Złotko - Morgan Rogers - ebook + książka
NOWOŚĆ

Złotko ebook

Rogers Morgan

4,1

Opis

Choć nie wszystko, co dzieje się w Vegas, zostaje w Vegas, okazuje się, że miasto kasyn i neonów może dać nowy, niespodziewany początek.
Grace Porter ma dwadzieścia osiem lat i właśnie zdobyła doktorat z astronomii. To kolejny z osiągniętych celów jej stabilnego planu na życie. Wraz z przyjaciółkami leci więc do Las Vegas, by należycie uczcić tę okazję. I choć nigdy nie zrobiła niczego szalonego, okazuje się, że na wszystko przychodzi czas…
Gdy ułożona Grace Porter bierze ślub w Vegas z nieznajomą, zaczyna dostrzegać, że choć realizuje założony przez jej ojca plan na życie, nie daje jej to szczęścia. Przytłoczona oczekiwaniami rodziców, trudnościami w znalezieniu pracy i poszukiwaniem własnego miejsca na ziemi, wyjeżdża z rodzinnego Portland, by spędzić lato ze swoją świeżo upieczoną żoną.
Czy małżeństwo było zapisane tym dwóm nieznajomym w gwiazdach? Czy to właśnie miłość pomoże Grace znaleźć drogę do szczęścia?

Złotko to debiut prosto z serca, emocjonalny i uroczy. Pokochałam każdy jego fragment.
- Jasmine Guillory
Debiutancka powieść Rogers to poruszający duszę, przewrotny romans.
- O, THE OPRAH MAGAZINE
Doskonała... czytelnicy znajdą wiele powodów, aby docenić ten romans!
- PUBLISHERS WEEKLY
Jedną z najlepszych rzeczy w tej książce są przyjaźnie. Te przyjaciółki słuchają, wspierają i kochają się nawzajem...Dla fanów „Queenie” i „Testu na miłość”.
- SHELF AWARENESS
Symbolika malująca się na stronach tej książki sprawia, że "Złotko" to genialny debiut. Opowieść o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie, o znajdowaniu miłości – i akceptowaniu jej poprzez naukę kochania siebie. Przygotuj się na to, że ta książka znajdzie się na szczycie twojego stosu TBR.
- Christina Lauren

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (8 ocen)
3
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlicjaHo

Dobrze spędzony czas

„Trudno komuś wytłumaczyć, że jest się zmęczonym, wyczerpanym do cna; że zmęczenie przenika żebra, brzuch. Trudno wytłumaczyć, że ktoś wyciągnął rękę do gwiazd i powiedział, że to wszystko może być twoje, a ty w to uwierzyłeś. Wierzyłaś, że u wspinaczka na szczyt, te wszystkie przeszkody uda się pokonać. Spędziłeś jedenaście lat, ignorując umysł i ciało, które krzyczały: Zatrzymaj się, oddychaj, bądź dla siebie dobry. Wolałaś karać się za to, że w ogóle o tym pomyślałaś”. Książka „Złotko” ukazuje drogę jaką trzeba przejść żeby odnaleźć samego siebie. Pomimo spełnia naukowych marzeń i dostania tytułu doktora astronomii główna bohaterka nie czuje prawdziwego szczęścia. Pod wpływem impulsu bierze ślub z nieznajomą w Vegas. Czytając tę książkę widzimy jak postanawia odnaleźć swoją żonę i ją poznać. Jednocześnie próbując dowiedzieć się czegoś o sobie, co chce robić w życiu, bo całe dotychczasowe życie poświęciła na zdobycie tytułu doktora, a teraz nie wie, co zrobić dalej. Okazuje się, że ...
10
Virago231

Nie oderwiesz się od lektury

przepiękna
00
lili_zileono_mi

Nie oderwiesz się od lektury

Grace Porter wybrała się wraz z przyjaciółkami do Vegas, by uczcić zdobycie doktoratu z astronomii. Budzi się na drugi dzień sama w pokoju z mglistymi wspomnieniami wczorajszej nocy, na potwierdzenie ich prawdziwości znajduje parę drobiazgów np wizytówkę z tajemniczą notatką i obrączkę na palcu. Dziewczyna mimo już dawno ułożonego planu na życie, czuję się zagubiona i przytłoczona oczekiwaniami ojca, potrzebuje przerwy by odnaleźć cel i siebie, postanawia wyjechać z Portland by odnaleźć swoją żonę. Czy to co wydarzyło się w Vegas zawsze zostaje w Vegas? Czy Grace odnajdzie siebie i swoje miejsce na ziemi? Kim jest żona kobiety, czy mają szansę na happy end? W dzisiejszych czasach rasizm nie jest już tak często spotykany, jednak bycie czarnoskórą kobietą, w dodatku lesbijką okazuje się utrudniać Grace zdobycie tego co już dawno sobie zaplanowała. Kobieta zdecydowanie sobie nie radzi z wymogami otoczenia, ojca i tym jak sama sobie wysoko postawiła poprzeczkę. Na szczęście ma wokó...
00
BlackG

Dobrze spędzony czas

4,5 🌟
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: Honey Girl

Copyright © Morgan Rogers, 2021

Copyright © for the Polish translation by Joanna Zalewska, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorki prowadzące: Andżelika Stasiłowicz, Zuzanna Sołtysiak

Marketing i promocja: Greta Sznycer

Redakcja: Joanna Jeziorna-Kramarz

Korekta: Anna Nowak, Marta Akuszewska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Oryginalny projekt okładki: © 2021 by Harlequin Enterprises ULC

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67616-82-9

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dziewczynom z pazurami.

Niech się was boją.

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

 

 

 

 

 

W Las Vegas za dwadzieścia pięć dolarów sprzedają tandetne repliki kłódek. Takich, jakie zakochani zawieszają na przęsłach paryskiego mostu. Możesz je kupić w drodze z kaplicy, gdy jesteś pijana, rozchichotana i wypełniają cię bąbelki szampana. Ktoś opiera się o twoje ramię, dziewczyna, której imienia nie pamiętasz, a być może nigdy nawet nie poznałaś.

Mówi: „Kupmy sobie taką” i wskazuje na kłódki. Ich błyszczące powierzchnie ledwie przypominają oryginały, ale ładna dziewczyna prosi, a ty mówisz „tak”.

To już drugi raz, kiedy mówisz „tak”, ale jeszcze tego nie pamiętasz. Więc mówisz „tak” tej replice kłódki w replice miasta.

W swojej przymglonej, szampańsko-różowej rzeczywistości znajdujecie miejsce dla tych kłódek. Później nie będziecie pamiętać gdzie, ale teraz…

Ale teraz.

To miejsce jest święte. To miejsce to dwie osoby złączone dzięki ceremonii i błyszczącym obrączkom na palcach serdecznych. To miejsce to róże kwitnące na fioletowo, różowo i czerwono, które można zobaczyć nawet w nocy. To przęsło, na którym kłódka zatrzaskuje się w sposób ostateczny.

– Co zrobimy z kluczykami?

W swoim śnie, lub może raczej w swojej szampańsko-różowej rzeczywistości, decydujecie się na zamianę. Klucz dziewczyny wisi wciąż ciepły na twojej szyi, a twój na jej.

W Paryżu kłódki zakochanych doprowadziły do tego, że most wygiął się i obniżył.

W Las Vegas kłódki są lekkie. Czy to całe twoje serce zostało w niej zamknięte, czy może tylko jego kawałek?

To ceremonia. Kłódka wisi na płocie, którego żadna z was nie będzie pamiętać rano ani w kolejnych miesiącach. Wszystko, co macie, to klucze – kawałki metalu ciepłe od trzymania ich w mięsistych dłoniach.

I już, ceremonia zakończona.

To dobry sen. Albo przymglona, szampańska rzeczywistość. Niewykluczone, że wspomnienie złożone z obu tych elementów.

Kiedy budzik dzwoni, głośno i intensywnie, trudno wskazać różnicę. Może nie ma żadnej. Może nie ma różnicy między masywnymi ciężkimi kłódkami w Paryżu a podróbkami ze sklepów z pamiątkami w Las Vegas. Może nie ma różnicy między marzeniami a rzeczami, które ledwo pamiętasz. Mówią, że to, co dzieje się tutaj, tutaj też zostaje. I być może tak jest, i być może to samo dotyczy głębokich snów i wspomnień.

