­szłych po­ko­leń.

Re­ne­sans, jaki zna więk­szość z nas, zro­dził się bo­wiem za przy­czyną książki – mo­nu­men­tal­nego dzieła Gior­gia Va­sa­riego, opu­bli­ko­wa­nego po raz pierw­szy w 1550 roku, a na­stęp­nie w po­pra­wio­nej i roz­sze­rzo­nej wer­sji w roku 1568. Va­sari, na­dworny ar­ty­sta Co­sima, pierw­szego księ­cia To­ska­nii z rodu Me­dy­ce­uszy, stwo­rzył re­ne­sans ta­kim, ja­kim po­znaje go więk­szość z nas, bez­względ­nie wy­wyż­sza­jąc wło­ską, przede wszyst­kim to­skań­ską, tra­dy­cję kul­tu­ralną i ar­ty­styczną. Nie­za­chwia­nie wie­rzył w po­stęp – pod tym wzglę­dem rów­nież był he­rol­dem ro­dzą­cej się wła­śnie no­wo­żyt­no­ści – a jako oj­ców no­wej sztuki na­ma­ścił ma­la­rza Cen­niego di Pepo, zwa­nego Ci­ma­bue, i jego ucznia Giotta di Bon­done, któ­rzy po wie­kach go­tyc­kiej ka­ta­strofy od­no­wili ma­lar­stwo i przy­wró­cili mu dawną świet­ność. Pod pió­rem Va­sa­riego sztuka stała się lep­sza dzięki ze­rwa­niu ze śre­dnio­wie­czem, z go­ty­kiem, po­gar­dza­nym jako ob­mier­zła ma­niera te­de­sca, którą za­stą­piła war­to­ściow­sza hu­ma­ni­styczna bu­ona ma­niera. Na kar­tach jego Ży­wo­tów naj­sław­niej­szych ma­la­rzy, rzeź­bia­rzy i ar­chi­tek­tów ko­lejni wy­bitni ar­ty­ści udo­sko­na­lali tę nową sztukę, aż po Mi­chała Anioła, nie­do­ści­gnio­nego i wszech­stron­nego ge­niu­sza, który zda­niem Va­sa­riego prze­wyż­szył sta­ro­żyt­nych. W li­te­ra­tu­rze w po­dobny spo­sób mi­strzem no­wej sztuki ogło­szono Dan­tego Ali­ghieri, który – jak pi­sał w 1363 roku Gio­vanni Boc­cac­cio – po­now­nie za­pro­sił do Ita­lii muzy i od­no­wił mar­twą sztukę po­ezji.

Nowa sztuka szybko zy­ski­wała no­wych pa­tro­nów, uwal­nia­jąc się spod ku­ra­teli Ko­ścioła oraz feu­dal­nych elit. Ban­kie­rzy, kupcy i rze­mieśl­nicy ze Sieny, z Flo­ren­cji, Ge­nui czy Pizy utoż­sa­miali swoje mia­sta z an­tycz­nymi re­pu­bli­kami i opi­sy­wali je ję­zy­kiem za­czerp­nię­tym z an­tycz­nych źró­deł, utwier­dza­jąc się w lo­kal­nej du­mie, oby­wa­tel­skim du­chu i prze­ko­na­niu o wyż­szo­ści swo­jego stylu ży­cia nad resztą świata.

– Tylko zwie­rzęta żyją na wsi – za­uwa­żył z po­gardą pi­sarz i han­dlarz zbo­żem Pa­olo da Cer­taldo, syn flo­renc­kiego no­ta­riu­sza.

Dla jego są­sia­dów to wła­śnie mia­sta, z ich an­ty­feu­dalną ide­olo­gią, oso­bi­stą wol­no­ścią, po­li­tyczną ak­tyw­no­ścią i nie­ustanną kon­ku­ren­cją, da­wały szansę na ży­cie naj­lep­sze z moż­li­wych i pie­lę­gno­wa­nie cnoty. Wła­śnie tam, w al­che­micz­nym miej­skim ty­glu, lu­dzie, sta­jąc się oby­wa­te­lami, w nie­do­rów­nany spo­sób do­sko­na­lili się i na­bie­rali ogłady, w prze­ci­wień­stwie do wie­śnia­ków, trwa­ją­cych upar­cie w sta­nie na poły zwie­rzę­cej dzi­ko­ści, oraz ar­cha­icz­nego i nie­oględ­nego ry­cer­stwa. Mia­sta ko­lo­ni­zo­wały za­równo prze­strzeń, jak i wy­obraź­nię. Kiedy bo­gaci pa­try­cju­sze za­czy­nali re­zy­do­wać w pod­miej­skich wil­lach i do­ce­niać siel­skie roz­ko­sze w sta­ran­nie za­aran­żo­wa­nej sce­ne­rii win­nic i oliw­nych ga­jów, nie przej­mo­wali wiej­skich upodo­bań, tylko za­własz­czali wieś i prze­szcze­piali tam wła­sne wzorce.

Bu­dząca się wła­śnie epoka no­wo­żytna pra­gnęła jed­nak słu­chać Fran­ce­sca Pe­trarki i jego na­stęp­ców, któ­rzy mieli po­czu­cie wy­jąt­ko­wo­ści i do­nio­sło­ści swych cza­sów i któ­rzy z ca­łego serca pra­gnęli je od­dzie­lić od po­nu­rej, jak wie­rzyli, prze­szło­ści, za­po­mi­na­jąc, jak głę­boko byli w niej za­nu­rzeni i za­dłu­żeni. Dla­tego w ko­lej­nych stu­le­ciach opo­wieść o re­ne­san­sie jako prze­ło­mo­wym mo­men­cie, kiedy wło­scy ge­niu­sze dzięki an­tycz­nemu dzie­dzic­twu na nowo od­kryli ro­zum, na­ukę i po­tęgę czło­wieka, roz­wi­jano i wzbo­ga­cano o nowe ele­menty. Dla wiel­kich my­śli­cieli oświe­ce­nia, przy­wią­za­nych do wi­zji hi­sto­rii jako roz­woju i po­stępu, Wło­chy stały się ko­lebką no­wo­cze­snego świata, wy­zwo­lo­nego z jarzma śre­dnio­wiecz­nych prze­są­dów re­li­gij­nych. Dla ro­man­ty­ków – trium­fem in­dy­wi­du­ali­zmu i ludz­kiego du­cha, uosa­bia­nego przez wło­skich mi­strzów, któ­rzy naj­pierw po­pchnęli ku zwy­cię­skiej przy­szło­ści swo­ich ro­da­ków, po­tem zaś resztę świata. Dzie­więt­na­sto­wieczni hi­sto­rycy wy­chwa­lali du­cha przed­się­bior­czo­ści, jaki po­wo­do­wał wło­skimi kup­cami, ban­kie­rami i rze­mieśl­ni­kami, a także miej­ski styl ży­cia, jaki przed­kła­dali nad dawne feu­dalne eks­cesy. Czy­nili ich tym sa­mym pro­to­pla­stami ka­pi­ta­li­stycz­nego miesz­czań­stwa i wcie­le­niem in­dy­wi­du­ali­zmu, we Flo­ren­cji na­to­miast wi­dzieli źró­dło no­wo­cze­snego re­pu­bli­ka­ni­zmu i de­mo­kra­cji li­be­ral­nej.

W ten spo­sób re­ne­sans wło­skich miast od­dzie­lił się nie­po­strze­że­nie od feu­dal­nego śre­dnio­wie­cza. Pe­rio­dy­za­cja na­rzuca jed­nak wy­obraźni oczy­wi­ste ogra­ni­cze­nia. Uwy­pu­kla róż­nice i od­wraca uwagę od cią­gło­ści – od idei, mo­ty­wów i es­te­tyk, które na­kła­dały się na sie­bie, hy­bry­dy­zo­wały i prze­obra­żały pod wza­jem­nymi wpły­wami. W rze­czy­wi­sto­ści miesz­kańcy re­ne­san­so­wych Włoch czę­ściej się­gali po ry­cer­skie ro­manse niż po trak­taty Ary­sto­te­lesa. Pierw­szy wło­ski ry­cer­ski po­emat epicki z końca XV wieku, Or­lando in­na­mo­rato (Ro­land za­ko­chany) pióra Mat­tea Ma­rii Bo­iarda, dwo­rza­nina z Fer­rary, był tak po­pu­larny, że w ciągu pięt­na­stu lat do­cze­kał się czter­na­stu wy­dań, by po tej krót­kiej chwili chwały ulec kom­plet­nemu za­po­mnie­niu. Jed­nakże jesz­cze w cza­sach naj­więk­szej po­pu­lar­no­ści po­ematu jego au­to­rowi za­rzu­cano, że nie trak­tuje ma­te­rii kla­sycz­nej z od­po­wied­nią pie­czo­ło­wi­to­ścią.

– Nie dość, że prze­kształca i wzbo­gaca o nowe wątki an­tyczne opo­wie­ści, to na do­da­tek osa­dza je w dzi­wacz­nej kra­inie śre­dnio­wiecz­nego ro­mansu ry­cer­skiego – gde­rali pu­ry­ści, gdyż słu­żąca i sio­strze­nica Don Ki­chota miały wielu god­nych pro­to­pla­stów, któ­rzy może nie ośmie­lali się pu­blicz­nie pa­lić ry­cer­skich ma­nu­skryp­tów, ale bez skru­pu­łów oka­zy­wali im po­gardę.

Po raz ostatni po­emat Or­lando in­na­mo­rato wy­dano dru­kiem w 1544 roku, po czym po­padł w za­po­mnie­nie i trwał je­dy­nie w wid­mo­wej bi­blio­tece Don Ki­chota. Za­ćmiła go, wraz z jego świa­tem dwor­nej mi­ło­ści i ry­cer­skiej przy­gody, inna wi­zja re­ne­sansu. Nowi mi­strzo­wie z pa­sją kwe­stio­no­wali tra­dy­cyjną dwor­ską kul­turę. Zmie­niały się gu­sty i upodo­ba­nia. W pa­ła­co­wych kom­na­tach za­ma­lo­wy­wano stare fre­ski z wy­obra­że­niami po­lo­wań i dam przy­pa­tru­ją­cych się zma­ga­niom ry­ce­rzy w szran­kach. Wy­mie­niano me­ble, prze­ra­biano klej­noty i suk­nie. Przede wszyst­kim zaś jedna po dru­giej od­cho­dziły w nie­pa­mięć dy­na­stie, które hoł­do­wały ry­cer­skim tra­dy­cjom i na­gra­dzały ich piew­ców oraz kro­ni­ka­rzy rzeką złota.

– To Ho­mer uczy­nił Aga­mem­nona zwy­cięzcą, a Tro­jan zwy­czaj­nymi tchó­rzami i zmie­nił Pe­ne­lopę w wierną mał­żonkę, ofiarę ty­siąca krzywd za­lot­ni­ków – na­pi­sał cy­nicz­nie Lu­do­vico Ario­sto, ko­lejny wielki wło­ski re­ne­san­sowy twórca z Fer­rary, który za­in­spi­ro­wany dzie­łem Bo­iarda kon­ty­nu­ował opo­wieść o lo­sach Ro­landa w swoim wspa­nia­łym po­ema­cie Or­lando fu­rioso (Ro­land sza­lony).

Bur­gundzcy Wa­le­zju­sze, Yor­ko­wie, Bor­gio­wie, Sfo­rzo­wie z Me­dio­lanu czy Es­to­wie z Fer­rary nie do­cze­kali się swo­jego Ho­mera. Lecz ich matki, żony i córki do­brze znały los Pe­ne­lopy, usi­łu­ją­cej prze­trwać i za­cho­wać ro­dzinne dzie­dzic­two, pod­czas gdy męż­czyźni, któ­rych wy­obraź­nię ukształ­to­wały po­dróże Ody­se­usza, prze­wagi Hek­tora oraz przy­gody Lan­ce­lota, Par­si­fala i Ga­la­hada, wy­ru­szali na swoje wojny i kru­cjaty. Za­pewne wiele z nich roz­pa­czało nad po­kło­siem tych z pie­kła ro­dem książ­czysk wa­riac­kich, jak je z po­gardą na­zwała słu­żąca Don Ki­chota, kiedy po­słańcy przy­no­sili z pól bi­tew tra­giczne wie­ści. Jed­nakże te ko­biety, roz­bit­ki­nie po wi­dzia­dło­wych dy­na­stiach, oka­zy­wały się mi­strzy­niami prze­trwa­nia i nie­stru­dzo­nymi straż­nicz­kami pa­mięci. Dla­tego wła­śnie one są w tej książce prze­wod­nicz­kami po kra­inie re­ne­sansu, który na­le­żał za­równo do ry­ce­rzy, jak i do skry­bów, do­póki nie roz­pa­liła się nowa epoka, po­chła­nia­jąc ry­cer­skie czyny i ry­cer­skie książki.

Nie po­chło­nęła ich wszak do­szczęt­nie.

***

Kilka wie­ków póź­niej pewna dziew­czynka, choć za­pewne nie ona jedna, do­ra­stała w domu przy­po­mi­na­ją­cym bi­blio­tekę. Jej ro­dzinny księ­go­zbiór nie do­rów­ny­wał oczy­wi­ście ksią­żę­cej bi­blio­tece Es­tów i nie był wy­po­sa­żony tak bo­gato jak bi­blio­teka Don Ki­chota, ale ukształ­to­wał jej wy­obraź­nię opi­sami po­dróży Ody­se­usza, prze­wag Hek­tora, tę­sk­not Tri­stana, przy­gód Lan­ce­lota, Par­si­fala i Ga­la­hada. Pew­nego razu, wę­dru­jąc swo­bod­nie w gąsz­czu pó­łek i to­mów, się­gnęła po Je­ro­zo­limę wy­zwo­loną To­rqu­ata Tassa, by z za­sko­cze­niem spo­strzec, że coś go łą­czy ze śle­pym grec­kim pie­śnia­rzem, ale i z au­to­rami ro­man­sów ry­cer­skich. Z tam­tego dzie­cię­cego zdu­mie­nia i za­chwytu po­wstała dzi­siaj ta książka. Za przy­czyną daw­nych opo­wie­ści, które prze­po­czwa­rzają się i zmie­niają w cza­sie, a je­śli słabną, to po­tem od­zy­skują siły i po­ra­stają no­wymi sło­wami, jak rów­nież z po­wodu prze­szło­ści, jaka się w tych opo­wie­ściach prze­gląda i się za nimi ukrywa.

