Zielona rakieta - Rudnicka Halina - ebook

Zielona rakieta ebook

Rudnicka Halina

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Powieść obyczajowa dla młodzieży. Kilku młodych chłopaków planuje ucieczkę za granicę (akcja dzieje się w latach 50-tych w Polsce). Rodzi się z tego szereg problemów, a główny bohater wplątuje się w nieciekawe znajomości...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opracowanie graficzne:Bożena Krawczyk

ISBN 83-205-3712-6

Copyright by Ludowa Spółdzielnia WydawniczaWarszawa 1988

1. Zagadka „zielonej ścieżki”

Mglisty, grudniowy mrok. Wilgoć maleńkimi drobinkami wisi w powietrzu, wciska się w oczy, usta, przenika przez ubranie, śliskimi zimnymi łapami obejmuje piersi. Serce wali niespokojnie, chwilami łopocze jak flaga na wietrze i dziwne drżenie wędruje od stóp do rąk i twarzy, aż zęby zaczynają metalicznie uderzać o siebie. Gdzieś z dala we mgle dzwonią niewidzialne tramwaje, złotymi miotłami omiatają ulice reflektory samochodów. Pusto i cicho w tej bocznej małej uliczce. Szymek oparty ciężko o pień drzewa rosnącego na skraju chodnika patrzy szeroko rozwartymi oczyma w głąb sklepu naprzeciwko. Z wystawy sklepowej wylewa się na ulicę jasny prostokąt światła, ostrymi liniami odcinając się od gęstniejącej ciemności wieczoru.

A za wystawą... W rozświetlonej neonami głębi sklepu skołtuniona głowa Romka w zsuniętej na czoło oprychówce pochyla się nad kasą. Ręce jego niecierpliwie grzebią w szufladzie, wyciąga paczki banknotów i tłoczy do kieszeni. Kasjerka widocznie zemdlała, bo bezwładnie przechylona przez poręcz krzesła opuściła ręce aż do podłogi. Ekspedientka z otwartymi w niemym krzyku ustami stoi za ladą i nieruchomymi zahipnotyzowanymi oczami patrzy w lufę rewolweru, który wycelował w nią Felek. Zwykły straszak amerykański, ale czy to kobiety znają się na broni? Romek zabrał już widocznie wszystko z szuflady, odwraca się by zdjąć z półki kilka paczek papierosów. I w tej sekundzie ekspedientka zaczyna krzyczeć histerycznie, rzuca się w stronę Romka i chwyta go za ramiona. W ułamku sekundy kończy się ostatni akt tragedii. Felek błyskawicznie podskakuje do dziewczyny i uderza ją kolbą rewolweru w głowę. Dziewczyna pada.

Obydwaj wyskakują ze sklepu. Felek zwala z nóg jakiegoś przechodnia, który usiłował ich zatrzymać. „Uciekać, uciekać! —jak błyskawica przelatuje przez sparaliżowany przerażeniem mózg Szymka— uciekać”! Ale nogi wmarzły w lepkie, grudniowe bioto, ani ich ruszyć. Jakaś mdląca słodycz rozlewa się w ustach, jeszcze chwila, a chwycą go wymioty.

— Prędzej, gamoniu! — wola Romek i szarpie go za rękaw wiatrówki, pociąga za sobą. Spod nóg miękko mlaska rozchlapywane bioto. Słychać krzyki i gwizdy, pusta przed chwilą ulica zapełnia się ludźmi. Rozpoczyna się pogoń. Tupot biegnących zbliża się, zdaje się, że są tuż za plecami. Szymek biegnie za Romkiem, Felek prysnął gdzieś w bok. Ostatkiem tchu wbiegają w uliczkę biegnącą w dół do Wisły. Prześladowcy zgubili ślad. Kroki goniących ucichły, rozpłynęły się w ciemności. Pusto i głucho. Gdzieniegdzie palą się latarnie gazowe, mrugają jak kocic oczka w nocy. Szymek z Romkien idą już spokojnie, wdychając wilgotne, pełne dymu i sadzy powietrze. Wydaje się cudownie świeże ich zmęczonym płucom. Serce też się uspokaja, bije równo, miarowo.

— Coś się tak zagapił — mówi surowo Romek — czy nie widziałeś, że ludzie nadchodzą?

— Nie — mamrocze Szymek w krótkim szlochu.

Romek słyszy w jego głosie niedawny strach.

— Trzymaj się, frajerze — uspokaja go łagodnie — to tylko pierwszy raz człowiek przeżywa takiego pietra. Przy następnych akcjach sam się będziesz śmiał Z tego.

„Nigdy! — chciałby krzyczeć Szymek — nigdy!” Ale tylko zaciska aż do bólu pięści w kieszeniach wiatrówki.

Romek bierze za dobrą monetę jego milczenie, bo mówi dalej pojednawczo:

— Powiemy Felkowi, że ten gość wyprysł z bramy obok sklepu, dlatego nie zdążyłeś uprzedzić ani go rozłożyć... Inaczej to byś od Felka dostał takie manto... nie miałbyś na czym siedzieć, mówię ci, brachu...

Poszli do tramwaju. Chociaż w środku wozu były wolne miejsca, Szymek pozostał na tylnym pomoście, bo ciągle chwytały go mdłości. Z ulgą zeskoczył za Romkiem na moście Śląsko-Dąbrowskim, skąd schodami zeszli na Wybrzeże Kościuszkowskie. Tam wyznaczył im schadzkę Felek. Czekał już na nich i od razu podsunął pięści pod brodę Szymka. Ale Romek nie dał go uderzyć. Chwycił za łokcie Felka, przytrzymał i warknął ostrzegająco:

— Ostrożnie, Felek. Nie bądź taki chojrak. Dlaczego chcesz bić, zanim zbadasz sprawę?