Budzik dzwoni. Przytomniejesz. A może po prostu pamiętasz.

 

 

 

 

 

 

Jeden

 

 

 

 

 

 

 

Grace budzi się powoli, jak gęsta, lejąca się melasa. Jedyna różnica to taka, że melasa jest słodka, a to wszystko – suchość w ustach, uderzający ból głowy – jest kwaśne. Budzi ją oślepiające pustynne słońce, ciepło, które przenika przez okna i ogrzewa jej brązową skórę, choć to dopiero koniec marca.

Jej budzik dzwoni, a szampańsko-różowy sen pryska.

Grace budzi się w Las Vegas, zamiast w swoim mieszkaniu w Portland, i postękuje.

Nadal ma na sobie wczorajsze ubrania, podarte dżinsy z wysokim stanem i białą koszulkę z napisem PANNA MŁODA, której na pewno nie pakowała. Łóżko jest ciepłe, lecz nic w tym przecież dziwnego. Ale kiedy Grace się porusza, przesuwa i stara się przypomnieć sobie, jak prawidłowo posługiwać się kończynami, zauważa, że jest to szczególny rodzaj ciepła. Łóżko, pościel, gładka bawełniana poszewka obok niej są ciepłe jak ciało, które spokojnie śpi. To ciepło snu.

Hotelowe łóżko pachnie solą morską i magicznymi ziołami. Takimi, jakie ludzie kroją i wsypują do herbat, do butelek, macerują w olejach i pieczętują zaklęciem. Pachnie jak kuchenna magia.

Zbiera się w sobie, by przewrócić się na wygrzany skrawek łóżka. Jej wspomnienia z minionej nocy wyłaniają się, wyświetlają jak na przewijanej do tyłu taśmie filmowej. Były tam jasne światła i zbyt słodkie drinki, i jeden klub po drugim. Była czarno­włosa dziewczyna o różowych policzkach i zapachu, tak, soli morskiej i szałwii. Tak pachniała za uszami i na gładkich nadgarstkach. Jej imię Grace ma na końcu języka, ale za nic nie może go sobie przypomnieć.

Film w głowie Grace przyspiesza. Dłoń dziewczyny pozostała zaciśnięta w jej ręce przez resztę nocy. Jej usta były pięknie różowe. Przylgnęła do ramienia Grace i szepnęła: „Zostań ze mną”, kiedy Agnes i Ximena postanowiły wrócić do hotelu.

„Zostań ze mną”, powiedziała i Grace tak zrobiła. „Podążaj za mną”, poprosiła, a Grace przecież właśnie to miała w zwyczaju. Podążała za swoim budzikiem. Podążała za harmonogramem. Podążała za zasadami. Podążała za planem ukończenia studiów. Podążała przez rozświetlone miasto za solno-szałwiową dziewczyną i znalazła się na schodach kościoła.

Może to nie był kościół. Wcale tak nie wyglądał. Miejsce ze sztucznymi kwiatami, czerwonym dywanem i mężczyzną w białym garniturze. Przebrany ksiądz. Dwie dziewczyny zachichotały, upojone wcześniej pochłoniętym szampanem, i powiedziały: „tak”. Grace zakrywa oczy i pod powiekami ogląda całą tę scenę.

– Jezu – mamrocze, siadając nagle i chwytając się prześcieradła, aby jakoś utrzymać równowagę.

Wstaje, kolana jej drżą.

– Weź się w garść, Grace Porter. – Gardło ma suche, a język przykleja się jej do podniebienia. – Masz kaca. Cokolwiek myślisz, że się stało, wcale się nie wydarzyło. – Patrzy w dół na swoją koszulkę i tłumi dłońmi roztrzęsione piśnięcie. – To nie mogło się stać, bo jesteś mądra, zorganizowana i ostrożna. A żadna z tych rzeczy nie doprowadziłaby do ślubu.

Ślubu!

– To się nie wydarzyło – mruczy, próbując uprzątnąć łóżko. To bezowocne działanie, ale ścielenie łóżka ma sens, a wszystko inne nie. Pociąga za prześcieradło, a trzy przedmioty opadają na podłogę jak piórka.

Kartka z hotelowego notatnika. Wizytówka. Zdjęcie.

Grace w pierwszej kolejności podnosi błyszczącą fotografię. Jest idealnie prostokątna, jakby ktoś poświęcił dużo czasu na staranne wycięcie jej nożyczkami.

Jest na niej plastikowy kościół z zamazanych wspomnień Grace. Ten kościół z dywanem w kolorze wina i sztucznymi kwiatami. Na tym ślubie nie ma Elvisa, jest za to ksiądz z ulizanymi, zaczesanymi do tyłu włosami i dżetami wokół oczu.

Grace na zdjęciu jest wysoka, brązowa i szczupła, a złote sprężynki jej loków sięgają poniżej linii ramion. Uśmiecha się promiennie. Teraz ją to boli – ta wiedza, że potrafi się tak uśmiechać, że może być tak szczęśliwa w otoczeniu rzeczy, których nie pamięta.

Naprzeciwko niej stoi ta dziewczyna. Ich dłonie są splecione. Na zdjęciu jej policzki mają kolor róży. Włosy są tak samo czarne jak puste nocne niebo. Uśmiecha się, podobnie jak Grace. Na lewej ręce czarna obrączka oplata jej palec, ten przeznaczony na ceremonie takie jak ta.

Grace, na kacu i ostrożna wobec nowej rzeczywistości, podnosi swoją lewą rękę. Tam, również na palcu serdecznym, znajduje się złota obrączka. Ta kwestia umknęła jej z pamięci i zaginęła na zawsze w lepko-słodkim alkoholu. Ale oto jest, obrączka. Trwały, wiążący pierścień. Znak, że teraz należysz do kogoś innego.

– Co ty, do cholery, zrobiłaś, Porter? – mówi Grace, obracając obrączkę wokół palca.

Podnosi wizytówkę, mniejszą i jakoś bardziej intymną, jako następną. Pachnie jak prawa strona łóżka. Sól morska. Szałwia. Rozdrobnione zioła. Gwiazdki anyżu. To wspaniały zapach.

Na froncie znajduje się prosty tekst.

 

JESTEŚ TAM?

brooklyński program dla stworzeń samotnych

lub nadprzyrodzonych. czasem jednych & drugich

99.7 FM

 

Podnosi kartkę z hotelowego notatnika. Zbite litery są ledwo czytelne, jakby pisane w pośpiechu.

Wiem, kim jestem, ale kim jesteś ty? Obudziłam się o wschodzie słońca, a twoje włosy, skóra i piegi na nosie świeciły jak złoto. Jak złoty miód. Myślę, że jesteś moją żoną, a ja będę cię nazywać Złotkiem. Potraktuj to jako wizytówkę, jeśli kiedy­kolwiek będziesz potrzebowała… nie wiem, jak to działa – przyjaciółki?…

Żony, napisano i skreślono.

Partnerki. Albo. Nie wiem. Muszę lecieć. Ale myślę, że świetnie się bawiłam i że byłam szczęśliwa. Nie sądzę, że kiedykolwiek mogłabym się z kimś pobrać, gdybym nie była szczęśliwa. Mam nadzieję, że ty też byłaś.

Jak to się mówi? Co się dzieje w Vegas, zostaje w Vegas? Cóż, ja nie mogę zostać.

Może pewnego dnia mnie odnajdziesz, Złotko. Do tego czasu możesz podążać za brzmieniem mojego głosu. Słyszysz go?

To się ledwo trzyma kupy, te słowa, kropki i początki zdań, ale Grace łapie się na tym, że trzyma kartkę mocno, żarliwie. Wizytówka bez numeru, list bez wyjaśnienia.

Ktoś puka do drzwi, a cała nagromadzona w Grace adrenalina wybucha, pęka jak rozciągnięta gumka. Dziewczyna krzyczy, z sercem łomoczącym w jej piersi, gdy otwiera.

– Przestań wrzeszczeć – mówi Ximena.