Wła­śnie te opo­wie­ści ukształ­to­wały Eu­ropę.

Dla­tego, co tu kryć, jest to także książka o bar­dzo sta­rej mi­ło­ści.

Chwila grozy

La­tem 1492 roku dni In­no­cen­tego VIII były po­li­czone. W Rzy­mie, cier­pią­cym z po­wodu upału oraz wy­zie­wów Ty­bru, który zwy­kle o tej po­rze roku wy­rzu­cał z sie­bie fale mo­ro­wego po­wie­trza, wrzało, a mię­dzy do­mami uno­siła się woń śmierci. Kró­lo­wie, jak wia­domo, ni­gdy nie umie­rają, a ry­tuał po­grze­bowy i ko­ro­na­cyjny pod­kre­śla cią­głość mo­nar­chii oraz ist­nie­nie po­li­tycz­nego ciała króla: ide­al­nego i od­ręb­nego od ułom­nego, śmier­tel­nego ciała, które za­sia­dało na tro­nie. W prze­ci­wień­stwie do świec­kich wład­ców pa­pieże za­wsze umie­rali na do­bre. Po­mię­dzy ich śmier­cią a wy­bo­rem na­stęp­ców na­sta­wał prze­dziwny czas sede va­cante, czyli czas pu­stego tronu, kiedy dwór pa­pie­ski za­mie­rał i całe Wieczne Mia­sto za­nu­rzało się w pu­stce.

Nie sta­no­wiono prawa, nie wy­da­wano wy­ro­ków ani nie spra­wo­wano wła­dzy. Na ulice, nie­bez­pieczne na­wet w zwy­czajny czas, wy­le­wała się spie­niona fala prze­stęp­czo­ści. Nie­je­den spo­kojny do­tych­czas prze­ku­pień się­gał po nóż, żeby ure­gu­lo­wać z nie­lu­bia­nym są­sia­dem spór o drzewo oliwne czy nie­czy­sto­ści wy­le­wane przed skle­pem. Mę­żo­wie pod­rzy­nali gar­dła nie­wier­nym – albo i wier­nym – żo­nom, a ciała zrzu­cali do wy­schnię­tych studni bądź to­pili w Ty­brze. Maj­stro­wie gru­cho­tali ko­ści py­ska­tym cze­lad­ni­kom i z mściwą sa­tys­fak­cją plą­dro­wali składy cu­dzo­ziem­ców, któ­rym zbyt do­brze po­wo­dziło się w in­te­re­sach. Ko­cha­jące sio­stry kłó­ciły się na wa­rzyw­nym targu i oskar­żały na­wza­jem o he­re­zję, a ubo­gie, bo­go­bojne sta­ruszki w prze­bły­sku sza­leń­stwa lub dla kilku drob­nych mo­net mor­do­wały pąt­ni­ków śpią­cych w pod­cie­niach rzym­skich ko­ścio­łów.

– Je­ste­śmy na swo­jej wła­snej ziemi, u sie­bie! Je­ste­śmy rzy­mia­nami! W cza­sie sede va­cante to my je­ste­śmy pa­nami i to lud jest władcą! – wy­krzy­ki­wał w XVI wieku pe­wien za­pal­czywy rzym­ski ary­sto­krata, Pa­olo de Grassi, wy­kła­da­jąc do­sad­nie po­gląd ca­łej rzym­skiej spo­łecz­no­ści. – Lu­dzie gu­ber­na­tora gwałcą na­sze żony i sio­stry, więc nie­zbędne jest, że­by­śmy my, rzy­mia­nie, zjed­no­czyli się i spa­lili jego pa­łac!

Piotr Da­miani w XI wieku na­zwał sede va­cante „chwilą grozy”, w któ­rej Ko­ściół jest bez­bronny i po­zba­wiony głowy. Jed­nakże lud­ność Rzymu, za­miast mo­dlić się i roz­my­ślać nad ulot­no­ścią ży­cia, po­strze­gała ją jako cenną oka­zję, by swo­bod­nie wy­ar­ty­ku­ło­wać pre­ten­sje pod ad­re­sem moż­nych tego świata. Nie­jed­no­krot­nie fu­ria mo­tło­chu nie oszczę­dzała na­wet mar­twego ciała pa­pieża. Pa­pie­ski mistrz ce­re­mo­nii Jo­han­nes Burc­khardt opi­sał w swoim dzien­niku, że w 1484 roku urzęd­nicy przy­łą­czyli się do gra­bieży i wy­nie­śli z pa­łacu pa­pie­skiego wszystko, tak że po­mimo ca­łej swej gor­li­wo­ści nie mógł zna­leźć ani ręcz­nika, ani lnia­nego płótna, ani na­czy­nia, żeby na­peł­nić je wi­nem, wodą i won­nymi zio­łami po­trzeb­nymi do ob­my­cia ciała, ani też maj­tek czy czy­stej ko­szuli, żeby je przy­odziać.

Na­tu­ral­nie wy­buch lu­do­wej prze­mocy – za­mieszki, mordy, plą­dro­wa­nie ko­ścio­łów i pa­ła­ców – dzia­łał mo­ty­wu­jąco na elek­to­rów, któ­rzy wie­dząc, że także ich mie­nie jest wy­sta­wione na ła­skę roz­hu­la­nego plebsu, sta­rali się bez zbęd­nej zwłoki uka­zać mia­stu no­wego pa­pieża. W XV wieku czas jego wy­boru mie­rzono za­tem w dniach, nie zaś mie­sią­cach czy la­tach. Nie za­wsze jed­nak tak było; in­sty­tu­cja kon­klawe wy­kluła się wła­śnie pod­czas jed­nego z ta­kich pa­skud­nych im­pa­sów, gdy pur­pu­raci nie po­tra­fili dojść do po­ro­zu­mie­nia w spra­wie na­stępcy św. Pio­tra.

Można rzec, że kon­klawe wy­na­leźli w roku 1271 miesz­kańcy Vi­terbo, sta­ro­żyt­nego mia­steczka w re­gio­nie La­cjum. Po trzech la­tach prze­dłu­ża­ją­cych się ob­rad po śmierci Kle­mensa IV za­cni oby­wa­tele Vi­terbo, zdru­zgo­tani nie­od­po­wie­dzial­no­ścią kar­dy­na­łów, któ­rzy nie umieli dojść do po­ro­zu­mie­nia, oraz kosz­tami ich po­bytu, za­mknęli pur­pu­ra­tów na klucz w pa­łacu bi­sku­pim; wła­śnie od zwrotu „na klucz”, czyli cum clave, po­cho­dzi na­zwa kon­klawe. Na­stęp­nie, żeby wzmoc­nić mo­ty­wa­cję ob­ra­du­ją­cych, zdjęli część da­chu, za­mu­ro­wali okna i bramy i za­częli skąpo wy­dzie­lać je­dze­nie oraz na­pi­tek.

– My bez mszy prze­ży­jemy, wy bez je­dze­nia nie! – oznaj­mili twardo przed­sta­wi­ciele ma­gi­stratu, co na­tych­miast przy­spie­szyło pro­cesy de­cy­zyjne wśród ksią­żąt Ko­ścioła.

W ten spo­sób w ty­sięcz­nym szó­stym dniu in­ter­re­gnum wy­brano no­wego pa­pieża, Teo­balda Vi­scon­tiego, który przy­jął imię Grze­go­rza X. W trzy lata póź­niej tenże Grze­gorz X, świa­dom per­tur­ba­cji, ja­kie po­prze­dziły jego pon­ty­fi­kat, ogło­sił na so­bo­rze w Lyonie kon­sty­tu­cję Ubi pe­ri­cu­lum, re­gu­lu­jącą za­sady kon­klawe. Od­tąd kar­dy­na­ło­wie mieli ko­le­gial­nie wy­bie­rać na­stępcę św. Pio­tra od­izo­lo­wani od ze­wnętrz­nego świata, za­mknięci na klucz w jed­nej kom­na­cie, a sa­mot­no­ści do­świad­czać je­dy­nie w to­a­le­cie. Po trzech dniach ja­ło­wych ob­rad ich po­siłki ogra­ni­czano do trzech po­traw, wy­da­wa­nych rano, w po­łu­dnie i wie­czo­rem, zaś po ósmym dniu – do chleba i wody.

Kon­sty­tu­cja Grze­go­rza X na­tu­ral­nie obu­rzyła pur­pu­ra­tów i jako zbyt su­rowa zo­stała od­wo­łana już przez na­stęp­nego pa­pieża, lecz jej za­sady przy­wró­cono w XIV wieku. Szy­ku­jąc się w 1492 roku do od­osob­nie­nia i ma­jąc w pa­mięci wy­padki z ostat­nich kon­klawe – na przy­kład kiedy po śmierci Syk­stusa IV plebs spu­sto­szył pa­łac jego sio­strzeńca Gi­ro­lama, tak że zo­stały je­dy­nie pu­ste ściany i po­wy­ry­wano na­wet krzewy w ogro­dzie, a co gor­sza splą­dro­wano spi­chle­rze z ziar­nem i dwa statki za­ła­do­wane wi­nem oraz zde­wa­sto­wano szpi­tal – ko­le­gium kar­dy­nal­skie za­wczasu pod­jęło środki, by ogra­ni­czyć za­męt i znisz­cze­nia. Kar­dy­nał Giu­liano della Ro­vere, ucho­dzący za naj­pew­niej­szego kan­dy­data do pa­pie­skiej tiary, zdo­łał prze­ko­nać wiel­kie rzym­skie rody, które zbro­iły się w ocze­ki­wa­niu na ko­niec pon­ty­fi­katu In­no­cen­tego VIII, do ro­zejmu. Kar­dy­na­ło­wie wy­na­jęli setkę kusz­ni­ków i ośmiu­set do­dat­ko­wych zbroj­nych, żeby do­pil­no­wać po­rządku w pa­łacu wa­ty­kań­skim i na głów­nych pla­cach mia­sta. Pa­try­cju­sze zaś, cze­ka­jąc na roz­wój wy­pad­ków, za­po­bie­gli­wie zmie­niali swoje pa­łace w for­tece.

Krą­żyły naj­dziw­niej­sze plotki.

– Pa­pież jest tak wy­cień­czony – szep­tali do­brze po­in­for­mo­wani kle­rycy – że ni­kogo nie wi­duje. Ode­słał na­wet swo­jego syna.

– Nie może już utrzy­mać w żo­łądku żad­nego po­karmu. Jak nie­mowlę, pije je­dy­nie z piersi ma­mek – uża­lały się tkli­wie la­dacz­nice.

Ko­biece mleko ucho­dziło wów­czas za cu­downe re­me­dium na roz­ma­ite przy­pa­dło­ści, łącz­nie ze śle­potą. Tym ra­zem jed­nak nie po­mo­gło. Pięt­na­stego lipca In­no­centy wy­spo­wia­dał się i przy­jął ko­mu­nię świętą po raz ostatni. Miał z czego się spo­wia­dać, bo jako pierw­szy wpro­wa­dził na dwór pa­pie­ski swe le­gi­ty­mi­zo­wane po­tom­stwo, a na­stęp­nie wbrew wszel­kiej przy­zwo­ito­ści ce­le­bro­wał tam za­ślu­biny swo­jego roz­pa­sku­dzo­nego syna, Fran­ce­schetta, z Mad­da­leną de Me­dici, córką Waw­rzyńca Wspa­nia­łego.

Pa­pież był otyły, od lat cier­piał na fe­brę i na­wroty go­rączki, praw­do­po­dob­nie prze­żył udar; dwa lata wcze­śniej po­seł księ­cia Fer­rary na­wet ogło­sił go mar­twym. Za każ­dym ra­zem jed­nak uda­wało mu się pod­nieść z cho­roby. I cho­ciaż jego śmierć wy­da­wała się bli­ska i pewna, także tym ra­zem li­czono na cud.

Znany plot­karz, kro­ni­karz Ste­fano In­fes­sura, za­pi­sał, że za radą ży­dow­skiego me­dyka usi­ło­wano ra­to­wać In­no­cen­tego trans­fu­zją krwi od trzech dzie­się­cio­let­nich chłop­ców. Każ­demu obie­cano zło­tego du­kata.

– I wszy­scy umarli z mo­ne­tami w za­ci­śnię­tych pię­ściach, a za­raz po nich pa­pież, któ­remu wle­wano w gar­dło ich krew – opo­wia­dały so­bie ze zgrozą rzym­skie mieszczki.

Wśród tych ma­ka­brycz­nych opo­wie­ści pon­ty­fi­kat In­no­cen­tego VIII nie­po­strze­że­nie do­biegł końca.

Nie­cne fał­szer­stwo

Rzym­ski lud ra­czej nie ho­łu­bił pa­mięci o za­mierz­chłych cza­sach sprzed re­formy gre­go­riań­skiej, kiedy świeccy mieli swój udział w wy­bo­rze na­stępcy św. Pio­tra – od po­ko­leń ten za­szczyt na­le­żał bo­wiem do kar­dy­na­łów. Zgod­nie z tra­dy­cją kon­klawe po­winno się roz­po­cząć w dzie­sięć dni po śmierci pa­pieża. La­tem 1492 roku nie­znacz­nie opóź­niło je ocze­ki­wa­nie na Maf­fea Ghe­rar­diego, pa­triar­chę We­ne­cji, któ­remu sę­dziwy wiek – li­czył wów­czas 86 lat – unie­moż­li­wiał szyb­szą po­dróż. Nikt nie chciał ob­ra­zić Kró­lo­wej Mórz, więc osta­tecz­nie do­piero po jego przy­by­ciu, ran­kiem 6 sierp­nia, kar­dy­na­ło­wie wy­słu­chali wspól­nie mszy świę­tej do Du­cha Świę­tego, mo­dląc się o wy­bór no­wego pon­ti­feksa.