Romek, chociaż krępy i nieduży, był silniejszy od patykowatego Felka. A gdy się rozzłościł, mógł być straszny. Dlatego też Felek popatrzył spode łba, zasapał gniewnie i strzyknął śliną przez zęby. Po chwili powiedział już spokojnie:

— Chodźcie trochę dalej. Będziem dzielić dolę.

Wymijali ich nieliczni przechodnie, czasem mignął samochód. Trzeba było odbyć spory spacer, aby się pozbyć mimowolnych świadków. Przysiedli na skraju ławki, Romek zaczął wyciągać z kieszeni pomięte stuzłotówki, pięćdziesiątki, dwudziestki i pozostały drobiazg i układał w swojej oprychówce. Kazali Szymkowi stanąć na czatach, aby ich ktoś nie nakrył, więc też nie dowiedział się, ile zdobyli pieniędzy. Kiedy gwizdnęli na niego, aby się przybliżył, pieniądze już były podzielone i schowane, tylko Felek trzymał w ręku mały zwitek.

— Masz swoją dolę — powiedział do Szymka podając mu kilka dwudziestek.

— Obejdę się — mruknął Szymek.

— Co za fochy! — rozdarł się Felek. — Ty ciamajdo, maminsynku, fujaro, małoś nas nie zasypał! Nasza łaska, że ci coś dajemy. Mało? — Wybuchnął złym śmiechem.

— Nie chcę ani mało, ani dużo — Szymek wsunął ręce w kieszenie.

— O — zdziwił się Felek i przysunął do niego o dwa kroki — z tej beczki zaczynasz? Może podajesz się do dymisji?

— Nigdy już na taką robotę nie pójdę! Nigdy! Bilety przed kinem... towary z Galluxu... to... tak...

— Ty nam, szczeniaku, nie będziesz dyktował, co mamy robić, masz słuchać, zrozumiano?

Romek i tym razem wystąpił w obronie kolegi. Szymek nie był przygotowany na taką robotę, słusznie teraz protestuje. W ogóle nie opłaciło się tego robić. Dwa wypady do Galluxu więcej dają.

— A miałeś forsę na Gallux? Teraz to będzie za co kupić większą partię sweterków francuskich lub botków belgijskich... Musimy sporo zebrać mamony, aby tam było z czym rozpocząć życie...

Słówko „tam” poprawiło im humory. Szymek pomyślał, że dzisiejszy wieczór przypieczętował tę sprawę. Nie ma dla niego drogi odwrotu. Co go tu czeka? Wzdrygnął się na samą myśl. A tam będzie można rozpocząć nowe życie. Życie uczciwego człowieka...

Felek wyciągnął zza pazuchy półlitrówkę, dłonią na płask odbił korek, wypił kilka łyków, otarł mankietem usta, podał butelkę Romkowi. Wódka zabulgotała w gardle Romka, z żalem odjął butelkę, podał ją z kolei Szymkowi, a sam wyciągnął paczkę giewontów i zapalili razem ż Felkiem. Szymek chwilę ważył butelkę w dłoni, potem zdecydowanie przechylił i pociągnął. Zakrztusił się, parsknął i nagle chwyciły go niepohamowane wymioty. Szybko postawił butelkę na ławce i krztusząc się odbiegł parę metrów w pobliskie krzaki.

— Gówniarz — splunął za nim Felek.

— Co chcesz od niego. On w naszej robocie siedzi mniej tygodni niż ty lat. Nie przywykł.

— Czego ciągle go bronisz? Niańką jego jesteś czy co, u licha?

— Bo to swój chłopak. Ostatkiem się z tobą podzieli.

— Pal go sęk. No, wysączmy tę resztę i do domu. A tego szczeniaka nie wypuszczaj z rąk, pilnuj go, bo za niego odpowiadasz przede mną.

— Ech! — niedbale odpowiedział Romek. — Spokojna głowa. On kroku nie zrobi beze mnie.

Nieszczęśliwy, załamany Szymek podszedł do kompanów. „Teraz to mi dadzą szkolę” — myślał z tępym przerażeniem.

Nieoczekiwanie Felek odezwał się do niego dość pojednawczo:

— Idź spać, fujaro. Jak pozbędziesz się pietra, inaczej spojrzysz na świat. A spodni przypadkiem nie zabrudziłeś?

Zrazu nie zrozumiał drwiny, mimo to nie odezwał się. Romek powiedział mu „serwus” i znacząco poklepał po ramieniu. Felek wyciągnął do niego rękę, Szymek podał mu swoją, a wtedy ten wetknął mu wzgardzone dwudziestki. Tym razem Szymek nie zaprotestował.

Księżyc przedarł się przez chmury, przestało mżyć, wieczór pojaśniał. Szymek wracał do domu brzegiem Wisły. Płynęła czarna, niezgłębiona, tylko na grzbietach fal skrzyło się żywe złoto lamp nadbrzeżnych. Środkiem rzeki jak srebrna lawa płynęło światło księżyca, urwało się na grzbiecie którejś fali, zdawało się, że Wisła wsysa je w swe tajemnicze głębie. Szymek oparł się o balustradę nadbrzeżną, zamyślił tępo. Jak do tego doszło? Wagarowanie ze szkoły, sprzedawanie biletów przed kinami po kilkakrotnie wyższej cenie, handel na bazarze artykułami z domów towarowych, z Galluxu... Felka i Romka poznał przed „Palladium”, wyświetlali wtedy „Złodziei rowerów”. Sporo zarobili na tym filmie... Lekko się zarabiało tę forsę, lekko puszczało... Gdyby matka o tym wiedziała! Biedna mama... Gdyby się dowiedziała o dzisiejszym wieczorze! Namacał w kieszeni zmięte dwudziestki, wyjął je, spojrzał z odrazą i zaczął drzeć na strzępy. Cisnął pełną garścią. Zawirowały jak liście jesienne i porwane wiatrem sfrunęły do wody. Chwilę jeszcze kołysały się na falach jak odpoczywające motyle, potem znikły muz oczu.