Jest już ubrana, z bordowoczerwonymi włosami spiętymi w kok i w ciuchach, które nazywa swoim strojem lotniskowym. Grace zastanawia się, jak Ximena to robi, że wosk na jej włosach spełnia swoją funkcję w tym upale.

– Jeśli ktoś tu powinien krzyczeć, to ja. Wiesz dlaczego?

Wczoraj wieczorem wzięłam ślub, myśli Grace. Z dziewczyną o różanych policzkach. Z dziewczyną, której imienia nawet nie znam. Powinnam krzyczeć.

– Dlaczego powinnaś krzyczeć? – pyta Grace zamiast tego. – Dlaczego jesteś już ubrana?

– To ja tu powinnam zadawać pytania – odpowiada Ximena z uniesionymi brwiami.

– O mój Boże. – Zza ramienia Ximeny zerka Agnes. – Za godzinę musimy być na lotnisku. Fakt, że się nie ubrałaś i nie przygotowałaś, oznacza, że tak naprawdę jesteś złym sobo­wtórem Grace. A to oznacza, że to ja powinnam krzyczeć. Wpuścisz nas w ogóle do środka? Gdzie twoje maniery?

Przechodzi obok, a Grace kładzie zdjęcie, wizytówkę i liścik na nocnym stoliku przy oknie i przykrywa je zabłąkaną hotelową Biblią.

Ximena stąpa dumie przez pokój, po czym sadowi się ostrożnie na krawędzi łóżka, gdzie Agnes już rozłożyła się na plecach. Wpatrują się w Grace, a ona odwzajemnia spojrzenie.

– No i co? – pyta Ximena. – Nie zamierzasz nam powiedzieć, gdzie byłaś ostatniej nocy?

– Byłam tutaj. – Grace marszczy brwi.

Ximena wpatruje się w nią z rozczarowaniem spowodowanym tym jawnym kłamstwem.

– Ładna koszulka. – Agnes podpiera się na łokciu. – A teraz: co tak naprawdę robiłaś, kiedy wyszłyśmy?

Grace skubie T-shirt. Złoty pierścionek na jej palcu ciąży, wzmagając poczucie potępienia. Ktoś tu złożył przysięgę. Teraz jesteście złączone. Ma nadzieję, że nie zauważą.

– Po waszym wyjściu niewiele – mówi. – To i tamto.

Ximena mruga.

– To i tamto – powtarza.

– Tak.

Grace odmruguje. Próbuje sobie przypomnieć, o której dokładnie Ximena i Agnes sobie poszły. Czy to było przed czy po tym, jak ta dziewczyna uśmiechnęła się do niej znad kieliszka? Dziewczyna, która splotła ich palce razem, gdy szły przez zatłoczone ulice, obok świateł teatru i klubów pulsujących rytmiczną muzyką. Grace tańczyła, teraz pamięta, właśnie tam, na ulicy. Przylgnęła do dziewczyny i śmiała się, nie mogąc się opanować.

– Po prostu chodziłyśmy po okolicy.

Agnes siada gwałtownie. Jej usta wykrzywiają się szyderczo w błyszczącym, ostrym uśmiechu.

– Kłamiesz – mówi. Kac Agnes ujawnia się w jej nieuporządkowanych rozjaśnionych włosach i cienistych półksiężycach pod oczami, ale ekscytacja pobudza ją jak psa kość. – Grace Porter, pani kłamie. O mój Boże, wpisuję to do mojego kalendarza. – Czarne, spiczaste paznokcie klikają gorączkowo coś na ekranie telefonu.

– Doktor Porter – mówi Grace anemicznie, palcami próbując rozczesać splątane włosy. Powinna była je związać wczoraj w nocy. – Jeśli masz zamiar oczerniać moje dobre imię, to przynajmniej zwracaj się do mnie poprawnie.

– Pozwij mnie – mówi Agnes z roztargnieniem, wciąż patrząc w telefon. – Podaj mnie do sądu, ty kłamczucho.

Ximena mruży oczy i skanuje Grace, jakby ta była jedną z pacjentek wymagających szczególnej uwagi.

– Masz kwiaty we włosach – stwierdza.

Obserwuje, jak Grace sięga wyżej i w swoich kosmykach oblanych miodowym kolorem wyczuwa wysuszone płatki.

– Wyszłyśmy na trochę – mówi Grace.

Do oświetlonego plastikowego kościoła. Byłyśmy za różami i chwastami, i długimi gałęziami lilaków, a w powietrzu unosił się tylko zapach pustynnych kwiatów, szałwii i taniego metalu. Nagle przypomina sobie o kluczu. Ukryty pod koszulką, pali jej skórę jak piętno.

– Chyba byłam tak pijana, że się przewróciłam.

– Przewróciłaś się. – Na Ximenie nie robi to wrażenia. – Wróciłaś z tą dziewczyną? Z tą, którą poznałaś?

– Taaak?

– Też tu przyszła? – pyta Agnes, rozglądając się dookoła, jakby ktoś miał zaraz wyskoczyć z szafy. – Było głośno, gdy wróciłaś w nocy.

– A wcześniej ignorowałaś nasze wiadomości – dodaje Ximena. Przygotowuje się do tyrady. – Jak, do cholery, wyglądałabym w Dateline, opowiadając o tym, jak zniknęłaś w Las Vegas? Pułkownik zabiłby mnie za zgubienie jego dziecka. I kiedy w ogóle miałabym mieć czas na nakręcenie tego odcinka? Pracuję całymi dniami, Porter. Nie mam czasu na zrobienie sobie włosów i paznokci przed debiutem w telewizji jako zrozpaczona najlepsza przyjaciółka.

– A dlaczego ja nie jestem zrozpaczoną najlepszą przyjaciółką? – pyta Agnes. – Przecież umiem płakać na zawołanie. A co ty potrafisz?

– Powinnaś to przepracować – mówi poważnie Ximena, ale nie odtrąca Agnes, gdy ta uśmiecha się i opiera na jej ramieniu.

– Mój terapeuta byłby zachwycony, gdyby słyszał, jak to mówisz – stwierdza Agnes i spogląda na Grace, która prostuje się pod ostrzałem czujnych spojrzeń. Jej twarz pozostaje niewzruszona. Coś ukrywasz. – Usta Agnes poruszają się bezgłoś­nie, a Grace odwraca wzrok.

– Jak widzisz, udało mi się wrócić w jednym kawałku – podsumowuje sucho Grace – i samotnie. Więc teraz, gdy jednak nikt nie musi mnie opłakiwać, powiedz mi jeszcze raz, kiedy musimy być na lotnisku.

– Jeszcze raz? – pyta z niedowierzaniem Ximena.

W tym samym momencie Agnes krzyczy:

– Zły sobowtór!

– Za godzinę – powtarza Ximena. Wstaje i przykłada dłoń do czoła Grace. – Czy ta dziewczyna coś ci podała? Kazałaś nam wszystkim wykuć harmonogram podróży, Porter.

– Musiałyśmy go wyrecytować, zanim pozwoliłaś nam opuścić mieszkanie – dodaje Agnes. – Jak ona w ogóle miała na imię? Cholera, zabujałaś się?

Grace odskakuje, oddalając się od badających ją palców Ximeny i oczu Agnes.

– Nie mam czasu na bycie zabujaną. To była tylko jedna noc.

– Jedna noc, ale za to jaka – mruczy Agnes, ukryta przed spojrzeniami, gdy Ximena wyskubuje płatki z włosów Grace i sprawdza jej źrenice. – Niech Wysoki Sąd odnotuje, że moje pytanie pozostaje bez odpowiedzi.

– Nigdy nie pozwoliliby ci zostać prawnikiem – mruczy Ximena z uśmiechem zarezerwowanym tylko dla Grace, ukrytym między nimi. – A ty nie odpowiedziałaś – mówi, a jej twarz łagodnieje, gdy już się upewniła, że Grace to Grace i nie jest ani odurzona, ani sklonowana. – I wyglądałaś trochę na zabujaną. Głównie pijaną, ale tak jakby zabujaną.

Grace wzdycha. Słyszy echa śmiechu z chwil, gdy tańczyła na środku chodnika. Chichotały jak… jak nowożeńcy, gdy wychodziły z kościoła przytulone do siebie.