Czte­rech pur­pu­ra­tów – dwóch Fran­cu­zów i dwóch Hisz­pa­nów – nie przy­było i nie spo­dzie­wano się ich przy­jazdu. Po­mimo ich nie­obec­no­ści po raz pierw­szy od cza­sów wiel­kiej schi­zmy kar­dy­na­ło­wie sta­wili się tak kar­nie i licz­nie. Elek­to­rów było dwu­dzie­stu trzech, w tym ośmiu ne­po­tów po­przed­nich pa­pieży i dwóch naj­po­waż­niej­szych kan­dy­da­tów: Giu­liano della Ro­vere oraz Asca­nio Sfo­rza. Po mszy udali się ra­zem do ka­plicy Syk­styń­skiej, wznie­sio­nej do­piero co na miej­scu śre­dnio­wiecz­nej Cap­pella Ma­gna przez pa­pieża Syk­stusa IV. Wła­śnie wów­czas, w 1492 roku, po raz pierw­szy użyto jej na po­trzeby kon­klawe. Wcze­śniej kar­dy­na­ło­wie zbie­rali się w ko­ściele Santa Ma­ria so­pra Mi­ne­rva lub w wy­dzie­lo­nych kom­na­tach pa­łacu wa­ty­kań­skiego.

Bu­dowa Syk­styny za­koń­czyła się za­le­d­wie dzie­więć lat wcze­śniej i nie zdo­biły jej jesz­cze mo­nu­men­talne fre­ski Mi­chała Anioła, tylko prace Pe­ru­gina, Ros­sel­lego, Bot­ti­cel­lego i Ghir­lan­daia, przed­sta­wia­jące sceny z ży­cia Moj­że­sza i Chry­stusa. Wpa­tru­jąc się w ma­lo­wi­dła, kar­dy­na­ło­wie mieli pa­mię­tać, że pa­pieże są spad­ko­bier­cami Sta­rego i No­wego Przy­mie­rza – i z na­tchnie­nia Du­cha Świę­tego wy­brać spo­śród sie­bie naj­god­niej­szego. W tam­tych cza­sach krą­żyła po Rzy­mie apo­kry­ficzna opo­wieść wy­ja­śnia­jąca po­cho­dze­nie ko­le­gium kar­dy­na­łów oraz jego rolę w wy­bo­rze na­stępcy Ry­baka. We­dle tej le­gendy św. Piotr za­pra­gnął za­ło­żyć w Rzy­mie wspól­notę po­dobną do tej, jaką two­rzyli w Ziemi Świę­tej apo­sto­ło­wie, za­nim roz­pro­szyli się, żeby nieść Do­brą No­winę w różne krańce świata. Po­wo­łał więc ko­le­gium skła­da­jące się z dwu­dzie­stu czte­rech sta­ran­nie wy­bra­nych księży i dia­ko­nów; ich liczba na­wią­zy­wała do liczby star­ców z Księgi Apo­ka­lipsy. Z cza­sem za­częto na­zy­wać ich kar­dy­na­łami. Święty Piotr za­się­gał ich rady w naj­istot­niej­szych spra­wach Ko­ścioła, także w kwe­stii wy­boru swo­jego na­stępcy. Pier­wot­nie na­zna­czył nim bo­wiem Kle­mensa, lecz kiedy człon­ko­wie ko­le­gium przed­ło­żyli nad niego Li­nusa, przy­stał na ich wy­bór.

– Wy­bór głowy ca­łego Ko­ścioła po­wi­nien na­le­żeć do wielu – tłu­ma­czyli sens tej opo­wie­ści ju­ry­ści – bo osąd jed­nego czło­wieka, choćby naj­święt­szego, ła­twiej pod­lega błę­dom.

W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak XV-wieczne pa­pie­stwo co naj­mniej od pon­ty­fi­katu Mi­ko­łaja V zmie­rzało w prze­ciw­nym kie­runku i co­raz mniej przy­po­mi­nało res pu­blica du­chow­nych, o któ­rej ma­rzyli na­bożni starcy w cza­sach św. Pio­tra. Prze­trwaw­szy nie­wolę awi­nioń­ską oraz wielką schi­zmę, Ko­ściół pod wła­dzą re­ne­san­so­wych pa­pieży upo­dab­niał się do scen­tra­li­zo­wa­nej, biu­ro­kra­tycz­nej mo­nar­chii i sta­rał się od­zy­skać po­zy­cję w środ­ko­wych i pół­noc­nych Wło­szech. Te­reny te wy­mknęły się wpraw­dzie z rąk pa­pie­stwa pod­czas po­przed­niego, nie­spo­koj­nego stu­le­cia, lecz na­stępcy św. Pio­tra uzna­wali je za swoje dzie­dzic­two zgod­nie ze sta­ro­żyt­nym de­kre­tem Kon­stan­tyna. Do­ku­ment ten krą­żył w roz­ma­itych wer­sjach i od­pi­sach od po­łowy IX wieku i z da­wien dawna słu­żył pa­pie­żom za uza­sad­nie­nie wyż­szo­ści wła­dzy du­cho­wej nad świecką, mimo że już w XII wieku pe­wien nie­miecki uczony imie­niem We­zel do­no­sił ce­sa­rzowi Fry­de­ry­kowi Bar­ba­ros­sie, że jest to kłam­liwa i he­re­tycka bajka.

– Rzy­mia­nie po­wszech­nie wie­dzą, że to fał­szer­stwo – pe­ro­ro­wał. – Nikt na­prawdę nie wie­rzy, ja­koby Kon­stan­tyn miał nadać pa­pie­żowi Syl­we­strowi wła­dzę ce­sar­ską. Na­wet prze­kup­nie i la­dacz­nice po­uczają w tej mie­rze uczo­nych.

Kłam­liwy czy nie, tekst zwany Do­na­cją Kon­stan­tyna oka­zał się dla ku­rii nie­zmier­nie uży­teczny, zwłasz­cza od­kąd uznano go za do­ku­ment ka­no­niczny i sta­no­wiący pod­stawę do roz­strzy­gnięć praw­nych. Opi­sy­wał, jak to pa­pież Syl­we­ster na­uczał ce­sa­rza Kon­stan­tyna, na­wró­cił go na praw­dziwą wiarę oraz ule­czył z trądu, sym­bo­li­zu­ją­cego grze­chy po­gań­stwa. Ce­sarz od­wdzię­czył się, na­da­jąc bi­sku­powi Rzymu zwierzch­ność nad in­nymi po­tęż­nymi i sta­ro­żyt­nymi ośrod­kami chrze­ści­jań­stwa – bi­skup­stwami Alek­san­drii, An­tio­chii, Kon­stan­ty­no­pola oraz Je­ro­zo­limy – czy­niąc go zwierzch­ni­kiem ca­łej chrze­ści­jań­skiej eku­meny, za naj­waż­niej­szą świą­ty­nię chrze­ści­jań­stwa uznał zaś Ba­zy­likę Świę­tego Jana na La­te­ra­nie. Przy­znał rów­nież pa­pie­żowi prawo do no­sze­nia ko­rony ce­sar­skiej, czym Syl­we­ster skrom­nie wzgar­dził na rzecz bia­łej czapki oraz pur­pu­ro­wego płasz­cza i tu­niki. Przede wszyst­kim jed­nak dał mu wła­dzę nad Rzy­mem oraz mia­stami i pro­win­cjami Ita­lii oraz ca­łego Za­chodu.

– Od­tąd nad Za­cho­dem miał pa­no­wać pa­pież – cheł­pili się rzy­mia­nie – a ce­sarz miał usu­nąć się w cień i wy­bu­do­wać so­bie nową sto­licę na Wscho­dzie.

Nic dziw­nego, że Do­na­cja Kon­stan­tyna była przez wieki po wie­lo­kroć pod­wa­żana i kon­te­sto­wana przez ce­sa­rzy oraz kró­lów, jak rów­nież bi­sku­pów, któ­rzy na so­bo­rach for­so­wali inną, ko­le­gialną i du­chową, wi­zję Ko­ścioła. Wśród jej kry­ty­ków byli tacy my­śli­ciele, jak Wil­helm Ockham, Dante czy Mi­ko­łaj z Kuzy, który na so­bo­rze w Ba­zy­lei do­wo­dził, że de­kret jest apo­kry­fem. Naj­gwał­tow­niej­szy atak przy­pu­ścił na do­ku­ment wło­ski hu­ma­ni­sta Lo­renzo Valla, do­wo­dząc z za­pa­łem w 1440 roku, że Do­na­cja Kon­stan­tyna jest nie­cnym fał­szer­stwem i spro­wa­dza je­dy­nie chaos i wojny na roz­drob­nioną Ita­lię.

– O, gdy­bym mógł do­cze­kać cza­sów, kiedy pa­pież bę­dzie je­dy­nie na­miest­ni­kiem Chry­stusa, a nie także ce­za­rem! – la­men­to­wał.

Valla z bru­talną za­ja­dło­ścią wy­rzu­cał pa­pie­żom, że wy­dają wojny spo­koj­nym lu­dom i sieją nie­zgodę po­mię­dzy na­ro­dami i ksią­żę­tami, że pra­gną bo­gac­twa in­nych, trwo­niąc przy tym wła­sne, a jako źró­dło za­robku wy­ko­rzy­stują nie tylko swoje pań­stwo, lecz na­wet Ko­ściół i Du­cha Świę­tego. Nie ośmie­lił się jed­nak ogło­sić swego dzieła dru­kiem. Spod pras wy­szło ono kilka de­kad póź­niej, w 1506 roku w Stras­burgu, ki­pią­cym już od re­li­gij­nej go­rączki, z któ­rej nie­ba­wem miał się wy­ło­nić pro­te­stan­tyzm.

Co za­bawne, w prze­ci­wień­stwie do nie­miec­kich ewan­ge­li­ków, któ­rzy mieli z roz­ko­szą cy­to­wać jego je­re­miady, Valla nie był wcale prze­ciw­ni­kiem rzym­skiego Ko­ścioła. Na­le­żał po pro­stu do tłumu wy­głod­nia­łych hu­ma­ni­stów do wy­na­ję­cia, szu­ka­ją­cych szczę­ścia na kró­lew­skich dwo­rach i ubie­ra­ją­cych w gład­kie frazy no­wej ła­ciny po­trzeby swo­ich mo­co­daw­ców. De­ma­ska­tor­ski trak­tat na­pi­sał na za­mó­wie­nie króla Al­fonsa V Ara­goń­skiego, który, wzo­rem wielu wcze­śniej­szych mo­nar­chów, pró­bo­wał pod­wa­żyć dok­trynę zwierzch­no­ści pa­pieża nad ziem­skimi wład­cami w chwili, gdy pa­pież po­pie­rał jego ry­wala do tronu. Nie­mniej Valla nie gar­dził ku­rią ani tym bar­dziej do­cze­snymi do­brami, które ku­ria miała do za­ofe­ro­wa­nia. Za­nim roz­po­czął ka­rierę na ne­apo­li­tań­skim dwo­rze króla Al­fonsa, sta­rał się – na próżno – o po­sadę pa­pie­skiego se­kre­ta­rza. Do­piero w osiem lat po opu­bli­ko­wa­niu Do­na­cji Kon­stan­tyna i po se­rii upo­ka­rza­ją­cych za­bie­gów u kar­dy­na­łów zdo­łał wresz­cie uzy­skać upra­gniony urząd. Zo­stał na­wet ka­no­ni­kiem Ba­zy­liki Świę­tego Jana na La­te­ra­nie.

– A jesz­cze nie­dawno de­nun­cjo­wał w tym swoim pasz­kwilu Ba­zy­likę La­te­rań­ską jako „serce fał­szy­wej do­na­cji” – kpili za jego ple­cami kon­ku­renci do pa­pie­skich sy­ne­kur.

Ży­cie bywa prze­wrotne. Prze­dziwny ka­prys losu spra­wił, że osta­tecz­nie Valla zo­stał po­cho­wany w świą­tyni, któ­rej por­tyk zdo­biły od XII wieku po­staci pa­pieża i ce­sa­rza, wspól­nie uno­szą­cych rze­komy de­kret.

W 1492 roku zgro­ma­dzeni w ka­plicy Syk­styń­skiej kar­dy­na­ło­wie nie roz­my­ślali jed­nak nad dziw­nymi ko­le­jami losu Lo­renza Valli, tylko pod fre­skiem Pie­tra Pe­ru­gina, przed­sta­wia­ją­cym św. Pio­tra otrzy­mu­ją­cego od Chry­stusa klu­cze do kró­le­stwa, mo­zo­lili się nad wy­bo­rem, komu te klu­cze te­raz prze­ka­zać. Wielu są­dziło, że wy­ło­nie­nie no­wego Wi­ka­riu­sza Chry­stusa jest sprawą zbyt po­ważną, by po­wie­rzać ją wy­łącz­nie Du­chowi Świę­temu.

– Nie bę­dziesz przyj­mo­wał po­dar­ków, po­nie­waż po­darki za­śle­piają do­brze wi­dzą­cych – prze­strze­gali ka­zno­dzieje.

Na próżno. Pod­czas kon­klawe uli­cami Wiecz­nego Mia­sta za­zwy­czaj drep­tały muły ob­ju­czone sre­brem i zło­tem, a w kan­to­rach ban­ko­wych li­czono go­to­wi­znę zde­po­no­waną na po­trzeby nie­zbęd­nych ła­pó­wek. Ku­po­wano głosy i przy­sługi, roz­da­wano złoto, za­szczyty i obiet­nice. Mo­nety prze­cho­dziły z rąk do rąk, a po­nad nimi nie­po­strze­że­nie kry­sta­li­zo­wało się imię przy­szłego naj­wyż­szego ka­płana oraz kształt pa­pie­skiego dworu, je­śli nie ca­łego chrze­ści­jań­stwa.