Noc przespał kamiennym, mocnym snem. Nie słyszał, jak matka wychodziła do fabryki, dopiero przed jej powrotem wstał z łóżka, ubrał się, napił herbaty. Rozrzucił na stole książki, chwilę zastanawiał się, na której stronicy otworzyć historię. Chyba mniej więcej na trzeciej części książki zakreślił czerwonym ołówkiem paragraf. Usłyszał na schodach lekkie, przyspieszone kroki. Zadrżał. Dlaczego matka tak biegnie? Czy już? Zaróżowiona, rozpromieniona otworzyła drzwi.

— Wuj Klemens zaprasza nas na święta, słyszysz? — wyrzuciła jednym tchem.

Aż go poderwała ta wiadomość, zerwał się, chwycił matkę wpół i zakręcił kilka razy po pokoju.

— Wariacie! — udała oburzenie, choć śmiała się uszczęśliwiona.

Klemens Cisoń, starszy o dziesięć lat od niej, ranny w piersi przy forsowaniu Odry w 1945 kilka miesięcy przeleżał w szpitalu. Zmizerowany i przygarbiony jak starzec zjawił się niespodzianie na ich poddaszu, które zamieszkiwali z ciotką Rózią i jej córką. Tuśką, jesienią 1945 roku. Hotel na podłodze, jak nazywał Szymek rozłożone na podłodze sienniki, powiększył się o jeszcze jeden siennik. Ale nie na długo. Po paru dniach Klemens Cisoń wyjechał. „Na Dziki Zachód” —jak to się wtedy mówiło. Wrócił po paru tygodniach nie ten sam. Opalony, pełen humoru i sil.

— Zbieraj, Róziu, manatki — zawołał już od progu—jedziemy w Karkonosze! Powietrze tam jak balsam. Najgorszego cherlaka postawi w mig na nogi. Nawet już nie pamiętam, że miałem przestrzelone płuca. Zobaczysz, jak to chuchro, Tuśka, tam odżyje... Zbieraj się z nami, Małgośka, i tobie, i Szymkowi też będzie lepiej. Oddam ci potowe naszego domku albo sobie upatrzysz inny... Jest w czym wybierać. Czasem drobny remont potrzebny, no, da się radę. Spieszyć się trzeba, bo szabrownicy rozkradną i zniszczą, co się da.

Nie usłuchała, choć nieraz potem biła się z myślami, czy dobrze zrobiła. Czekała na męża, którego hitlerowcy zabrali podczas powstania. Nie wrócił...

Posmutniała, westchnęła i zdjęła palto, bo przecież ten postrzeleniec nie dał jej się rozebrać, kiedy mu powiedziała radosną nowinę. Szymek podskoczył, wziął jej z rąk płaszcz, aby powiesić. Z kieszeni wypadła gazeta.

— Dzisiejszy „Express”?

— Aha! Też jeszcze nie czytałam. Nie zniszcz — wykręciła się do kuchni, aby coś przygotować na obiad. Zaraz na pierwszej stronie zobaczył tłusty nagłówek:

„Napad bandycki na spółdzielnię spożywców”. Gorączkowo przebiegł oczyma notatkę. Ekspedientka ciężko ranna, walczy ze śmiercią. Kasjerka po ataku serca leży w domu. Zrabowano osiem tysięcy dziewięćset kilkadziesiąt złotych. W ostatnie zdanie wpatrywał się chwilę osłupiałym wzrokiem: „Milicja prowadzi energiczne śledztwo. Jest na tropie bandytów”. Zobaczył za tymi słowami salę sądową, wyrok, usłyszał płacz matki. Zerwał się, założył wiatrówkę, chwycił czapkę.

— Zaczekaj — zawołała za nim matka — zrobię pyzów ze słoniną!

Nawet się nie obejrzał, zatrzasnął drzwi i zjechał na dół po poręczy schodów. Na ulicy rozejrzał się, czy nie widać w pobliżu milicjantów, i uspokojony trochę poszedł w stronę tramwaju.

Wysiadł w Alejach Jerozolimskich, poszedł do baru mlecznego, gdzie umówił się z Romkiem. Kupił szklankę śmietany i pijąc powoli stanął przy stoliku przed wystawą. Czekał długo. Zwątpił już w przyjście Romka. Opadły go najczarniejsze myśli. Pewno tamci już siedzą. Lada godzina milicja przyjdzie po niego? Co robić? Gdzie się skryć? Jak strasznie daleko do świąt! Kiedy już zupełnie stracił nadzieję, przed wystawą mignęła krępa figura Romka. Miał ochotę rzucić mu się na szyję, ale opanował się.

— Czytałeś„Express”?

— Czytałem— odparł niechętnie Romek. —A bo co?

— I o tyra... na Pradze?

— Uhm...

— Są na tropie...—powiedział Szymek samymi wargami, zdziwiony obojętnością kompana. Nie zauważył tego?

— Frajer jesteś. Gdyby rzeczywiście byli, toby nie pisali. Bajerują tylko, myślą, że na fuksów trafili. nastraszą się.

— Tak myślisz? — zapytał z ulgą Szymek.