– Nie byłam zabujana – mówi, nagle zdeterminowana, by zachować to, to wszystko, dla siebie. – I chyba nawet się nie dowiedziałem, jak ma na imię.

– Uch. – Ximena wydaje z siebie bliżej nieokreślony dźwięk. – Tak naprawdę to ona mogła być Tą Jedyną, a ty nawet nie wiesz, jak się nazywa. Jak mam teraz przeżywać wasz związek, skoro nie znam jej imienia?

Grace przewraca oczami.

– Nie masz go przeżywać – odpowiada. – Albo możesz przeżywać cokolwiek tam chcesz w holu, a ja się ubiorę.

Wszystko wraca do niej, wszystkie rzeczy, które składają się na Grace Porter. Staranność. Wydajność. Dbałość o szczegóły.

– Boże, musimy być na lotnisku za godzinę. Spakowałyście się już? Agnes, sprawdź pod łóżkiem, nie mam ochoty dzwonić tutaj, żeby wysłali jeden z twoich butów czy coś. I jeśli wzięłaś coś z minibaru, płacisz za to. Ximena…

– Proszę bardzo, conejito – wcina się Ximena, klepiąc ją po policzku i uśmiechając się. – Pozbieram naszego bachora do kupy. Ty się ubierz. Zadzwonię po taksówkę.

– Piętnaście minut – mówi Grace. – To wszystko, czego potrzebuję, słowo.

– Piętnaście minut – powtarza Ximena, wracając do ich naturalnego rytmu. Grace czuje, jak jej klatka piersiowa się rozluźnia, a oddech powraca, powolny i równomierny, gdy Ximena całuje ją szybko w nos i znika za drzwiami. – Chodź, mały demonie.

Agnes krzyżuje ramiona, przypominając Grace o trzech wspólnie przeżytych latach.

– Czemu ciebie nazywa tak uroczo, a mnie przypada „mały demon”?

Grace się śmieje.

– Lepszym pytaniem byłoby chyba, dlaczego jesteś małym demonem.

Agnes nuci. Nie spieszy się, gdy wychodzi z pokoju. Grace odwraca się plecami, stara się spakować wszystko do swojej torby, starannie poskładane.

– Hej, Porter – zagaduje jeszcze przyjaciółka.

– Hmm?

– Nie chcesz, żeby Ximena to zobaczyła. – Na chwilę przerywa. – Chyba że jesteś gotowa wyjaśniać, dlaczego masz na palcu obrączkę.

Grace się odwraca. Agnes trzyma to zdjęcie, unosząc przy tym jedną brew.

– Nie… – zaczyna Grace, ale jej umysł pracuje szybciej niż język.

Co nie? Nie mów nikomu o przypadkowym małżeństwie? O bezimiennej dziewczynie, która ma taką samą czarną obrączkę na swojej lewej dłoni? Nie – zaczyna, ale nie kończy.

– Hej – odzywa się Agnes. Zbliża się i drży.

Nie, to ty drżysz. Patrzy Grace prosto w oczy.

– Znaczącą korzyścią z zadawania się ze mną od tak dawna – zaczyna ostrożne – jest to, że teraz masz po swojej stronie moją moralnie szarą i wątpliwą lojalność. Kumasz?

– Proszę, nie… – mówi ponownie Grace i ufa, że Agnes doskonale rozumie, co chce powiedzieć.

– Nie zrobię tego – obiecuje Agnes. – Ale na litość boską, przy kłamaniu musisz się bardziej starać. Nie tego cię nauczyłam.

Wychodzi, a Grace skrywa fotografię, wizytówkę i liścik pod jedwabną chustką do włosów. Chowa swoją różaną dziewczynę i kontakt do niej.

Zamyka walizkę.

W taksówce Agnes siedzi bardzo blisko. W samolocie marudzi, aż w końcu Ximena zgadza się zamienić miejscami, Grace dostaje to przy oknie. Agnes odsuwa dłoń Grace, by powstrzymać ją przed wbijaniem sobie paznokci w delikatną skórę. W powietrzu chmury formują się w różne kształty. Pies. Króliczek. Ludzkie serce.

Grace się zastanawia. Czy ty też je widzisz? Kimkolwiek jesteś, czy możesz spojrzeć w górę i pomyśleć o mnie, schowanej za sercem z chmur?

Agnes chwyta ją za rękę. Wyrywa to Grace ze snu na jawie, ściąga ją do rzeczywistości. Odwzajemnia uścisk.

To, co wydarzyło się w Vegas, zostało schowane w jej walizce. Jest pod jej koszulką i ma kształt klucza. Jest ukryte w jej włosach, w ostatnich kawałkach wysuszonych kwiatów. Jest zamknięte w złotym pierścionku owiniętym wokół jej palca – jak znamię.

Podróżuje z Grace z powrotem do domu. Nie zostaje w Vegas.

 

 

 

 

 

 

Dwa

 

 

 

 

 

 

 

„Jak idzie szukanie pracy?” Wiadomość od Pułkownika pali Grace w dłonie. Wrzuca telefon do kieszeni swojego fartucha.

Po jedenastu latach uganiania się za najjaśniejszymi gwiazdami i niestrudzonej pracy nad doktoratem była gotowa.

Stanęła przed gronem profesorów. Oni nie znali jej jako Grace Porter, wysokiej, piegowatej i wychowanej przez żołnierza, by być najlepszą. Znali ją jako Grace Porter, doktor astronomii. Pracowitą, dbającą o szczegóły, czarnoskórą.

Jej ciemnobrązowe czoło było pokryte kropelkami potu, gdy profesor MacMillan i jej współpracownicy, wszyscy biali, przyglądali się, jak starała się ukryć dłonie, mocno drżące, po obronie dysertacji. Z głosem Pułkownika z tyłu głowy, ponaglającym ją, by zrobiła kolejne kroki, zdobyła szczyt tej góry. Mama namawiała ją do tego, by podążała za marzeniami, więc goniła gwiazdy. W swojej pracy przelała krew, pot i łzy – i oto był dowód. Spełniła złożoną Pułkownikowi obietnicę.

Z szerokim, dalekim od zawodowego uśmiechem profesor MacMillan zadała jej ostatnie pytanie, a Grace odpowiedziała, trzymając swoją rozprawę przy piersi. Czekała ze zdławionym oddechem, aż potwierdzą to, do czego ona doszła już dawno temu. W niebie można było zobaczyć o wiele więcej, w niej można było dostrzec o wiele więcej.

„Gratulacje, doktor Porter”, powiedzieli, a ona po prostu stała, czując się tak wielka i tak przerażająca, jak bezkresny wszechświat.

A teraz stoi w tej herbaciarni, wycierając spocone dłonie w poplamiony fartuch i nie odpowiadając na wiadomości ojca.

– Wszystko w porządku? – pyta Meera, a Grace mruga i wraca myślami do herbaciarni White Pearl. – Też marzysz o końcu zmiany? Jeśli zrobię jeszcze jedną Masala chai dla białego faceta, będę krzyczeć.

– Nic mi nie jest – mówi Grace. – Odpłynęłam. Tak jak mówisz, marzę.

Zdmuchuje sobie z twarzy loki, a Meera mruży oczy.

– Sprawdzę, jak stoimy z towarem. Zaraz wracam.

Ucieka na zaplecze i wpatruje się w swoje metalowe odbicie w dużej lodówce.

– Weź się w garść – mruczy, przyciskając dłonie do oczu. – Przestań myśleć. Rób swoje. Porter zawsze robi swoje. Porter wykonuje każde zadanie z ogromną precyzją.

– Grace! – Meera syczy pod drzwiami. – Mam klienta kwalifikującego się pod kod czerwony. Może mu się wylać herbata na głowę.

– Aż tak źle? – pyta Grace, ostrożne zbierając się do kupy. Składa wszystkie myśli w coś małego, coś, co może upchnąć do środka i poczuć, jak ostre krawędzie tego czegoś ją kłują, ale pilnuje, by nikt niczego nie zauważył. – Obalamy patriarchat jednym poparzeniem trzeciego stopnia na raz.