– Wszystko jest na sprze­daż, na­wet na­tchnie­nie Du­cha Świę­tego – kwi­to­wała rzym­ska ulica.

W 1492 roku naj­lep­szym kup­cem oka­zał się, cał­kiem nie­ocze­ki­wa­nie, kar­dy­nał Ro­drigo Bor­gia.

BOR­GIO­WIE na­le­żeli do drob­nego ry­cer­stwa i nie szczy­cili się żad­nymi wy­jąt­ko­wymi pa­ran­te­lami. Po pro­stu wy­jąt­kowo do­brze wy­ko­rzy­sty­wali oka­zje.

Jego ro­dzina wy­wo­dziła się z Hisz­pa­nii, z mia­sta Yátiva nie­opo­dal Wa­len­cji, i od dawna słu­żyła kró­lom Ara­go­nii. Żeby do­dać so­bie god­no­ści, Bor­gio­wie, wzo­rem wiel­kich ro­dów epoki, sfa­bry­ko­wali ro­do­wód się­ga­jący Ju­liu­sza Ce­zara, który przed wie­kami peł­nił urząd kwe­stora Hisz­pa­nii. Ale po­kre­wień­stwo z naj­więk­szym z rzym­skich wład­ców nie za­spo­ko­iło ich am­bi­cji. W przy­szło­ści pe­wien po­my­słowy do­mi­ni­ka­nin, An­nius z Vi­terbo, miał na­pi­sać dla Ro­driga nową ge­ne­alo­gię, wy­wo­dząc go od egip­skiego boga Ozy­rysa, co wy­daje się prze­sa­dzo­nym kom­ple­men­tem na­wet w ustach ów­cze­snych dwor­skich apo­lo­ge­tów. W rze­czy­wi­sto­ści Bor­gio­wie na­le­żeli do drob­nego ry­cer­stwa i nie szczy­cili się żad­nymi wy­jąt­ko­wymi pa­ran­te­lami. Po pro­stu wy­jąt­kowo do­brze wy­ko­rzy­sty­wali oka­zje.

Ro­drigo zro­bił bły­ska­wiczną ka­rierę w Ko­ściele dzięki pro­tek­cji wuja, Alonsa Bor­gii, który jako pa­pież Ka­likst III sze­roko otwo­rzył bramy Rzymu dla swych krew­nych, przy­ja­ciół oraz ro­da­ków. Ogrom­nie obu­rzył tym ro­do­wi­tych rzy­mian. Po praw­dzie elity Wiecz­nego Mia­sta zdą­żyły przy­wyk­nąć do roz­licz­nych pa­pie­skich po­ciot­ków czer­pią­cych obu­rącz ze zło­to­no­śnych za­so­bów ku­rii, ale gor­szyło je, kiedy po bo­gac­twa pa­pie­stwa się­gali cu­dzo­ziemcy.

– Po cóż mają się bo­ga­cić obcy, skoro mogą się bo­ga­cić swoi – po­wta­rzali od­wieczną mą­drość że­bracy, z dziada pra­dziada prze­sia­du­jący pod por­ty­kami rzym­skich ko­ścio­łów i z jed­naką ła­two­ścią osku­bu­jący pąt­ni­ków, co i pod­bie­ra­jący datki sprzed oł­ta­rzy, bo mieli szczere prawo, by trak­to­wać Sto­licę Pio­trową jak jedną wielką sa­kiewkę i się­gać do niej we­dle woli. – Cu­dzo­ziemcy po­winni przy­no­sić do mia­sta bo­gac­twa, a nie wy­wo­zić je precz.

– Bor­gio­wie tylko udają Ka­ta­loń­czy­ków – po­sy­ki­wali za­zdro­śni ku­ria­li­ści, gdyż w tam­tych cza­sach w Rzy­mie po­wszech­nie na­zy­wano Hisz­pa­nów Ka­ta­loń­czy­kami – ale w rze­czy­wi­sto­ści to par­szywi ży­dzi, mor­dercy na­szego Pana.

– Nie­któ­rym – mam­ro­tały rzym­skie prze­kupki – na przy­kład tym pa­skud­nym ka­ta­loń­skim prze­chrztom, po­winno się pod­grzać za­dki do­brze roz­nie­co­nym sto­sem.

Jed­nakże w so­botni po­ra­nek 11 sierp­nia 1492 roku szczę­ście uśmiech­nęło się do Ro­driga Bor­gii. Wy­bór kar­dy­na­łów przy­jął z wro­dzo­nym wdzię­kiem, o któ­rym wspo­mi­nało zresztą póź­niej wielu jego współ­cze­snych. Na­wet udał za­wsty­dze­nie i zdzi­wie­nie, choć w rze­czy­wi­sto­ści bar­dzo ciężko za­pra­co­wał na de­cy­zję kon­klawe.

– Bor­gia zdo­był pa­pie­stwo dzięki wy­ła­do­wa­nym sre­brem mu­łom, które ka­zał wy­pra­wić do pa­łacu kar­dy­nała Asca­nia Sfo­rzy – plot­ko­wała rzym­ska ulica. – Sfo­rza, jak drugi Ju­dasz, sprze­dał pa­pie­stwo za garść srebr­ni­ków.

Ale mó­wiło się rów­nież, że król Fran­cji Ka­rol VIII Wa­le­zjusz prze­zna­czył 200 ty­sięcy du­ka­tów na ła­pówki dla lu­dzi go­to­wych po­przeć jego kan­dy­data, Giu­liana della Ro­ve­rego. Fran­cu­skie du­katy, je­żeli rze­czy­wi­ście zmie­niały wła­ści­cieli, oka­zały się jed­nak mniej sku­teczne niż sre­bro Bor­giów.

– Sfo­rzo­wie to sprze­dajni zdrajcy. – Rzym­scy pa­try­cju­sze z po­gardą wy­dy­mali wargi. – Stary Sfo­rza sprze­da­wał swój miecz każ­demu, kto do­brze za­pła­cił, jego syn sprze­da­wał swo­ich przy­ja­ciół, a kar­dy­nał Asca­nio sprze­dał się za cenę urzędu wi­ce­kanc­le­rza.

Inni pur­pu­raci skłonni po­przeć Bor­gię także nie mieli po­wo­dów do na­rze­kań.

– Za­raz po wy­bo­rze pa­pież roz­dzie­lił swój ma­ją­tek po­mię­dzy bied­nych – skwi­to­wał zło­śli­wie je­den ze współ­cze­snych.

Ale zło­śli­wo­ści nie­wiele mo­gły zmie­nić. Kon­klawe zbyt czę­sto oka­zy­wało się po­datne na ziem­skie wpływy, by do­świad­czeni ku­ria­li­ści na­prawdę gor­szyli się za­cho­wa­niem Bor­gii. Re­ago­wało za­równo na wrza­ski rzym­skiego plebsu, jak i na żą­da­nia ościen­nych kró­lów, któ­rzy po­przez re­pre­zen­tan­tów swo­ich na­cji usi­ło­wali for­so­wać wła­sne in­te­resy bądź kształ­to­wać pa­pie­stwo we­dług wła­snych wy­obra­żeń. Na­wet Giu­liano della Ro­vere, wielki prze­grany kon­klawe i za­ja­dły wróg Bor­gii, przy­łą­czył się do naj­sil­niej­szej par­tii.

Kiedy Bor­gia ogło­sił, że przyj­muje wy­bór i obiera imię Alek­san­dra VI, dziar­ski kar­dy­nał Fe­de­rico di San­se­ve­rino po­chwy­cił go w ra­miona i za­niósł przed oł­tarz. No­wego na­stępcę św. Pio­tra ro­ze­brano z kar­dy­nal­skich szat, które zgod­nie ze zwy­cza­jem roz­dzie­lono po­mię­dzy uczest­ni­ków kon­klawe, po czym prze­ka­zano mu pier­ścień Ry­baka. Na­stęp­nie każdy z elek­to­rów pod­cho­dził do Alek­san­dra VI i ca­ło­wał go trzy­krot­nie: w stopy, ręce oraz oczy.

Pa­pieża ob­rano jed­no­gło­śnie. Kar­dy­na­ło­wie wo­leli za­gło­so­wać na ry­wala, niż do­znać po­rażki.

Fe­de­rico di San­se­ve­rino nie był zaś od­osob­niony w swoim en­tu­zja­zmie. We­dle współ­cze­snych re­la­cji wy­bór Bor­gii wy­wo­łał wielką ra­dość. Rzy­mia­nie i ku­ria­li­ści zdą­żyli wy­ro­bić so­bie o nim zda­nie, bo no­sił kar­dy­nal­ski ka­pe­lusz od paru de­kad i dał się po­znać jako zręczny za­rządca oraz uta­len­to­wany dy­plo­mata. Poza tym miał tylko nieco po­nad sześć­dzie­siąt lat.

– Cie­szy się do­brym zdro­wiem – roz­no­sili plotki mnisi z że­bra­czych za­ko­nów – i ma znacz­nie wię­cej ener­gii niż jego po­przed­nik, który od dawna nie­do­ma­gał. Może też jego sy­no­wie są mniej roz­pa­sku­dzeni niż ten nie­cnota Fran­ce­schetto, syn In­no­cen­tego.

Człon­ko­wie ku­rii mieli na­dzieję, że Ro­drigo, jako cu­dzo­zie­miec po­zba­wiony na ziemi wło­skiej zo­bo­wią­zań, in­te­re­sów oraz gro­mady krew­nych i po­wi­no­wa­tych, sta­nie się ar­bi­trem w do­raź­nych po­li­tycz­nych kon­flik­tach i nie bę­dzie usi­ło­wał stwo­rzyć wła­snego pań­stwa z pa­pie­skich po­sia­dło­ści. Pod­nio­sły się oczy­wi­ście głosy, że Bor­gia za­wdzię­cza swój wy­bór nie­pra­wo­ści oraz prze­kup­stwu, ale rzy­mia­nie do­brze ro­zu­mieli, że wię­cej się osią­gnie mio­dem niźli octem i nie dzi­wili się prze­sad­nie ła­pow­nic­twu. Kró­lowa Iza­bela Ka­sty­lij­ska była po­noć bar­dziej pryn­cy­pialna i wy­ra­żała nie­za­do­wo­le­nie z po­wodu nie­mo­ral­no­ści elekta, lecz pa­pie­ski le­gat, opo­wie­dziaw­szy jej o wy­stęp­kach in­nych kan­dy­da­tów, szybko po­ko­nał jej opór.

Rzym miał więc no­wego pa­pieża, a ko­le­gium kar­dy­nal­skie oka­zy­wało swoją jed­ność oraz ra­dość z pod­ję­tego wy­boru, choć nie­któ­rzy za­pewne ro­bili to z za­ci­śnię­tymi zę­bami.

Rzecz ja­sna wszy­scy wie­dzieli, że nowy pon­ti­feks ma gro­madkę nie­ślub­nych dzieci. Osta­tecz­nie cho­wały się w cie­niu pa­łacu wa­ty­kań­skiego, a Rzym po­zo­sta­wał w tam­tych cza­sach nie­wielką mie­ściną i trudno w nim było za­cho­wać taką rzecz w se­kre­cie.

– Lecz który ich nie ma? – śmiały się do­bro­dusz­nie prze­kupki i żony maj­strów ka­mie­niar­skich, bo pod ko­niec XV wieku nie­ślubne po­tom­stwo nie było w ko­le­gium kar­dy­nal­skim ni­czym nad­zwy­czaj­nym.

Ca­put Mundi, Głowa Świata

W tam­tych cza­sach pa­pież wy­stę­po­wał w wielu ro­lach: po pierw­sze, jako bi­skup Rzymu i zwierzch­nik du­cho­wień­stwa Wiecz­nego Mia­sta, po dru­gie, jako bi­skup Ko­ścioła po­wszech­nego, na­miest­nik Chry­stusa na ziemi i pa­sterz wszyst­kich wier­nych, ale też – po trze­cie – jako ziem­ski mo­nar­cha w pań­stwie, któ­rym na­le­żało za­rzą­dzać, chro­niąc je przed za­ku­sami lo­kal­nej ary­sto­kra­cji oraz ob­cych po­tęg. Jego po­zy­cja była więc szcze­gólna i je­dyna w swoim ro­dzaju. Spra­wo­wał wła­dzę ab­so­lutną i naj­wyż­szą, lecz nie dzie­dzi­czył tronu. Pa­skudne do­świad­cze­nia XIV wieku – nie­wola ba­bi­loń­ska w Awi­nio­nie oraz wielka schi­zma za­chod­nia – prze­ko­nały pa­pieży, że nie uda im się osią­gnąć praw­dzi­wej nie­za­leż­no­ści, je­żeli nie stwo­rzą we Wło­szech wła­snego, moc­nego pań­stwa. Wła­śnie temu ce­lowi pod­po­rząd­ko­wała swoje pon­ty­fi­katy więk­szość XV-wiecz­nych pa­pieży, za­nie­dbu­jąc tro­skę o du­chowe aspekty pa­pie­stwa i ku zgor­sze­niu wszyst­kich pa­mię­ta­ją­cych słowa Chry­stusa: „Kró­le­stwo moje nie jest z tego świata”.

Na­iw­no­ścią ze strony pa­pieży by­łoby szu­ka­nie sprzy­mie­rzeń­ców wśród po­tęż­nych ro­dów, które pie­lę­gno­wały wła­sne am­bi­cje i pod­czas peł­nego tur­bu­len­cji XIV wieku bez skru­pu­łów wy­ko­rzy­stały sła­bość na­miest­ni­ków św. Pio­tra, żeby po­wy­kra­wać so­bie z pa­pie­skiej do­meny wła­sne pań­stewka. Wąt­pli­wymi so­jusz­ni­kami po­zo­sta­wali rów­nież kar­dy­na­ło­wie. Re­ne­san­sowi pa­pieże mieli w pa­mięci losy Urbana VI, który wpraw­dzie nie na­le­żał do naj­god­niej­szych na­stęp­ców św. Pio­tra, lecz cał­kiem roz­sąd­nie ude­rzył w pod­stawy ko­le­gium kar­dy­nal­skiego, kiedy za­ka­zał jego człon­kom przyj­mo­wa­nia do­dat­ko­wych be­ne­fi­cjów oraz ja­kich­kol­wiek da­rów czy pen­sji od świec­kich wład­ców. Na wieść o tej de­cy­zji po­łowa pur­pu­ra­tów zbun­to­wała się i wy­po­wie­działa gło­wie Ko­ścioła po­słu­szeń­stwo, po czym zwo­łała wła­sne kon­klawe i wy­brała no­wego pa­pieża, ini­cju­jąc w 1378 roku nie­sławną wielką schi­zmę za­chod­nią i dra­ma­tyczny upa­dek au­to­ry­tetu pa­pie­stwa.