— No.

— 1 nie boisz się?

— Ani trochę. Idź, zamów dla mnie śmietanę i dwa rogaliki z masłem, ja tu przypilnuję stolika.

Szymek przyniósł dwie porcje. Od wczoraj przecież nic nie jadł. Spokój Romka wrócił mu apetyt.

— Wiesz, powiedział po chwili, kiedy już przełknął ostatni kęs rogalika — wuj Klemens zaprosił nas na święta.

— Gdzie?

— Na Śląsk. Parę kilometrów od granicy.

— Fiu! — zagwizdał Romek. — To nam się trafia gratka. Chodźmy pod „Atlantic”, tam ma być Felek. Powiemy mu nowinę.

Zastali Felka, jak sztorcował jakiegoś pętaka, który za tanio odsprzedał bilety. Dał mu spokój zobaczywszy kolegów.

— To byczo się składa — zaseplenił z radości na wiadomość o zaproszeniu Szymka. — Rozpracujesz teren jak cholera.. Potem już tylko mały spacerek. W spodniach na kant, w wiatrówkach. Z szykiem. Staraj się poznać paru wopistów, wymacaj, jakie mają chwyty, gdzie robią zasadzki, kiedy chodzą ha służbę et cetera... A może wyniuchasz takiego, co przeprowadzi? Tylko z tym ostrożnie, zresztą nie potrzebuję cię uczyć. Sam łeb nie od parady nosisz... A na wiosnę fruuu... jak skowronki. Teraz będziemy zbierać forsę... akumulacja kapitału, kapujesz? Coś niecoś mądrości człowiek łyknął w szkole. I zgrabnie powiedzieć potrafi, jak trzeba. Jeszcze tylko ze trzy lepsze akcje i forsy będzie jak lodu... Jedną mara na oku, może nawet przed, świętami... Tylko na razie są pewne trudności.

Szymek westchnął. Oby te trudności spiętrzyły się W barykadę nie do przebycia.

*

Ciężko wlokły się owe dni, podszyte strachem. Z kamratami widział się w tym czasie tylko dwa razy. Nie wzywali do żadnej „akcji”, za co czuł wdzięczność dla Romka, bo domyślał się, że to jego zasługa. Przy pożegnaniu nawet się wzruszył ich wspaniałomyślnością. Felek wręczył mu mały, angielski kompas kupiony na ciuchach. Romek dał mu niemiecką, sztabową mapkę Karkonoszy i skorowidz miejscowości w polskim tłumaczeniu. Ukrył te skarby w kieszeniach wiatrówki. Poczuł się dumny, że wierzą w jego spryt i rozum.

Matka wzięła urlop od poniedziałku i by nie tracić ani dnia, wyjechali już w sobotę wieczorem, choć ferie Szymka rozpoczynały się dopiero w środę. Z niewypowiedzianą ulgą wsiadł do pociągu. Noc na ławce przespał spokojnie jak w najwygodniejszym łóżku. Pierwsza spokojna noc od owego fatalnego wieczoru.

Wypoczęty, zadowolony, stanął w oknie wagonu. Pociąg sapał krótko, urywanie jak zawodnik dobiegający do mety.

Od parowozu snuł się gęsty tuman pary, kotłował w porywach wiatru, osłaniał okna nieprzeniknioną zasłoną, by za chwilę rozerwać się w strzępy. A wtedy biel śniegu wdzierała się przez szyby roziskrzoną jasnością, aż powieki opadały na oczy. Czasem wzdłuż toru wyskakiwały szpalery młodych świerków, wyciągających spod grubej pierzyny śniegu koniuszki omdlałych gałązek. Więc to jest strefa nadgraniczna? Jak dotąd nic osobliwego. Przedział zapchany w początkach podróży prawie do granic wytrzymałości swoich ścian, pustoszał coraz bardziej i do tej krańcowej, granicznej stacji jechało zaledwie paru podróżnych. I to zdaje się mieszkańców z okolicznych wiosek, robotnicy z miłkowickiej fabryki leków.

— Szymek, dojeżdżamy! — obudziła go z zamyślenia matka. — Ściągaj walizkę, szybciej, ojej, już staje.

— Niech się pani nie denerwuje, dalej nie pojedzie — w trąciła jedna z podróżnych. — Do widzenia!

— Do widzenia, do widzenia! — pośpiesznie odpowiedziała matka. Na jej bladej twarzy kwitły czerwone plamy, może ze zmęczenia, a może ze wzruszenia.

Pociąg zagwizdał przeraźliwie, sapnął parę razy głośniej i stanął. Na niewielkiej, gładkiej przestrzeni, rozesłanej niby puszysta wełniana chusta, leżała mała murowana stacyjka wyciągając w dwie stron) zielone ramiona sztachet.

Podróżni sypnęli się do wyjścia. Przy budce biletera stało dwóch wopistów. Rozpoznał ich z daleka po zielonych otokach. Przyglądali się uważnie wychodzącym, niektórych przepuszczali obojętnie, kilku na ukłon odpowiadali salutowaniem, trzem podróżnym sprawdzili dokumenty.

Szymek uważnie obserwował. Matka mówiła coś o rodzinie, zastanawiała się, czy pozna Tuśkę, jak ją zobaczy, dziwiła się, że nikt po nich nie wyszedł. Czyżby nie otrzymali listu?

Szymek zauważył, że kilku robotników zamiast do budki biletera poszło przez tory w stronę ogrodzenia z siatki.