– Babie by się to spodobało – mówi Meera. Przysuwa się bliżej. – Na pewno nic ci nie jest, Astronomko?

– Hmm? – pyta Grace, nie podnosząc wzroku. – Tak. A dlaczego?

Meera parska. Jest na zmianie od rana, a Grace dostrzega wyczerpanie wokół jej oczu. Gorzki zapach liści herbaty przylega do jej ciemnobursztynowej skóry i włosów. Z bliska widać, że jest młoda, zmęczona i przepracowana. Grace wzdycha. Nie chce obarczać Meery kolejnymi zmartwieniami.

– To nic takiego – próbuje wyjaśnić. – A przynajmniej nic, z czym nie mogłabym sobie poradzić.

– Jesteś taka przygaszona – zauważa Meera. – W ogóle nie obgadywałaś dziś klientów. Nawet tej kobiety, która próbowała przemycić psa w swoim płaszczu.

– Naprawdę, to mówiło samo za siebie…

– Cholerny bichon frise! Pod jej płaszczem!

– Wspierający ją emocjonalnie bichon frise?

Meera pojękuje, chwytając dwa pojemniki z herbatą.

– Jesteś taka, odkąd wróciłaś. Przestałaś nawet w kółko gadać o kosmosie.

Grace unosi brew.

– Właśnie obroniłam doktorat z tego kosmosu, jakby co.

– Przecież wiem – odpowiada Meera wymownie. – A potem zostawiłaś mnie tutaj, a sama świętowałaś w Las Vegas. Nawet o tym nie opowiedziałaś! Nie zdradziłaś żadnych szczegółów! Konkretnie się nawaliłaś? Przegrałaś wszystkie swoje oszczędności? – Przysuwa się jeszcze bliżej, obniża głos i robi wielkie oczy. – Zaliczyłaś?

– No coś ty, Meera!

– Meera! – woła Baba Vihaan od frontu. – Mamy klientów.

– Boże – mówi dziewczyna. – Módl się, żebym przetrwała ten dzień. Baba by nie zniósł, gdybym wpadła w szał.

– Do którego boga mam się modlić?

– Wybierz jednego – mówi Meera, wygładza swoje kurti i wychodzi z kuchni. – Tylko wybierz mądrze.

Grace pozostaje na zapleczu przez większość czasu. Pozwala Meerze być twarzą herbaciarni. Biali liberałowie z Portland przychodzą do White Pearl, by natarczywie komplementować Meerę za wybór herbaty i wysadzane klejnotami bransolety, które zdobią jej nadgarstki niczym pierścienie planetarne. Uwielbiają jej grube, łukowate brwi i misternie zdobione kurti, i sposób, w jaki się uśmiecha, kiedy wychodzą.

Nie obchodzi ich Grace z zaplecza: niehinduska, nieprzystrojona w piękny materiał. Czarny ojciec i biała matka. Nic nowego w wielokulturowym krajobrazie Portland.

Dziś jest dobrze. Jest cicho. Nikt nie będzie pytał, dlaczego Grace mocno ściska w dłoni klucz i złotą obrączkę zawieszone na szyi. Czy ty też to czujesz? Czy zachowałaś swoje? Śle swoje myśli we wszechświat i ma nadzieję, że ktoś, jej ktoś, słucha.

Cisza i spokój panują aż do zamknięcia. Meera wydaje z siebie bolejące westchnienia pomiędzy kolejnymi kawałkami na playliście MONSTA X, którą puszcza na cały regulator.

– Brzmisz jak porysowana płyta – drażni się z nią Grace, gdy zbierają brudne naczynia.

– Dałam ci dziś dobre dziesięć szans, żebyś się wygadała! Oferuję wsparcie emocjonalne.

Grace prycha.

– Nie wydaje mi się, żeby to działało w ten sposób, ale dziękuję.

Meera krzyżuje ręce w dziecinnej pozie.

– Cokolwiek to jest, powiedziałaś chociaż Ximenie?

Grace odkłada ścierkę.

– Nie potwierdzam, że dzieje się coś złego, ale dlaczego Ximena miałaby być w to zamieszana?

Meera wydaje kolejny pomruk irytacji.

– Ponieważ – mówi, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie – Ximena jest piękna i mądra i może naprawić wszystko.

– To święta prawda – przyznaje Grace – ale dlaczego uważasz, że jest co naprawiać?

Meera siada na kontuarze i wzrusza ramionami. To kolejna powierzchnia, którą będą musiały wytrzeć, ale ten jeden raz Grace nie narzeka.

– Wszystko jest dobrze.

– Skoro tak twierdzisz. – Meera marszczy brwi. – Ale coś się dzieje. Ludzie powinni być zrelaksowani po wakacjach, a ty wróciłaś jakby podenerwowana. Za dobrze cię znam. Widzę wszystko.

Grace zgrzyta zębami, po czym zmusza swoją szczękę do rozluźnienia.

– Ja tylko… mam różne sprawy na głowie, okej? – Sprawy takie jak rumiane dziewczyny i kwitnące kwiaty, i mężczyzna, który trzymał razem ich ręce, kiedy Grace powiedziała „tak” i „ślubuję”. Sprawy takie jak dokumenty z podpisem Doktor Grace Porter, bez wskazówek, gdzie się z nimi udać. Zastanawia się, jak te sprawy krzyżują się ze sobą i gdzie w tym wszystkim jest ona. – Nic mi nie jest – zapewnia, a ostre krawędzie jej skłębionych uczuć wbijają jej się w żebra.

– Okej – mówi cicho Meera.

Rozkłada ramiona. Pachnie gorzką herbatą i parującą wodą z mydłem. Grace opiera głowę o klatkę piersiową koleżanki i na chwilę świat się zatrzymuje. Bierze wdech, gdy Meera zaczyna narzekać na kolejnego klienta…

– Czy ty widziałaś buty, które miała na sobie? Zamszowe czółenka na deszcz. Czyżby pierwszy raz w Portland?

W końcu z zaplecza wyłania się Raj, który z Babą Vihaanem zamknął kasę.

– Gotowa, Gracie? – pyta.

Uśmiecha się, gdy Meera posyła mu skwaszone spojrzenie. Nigdy nie lubiła tego zdrobnienia imienia Grace.

A ta wyswobadza się z objęć. Meera delikatnie popycha ją w stronę drzwi, mimo że nie skończyły jeszcze z naczyniami ani nie pozamiatały podłogi.

– Uznajmy, że będziesz mi coś winna – mówi. – Idź i pozdrów ode mnie Ximenę.

Grace przerzuca warkocz Meery i całuje ją w policzek na pożegnanie. Podąża za Rajem na zewnątrz.

– Wiesz, nie musisz mnie odprowadzać. Jestem już dużą dziewczynką.

Pada deszcz, a on wyciąga parasol z przedniej kieszeni swojej bluzy. Pofalowane czarne włosy opadają mu na oczy, a kolczyk w nosie błyszczy w ciemności.

– Teraz, kiedy już masz tytuł doktora, nie potrzebujesz towarzystwa w drodze do domu? – pyta.

Grace przewraca oczami i przysuwa się bliżej, żeby oboje mogli się zmieścić pod parasolem. Jest wysoka, ale Raj jest wyższy.

– Nie musisz mnie odprowadzać do domu, zrobiłam kurs samoobrony, kiedy miałam osiem lat.

– Okej, Pani Niebezpieczna – mówi, biorąc ją pod rękę. – Jeśli ktoś nas zaatakuje, oczekuję, że mnie obronisz. Będę twoją damą w opałach.

– Nic nowego.

– Auć. – Chwyta się za klatkę piersiową. – Powiesz mi, o co chodzi, czy dalej zamierzasz mi dowalać?

Znają się nie od dziś. Nie od razu ją polubił, ale gdy już pozwoliła mu się lepiej poznać, zaczął nazywać ją swoją młodszą siostrą. Podczas wspólnych spacerów do domu mogli rozmawiać o wszystkim. Mimo to ona się waha.

Raj i Meera są dla niej jak brat i siostra i oboje znają ją zbyt dobrze.