Pod­czas wiel­kiej schi­zmy jed­no­cze­śnie dwóch, a nie­kiedy na­wet trzech pa­pieży przy­pi­sy­wało so­bie prawo do pier­ście­nia Ry­baka. Ich spór roz­dzie­rał cały chrze­ści­jań­ski świat, gdyż różni świeccy władcy wspie­rali róż­nych pre­ten­den­tów do pa­pie­skiego tronu. Kres wiel­kiej schi­zmie po­ło­żyło do­piero du­cho­wień­stwo z ca­łej Eu­ropy ze­brane w 1417 roku na so­bo­rze w Kon­stan­cji. Mocno za­wa­żyły na tym także na­ci­ski świec­kich. Nowy pa­pież zo­stał wy­brany nie tylko przez kar­dy­na­łów, ale też – co było pre­ce­den­sem na­der nie­bez­piecz­nym dla ko­le­gium kar­dy­nal­skiego – przed­sta­wi­cieli na­cji ob­ra­du­ją­cych na so­bo­rze.

Ob­rany w Kon­stan­cji pa­pież, Mar­cin V, sta­nął przed bar­dzo trud­nym za­da­niem: na­le­żało po­łą­czyć trzy ist­nie­jące ko­le­gia kar­dy­nal­skie, po­pie­ra­jące do­tąd róż­nych pa­pieży, w jedną sku­teczną pa­pie­ską ad­mi­ni­stra­cję, zdolną po jego śmierci obro­nić jed­ność chrze­ści­jań­stwa. Nowy pon­ti­feks mu­siał rów­nież sta­wić czoło kon­cy­lia­ry­zmowi, czyli tren­dowi we­wnątrz Ko­ścioła dą­żą­cemu do pod­po­rząd­ko­wa­nia pa­pieża so­bo­rowi, a także wy­peł­nić ocze­ki­wa­nia świec­kich wład­ców, któ­rym za­wdzię­czał wy­nie­sie­nie na tron św. Pio­tra. Ci zaś oba­wiali się, by pa­pie­stwo znów, jak pod­czas nie­woli awi­nioń­skiej (1309–1377), nie stało się za­kład­ni­kiem in­te­re­sów jed­nej dy­na­stii. Z ich in­spi­ra­cji wy­bór Mar­cina V zo­stał ob­wa­ro­wany wa­run­kami obej­mu­ją­cymi funk­cjo­no­wa­nie ko­le­gium kar­dy­nal­skiego, które od­tąd miało być zgro­ma­dze­niem pa­pie­skich do­rad­ców ze wszyst­kich stron chrze­ści­jań­skiego świata.

Jed­nakże te wa­runki, choć z per­spek­tywy trud­nych do­świad­czeń pa­pie­stwa w XIV wieku uza­sad­nione i ro­zumne, zo­stały Mar­ci­nowi V na­rzu­cone. Ku­ria nie przy­jęła tego upo­ko­rze­nia naj­le­piej. Co wię­cej, uznała je za im­puls do grun­tow­nej prze­bu­dowy pa­pie­stwa, tak by pa­pież, jako na­stępca św. Pio­tra, znów stał się praw­dziwą głową chrze­ści­jań­stwa i zwierzch­ni­kiem wszyst­kich świec­kich ksią­żąt.

– Od cza­sów ce­za­rów Rzym jest pa­nem, nie sługą – pe­ro­ro­wali w ru­inach am­fi­te­atrów i pa­ła­ców rzym­scy rze­zi­miesz­ko­wie, bo do­ra­sta­jąc wśród ar­te­fak­tów mi­nio­nej chwały, nie go­dzili się ła­two z upły­wem czasu. – Rzym nie może ule­gać bar­ba­rzyń­com zza Alp.

Żeby stać się istotną siłą po­li­tyczną, pa­pieże po­trze­bo­wali gor­li­wych i god­nych za­ufa­nia współ­pra­cow­ni­ków, za­równo świec­kich, jak i du­chow­nych. Nie było o nich ła­two, zwa­żyw­szy na to, że księży obo­wią­zy­wał ce­li­bat, a pon­ty­fi­kat z za­sady trwał krótko. Dla­tego na­stępcy św. Pio­tra, obie­ra­jąc stra­te­gię, na­śla­do­wali świec­kich wło­skich ksią­żąt, któ­rzy chęt­nie zwra­cali się ku młod­szym ga­łę­ziom rodu i dzie­ciom z nie­pra­wego łoża. Od XV wieku, dą­żąc do stwo­rze­nia sil­nego pa­pie­skiego pań­stwa w cen­tral­nych Wło­szech, pa­pieże mar­gi­na­li­zo­wali zna­cze­nie rady kar­dy­na­łów i przed­kła­dali nad nią za­ufa­nych do­rad­ców oraz krew­nych. Pro­te­go­wani, wdzięczni za świeżo zdo­byte urzędy oraz do­bra, a także za­leżni od pa­pie­skiej ła­ski, w spra­wach ziem­skich czę­ściej po­zo­sta­wali uży­teczni i lo­jalni niż roz­po­li­ty­ko­wani i ho­łu­biący wła­sne cele pur­pu­raci bądź rzym­scy ba­ro­no­wie.

Oczy­wi­ście ro­dzinna so­li­dar­ność rów­nież miała ogromne zna­cze­nie. Choć mi­nęło kilka wie­ków od wpro­wa­dze­nia ce­li­batu i po­tom­stwo du­chow­nych od dawna nie mo­gło dzie­dzi­czyć ko­ściel­nych dóbr i urzę­dów, więzi ro­dzinne nie zo­stały ze­rwane; zmie­nił się je­dy­nie ich cha­rak­ter. Lu­dzie Ko­ścioła na­dal ko­chali naj­bliż­szych i usi­ło­wali im za­pew­nić bez­pieczną, do­stat­nią przy­szłość.

Wielu z po­przed­ni­ków i na­stęp­ców Ka­lik­sta III z rodu Bor­giów dbało o krew­nych i bez­wstyd­nie wy­ko­rzy­sty­wało ma­je­stat oraz za­soby pa­pie­stwa, by na dłu­gie lata za­pew­nić swo­jej ro­dzi­nie do­bro­byt. Sza­cuje się, że po­mię­dzy ro­kiem 1417 a 1799 pra­wie 10 pro­cent ko­le­gium kar­dy­nal­skiego sta­no­wili człon­ko­wie wiel­kich dy­na­stii kar­dy­nal­skich, za­po­cząt­ko­wa­nych przez nie­ślubne, acz le­gi­ty­mi­zo­wane dzieci pa­pieży. Je­żeli do pa­pie­skiego po­tom­stwa w ko­le­gium kar­dy­nal­skim do­li­czymy ich ne­po­tów, prze­ko­namy się na przy­kład, że w epoce wcze­sno­no­wo­żyt­nej rody Ca­rafa i Co­lonna do­cho­wały się po 14 kar­dy­na­łów, Bor­gio­wie 13, Me­dici 11, a Or­sini 10, co do­wo­dzi, jak wielki wpływ na po­li­tykę ku­rii oraz wy­nik kon­klawe, które po­winno dbać o do­bro ca­łej chrze­ści­jań­skiej eku­meny, miała wą­ska grupa kilku spo­wi­no­wa­co­nych ze sobą ro­dzin.

Współ­cze­śni Ro­driga Bor­gii nie po­tę­piali ne­po­ty­zmu. Prze­ciw­nie, co do za­sady uwa­żali, że do­bry oby­czaj wy­maga, by ci, któ­rym się po­szczę­ściło w ży­ciu, wspo­ma­gali po­zo­sta­łych człon­ków rodu. Jak pi­sał w Su­mie teo­lo­gicz­nej św. To­masz z Akwinu, wielki teo­log śre­dnio­wie­cza i au­to­ry­tet mo­ralny, mamy obo­wią­zek trosz­czyć się o swych bli­skich, dzie­lić się z nimi ma­jąt­kiem i wspie­rać ich w osią­ga­niu suk­ce­sów. Po­bożny czło­wiek po­wi­nien dbać o cno­tli­wych i pra­co­wi­tych krew­nych, tak by pod­nieść sta­tus ca­łego rodu, a za­ra­zem czer­pać ko­rzy­ści z ich lo­jal­no­ści. Pa­pieże zaś bez wąt­pie­nia byli po­boż­nymi ludźmi, więc zgod­nie z się­ga­jącą śre­dnio­wie­cza tra­dy­cją umiesz­czali swych krew­nych na klu­czo­wych sta­no­wi­skach. Tym­cza­sem kar­dy­na­ło­wie – choć w XV wieku stali się prze­pysz­nymi ksią­żę­tami Ko­ścioła, utrzy­my­wali wła­sne dwory, wy­stę­po­wali z wielką pompą wła­ściwą świec­kim i upięk­szali Rzym pa­ła­cami – stop­niowo tra­cili wpływy po­li­tyczne i sta­wali się co­raz bar­dziej za­leżni od pa­pieża.

Już Mar­cin V w po­cząt­kach XV wieku zmie­nił ne­po­tyzm w na­rzę­dzie spra­wo­wa­nia wła­dzy. Ka­likst III prze­war­to­ścio­wał tę prak­tykę i wy­zna­czył jej nowy sens, a za­ra­zem bar­dziej da­le­ko­siężne cele. Choć po­wszech­nie za­rzu­cano mu chci­wość, nie pra­gnął dla bli­skich wy­łącz­nie bo­gac­twa. Chciał, by Ro­drigo, jego ulu­biony i nie­zmier­nie uta­len­to­wany sio­strze­niec kar­dy­nał, po­mimo mło­dego wieku wspiął się na naj­wyż­sze ko­ścielne god­no­ści i był w przy­szło­ści kan­dy­da­tem do tronu Pio­tro­wego, a od świec­kich człon­ków rodu ocze­ki­wał mi­li­tar­nego wspar­cia pa­pie­stwa i wstą­pie­nia do naj­wyż­szej rzym­skiej ary­sto­kra­cji.

Ale wszystko to nie roz­wie­wało wąt­pli­wo­ści rzym­skiego plebsu.

Chcemy rzy­mia­nina!

– Na­wet je­śli krew­niacy Co­lon­nów czy Or­si­nich kra­dli tyle samo co Ka­ta­loń­czycy – mam­ro­tali ho­dowcy owiec, szewcy i han­dla­rze oliwy – to przy­naj­mniej po­tra­fili się dzie­lić. A kto wie, czego się te­raz spo­dzie­wać po tych przy­błę­dach?

Miesz­kańcy Rzymu nie byli bo­wiem zu­peł­nie bez­in­te­re­sowni w swych po­glą­dach na pa­pie­stwo. Przez wieki z godną po­dziwu sta­ło­ścią po­pie­rali rzym­skich lub przy­naj­mniej wło­skich kan­dy­da­tów do pa­pie­skiej tiary, ocze­ku­jąc, że ci będą ro­zu­mieli ich po­trzeby i przed­kła­dali in­te­resy Wiecz­nego Mia­sta po­nad mrzonki ja­kichś od­le­głych i bar­ba­rzyń­skich kró­lestw. A po­trzeby mieli pro­ste i prze­wi­dy­walne. Od cza­sów an­tycz­nego im­pe­rium ży­ją­cemu w cie­niu Ko­lo­seum lu­dowi za­le­żało przede wszyst­kim na ta­nim i przy­zwo­itej ja­ko­ści chle­bie – czyli bia­łym, a nie ciem­nym, jaki je­dzono na pro­win­cji – oraz na roz­ryw­kach. Utrzy­ma­nie pu­blicz­nego po­rządku i wy­mie­rza­nie spra­wie­dli­wo­ści rów­nież miały zna­cze­nie, lecz dla wier­nych zgro­ma­dzo­nych wo­kół świą­tyni, w któ­rej ob­ra­do­wało kon­klawe, li­czyło się głów­nie uczu­cie sy­to­ści. Je­śli wśród ludu zro­dziło się wra­że­nie, że jego do­bro­byt jest za­gro­żony fan­ta­sma­go­riami kar­dy­na­łów, vox po­puli po­tra­fił wy­brzmieć bar­dzo gło­śno.

Do­bit­nie prze­ko­nali się o tym elek­to­ro­wie kon­klawe 1378 roku. Rzym­scy kra­ma­rze, słu­dzy, wo­zi­wo­do­wie, po­ga­nia­cze mu­łów oraz tra­ga­rze być może nie ro­zu­mieli się na mię­dzy­na­ro­do­wej po­li­tyce, ale po­tra­fili ra­cho­wać. Wśród elek­to­rów było je­de­na­stu Fran­cu­zów, je­den Hisz­pan i za­le­d­wie czte­rech Wło­chów, co da­wało Fran­cu­zom naj­więk­szy wpływ na wy­bór na­miest­nika św. Pio­tra. Tego zaś w Rzy­mie nikt nie chciał.

– Ro­mano vo­lemo! – wy­dzie­rały się tłumy. – Chcemy rzy­mia­nina!