Zainteresowało go to. Jak przejdą? Zwyczajnie. W ogrodzeniu była furtka, widocznie nie zamknięta, bo robotnicy przeszli nie zatrzymując się dłużej, niż to było potrzebne do naciśnięcia klamki. Za ogrodzeniem na horyzoncie czerwieniły się świeżymi cegłami zabudowania jakiejś fabryki. Z wysokiego komina dym wąskim słupem piął się w niebo.

Drgnął z przestrachu, kiedy nagle tuż przy uchu usłyszał piskliwy okrzyk i w oczach mignęło niebiesko-granatowymi barwami. Szczupła dziewczyna w granatowym płaszczu i niebieskiej włóczkowej czapeczce obejmowała matkę za szyję pokrzykując radośnie.

Obok stał pucułowaty blondynek trzymając za rękaw płaszcza barczystego, ciemnowłosego wopistę z trzema gwiazdkami na czapce i naramiennikach.

— Tuśka! — z radosnym zdumieniem wołała matka. — Ależ z ciebie panna wyrosła. Kto by się spodziewał, no, no!

— Ciociu Małgosiu, przecież to już przeszło dziesięć lat — śmiała się Tuśka. — I z Szymka już chłopisko na schwał. Ciocia pozwoli, to mój narzeczony, porucznik Kazimierz Ozimek, a to nasz Grześ. Moja ciocia, Małgorzata Leśniakowa.

— Patrzcie, jaki ten Grześ duży... i ładniejszy niż na fotografii — nie wychodziła ze stanu zdumienia Leśniakowa. — Narzeczony. Bardzo, bardzo mi przyjemnie. I dziękuję serdecznie, żeście wyszli na dworzec.

Peron opustoszał. Szymka zaczęły nudzić te rodzinne czułości. Przywitał się ze wszystkimi chmurnie i bardzo ozięble. Chwycił gniewnie stojącą na śniegu walizkę i matczyną torbę.

— Tak, tak, idziemy—opamiętała się matka—ale gdzie ja podziałam zaświadczenie urlopowe? Boże mój, na pewno zgubiłam... Teraz nas nie puszczą.

— Nie zgubiła ciocia, nie, znajdzie się — śmiała się Tuśka —chodźmy... nic się ciocia nie zmieniła, nic a nic...

— Co ty mówisz, kochana, naprawdę? — zapytała rozradowana Leśniakowa.

— Aha. Pamiętam, że zawsze ciocia czegoś szukała, o coś się martwiła, a zawsze wszystko było w porządku... nieraz szukałyśmy po wszystkich szufladach pończoch czy skarpetek, a one uprane wisiały sobie spokojnie na sznurku...

— Ale bilety mam, widzisz? W rękawiczkę wsadziłam, aby nie zgubić...

Przy budce kontrolnej był już tylko bileter. Odebrał od nich bilety i przepuścił. Potem założył łańcuch w przejściu i poszedł do dyżurki.

— Może znajdziemy dorożkę lub sanki? — matka rozejrzała się niespokojnie.

— I po co, ciociu. To nie Warszawa — znów zaśmiała się Tuśka — do domu najwyżej piętnaście minut spacerkiem.

Leśniakowa spojrzała niespokojnie na walizkę. Czy też Szymek nie przemęczy się zbytnio taszcząc aż dwa toboły? Chętnie wzięłaby z rąk syna walizkę, ale wstydziła się.

„Nos zadarty, twarz pucułowata, oczy okrągłe jak u dziecka. Całość raczej nieładna, ale jak się śmieje, jest całkiem inna. Pewno tym śmiechem oczarowała tego bubka. Porucznik WOP. To jest coś... I prawdę powiedziawszy wcale na bubka nie wygląda... — myślał Szymek obserwując ich w milczeniu. — Trzeba go jakoś skaptować”.

— Ciociu Małgosiu, ja będę niósł torbę — zaofiarował się Grześ — temu panu pewno ciężko dźwigać aż dwa toboły...

— To nie pan, tylko twój brat, i mój też. Widzisz, jakiego mamy dużego brata. A do brata mówi się ty, prawda, Szymku?—Tuśka roześmianymi oczyma zerknęła na Szymka.

Grześ zawahał się. Imponował mu ten wyrośnięty, naburmuszony chłopak. Jak takiemu mówić tak zwyczajnie po imieniu? Ale Szymek opamiętał się, postanowił być wesoły i uprzejmy.

— Daj spokój, Grzesiu. Te dwie paczki to dla mnie mucha! Patrz!

Podrzucił zręcznie w górę najpierw torbę matki i złapał w powietrzu, potem walizkę. Powtórzył popis. Drugim razem nie poszło tak gładko — rogiem walizki uderzył się boleśnie w palec i aby nie krzyknąć z bólu, przygryzł wargi? Walizka pacnęła miękko w śnieg. Schylił się po nią szybko, aby ukryć twarz i szyję zalaną falą nabiegłej krwi.

„Wytrąciłem palec czy co u licha” — pomyślał z wściekłością. Walizka zaczęła mu ciążyć. Ręka cierpła aż po łokieć. Opanowywał się z wysiłkiem.

Porucznik Ozimek zauważył widocznie, co się z nim dzieje, bo po kilkunastu krokach ujął rączkę walizki.

— Dajcie, kolego, ja teraz poniosę. Po nocy nie przespanej pewno jesteście zmęczeni.

Szymek spojrzał na niego niemal z wdzięcznością. Podniósł garść śniegu i niby dla żartu rzucił w siedzącą na słupie telegraficznym kawkę. Pofrunęła z gniewnym krakaniem. Schylił się po drugą garść śniegu i tę już zatrzymał. Zgniótł śnieg w wilgotną grudkę, przycisnął do bolącego palca. Sprawiło mu to ogromną ulgę. Zeszli z wąskiego chodnika i szli całą szerokością pustej jezdni.