– Za dużo myślę – mówi w końcu Grace. – Po prostu… – Czy kiedykolwiek kładłeś się do łóżka, myśląc o kimś, kogo znałeś tylko przez jedną noc? Czy kiedykolwiek wpatrywałeś się w niebo i zastanawiałeś się, czy wybrałeś właściwy kierunek? Za którą gwiazdą tu podążałeś? Nie mówi żadnej z tych rzeczy.

Próbuje znaleźć słowa, które oddadzą jej splątane myśli. Słowa o tęsknocie za pościelą o zapachu soli morskiej i o zastanawianiu się, czy dziewczyna, która go po sobie zostawiła, też za nią tęskni. Czy żałuje, że odeszła, czy cieszy się, że uciekła, gdy wschód słońca i trzeźwość zaprezentowały, co najlepszego zrobiły. Słowa o tym, że nie chce rozmawiać z Pułkownikiem o pracy i przyszłości, kiedy jej duma wciąż kłuje ją po rozmowie kwalifikacyjnej, o której jeszcze nikomu nie miała odwagi opowiedzieć. Słowa o tym, że chce, aby wszystko stało się tak proste, jak było w pustynną noc, podczas której istniały tylko dwie dziewczyny i obietnica zamknięta małymi kluczami.

– Czasami chciałabym – zaczyna, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w drogę przed nimi – nie czuć potrzeby, by wszystko było rozgryzione, rozpisane. Chciałabym móc wyłączyć tę część mojego mózgu, która potrzebuje planów i ich perfekcyjnej realizacji, wiesz?

Raj śmieje się delikatnie, jego usta wykrzywiają się w gęst­winie brody.

– Myślałem, że wielka Grace Porter kocha swoje plany. – Uderza ją w ramię. – Pułkownik miał dla ciebie jeden, specjalnie opracowany, a ty byłaś zdeterminowana, by go zrealizować.

– Nie tylko to… – mówi Grace, patrząc na niego.

– Chciałaś mieć pewność, że twój tata będzie z ciebie dumny – uzupełnia. – Porter zawsze daje z siebie wszystko – naśladuje głos Pułkownika, cytując często powtarzane przez niego słowa.

– Tak. Porter zawsze daje z siebie wszystko – powtarza Grace, wpatrując się w swoje dłonie. – Chyba nie wiem już, czym dla mnie jest wszystko. Może moje wszystko to robienie czegoś całkowicie lekkomyślnego, czego Pułkownik by nie pochwalił. – Jej palce zaciskają się wokół parasolki. – Czegoś absurdalnego i niepoważnego, i tylko dlatego, że tego chcę. Co, jeśli to jest moje wszystko?

Zatrzymują się przed jej blokiem, a Raj wpatruje się w jej w twarz.

– Jeśli to jest twoje wszystko, to nie potrzeba nic więcej – mówi szczerym głosem. – Chcesz o tym jeszcze pogadać?

– Nie. – Grace potrząsa głową. – Poradzę sobie. Jak zawsze, prawda?

Spogląda w górę na okna mieszkania. Zapalone światła. Wszyscy oprócz niej są w domu.

– Dziękuję – mówi, wyciągając klucze. – Za wysłuchanie mnie i w ogóle.

– I w ogóle – droczy się. – Jeśli zmienisz zdanie i jednak zechcesz porozmawiać, zadzwoń do Meery. Ja potrzebuję odpoczynku.

– Zrobi się. – Dziewczyna salutuje, stojąc w drzwiach. – Dobranoc, braciszku.

– Dobranoc, siostrzyczko – mówi i znika w mroku, a Grace idzie do swojego mieszkania.

Gwiazdy nad nią migoczą. Błyszczą pod spojrzeniem ludzi takich jak Grace, szukających właściwej drogi w konstelacjach. Robią, co w ich mocy, dla wszystkich ludzi, którzy wpatrują się w ciemność i nie wiedzą, że oni również świecą blaskiem.

Drzwi za nią się zamykają. Wszechświat mówi: Wszyscy na miejsca, a jego mieszkańcy się ustawiają. Robią to, co w ich mocy.

 

 

 

 

 

 

Trzy

 

 

 

 

 

 

 

Grace nie dorastała w Portland.

Wychowała się w Southbury w stanie Floryda, na rodzinnej ziemi, na której uprawiano pomarańcze. Zawsze byli tam ludzie, którzy wczesnym rankiem, z lepkimi od cytrusów palcami wrzucali owoce do kosza za koszem, dopóki zebrane owoce nie zostały wywiezione ciężarówką.

Grace pamięta zabawę w chowanego w gajach. Chichotanie za wielkimi, szerokimi drzewami, gdy mama głośno wołała jej imię. Pamięta zapach, och, zapach pomarańczy wieczorem. Kiedy niebo robiło się różowe, potem fioletowe, a na koniec granatowo-niebieskie.

Mama wołała ją, a Grace godzinami chowała się pośród drzew.

Miała trzynaście lat, kiedy wraz z Pułkownikiem wskoczyła do bulgoczącego pick-upa i odjechała. Mama stała na werandzie z drżącym uśmiechem na twarzy.

– Bądź posłuszna ojcu – powiedziała, gdy Grace powstrzymywała łzy gniewu. – Słuchaj, co mówi. – Pociągnęła lekko za jeden z loków Grace, a on sprężystym ruchem wrócił na swoje miejsce. – Zadzwoń do mnie, jak tylko dojedziecie.

Grace pamięta, że martwiła się o drzewa. Czy bez niej, która ich doglądała, nadal będą rosły duże i mocne? Czy nadal będą rodziły dorodne owoce? Czy one wciąż będą smakowały tak samo słodko?

Zapytała kiedyś o to Pułkownika, o te drzewa.

– Twoja matka będzie nad nimi czuwać – powiedział ostrożnie, tak delikatnie, jak tylko potrafił. – Nic im nie będzie. Będą nadal rosły, dopóki ona tam jest.

Grace na niego spojrzała.

– A kto będzie czuwał nad nią? – zapytała, a Pułkownik zamilkł.

W końcu przestała pytać o drzewa. Słuchała, gdy mama przez telefon opowiadała jej o gaju. Wyczekiwała listów ze zdjęciami zbiorów. Te nie przychodziły zbyt często. Mama była przecież zajęta, dbała o pomarańcze, o drzewa i ziemię pod jej stopami. Poza sezonem pochłaniało ją podróżowanie po świecie w poszukiwaniu sensu życia i doświadczeń wzmacniających ducha, które sprawiały, że Pułkownik szydził z każdej przychodzącej do nich pocztówki.

Wkrótce Grace też była zajęta.

Nie dorastała więc w Portland. Ale kwatera Pułkownika, ze swoim krętym podjazdem, żwirowym chodnikiem i wiktoriańskim gankiem, w końcu stała się prawdziwym domem.

Teraz Sharone otwiera drzwi, ma świeżo zaplecione warkocze, jej ciemnobrązowa skóra lśni w promieniach zachodzącego słońca. Pachnie masłem shea i wanilią, gdy pochyla się, by się przytulić.

– Porter – mówi ze śmiechem w głosie, a Grace odpręża się w jej objęciach. W jej ustach to nazwisko ma inną melodię. „Porter” nie brzmi jak nagana czy rozkaz wydany przez Pułkownika. W ustach jej macochy to po prostu określenie osoby, którą się kocha. – Tęskniliśmy za tobą. Chciałabym, żebyś częściej tu bywała. Skończyłaś studia w styczniu, a my prawie się nie widujemy. Pułkownik by się ucieszył.

Grace przewraca oczami, wchodząc za Sharone do domu.

– Racja – mówi. – Tak samo jak na moim absolutorium. Musiał być w ekstazie, kiedy wywołano doktor Porter, a on się zerwał i szybkim krokiem opuścił salę.

Sharone wzdycha. Istnieje pewna procedura radzenia sobie z Pułkownikiem: usprawiedliwianie, racjonalizacja, pogodzenie się z porażką, próba zmiany zachowania, bezsilne wzdychanie i wreszcie akceptacja. Grace wciąż próbuje dojść do tego ostatniego etapu. Wydaje jej się, że jeśli chodzi o ojca, być może zawsze już będzie próbować.

– Jest już w domu? – pyta.