Miesz­kańcy Wiecz­nego Mia­sta nie stwo­rzyli wiel­kich ban­ków, ja­kie za­pew­niły wspa­nia­łość Flo­ren­cji, ani nie bu­do­wali uzbro­jo­nych ga­ler, na któ­rych do We­ne­cji spły­wały bo­gac­twa z ca­łego świata. Od póź­nego an­tyku toż­sa­mość Rzymu okre­ślało pa­pie­stwo, choć jak inne wło­skie mia­sta po­sia­dał on też wła­dze ko­mu­nalne. Pa­pieże byli dla rzym­skich oby­wa­teli nie tylko źró­dłem dumy, ale też bar­dzo kon­kret­nych ko­rzy­ści i do­cho­dów. Wspo­ma­gali miesz­kań­ców na wiele spo­so­bów: od jał­mużny i roz­da­wa­nia chleba w cza­sie głodu po sub­sy­dio­wa­nie nie­zbęd­nych prac i urzę­dów miej­skich. Bez­pie­czeń­stwo ty­sięcy miesz­kań­ców za­le­żało od obec­no­ści bi­skupa Rzymu i jego dworu, od nie­stru­dzo­nego na­pływu pąt­ni­ków spra­gnio­nych wi­doku świę­tych miejsc, od praw­ni­ków i skry­bów pra­cu­ją­cych dla ku­rii, od księży, za­kon­ni­ków oraz dy­plo­ma­tów, któ­rzy zo­sta­wiali swoje pie­nią­dze na tar­gach, w ho­te­lach, obe­rżach, skle­pach oraz za­mtu­zach.

Nie­stety pa­pież, zgod­nie ze sta­ro­żytną dok­tryną spi­saną przez św. Am­bro­żego: ubi Pe­trus, ibi Ec­c­le­sia, ibi Deus, czyli: „gdzie jest Piotr, tam jest Ko­ściół, tam jest Bóg”, mógł prze­by­wać wszę­dzie.

– Na przy­kład – uty­ski­wali bo­le­śnie do­świad­czeni przez los wła­ści­ciele oberż oraz kra­mów bła­wat­nych – w pro­wan­sal­skim mie­ście Awi­nion. Oby kar­dy­na­ło­wie ra­czej wy­zdy­chali, niż zno­wuż do tego do­pro­wa­dzili!

Po­mni daw­nych nie­szczęść, w 1378 roku dzielni rzy­mia­nie wzięli sprawy w swoje ręce. Zre­wol­to­wany tłum, po­dej­rze­wa­jąc, że pur­pu­raci pod wpły­wem stron­nic­twa fran­cu­skiego wy­biorą Fran­cuza, wdarł się na ob­rady kon­klawe. Elek­to­rzy w oba­wie o swoje ży­cie za­ta­ili, że pa­pie­żem ob­rano Bar­to­lo­mea Pri­gnana, ar­cy­bi­skupa Bari, po­cho­dzą­cego z Kró­le­stwa Ne­apolu, zwa­nego wów­czas po pro­stu Re­gno. Skła­mali, że pa­pie­żem zo­stał ro­do­wity rzy­mia­nin, po­wszech­nie lu­biany kar­dy­nał Fran­ce­sco Te­bal­de­schi, ar­chi­pre­zbi­ter Ba­zy­liki Świę­tego Pio­tra.

– Viva San Pie­tro! – za­krzyk­nął tłum.

Na­stęp­nie schwy­tano prze­ra­żo­nego Te­bal­de­schiego, zmu­szono go, by przy­wdział pa­pie­skie szaty, i wbrew jego woli po­sa­dzono na tro­nie Pio­tro­wym, po czym w eu­fo­rii złu­piono jego pa­łac, co sta­no­wiło nie­ofi­cjalną i nie­po­żą­daną przez wła­dze, ale nie­stety uświę­coną tra­dy­cją część kon­klawe. Tym­cza­sem wielu kar­dy­na­łów wy­ko­rzy­stało za­mie­sza­nie, żeby czmych­nąć z Rzymu. Po­zo­stali za­ba­ry­ka­do­wali się w Ca­stel Sant’An­gelo i w swo­ich wa­row­nych pa­ła­cach, skąd ogło­sili, że pra­wo­wi­cie wy­bra­nym pa­pie­żem jest jed­nak Pri­gnano. Oczy­wi­ście nie po­lep­szyło to na­stro­jów wśród ludu.

Kiedy Bar­tło­miej Pri­gnano przy­był wresz­cie do Rzymu, owce i ba­ranki, które zgod­nie z Chry­stu­so­wym na­ka­zem miał od­tąd pa­sać jako na­stępca św. Pio­tra, w pierw­szym od­ru­chu usi­ło­wały uto­pić go w Ty­brze. Sy­tu­ację z tru­dem udało się uspo­koić. Trzeba jed­nak przy­znać, że rzy­mia­nie nie po­my­lili się w oce­nie ar­cy­bi­skupa Bari, który po opa­no­wa­niu roz­ru­chów przy­brał imię Urbana VI. Wpraw­dzie oparł się za­ku­som fran­cu­skiego króla i nie wy­je­chał do Awi­nionu, ale oka­zał się pa­skudną kre­aturą, skłonną do okru­cień­stwa i de­spo­ty­zmu. Szybko wpę­dził pa­pie­stwo w ko­lejny kry­zys.

Nic dziw­nego, że po przy­krych do­świad­cze­niach z cu­dzo­ziem­cami rzym­ski po­polo był po­dejrz­liwy i nie­chętny przy­by­szom.

– Wszy­scy ci Bor­gio­wie, Sfo­rzo­wie i Me­dy­ce­usze to nie­na­sy­cone, za­chłanne ro­bac­two, które prze­żera i mar­no­trawi dzie­dzic­two Świę­tego Pio­tra – iry­to­wali się pa­try­cju­sze w swo­ich pa­ła­cach. – Je­dy­nie my, rzy­mia­nie, mamy do niego uczciwe prawo.

Po­dobne oskar­że­nia mu­siały prze­śla­do­wać Ro­driga już wów­czas, gdy na koszt i z po­le­ce­nia wuja kształ­cił się na uni­wer­sy­te­cie w Bo­lo­nii, mie­ście słyn­nym z naj­star­szej wło­skiej wszech­nicy, wy­śmie­ni­tych stu­diów praw­nych, jak rów­nież do­sko­na­łej, sy­cą­cej kuchni. Na­wet je­śli nie pa­łał na­mięt­no­ścią do ksiąg, po­trze­bo­wał so­lid­nego wy­kształ­ce­nia – lub choćby jego po­zoru – by zro­bić ka­rierę w ku­rii. So­bór w Ba­zy­lei za­le­cił nie­dawno, by kan­dy­daci na kar­dy­na­łów po­sia­dali co naj­mniej dok­to­rat z prawa ka­no­nicz­nego lub teo­lo­gii; Ro­drigo mo­zo­lił się za­tem nad praw­ni­czymi trak­ta­tami i za­pewne nie nad­uży­wał ku­li­nar­nych spe­cja­łów Ro­ma­nii, bo nie sły­nął z ob­żar­stwa. W mię­dzy­cza­sie jego wuj, Ka­likst III, nie chcąc po­wie­rzać przy­szło­ści wy­łącz­nie wy­ro­kom Opatrz­no­ści, z za­pa­łem umiesz­czał ro­da­ków w ku­rii i kan­ce­la­rii pa­pie­skiej, wy­po­sa­żał ich w do­bra, jak rów­nież czy­nił po­de­stami oraz do­wód­cami w ar­mii pa­pie­skiej.

– Sio­strzeńcy, wszę­dzie sio­strzeńcy – wzdy­chali w za­py­lo­nych ar­chi­wach i kan­ce­la­riach świet­nie wy­kształ­ceni urzęd­nicy pa­pie­scy, pa­trząc, jak naj­tłust­sze sy­ne­kury wpa­dają w łapy za­chłan­nych przy­błę­dów. – Można by rzec, że wszy­scy ci Ka­ta­loń­czycy są ze sobą spo­krew­nieni.

Pa­pież szcze­gól­nie ce­nił dwóch swo­ich sio­strzeń­ców: Lu­isa Ju­ana de Milę oraz wła­śnie Ro­driga Bor­gię. Obu mło­dzień­ców ob­da­rzył ka­pe­lu­szami kar­dy­nal­skimi oraz licz­nymi be­ne­fi­cjami, za nic ma­jąc opi­nię ka­no­ni­stów, któ­rzy od XIV wieku prze­strze­gali, że pa­pież po­wi­nien wy­no­sić do kar­dy­nal­skiej pur­pury mę­żów peł­nych za­sług oraz do­świad­czo­nych, i nie chłop­ców, lecz mę­żów doj­rza­łych. Brata Ro­driga, Pe­dra Lu­isa Bor­gię, mia­no­wał gon­fa­lo­niere, czyli cho­rą­żym, i ka­pi­ta­nem ge­ne­ral­nym wojsk ko­ściel­nych, a także za­rządcą Spo­leto, pre­fek­tem Rzymu i kasz­te­la­nem Ca­stel Sant’An­gelo. W ten spo­sób naj­bar­dziej pre­sti­żowe ty­tuły świec­kie w pań­stwie ko­ściel­nym – a nie ofe­ro­wało ono wielu moż­li­wo­ści lu­dziom spoza stanu du­chow­nego – zna­la­zły się w ręku jed­nego mło­dzieńca.

– Na do­da­tek cu­dzo­ziemca! – po­hu­ki­wali w pa­ła­co­wych pod­cie­niach sta­jenni wiel­kich pa­nów, bo je­śli któ­ryś z pa­try­cju­szy wspi­nał się po scho­dach ku­rii ku for­tu­nom i za­szczy­tom, wraz z nim wspi­nała się cała gro­mada sług i bli­skich, kar­mią­cych się okru­chami z jego stołu, tak że każda ka­riera nie­spo­strze­że­nie ob­ra­stała w dzie­siątki po­mniej­szych ka­rier. – Cóż ten mło­dzie­niec po­siada, czego nie mają nasi pa­no­wie? Bo na pewno nie by­stry umysł ani świetne ko­nek­sje. Może służy wu­jowi nie tylko jako gon­fa­lo­niere!

Pa­pież wią­zał z Pe­drem Lu­isem wiel­kie na­dzieje, lecz ary­sto­kra­tyczne wło­skie rody i rzym­ski lud, z któ­rym nie kon­sul­to­wano kwe­stii nadań oraz no­mi­na­cji, byli obu­rzeni. Plebs dał temu do­bit­nie wy­raz, z za­ja­dło­ścią pu­sto­sząc pa­łace krew­nych i zwo­len­ni­ków Bor­giów, kiedy tylko la­tem 1458 roku ro­ze­szła się wieść, że ka­ta­loń­ski pa­pież leży na łożu śmierci.

– Pon­ty­fi­katy – wzdy­chali na­boż­nie księża – z sa­mej swej na­tury są na­zna­czone kru­cho­ścią śmier­tel­nego losu i ni­gdy nie trwają długo.

– I chwa­lić Boga – wzru­szali ra­mio­nami pa­triar­cho­wie wiel­kich wło­skich ro­dów. – Oby tym ra­zem Duch Święty na­tchnął kon­klawe lep­szą na­dzieją.

Ka­likst III wła­dał za­le­d­wie trzy lata. Na wieść o śmierci wuja Pe­dro Luis, po­dob­nie jak wielu in­nych pro­te­go­wa­nych, zbiegł po­spiesz­nie z Wiecz­nego Mia­sta, gdzie szy­ko­wano się już do no­wego pon­ty­fi­katu. Na­stępcą Ka­lik­sta III zo­stał Ene­asz Syl­wiusz, po­cho­dzący z sie­neń­skiej ro­dziny Pic­co­lo­mi­nich. Rzy­mia­nie za­ini­cjo­wali jego pa­no­wa­nie zwy­cza­jo­wym wy­bu­chem prze­mocy, pu­sto­sząc w unie­sie­niu po­sia­dło­ści jego rodu oraz do­bra wielu in­nych sie­neń­czy­ków.

– Ra­do­ścią trzeba się dzie­lić! – szy­dzili ulicz­nicy, wy­no­sząc z kom­nat cenne ru­cho­mo­ści. – Oto Rzym po­biera swój po­da­tek od pa­pie­stwa.

Ene­asz, który przy­brał imię Piusa II, prędko za­pro­wa­dził w mie­ście po­rzą­dek. Nie­po­koił się jed­nak, że Pe­dro Luis zbun­tuje się i zbroj­nie ude­rzy na sto­licę, bo ro­dziny zmar­łego pa­pieża nie za­wsze do­brze przyj­mo­wały nie­zbędne zmiany. W 1431 roku, po śmierci Mar­cina V, jego krewni z rodu Co­lon­nów byli tak nie­za­do­wo­leni z de­cy­zji kon­klawe, że chcąc skło­nić kar­dy­na­łów do prze­my­śleń i roz­wa­że­nia in­nych kan­dy­da­tur, za­ata­ko­wali ich w Ca­stel Sant’An­gelo, mau­zo­leum ce­sa­rza Ha­driana na pra­wym brzegu Ty­bru, które od po­ko­leń słu­żyło za pa­pie­ską for­tecę.

W 1458 roku Bor­gio­wie nie mieli jed­nak w Rzy­mie ani ułamka wpły­wów i bo­gactw zgro­ma­dzo­nych przez ko­lejne ge­ne­ra­cje Co­lon­nów. Co gor­sza, nie sprzy­jała im for­tuna. Pe­dro Luis zmarł wkrótce po swoim wuju, w za­le­d­wie dwu­dzie­stym szó­stym roku ży­cia. Pius II przy­jął jego zgon z nie­skry­waną ulgą, po czym ener­gicz­nie za­czął za­stę­po­wać pro­te­go­wa­nych Bor­gii wła­snymi. Trzech swych bra­tan­ków mia­no­wał kar­dy­na­łami, prze­wyż­sza­jąc tym sa­mym osią­gnię­cia po­przed­nika.

– Jakże wiele musi się zmie­nić – kpili ro­do­wici rzy­mia­nie – by wszystko po­zo­stało po sta­remu.