Matka zachwycała się krajobrazem. Rzeczywiście roztaczał się przed nimi niezapomniany widok. Pod niebem cichym, niebieskim i szklanym leżały diamentowe góry, roziskrzonymi głowami dotykając przejrzystych jak cienkie strzępki waty chmurek, które przemykały się nad nimi drobne i nieśmiałe, podobne do zalęknionych dzieci. Niżej, na stokach gór granatowiały ciemne pasma lasów, a pod nimi rozrzucone niedbale w czarujących dolinkach lub na łagodnych zboczach sennie drzemały w śniegu wille i małe domki. W bocznej, spadzistej uliczce, wyślizganej jak kort hokejowy, hałasowały dzieci, zjeżdżające na saneczkach. Przecięło im drogę paru narciarzy. Szli w stronę gór.

— Szymek nie ma nart — zmartwiła się Leśniakowa. — W zeszłym roku mu kupiłam, ale zaraz je połamał. Taką tandetę teraz robią...

— Niech się ciocia nie kłopocze, pożyczymy od kogoś. Grunt, że buty ma dobre — Tuśka z uznaniem obejrzała się na boksowe narciarki Szymka—a na nartach to się u nas jeździ od końca listopada... oczywiście na szczytach.

— Na obstalunek robione — pochwaliła się Leśniakowa — kosztowały, bo kosztowały, ale niech tam, nie żałuję... mocne są i nie przemakają.

— A daleko stąd do granicy? — nie wytrzymał Szymek.

Tuśka pospieszyła z odpowiedzią:

— Nie tak daleko. Ze dwie godziny marszowym krokiem. Patrz tam, na lewo ten budynek pod niebem jest na linii granicznej... Granica biegnie tu szczytami.

— Myślę, że to nieprzyjemnie mieszkać na granicy—powiedział Szymek, aby przedłużyć interesujący go temat. — Widzisz, o, choćby ten piękny szczyt, chciałoby ci się wdrapać na niego, spojrzeć stamtąd na szeroki świat, a tu — nie wolno. Granica.

— Mamy nadzieję, że nadejdzie kiedyś taki dzień, że znikną na świecie granice, bariery, przepustki, paszporty — powiedział z przekonaniem porucznik—ale to jeszcze daleka droga...

Chwilę szli w milczeniu, tylko śnieg chrzęścił pod nogami i z trzaskiem pękały drobne tafelki lodu. Ukłonił się jakiś znajomy. Stał przy słupie ogłoszeniowym z rękoma w kieszeniach narciarskich spodni. Obok niego oparte o słup stały narty. Widocznie na kogoś czekał. Był bez czapki. Jasne, bujne włosy przecinały czarne paski wełnianych nauszników. Kłaniając się wyciągnął jedną rękę z kieszeni, zrobił nią jakiś nieokreślony ruch.

— Kto to? — zainteresował się Szymek.

— To Waldek — odpowiedział Grześ — nasz znajomy. On mi podarował sanki. Na pewno pożyczy ci nart, bo ma aż dwie pary.

— Nie Waldek, lecz pan Waldemar Linke — odezwała się Tuśka. — Niedawno tu przyjechał. Pracuje w Związku Samopomocy Chłopskiej.

— A mnie powiedział, żebym wołał na niego Waldek, a nie pan — odpowiedział z przechwałką Grześ. — Ciociu Małgosiu, już nasz dom!

— Ojej, ależ was zasypało! — krzyknęła z zachwytem Leśniakowa.—Prawdziwy zaczarowany pałac... a te świerki z soplami lodu..

— Zima to mistrzowski dekorator — żartobliwie powiedział porucznik — niezwykłe czyni cuda tu w górach... ale też bywa kapryśna i okrutna.

W domu już ich zauważyli. Na spotkanie wybiegła Cisoniowa, rozgrzana od płyty kuchennej, w białej bluzce z krótkimi rękawami, przepasana szerokim fartuchem.

— Małgośka, witaj, kochana — i rzuciła się na szyję Leśniakowej, obejmując ją pulchnymi, białymi rękoma.

— Mamo, przeziębisz się, jak można tak wybiegać!—zawołała z gniewem Tuśka.

— Ach, nic, nic mi nie będzie — zatrzepotała prędko Cisoniowa — no, chodźcie, chodźcie, pisklęta...

Z obszernego przedsionka, gdzie otrzepali ze śniegu obuwie i zostawili płaszcze, weszli do pięknego, jasnego pokoju, w którym panował owalny stół, zastawiony różnymi przekąskami i rumianym pieczywem.

— Klemensa nie ma. Poszedł do fabryki, tam dziś poranek artystyczny, a on jest organizatorem. Przyjechali jacyś artyści aż z Wrocławia. Pewno chcecie się umyć, co? A jak było w pociągu? Ciasno? Zimno? — sypała wiadomościami i pytaniami Cisoniowa.

„Obraca językiem jak wiatrak śmigłami — pomyślał Szymek rozbawiony bezskutecznymi próbami matki wtrącenia jakiegoś zdania — roztyła się co prawda, ale zachowała tę samą ruchliwość i gadatliwość”.

Przypomniały mu się jej bujne hebanowe niemal włosy które zszarzały teraz, zmatowiały jakby przysypane popiołem.

— Tu obok przygotowany pokój dla was — Cisoniowa otworzyła drzwi. — No, umyjcie się, a ja naleję kawę.