To on zaprosił ją na kolację. W formalnym e-mailu, podpisanym wszystkimi jego wojskowymi stopniami i tytułami, jakby Grace trzeba było o nich przypominać.

W kuchni Sharone na blacie leży jej słynny chleb kukurydziany z rumem i masłem. Naczynie z zapiekanką serową stoi na kuchence.

– Wiesz dobrze, że wraca do domu równo o piątej trzydzieści – przypomina Sharone, nalewając sobie dużą szklankę sangrii. – Jest w swoim gabinecie, ale może poczekać. Najpierw muszę się napić.

– Na zdrowie – mówi Grace, krojąc chleb kukurydziany. – Jak coś, to zawsze możesz zamieszkać ze mną. Jestem teraz doktor Porter. Dobra ze mnie partia.

Sharone przewraca oczami.

– Czyli że nie?

– Za cholerę nie – odpowiada z szerokim uśmiechem. – Chyba że zaczniesz zarabiać tyle, co on.

Grace wybucha śmiechem, który niesie się echem po wielkim domu. Wpadają sobie z Sharone w ramiona, ich śmiech zamienia się w rechot.

– Po prawie dziesięciu latach – mówi Grace – w końcu ujawniłaś się jako naciągaczka.

– Och, kochanie. – Sharone podnosi swoją szklankę. – To przecież żadna tajemnica.

Chrząknięcie oznajmia przybycie kolejnej osoby i Grace instynktownie się prostuje, strzepuje okruchy z ust i kolan. Pułkownik stoi na baczność w drzwiach, opierając się o framugę i pocierając tytan, z którego w większości składa się jego prawa noga.

– Usłyszałem śmiech – mówi. Głęboki bas jego głosu wciąż zaskakuje Grace, nawet po tych wszystkich latach. Nadal potrafi przykuć jej uwagę. – Myślałem, że uzgodniliśmy, że to nie jest w tym domu dozwolone.

– Ty sobie ustaliłeś – odpiera Sharone, z wdziękiem podążając w jego kierunku i stając na palcach, aby dać mu szybkiego, niewinnego całusa. Oferuje swoje ramię, ale Pułkownik je odtrąca, po czym idzie dalej, kulejąc. – Porter i ja wiemy, że śmiech odmładza.

– Doprawdy? – pyta on. – A co ty myślisz? Czy to dzięki śmiechowi się nie starzejesz, doktor Porter?

– Nie zaczynaj – mówi Sharone, po czym na moment przerywa, gdy Pułkownik podciąga się na stołek przy wyspie kuchennej. – Nikt nie kazał ci wyłazić z gabinetu i zrzędzić.

Grace wyskubuje okruchy chleba kukurydzianego.

– W porządku, kochanie – mówi on. W obecności Sharone staje się nijaki i zachowuje tak zwyczajnie. – Żadnego zrzędzenia. To będzie miła kolacja. – Mruga do Grace, a ona mruży oczy. – O czym więc porozmawiamy? – pyta, gdy Sharone zaczyna podawać półmiski z jedzeniem.

Dziewczyna zbierała się w sobie, by opowiedzieć Pułkownikowi o swojej ważnej rozmowie kwalifikacyjnej. Profesor MacMillan poleciła ją prywatnej firmie w Seattle. Dyskutowały o tym na wiele tygodni przed terminem spotkania. Grace włożyła swój najlepszy strój. Zaczesała włosy do tyłu i ćwiczyła w lustrze odpowiedzi na pytania. Pojawiła się na miejscu dwadzieścia minut przed czasem.

Nie do końca wie, jak po porterowemu powiedzieć: Użyłam swojego najlepszego głosu. Nie garbiłam się. Utrzymywałam kontakt wzrokowy, ale nie natarczywie, aby nie czuli się przytłoczeni. Mówiłam: „Tak, proszę pana” i „Tak, proszę pani”, i nie mogłam się doczekać, aż stamtąd wyjdę. Nie wie, jak po porterowemu powiedzieć: Rozkładali mnie na części pierwsze, przepytywali, aż zaszkliły mi się oczy i wyszłam stamtąd tak szybko, jak się dało. W drodze do drzwi minęłam jedną kolorową osobę.

Może zamiast tego mogłaby powiedzieć, że się upiła i wzięła ślub w Vegas? Że zapiła wspomnienia o tej rozmowie kwalifikacyjnej. I na dnie pustej szklanki odkryła, że świat się nie skończył, choć tak się wydaje. Jest jeszcze tyle pracy, tyle rzeczy do zrobienia. I wtedy rumiana dziewczyna zabrała jej alkohol, i tańczyły, i pobrały się.

Pułkownik przerywa ciszę.

– Okej – mówi, patrząc na nią znad krawędzi swojej szklanki. – Chciałem porozmawiać o tym, jakie masz plany na przyszłość.

– Obejrzymy Czekając na miłość, gdy wrócę do domu – mówi. – Mamy wieczór filmowy.

Sharone kładzie rękę na dłoni Pułkownika, prostując jego zaciśnięte palce.

– Kochanie, chodzi o plany doktor Porter. Pracowałaś tyle lat, prowadząc badania w laboratorium profesor MacMillan. Czy zamierzasz zostać u niej na dłużej? Nad czym pracowałaś w zeszłym roku?

Pułkownik dałby Grace popalić, gdyby przy stole opuściła głowę z rezygnacją, a właśnie to miałaby ochotę teraz zrobić.

– Wykorzystanie danych z sondy kosmicznej Gaia do obserwacji podwójnych białych karłów na dużym przyspieszeniu – mamrocze.

– Będziesz nadal robić to samo? – Sharone mruży oczy.

Grace głośno wypuszcza powietrze. W jej głowie buzują myśli o tym, jak najskuteczniej przez to przejść. Pułkownik nauczył ją, jak wykorzystać stresującą sytuację i przekuć ją na swoją korzyść. Czasami trzeba zrobić unik, zadać pytanie, lekko kogoś zmanipulować. A czasami po prostu się kłamie.

– Miałam rozmowę kwalifikacyjną przed wyjazdem do Vegas – przyznaje. – Z firmą w Waszyngtonie. Kunakin.

Pułkownik mruży oczy.

– Jak poszło?

Grace już prawie wzrusza ramionami, ale się pilnuje.

– Powiedzieli, że nie pasuję do kultury firmy. – Patrzy w dół na swój talerz. Nie powiedzieli jej tego, ale tak uważali. Prawdo­podobnie to właśnie stwierdzili, kiedy znów rozmawiali z profesor MacMillan. – Ale to dobrze – mówi szybko. – Są dobrzy, ale nie najlepsi. Porter zawsze sięga po to, co najlepsze.

– Zawsze – zgadza się Pułkownik. – A może ty i ja powinniśmy porozmawiać z tą twoją mentorką. Doradziła mi…

– Rozmawiałeś z profesor MacMillan? Dlaczego?

Pułkownik mruga.

– Mniej wiem o możliwościach zrobienia kariery w… – tu robi pauzę, wykrzywiając usta – …astronomii niż w medycynie. Chciałem się upewnić, że twój stopień naukowy się nie marnuje. To nie jest tak pewna dziedzina, jaką byłaby dla ciebie medycyna.

– Nie – mówi Grace, jej głos jest coraz donioślejszy – ale jest moja. – Chowa swoje zaciśnięte pięści. Robi to w taki sposób, by jak najlepiej ukryć fakt, że jednocześnie wbija ostre paznokcie w cienką skórę dłoni. Sharone obserwuje uważnie ich oboje. – Jest moja, tato. – Tata, nie Pułkownik. Nie jakiś zdystansowany, zimny wojskowy, który wysyła jej formalny e-mail z zaproszeniem na kolację do domu, w którym dorastała. Nie, to tata, który nauczył ją jeździć na rowerze, który podrzucił ją pierwszego dnia do szkoły średniej. Tata, który pozwolił Grace wypłakać się w rękaw jego munduru, kiedy nikt inny nie wyglądał tak jak ona: włosy w kolorze słońca i brązowe piegi na brązowej skórze. – Tato – powtarza, a on się wzdryga, zaskoczony.