Jed­nakże muza Klio nie jest spra­wie­dliwą pa­nią, więc po wie­kach nikt nie pa­mięta o wy­stęp­kach zwy­cięz­ców. Pius II zo­stał uwiecz­niony w an­na­łach jako pierw­szy wielki hu­ma­ni­sta na pa­pie­skim tro­nie i nie­stru­dzony orę­dow­nik kru­cjaty, pod­czas gdy Ka­likst III ucho­dzi za pre­kur­sora obrzy­dli­wych prak­tyk, które do do­sko­na­ło­ści miał do­pro­wa­dzić jego sio­strze­niec, Ro­drigo Bor­gia, wraz ze swym nie­chlub­nym po­tom­stwem – Ce­sa­rem, Ju­anem i Lu­kre­cją. Lecz, o czym dziw­nie ła­two się za­po­mina, jego dzieci miały rów­nież matkę.

Kur­ty­zana, czyli nie­rząd­nica uczciwa

Dzięki życz­li­wo­ści wuja pa­pieża Ro­drigo Bor­gia zo­stał kar­dy­na­łem w wieku dwu­dzie­stu sze­ściu lat. Współ­cze­śni zgod­nie pod­kre­ślali jego wy­jąt­kowe kom­pe­ten­cje in­te­lek­tu­alne, urok i zręcz­ność dy­plo­ma­tyczną. Poza tym umiał się do­pa­so­wy­wać. Po­zo­stał w kręgu wła­dzy także za ko­lej­nych pa­pieży: Piusa II, Pawła II, Syk­stusa IV i In­no­cen­tego VIII. Wszy­scy wi­dzieli w nim lo­jal­nego i kom­pe­tent­nego współ­pra­cow­nika.

Acz­kol­wiek nie żył jak mnich. Kiedy po­znał Van­nozzę, naj­słyn­niej­szą ze swo­ich ko­cha­nek, matkę Ce­sa­rego i Lu­kre­cji, od de­kady był już wi­ce­kanc­le­rzem pa­pie­skim. Sta­no­wi­sko dało mu za­równo ogromne wpływy, wy­kra­cza­jące da­leko poza pań­stwo pa­pie­skie, jak i po­tężny ma­ją­tek, któ­rym po­tra­fił się cie­szyć. Opi­sy­wano go jako pięk­nego, mło­dego męż­czy­znę, elo­kwent­nego i cza­ru­ją­cego.

– Przy­cią­gał ko­biety jak ma­gnes opiłki i sam rów­nież nie po­tra­fił się im oprzeć – za­no­to­wał nie bez apro­baty XV-wieczny hu­ma­ni­sta Ga­spare da Ve­rona.

Nie wszy­scy byli rów­nie po­błaż­liwi. W 1460 roku Ro­drigo tak szam­pań­sko ba­wił się w Sie­nie z miej­sco­wymi pięk­no­ściami, że zgor­szony pa­pież Pius II na­pi­sał do niego list, wzy­wa­jąc kar­dy­nała do opa­mię­ta­nia.

– Na­wet po­dró­żu­jąc, zwykł za­bie­rać ze sobą ko­biety w mę­skim prze­bra­niu – ob­ma­wiano go ty­leż z przy­ganą, co za­zdro­ścią.

Re­pu­ta­cja Ro­driga spra­wiła, że Van­nozzę czę­sto uznaje się za jedną z la­dacz­nic, ja­kie za­lud­niały w tam­tych cza­sach ulice Rzymu i szu­kały za­robku na pa­pie­skim dwo­rze oraz w tłu­mie pąt­ni­ków. Nie ma jed­nak na to żad­nych do­wo­dów. Nie ma też do­wo­dów, by poza kar­dy­na­łem miała in­nych ko­chan­ków. Jak to zwy­kle wów­czas by­wało, w ta­kim związku wier­ność obo­wią­zy­wała tylko jedną ze stron. Ro­drigo nie był mo­no­ga­mi­stą, co­kol­wiek mia­łoby to zna­czyć w przy­padku kar­dy­nała. Jed­nakże po­mimo roz­licz­nych mi­ło­stek i choć miał dzieci z in­nymi ko­chan­kami, da­rzył Van­nozzę dłu­go­trwa­łym i cie­płym przy­wią­za­niem.

W tam­tych cza­sach Wieczne Mia­sto, ko­lebka eu­ro­pej­skiego chrze­ści­jań­stwa, od cza­sów św. Pio­tra uświę­cone nie­zli­czo­nymi re­li­kwiami, było za­ra­zem wiel­kim i prze­bo­ga­tym w roz­rywki lu­pa­na­rem. Piel­grzymi nie przy­by­wali do pa­pie­skiej sto­licy wy­łącz­nie z po­boż­no­ści. Także pur­pu­raci chęt­nie szu­kali ko­bie­cego to­wa­rzy­stwa, bo wszak wielu z nich wy­cho­wało się na re­ne­san­so­wych dwo­rach, gdzie świet­nie wy­kształ­cone ko­biety peł­niły istotne funk­cje ad­mi­ni­stra­cyjne i to­wa­rzy­skie. Pra­gnąc za­tem ko­bie­cej bli­sko­ści, po­wszech­nie utrzy­my­wali nie­le­galne, acz cał­kiem jawne i wręcz ofi­cjalne na­łoż­nice.

Pięt­na­sto­wieczny kro­ni­karz Ste­fano In­fes­sura, który jako se­kre­tarz rzym­skiego se­natu był wy­jąt­kowo do­brze po­in­for­mo­wany, uwiecz­nił uro­kliwą aneg­dotę o tym, jak to wi­ka­riusz pa­pie­ski Gia­como Botta wy­dał w roku 1490 de­kret, za­ka­zu­jąc pod groźbą eks­ko­mu­niki oraz, co gor­sza, utraty wszel­kich pre­bend i za­szczy­tów utrzy­my­wa­nia kon­ku­bin. Kiedy wieść o tym do­tarła do pa­pieża In­no­cen­tego VIII, zbesz­tał swo­jego wi­ka­riu­sza srogo i na­ka­zał mu na­tych­miast wy­co­fać de­kret, tłu­ma­cząc, że kon­ku­bi­nat wcale nie jest za­bro­niony. Z tego po­wodu, skwi­to­wał ką­śli­wie In­fes­sura, w Rzy­mie nie było ani jed­nego ka­płana, który nie utrzy­my­wałby na­łoż­nicy.

– Nie przyj­mo­wał­bym kur­ty­zany Por­tii ani bym jej nie od­wie­dzał – tłu­ma­czył się w po­ło­wie XVI wieku, kiedy oby­czaje sta­wały się su­row­sze, przy­dy­bany o po­ranku z la­dacz­nicą bi­skup Po­li­gnano – gdy­bym wie­dział, że ist­nieje w tym wzglę­dzie ja­kiś za­kaz Jego Świą­to­bli­wo­ści pa­pieża i jego mi­ni­strów, zwłasz­cza że na ca­łym dwo­rze za­uwa­ża­łem po­wszechną to­le­ran­cję dla po­dob­nego za­cho­wa­nia bi­sku­pów, kar­dy­na­łów i in­nych pra­ła­tów.

Nie zdało się to jed­nak na wiele. Bi­skupa po­zba­wiono god­no­ści i uwię­ziono. Poj­maną z nim kur­ty­zanę wy­chło­stano pu­blicz­nie i wy­gnano z pań­stwa pa­pie­skiego, co bar­dzo zdzi­wiło współ­cze­snych.

– Dziwka pła­ciła uczci­wie po­datki od swego rze­mio­sła i rze­tel­nie je wy­ko­ny­wała – ko­men­to­wali w go­spo­dach przy­kładni oj­co­wie ro­dów – i w prze­ci­wień­stwie do bi­skupa nie ła­mała żad­nych ślu­bów. Nie ma spra­wie­dli­wo­ści na tym świe­cie.

Plebs kpił, lecz swa­wole rzym­skiej ku­rii spo­ty­kały się z kry­tyką na długo przed Mar­ci­nem Lu­trem, który mia­sto znane jako Głowa Świata, Ca­put Mundi, szy­der­czo prze­zwał Anus Mundi, Za­dkiem Świata. Dla mo­ra­li­stów i ka­pła­nów ma­rzą­cych o po­wro­cie do czy­sto­ści z cza­sów apo­stol­skich wszel­kie nie­rząd­nice, czy to wy­cze­ku­jące na klien­tów na pla­cach, czy też bry­lu­jące w pa­ła­cach kar­dy­na­łów, sta­no­wiły do­wód iście ba­bi­loń­skiej nie­pra­wo­ści pa­pie­stwa. Na próżno naj­wy­bit­niejsi ka­zno­dzieje re­ne­sansu po­dej­mo­wali wy­siłki, by je na­wró­cić, stra­sząc mę­kami pie­kiel­nymi.

– Be­zecne kon­ku­biny sza­tana! Ob­lu­bie­nice dia­bła! – grzmiał ka­zno­dzieja w Ży­wo­tach kur­ty­zan nie­oce­nio­nego Pie­tra Are­tina i choć jego tekst jest na­tu­ral­nie sa­tyrą, to po­brzmie­wają w nim echa praw­dzi­wych ka­zań. – Smoki pie­kielne po­żrą wa­sze du­sze, spalą je! Cze­kają was ko­tły pełne wrzą­cej siarki, uśmie­chają się do was roz­ża­rzone do czer­wo­no­ści rożna. Roz­szar­pią was łapy de­mo­nów, które wbiją szpony w wa­sze drżące ciała, bi­czami was będą chło­stać przez całą wiecz­ność!

Dla du­chow­nych wszyst­kie la­dacz­nice były rów­nie na­ra­żone na wieczne po­tę­pie­nie. Za ży­cia jed­nak damy ne­go­cjo­wal­nej cnoty dzie­liły się na bar­dzo różne ka­te­go­rie. Na­wet w do­ku­men­tach miej­skich z po­czątku XVI wieku na­zy­wano je zgoła od­mien­nymi ter­mi­nami: cor­te­sana one­sta, cor­te­sana pu­tana, cor­te­sana da lume o da can­dela, cor­ti­sana de la mi­nor sorte. Nie wszyst­kie żyły w ten sam spo­sób.

Kur­ty­zana, czyli nie­rząd­nica uczciwa – qu­edam cor­te­giana, hoc est me­re­trix ho­ne­sta – opi­sał pewną damę w swo­jej Li­ber No­ta­rum pa­pie­ski mistrz ce­re­mo­nii Jo­han­nes Burc­khardt, co dla jego czy­tel­ni­ków stało się przy­czyn­kiem do nie­koń­czą­cych się roz­wa­żań, ja­kimże spo­so­bem nie­rząd­nica może po­zo­stać uczciwa. Zdaje się, że Burc­khardt, człek trzeźwy i z ra­cji spra­wo­wa­nego urzędu po­zba­wiony złu­dzeń, nie przy­pi­sy­wał to­wa­rzysz­kom bi­sku­pów i kar­dy­na­łów cnót, któ­rych nie po­sia­dały. Chcąc jed­nak pod­kre­ślić spe­cjalny sta­tus, jaki w XV-wiecz­nym Rzy­mie zy­skały naj­świet­niej­sze i naj­bar­dziej fe­to­wane z la­dacz­nic – dworne, pełne ogłady i nie­jed­no­krot­nie świet­nie wy­kształ­cone – okre­ślił je sło­wem cor­te­giana, co pier­wot­nie zna­czyło damę dworu. Po­dob­nie my­ślał Pie­tro Are­tino, który w swych słyn­nych Ży­wo­tach kur­ty­zan na­pi­sał, że kur­ty­zana jest la­dacz­nicą w łóżku, a damą wszę­dzie in­dziej. Z ko­lei w li­ście do zna­nej we­nec­kiej kur­ty­zany An­geli Zaf­fetty kom­ple­men­to­wał ad­re­satkę, że nie zdra­dza ani nie po­py­cha męż­czyzn do za­zdro­ści, jest dys­kretna, mą­dra, piękna, nie plot­kuje, nie kła­mie, nie za­zdro­ści i nie jest po­dejrz­liwa.

– Kur­ty­zana pod wszel­kimi wzglę­dami przy­po­mina damę – ar­gu­men­to­wał Are­tino. – Brak jej je­dy­nie dwóch za­let: nie jest szla­chet­nie uro­dzona ani cno­tliwa.

Pa­pie­ska me­tresa

O wcze­snych la­tach pa­pie­skiej ko­chanki, Van­nozzy Cat­ta­nei, nie wia­domo zbyt wiele. Nie­któ­rzy kro­ni­ka­rze uwa­żają, że jej ro­dzina po­cho­dziła z Man­tui i na­zy­wają ją „ku­śnierką z Man­tui”. Lecz rów­nie do­brze mo­gła wy­wo­dzić się z Fer­rary czy Ge­nui, bo wszę­dzie tam znano na­zwi­sko Cat­ta­nei. Sama Van­nozza po­dobno uro­dziła się i wy­cho­wała w Rzy­mie. Część hi­sto­ry­ków uważa ją za córkę nie­ja­kiego Ja­kuba o przy­domku Ma­larz. Na­wet je­żeli jest to prawdą, Ja­kub z pew­no­ścią nie na­le­żał do naj­wy­bit­niej­szych i naj­bar­dziej zna­nych ar­ty­stów epoki, gdyż nie za­cho­wała się wie­dza o jego dzie­łach ani o pa­tro­nach, dla któ­rych two­rzył.

Nie wiemy rów­nież, w ja­kich oko­licz­no­ściach Van­nozza na­tknęła się na męż­czy­znę, który miał od­mie­nić jej przy­szłość. Ku­sząca jest myśl, że spo­tkała go w pra­cowni ojca lub że za­chwy­cił się jej twa­rzą na ma­lo­wi­dle, na któ­rym uwiecz­niono ją pod po­sta­cią jed­nej z wiel­kich świę­tych Ko­ścioła. Lecz rów­nie do­brze mo­gła przy­kuć jego wzrok na ulicy czy bło­niu, w win­nicy lub ko­ściele, albo w każ­dym in­nym miej­scu, gdzie zda­rzało się by­wać uczci­wej rzym­skiej pan­nie.