Oszołomiony trochę hałaśliwą serdecznością ciotki, Szymek odetchnął z ulgą, kiedy weszli do sąsiedniego pokoju, tchnącego atmosferą spokoju i pracy. Dwie półki pełne książek, sosnowe biureczko ze stertą zeszytów szkolnych, obok na stoliku jakiś dziwny przyrząd mający za podstawę duże tekturowe koło, nad którym poprzeciągane były druty w kilku kierunkach. Na jednym drucie zaczepiona lampka elektryczna. Obejrzał przyrząd ciekawie, ale nie domyślił się jego przeznaczenia. Na ścianach jakieś obrazki, nad biurkiem barwna mapa Sudetów. Poza tym w pokoju było kilka krzesełek, pod jedną ścianą tapczan, pod drugą „amerykanka”, zasłane białą, skrochmaloną pościelą.

Kiedy po kilku minutach wrócili do pokoju stołowego, zastali tam jeszcze jedną osobę. Siwa, wysoka staruszka, w marszczonym białym czepeczku na głowie, w obszernej spódnicy i haftowanym, obcisłym staniczku, wyjmowała talerzyki ze staroświeckiego kredensu.

— Babciu, babciu, to nasi goście — zawołał Grześ i pociągnął ich za ręce w stronę staruszki — ciocia Małgosia i brat Szymek! A to nasza babcia Ula, najlepsza i najukochańsza babcia na świecie...

— Dzisz go — udała,oburzenie babcia — bisaga1 jeden, porzad łeż2 ma pod ręką...

1 bisaga — łobuz, urwis

2 porzad łeż — zaraz kłamstwo

— Najprawdziwsza prawda, babciu — zaklinał się Grześ — jak pragnę roweru! — I rzucił się jej na szyję.

— A z tobą najprawdziwsza ciżba — nie ustępowała babcia, ale widać było, że cieszy ją czułość Grzesia. — No, czepek mi do cna pomniesz... a kafej stygnie...

Posadzono babcię obok Leśniakowej. Od razu zaczęły rozmowę o Warszawie, o tym co się nowego buduje, jak wyglądają nowe ulice i place.

Babcia, choć nigdy w Warszawie nie była, z opisów i opowiadań widać ją znała, bo zadawała trafne i dość szczegółowe pytania. Zapowiedziała, że stanowczo musi jechać do Warszawy i na własne oczy obejrzeć te „cudne budynki”, o których się tyle pisze. Szymek zajadając bułkę z pasztetem uważnie wsłuchiwał się w mowę babci, ale mimo to nie wszystko rozumiał. Dziwny język: to słowa jakby żywcem wyjęte z Reja „Żywota człowieka poczciwego”, to poprzekręcane niemieckie wyrazy, to znów czysto warszawskie wyrażenia i zwroty. Nie był pewien, czy tak wygląda gwara śląska, bo jej nigdy nie słyszał, ale starał się zapamiętać najciekawsze słowa i te, które go najbardziej śmieszyły. Jak przez mgłę przypominał sobie, skąd się ta babcia wzięła. W jednym z dawnych, sprzed kilku lat listów wuj Klemens pisał, że wraz z domkiem „odziedziczył” starą Ślązaczkę, którą zgodnie adoptowali „na babcię”. I że im z tą babcią dobrze i wszyscy się do niej ogromnie przywiązali.

Jak zwykle w takich wypadkach rozmowa przeskakiwała z tematu na temat, wszyscy byli w dobrym humorze i zajadali z apetytem. Szymek spoglądał od czasu do czasu na matkę i zdumiewał się. Ożywiona, wesoła, z rozbłysłymi radością oczami odmłodniała o kilka lat. Wszystkim się zachwycała — od sopli lodowych na dachu do kruchych ciasteczek. Złościł go ten naiwny entuzjazm matki, a serce drążył czerw zgryzoty. „Zapomniała na chwilę o udrękach ze mną i dlatego taka wesoła”. Sam czul się w ogólnym rozgwarze jakiś osamotniony i zagubiony. Wszystko tu inne, biegunowo różne od życia, jakie ostatnio prowadził w Warszawie.

Wstrząsnął się jak od zimna. Tempo rozmowy przy stole słabło. Niezmordowana Cisoniowa zdążyła już wprowadzić „kochaną Małgośkę” we wszystkie kłopoty gospodarskie, pochwaliła się hodowlą rasowych królików, którymi zajmował się Klemens i Grześ, opowiedziała cuda o babci kohinorach i zielononóżkach i zakończyła sprawozdaniem z plotek małomiasteczkowych.

Grześ dopytywał się porucznika Kazimierza o jakiegoś pana Stacha.

— Dlaczego nie przyszedł, przecież i tatuś go prosił, i ja — upominał się żałośnie — a ja mam dla niego niespodziankę, ale mu nie dam, aż sam przyjdzie....

— Stach ma dziś służbę, Grzesiu, nie może przyjść. Jemu na pewno przykro, że nie mógł się z tobą zobaczyć — tłumaczył porucznik. — Jeden z żołnierzy dostał trzydniowy urlop, bo mu matka ciężko zachorowała, i Stach go zastąpił. Dziś niedziela, dlatego żołnierze niechętnie zgłaszają się na zastępstwo, więc Stach wołał iść sam.

— Kto to jest ten pan Stach? — zainteresował się Szymek.

— To mój przyjaciel — odparł z dumą Grześ — prawdziwy sierżant. Dostał medal za złapanie szpiegów i gra na harmonii... ale jak gra! Same nogi skaczą, kiedy zagra. Kupiłem mu nuty do piosenki: „Szła dziewczynka przez zielony las”, a on nie przyszedł...

— Takich przyjaciół jak ty pan Stach ma dwustu czterdziestu — roześmiała się Tuśka i zwracając się do Leśniakowej wyjaśniła—WOP objął szefostwo nad naszą szkołą... a pan Stach przygrywa często na zabawach i uroczystościach szkolnych.