– Porter, chcę tylko wiedzieć…

– To jest moje – mówi. – Wszystko. Mój stopień i wszystkie pierdolone…

– Język…

– …błędy, które popełniam, wszystkie są moje. Cokolwiek zamierzam zrobić, jest moje.

– Dobrze – wcina się Sharone. – Pułkowniku, czy nie pamiętasz, że sam byłeś kiedyś młody? Przecież też nie miałeś wszystkiego zaplanowanego od razu, prawda?

– Miałem – mówi stanowczo. – Armia zwerbowała mnie zaraz po szkole średniej. Nie było mnie stać na studia. Nie miałem wyboru, chciałem odnieść sukces, ale mogłem wykorzystać to tylko, co dawali. Pracowałem więc, by to osiągnąć. Potem założyłem rodzinę, którą musiałem się opiekować, i to też zrobiłem. Chcę tylko wiedzieć, że Porter postępuje w taki sposób, by zdobyć to, czego chce.

– Nie wiem, czego chcę – mówi Grace i obserwuje jego twarz, tłumiąc w sobie satysfakcję. – Pracowałam przez jedenaście lat, żeby zrobić doktorat, bo chciałam, żebyś był ze mnie dumny.

– Uzgodniliśmy, że pójdziesz na medycynę…

– Postanowiłeś, że pójdę na medycynę – poprawia go drżącym głosem. – A ja tego nie zrobiłam. Zrobiłam za to coś, co cię rozczarowało. Nie dostałam pracy, którą praktycznie załatwiła mi profesor MacMillan, i wiem, że to też cię rozczarowuje. Ale moja kariera to mój problem.

Pułkownik siedzi z kamienną twarzą. Żaden jego mięsień ani drgnie. W końcu odsuwa się od stołu i odmawia pomocy przy wstawaniu.

– Więc go rozwiążesz – mówi. – Dowiesz się, co jest dla ciebie najlepsze, i po to sięgniesz. Tak postępuje prawdziwy Porter.

Gdy wychodzi, w kuchni nastaje całkowita cisza. Może to właśnie tutaj Grace wpadnie na jakieś rozwiązanie. W cichej powadze domu ojca.

– Poszło wspaniale – podsumowuje, w końcu się rozluźniając i biorąc łyk wina. – Przynajmniej się mnie nie wyparł.

– Nigdy by tego nie zrobił – reaguje od razu Sharone. – Twój ojciec ma własne problemy do ogarnięcia, ale nigdy nie wątp w to, że chce dla ciebie jak najlepiej.

Grace przytakuje.

– Wiem – mówi cicho. – Ale nawet ja nie rozumiem, co jest dla mnie najlepsze, więc skąd, do cholery, on to wie?

– Znasz go – kwituje Sharone. – Wydaje mu się, że pozjadał wszystkie rozumy.

Grace wzdycha i sprawdza swój telefon zapchany wiadomościami od Agnes i Ximeny na ich grupowym czacie.

– Powinnam już iść. Chcesz, żebym pomogła z naczyniami?

– Dziewczyno, to nie jest dom mojej mamy. W kuchni jest zmywarka. – Sharone ją odgania. – Odwieźć cię do domu?

Grace potrząsa głową. Czuje się przeczołgana. Pułkownik obnażył jej słabe punkty, by móc ją szturchać i prowokować. Ale to ona musi je obejrzeć, wepchnąć z powrotem w dół żołądka, ukryć.

– Nie – decyduje. – Wezmę lyfta. Ale dzięki.

– Bądź ostrożna – prosi Sharone, całując czubek głowy Grace. Jest wysoka na swoich obcasach. Grace nie ma pojęcia, jak macocha daje radę nosić je przez cały dzień. – Zadzwoń, gdy wrócisz do domu.

– Zadzwonię – obiecuje Grace. – Kocham cię. Dzięki, że nie pozwoliłaś Pułkownikowi zjeść mnie żywcem.

Sharone się śmieje.

– Ja też cię kocham – zapewnia. – Dobry z ciebie dzieciak, Porter.

Te słowa są jak balsam, zimny kompres na bolesne poczucie zdemaskowania.

Wiosenne noce w Portland są wietrzne i kiedy Grace siedzi na huśtawce na werandzie, czekając na samochód, pozwala sobie na błądzenie myślami. Nie ma jej tutaj, w domu, do którego jest teraz zapraszana. Znajduje się wśród gwiazd, wyraźnych, jasnych i pięknych. Jest silna i niezachwiana, i niewypełniona kwaś­nym smakiem porażki i ciężarem tego, co nieznane.

Powtarza w myślach: wszystko w porządku, wszystko w porządku, wszystko w porządku, jak mantrę. Musi być w porządku, nie ma innej opcji. Musi być w porządku, żeby mogła zebrać siły na kolejne rozmowy o pracę. Musi być tak potężna, jak czarny, wirujący wszechświat. On wciąż trwa i ona też będzie trwać. Musi.

Drzwi się otwierają i Sharone wychodzi, trzymając grubaś­ną kopertę.

– Od twojej mamy. Nie powiedziałam Pułkownikowi – dodaje od razu.

Przesyłka wygląda jak wyjęta psu z gardła.

Grace otwiera ją ostrożnie. Rozmawiała z mamą na FaceTime dwa tygodnie temu, ale ta nie wspomniała, że wysłała coś pocztą. Tym razem była w Tajlandii, ale połączenie zostało przerwane.

Papier jest pomarszczony, atrament w paru miejscach rozmazany, jakby litery skąpały się w deszczu. Mama zawsze przemierza świat, by zaznać duchowego odosobnienia lub przeżyć holistyczną podróż, a Grace przyzwyczaiła się do otrzymywania listów i paczek z całego świata.

– Wkrótce wróci do domu, by zacząć przygotowania do zbiorów. – Grace czyta na głos. – Powinna być gotowa do rozpoczęcia pracy za kilka miesięcy. Spodziewa się dużych plonów.

– O, wow! – mówi Sharone. – Musi mieć mnóstwo pracy przy doglądaniu tych gajów.

W kopercie znajduje się kilka zmiętych czeków.

Dla mojej Porter – nabazgrano na dole. Dla mojej dziewczyny wędrującej wśród gwiazd. Mam nadzieję, że to pomoże i Tobie odnaleźć się na tej zielonej ziemi. Nie zgub się w wielkim, ogromnym wszechświecie.

Mama wysyła trochę pieniędzy co kilka miesięcy. Grace nigdy ich nie wydaje, więc kwota oszczędności rośnie, tak jak gula w jej gardle. W herbaciarni nie zarabia dużo. Już i tak czuje się winna, że Pułkownik dalej wspiera ją finansowo. Nie pomaga fakt, że mama też to robi, prowadząc gaj pomarańczowy, którego Grace prawie nie odwiedza.

Jej nieudana rozmowa o pracę pozostawia na języku kwaś­ny posmak. Ludzie wiele by dali, żeby mieć poduszkę finansową od swoich rodziców, ale u Grace wywołuje to niepokój. Nie będą jej wiecznie utrzymywać. Na pewno nie będą, kiedy się dowiedzą, że w pośpiechu opuszczała sterylne białe pokoje, w których przeprowadza się rozmowy kwalifikacyjne, i zostawiała za sobą sterylnych białych rekruterów. Kiedy dowiedzą się, że upiła się i związała z dziewczyną, której imienia nie zna.

Sharone pociera jej plecy.

– Samochód już jest – mówi. – Jedź do domu, Porter. Wszystko inne może poczekać.

– Nie musisz się o mnie martwić. Słowo – odpowiada Grace.

Gdy samochód odjeżdża, jej macocha staje się odległym cieniem.

Grace przesyła numer tablicy rejestracyjnej i zdjęcie kierowcy na czat grupowy i wpatruje się w okno.

Wybiera jedną z gwiazd na niebie i zastanawia się, czy jej rumiana dziewczyna może ją zobaczyć ze swojej stacji radiowej na Brooklynie. Czy słuchasz? Jest tyle rzeczy, których nie potrafię opisać. Słyszysz je? Czy jestem tu sama? Czy wysyłam wiadomości w pustkę?

W samochodzie panuje cisza, ale Grace wsłuchuje się w nią przez całą drogę do domu.

 

 

 

 

 

 

Cztery