Kiedy się po­znali, Van­nozza znacz­nie prze­kro­czyła już dwu­dzie­sty rok ży­cia, nie była więc jedną z tych mło­dziut­kich pa­nien, pięk­nych jak nie­za­pi­sane płótno i bu­dzą­cych nie­po­skro­mioną na­mięt­ność, które z roz­ma­rze­niem opi­sy­wali no­we­li­ści wło­skiego re­ne­sansu i które zna­la­zły od­bi­cie w po­staci Szek­spi­row­skiej Ju­lii. Jej ko­cha­nek, Ro­drigo Bor­gia, rów­nież nie był mło­dzień­cem. Miał trzy­dzie­ści sześć lat i bo­gate do­świad­cze­nie w spra­wach mi­ło­ści, wła­dzy oraz Ko­ścioła, ale coś go przy­kuło do Van­nozzy na ko­lejne dłu­gie lata. Może wy­goda, może mi­łość, ni­gdy się nie do­wiemy. Lecz na­wet je­żeli tego pra­gnął, ze względu na świę­ce­nia nie mógł po­ślu­bić ko­chanki i uzdro­wić ich re­la­cji w oczach Boga oraz świata.

Moż­liwe, że Van­nozza znaj­do­wała w związku z Ro­dri­giem ra­dość, ale jako panna była po­datna na oskar­że­nia i przy­kro­ści na­wet w roz­pust­nym Rzy­mie, gdyż epoka znacz­nie wię­cej wy­ba­czała męż­czy­znom, choćby du­chow­nego stanu, niźli ko­bie­tom. Tym­cza­sem sta­tus mę­żatki do­da­wał god­no­ści, a opieka męża by­wała uży­teczna w róż­nych oko­licz­no­ściach także dla dam, które nie sta­no­wiły przy­kładu tra­dy­cyj­nych cnót mał­żeń­skich. Dla­tego w 1469 roku, w parę lat po na­wią­za­niu ro­mansu z kar­dy­na­łem Bor­gią, dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nia panna Cat­ta­nei po­ślu­biła Do­me­nica da Ri­gnana. Być może jej mał­żeń­stwo zo­stało za­aran­żo­wane przez Bor­gię, który wy­szu­kał dla fa­wo­ryty spo­koj­nego czło­wieka, ro­zu­mie­ją­cego, jaką rolę ma od­gry­wać.

– Ro­gacz – kpiono za ple­cami pana da Ri­gnano – musi być ślepy i głu­chy, by się cie­szyć owo­cami kar­dy­nal­skiej ła­ski i sztuki swo­jej żony.

Re­ne­san­sowa Ita­lia nie wie­rzyła w bajkę o wsze­tecz­nym Kop­ciuszku po­ślu­bia­ją­cym księ­cia. Po­zo­sta­wała spo­łe­czeń­stwem ści­śle zhie­rar­chi­zo­wa­nym, gdzie po­zy­cja kur­ty­zany, choćby pięk­nej, bo­ga­tej i wpły­wo­wej, była kru­cha i nie­pewna. Ko­biety pa­ra­jące się nie­rzą­dem pod­le­gały licz­nym za­ka­zom. Wła­dze miej­skie do­kła­dały sta­rań, żeby je kon­tro­lo­wać i od­róż­niać od uczci­wych nie­wiast. Za­ka­zy­wano im no­sze­nia kosz­tow­no­ści i nad­mier­nie stroj­nych su­kien, które by je upo­dab­niały do uczci­wych ma­tron i pa­nien, a także ogra­ni­czano ich obec­ność w prze­strzeni pu­blicz­nej. W wielu wło­skich mia­stach na­rzu­cano im, jak ży­dom, hań­biący żółty ko­lor. Sta­no­wiło to przy­krość tak do­tkliwą, że słynna flo­rencka kur­ty­zana i pi­sarka Tul­lia d’Ara­gona za­de­dy­ko­wała swój Dia­log o nie­skoń­czo­no­ści mi­ło­ści księ­ciu Ko­smie Me­dy­ce­uszowi I z wdzięcz­no­ści, że oszczę­dził jej żół­tego we­lonu.

Wy­siłki pa­pie­stwa w walce z nie­rzą­dem po­zo­sta­wały jed­nak nie­sku­teczne, zwłasz­cza w przy­padku kur­ty­zany wy­po­sa­żo­nej w po­tęż­nych pro­tek­to­rów lub dość za­so­bów, by prze­ku­py­wać zbyt na­chal­nych urzęd­ni­ków. Wy­tworne rzym­skie la­dacz­nice uwa­żały się za sługi ku­rii. Upo­rczy­wie wdzie­wały stroje rzym­skich pa­try­cju­szek, łącz­nie z wo­al­kami, ja­kie wów­czas no­siły za­cne mał­żonki. Ale i po­śled­niej­sze córy We­nery nie kryły się po­kor­nie w rzym­skich za­uł­kach. W 1512 roku dwo­rza­nin księż­nej Iza­beli d’Este opi­sy­wał swo­jej pani od­pust św. Se­ba­stiana; wi­dząc tłumy oby­wa­teli ru­sza­jące do ko­ścioła, żeby po­dzi­wiać re­li­kwie mę­czen­nika, ze zdu­mie­niem skon­sta­to­wał, że spie­szyło tam rów­nież nie­mało kur­ty­zan, jedne ubrane z prze­py­chem, inne prze­brane za męż­czyzn; jedne je­chały na ko­niu, inne na mule.

– Mam poza tym wra­że­nie, że jest ich pe­łen cały Rzym – za­koń­czył ze zdzi­wie­niem.

Rzym­skie wła­dze nie eg­ze­kwo­wały zbyt ry­go­ry­stycz­nie praw wy­mie­rzo­nych w la­dacz­nice, być może ro­zu­mie­jąc, że są one nie­zbędną tu­ry­styczną atrak­cją w mie­ście przy­cią­ga­ją­cym przy­by­szów z ca­łego świata oraz że wy­peł­niają do­tkliwą lukę w ku­rii, bę­dą­cej wszak dwo­rem wy­łącz­nie mę­skim. Przez długi czas walka z nie­rzą­dem po­zo­sta­wała w Rzy­mie grą, któ­rej za­sady znały i re­spek­to­wały obie strony. Na przy­kład w po­ło­wie XVI wieku za­ka­zano „kur­ty­za­nom, dziw­kom i źle pro­wa­dzą­cym się ko­bie­tom” jeż­dże­nia w po­wo­zach, sta­no­wią­cych wów­czas rzadki i po­żą­dany sym­bol sta­tusu. Za zła­ma­nie za­kazu gro­ziły pu­bliczna chło­sta oraz wy­gna­nie z pań­stwa pa­pie­skiego, lecz za­le­d­wie pięć lat po jego wpro­wa­dze­niu mo­ra­li­ści stwier­dzili po­nuro, że kur­ty­zany nic so­bie z niego nie ro­bią, a zła­pa­nym na go­rą­cym uczynku za­miast upo­ka­rza­ją­cych kar wy­mie­rza się po pro­stu grzywnę. Tym spo­so­bem wszy­scy byli za­do­wo­leni: bo­gate kur­ty­zany ko­rzy­stały z po­wo­zów, a ku­ria cie­szyła się z do­dat­ko­wych do­cho­dów. Do­piero su­rowy pa­pież Syk­stus V po­ło­żył kres tej za­ba­wie w cho­wa­nego.

Jed­nakże na­wet kur­ty­zana mo­gła zo­stać uczciwą ko­bietą, je­żeli zna­la­zła męż­czy­znę go­to­wego po­pro­wa­dzić ją do oł­ta­rza. Cza­sami ob­rotne córy We­nus po pro­stu ku­po­wały so­bie mał­żon­ków, lecz nie dzie­liły z nimi stołu ani łoża. Tak po­stą­piła XVI-wieczna bo­gata dama Lu­cre­zia Gel­letta, kiedy w 1566 roku zo­stała wraz z in­nymi rzym­skimi kur­ty­za­nami ska­zana edyk­tem Piusa V na opusz­cze­nie Wiecz­nego Mia­sta. Po­nie­waż mę­żat­kom po­zwo­lono po­zo­stać w do­mach, Lu­cre­zia Gal­letta prze­bie­gle po­ślu­biła pra­cow­nika banku, który wcze­śniej ob­ra­cał jej po­kaź­nym ka­pi­ta­łem. Zy­skaw­szy sta­tus mę­żatki, po­zo­stała w Rzy­mie.

– I żyła do­kład­nie tak samo jak wcze­śniej – kpiła rzym­ska ulica, bo ple­be­ju­sze by­wali okrutni wo­bec la­dacz­nic, ale bar­dziej od nie­rządu brzy­dziły ich za­kazy i po­datki, więc umieli do­ce­nić, kiedy ktoś je omi­jał.

Zło­śliwi rzym­scy miesz­cza­nie, któ­rzy po­tra­fili się bez skru­pu­łów na­igra­wać z na­stępcy św. Pio­tra, ra­czej nie uwie­rzyli, że Van­nozza po za­mąż­pój­ściu cno­tli­wie przę­dzie wełnę i strzeże do­mo­wego ogni­ska. Ale mał­żeń­stwo da­wało ochronę, także prawną, a za­tem wszy­scy mieli po­wody do za­do­wo­le­nia, choć mo­men­tami by­wało w tym związku tłoczno.

Van­nozza z pew­no­ścią nie była skłonna do za­zdro­ści, skoro udało się jej prze­trwać u boku Ro­driga tyle lat. Jej mąż rów­nież mu­siał wy­ka­zać się wy­ro­zu­mia­ło­ścią, to­le­ru­jąc obec­ność ka­ta­loń­skiego kar­dy­nała w ży­ciu i łożu ko­biety, która ślu­bo­wała mu wier­ność i uczci­wość mał­żeń­ską. Moż­liwe, że po pro­stu od­wra­cał wzrok i my­ślał o pie­nią­dzach. Van­nozza była do­brą par­tią. Dys­po­no­wała, za­pewne z ła­ski ko­chanka, po­kaź­nym po­sa­giem w wy­so­ko­ści 310 du­ka­tów. Po ślu­bie mał­żon­ko­wie za­in­we­sto­wali w dom przy Via del Pel­le­grino, nie­opo­dal Campo di Fiori. Nie­wy­klu­czone, że i do tego przy­czy­nił się Ro­drigo, a kupno wy­god­nego, prze­stron­nego domu z pry­watną cy­sterną na wodę i sa­dem było formą za­dość­uczy­nie­nia dla męża, który, co tu kryć, stał się w oczach wszyst­kich ro­ga­czem. Ale moż­liwe też, że Bor­gia za­dbał po pro­stu o wy­godę swo­jej me­tresy, a po tro­chu i o wła­sną. Miesz­kał nie­opo­dal, na Via dei Ban­chi Vec­chi, w pięk­nym pa­łacu z wiel­kim we­wnętrz­nym dzie­dziń­cem, ogro­dem oraz – dla bez­pie­czeń­stwa – wieżą i blan­kami.

Van­nozza spę­dziła u boku Do­me­nica pięć spo­koj­nych lat. W 1474 roku jej mąż zmarł, uczy­niw­szy ją za­sobną wdową, wła­ści­cielką nie jed­nego, ale dwóch do­mów. Już po jego śmierci uro­dziła kar­dy­na­łowi Bor­gii pierw­szego syna. Chłopcu nadano imię Ce­sare. W rok póź­niej na świat przy­szedł ko­lejny – Juan – a w roku 1480 na­ro­dziła się córka. Dziew­czynkę na­zwano imie­niem Lu­kre­cji, rzym­skiej pa­try­cjuszki, która wo­lała sa­mo­bój­stwo od hańby. W ho­ro­sko­pie, spo­rzą­dzo­nym zgod­nie ze zwy­cza­jem dla nowo na­ro­dzo­nej dziew­czynki, gwiazdy zwia­sto­wały jej świetną przy­szłość.

– Oj­ciec o nią dba, a to naj­lep­sza wróżba – wzru­szały ra­mio­nami mło­dziut­kie słu­żące, które zbie­gały się do Rzymu z oko­licz­nych wio­sek, a po­tem, szo­ru­jąc po­sadzki w do­mach dla piel­grzy­mów, skro­biąc ryby i ła­ta­jąc miesz­czań­skie ku­braki, szybko tra­ciły mło­dość, zdro­wie i szansę na lep­szą przy­szłość.

Nie wia­domo, ile lat Lu­kre­cja spę­dziła pod da­chem matki. Wkrótce po jej na­ro­dzi­nach Van­nozza wy­szła za mąż po raz drugi – za po­cho­dzą­cego z Me­dio­lanu Gior­gia della Cro­cego. Przed ślu­bem zdą­żyła jesz­cze uro­dzić Bor­gii ko­lej­nego syna, imie­niem Jo­fré, ale ich zwią­zek się psuł. Kar­dy­nał chyba ro­bił się z wie­kiem bar­dziej po­dejrz­liwy, bo nie­po­koił się, że nie jest oj­cem chłopca. Nie­ba­wem roz­stał się z wie­lo­let­nią ko­chanką, choć nie ode­pchnął jej od sie­bie i nie ode­słał z mia­sta. Na­dal da­rzył Van­nozzę przy­wią­za­niem i sza­cun­kiem jako matkę swo­ich dzieci i za­pewne po­ma­gał jej fi­nan­sowo.

Co­kol­wiek czuła po roz­sta­niu z wie­lo­let­nim ko­chan­kiem, matka Lu­kre­cji prag­ma­tycz­nie uło­żyła so­bie ży­cie u boku no­wego męża. Może zresztą wcze­śniej­sze do­my­sły kar­dy­nała nie były zu­peł­nie bez­pod­stawne i da­rzyła Gior­gia uczu­ciem lub choćby dys­kret­nym przy­wią­za­niem. W 1486 roku uro­dziła mu syna, Ot­ta­viana. Nie­stety dziecko zmarło w nie­mow­lęc­twie. W parę mie­sięcy po­tem ze świa­tem roz­stał się także jego oj­ciec.