— Nieprawda, ja jestem największym przyjacielem Stacha — zawołał Grześ, a jego pucułowata buzia poczerwieniała — bo ja go najwięcej kocham i dałbym się za niego posiekać na drobny mak!...

Rozśmieszyło wszystkich bohaterskie oświadczenie Grzesia. Porucznik Kazimierz powiedział z żartobliwą powagą:

— Powiem o tym Stachowi. No, ale jak on zażąda, abyś nie łobuzował na lekcjach i przynosił same piątki, to co będzie?

— Nie będę łobuzował i będę przynosił same piątki — z ciężkim westchnieniem oświadczył zmieszany Grześ.

— To on szpiegów złapał, ten pan Stach? — zapytał Szymek zwracając się do porucznika— a skąd wiadomo, że to szpiedzy?

— My, wopiści, takich, co nielegalnie chcą się przedostać za granicę, nazywamy przestępcami granicznymi. Najczęściej są to szpiedzy albo przestępcy polityczni. Ci, których zatrzymał Stach z drugim żołnierzem, mieli przy sobie broń i plany obiektów wojskowych... Więc byli to prawdopodobnie agenci wrogiego wywiadu...

— To chyba bardzo niebezpieczne łapanie takiego szpiega — pytał dalej Szymek czując ogarniające go jakieś dziwne zmieszanie i niepokój. Przez plecy przesunęły się smugi zimna.

— Tak, wielu naszych żołnierzy zginęło walcząc z przestępcami granicznymi. Niedawno, bo we wrześniu tego roku, zginął w falach Nysy w pościgu za wrogiem młody wzorowy żołnierz WOP-u Wiktor Hapunik.

— A jak pan Stach wykrył tego przestępcę?

— Wtedy jeszcze Stach był na innej strażnicy, nie u nas. Wieczorem szedł na służbę z drugim żołnierzem na wyznaczony odcinek. Mgła była gęsta, widoczność zła. Mimo to wydało mu się w pewnej chwili, że na samym pasie granicznym widzi sylwetki czterech ludzi. Dał znak swemu towarzyszowi i przyspieszyli kroku. Wkrótce już wyraźniej rozpoznali sylwetki idących. Dzieliła ich przestrzeń ponad stu metrów, tamci byli jakieś dziesięć metrów od granicy. Widocznie wskutek mgły nie orientowali się, gdzie są, że wystarczy kilka kroków, a znajdą się poza zasięgiem władzy WOP-u. Stali chwilę, naradzali się, potem cofnęli w kosodrzewinę, by przeczekać mgłę. Stach z towarzyszem podsunęli się, jak mogli najbliżej, zaczaili się za głazem. W międzyczasie mgła podniosła się trochę. Ukryci w kosodrzewinie wyszli na ścieżkę, a wtedy Stach krzyknął: „Stój, służba graniczna, WOP”! Zaskoczenie było tak nagłe, że przestępcy zgłupieli i posłusznie podnieśli ręce. Jeden z nich miał broń, ale ze strachu zapomniał o jej użyciu. I tak dwóch żołnierzy przyprowadziło na strażnice czterech silnych jak konie chłopów.

— I Stach dostał za to taki piękny, błyszczący krzyż — powtórzył Grześ.

— Tak, dostał Srebrny Krzyż Zasługi. Stach poza tym ma Odznakę Wzorowego Żołnierza i Wyborowego Strzelca.

— To szkoda, że go nie poznamy dzisiaj — wtrąciła Leśniakowa — byłoby miło poznać takiego człowieka.

— Na pewno go poznacie. Będzie jeszcze niejedna okazja; chyba posiedzicie tu do końca ferii? Klemens was nie puści wcześniej. Często ciebie wspominał i tak się dziś ociągał z pójściem do fabryki... — powiedziała Cisoniowa.

— Od tylu lat się do was wybierałam, ale nie układało się jakoś. I podróż kosztowna i nigdy nam się z Szymkiem nie trafiał razem wolny czas. Więc teraz poczekałam z urlopem do jego ferii.

— To w szkołach warszawskich już się zaczęły ferie? — zdziwiła się Tuśka. — Jakże to może być?

— No, jeszcze nie — odpowiedziała Leśniakowa zmieszana i zachmurzyła się — dopiero od środy. Ale przed samymi świętami to będzie taki tłok w pociągach, że nie udałoby się chyba przyjechać. Zresztą w szkołach już przedświąteczna gorączka, na pewno nic się nie uczą... niewiele Szymek straci.

— Myli się ciocia — zareagowała żywo Tuśka. — Jutro w mojej klasie robię klasówkę. W innych mam normalne lekcje. Szymek nie powinien tracić żadnego dnia nauki.

— Prawda, prawda — Leśniakowa była wyraźnie zaniepokojona zbaczaniem rozmowy na niebezpieczne tory — zapomniałam, że ty już od roku jesteś poważną panią profesorką. A jak ci idzie w szkole? Dajesz sobie radę z dzieciarnią? Czego uczysz?

— Jakoś sobie radzę. Uczę geografii, matematyki i przyrody w młodszych klasach. Ale najbardziej lubię geografię.

— Ona nawet wynalazku geograficznego dokonała! – wykrzyknął z zapałem Grześ. — W sierpniu na zjeździć nauczycieli opowiadała o tym wszystkim i pokazywała ten wynalazek.

— Wynalazek? A może to ten dziwny przyrząd, który widziałem w tamtym pokoju? — zapytał Szymek.

— Właśnie — przyświadczył z zapałem Grześ — to nazywa się horyzontarium. I wiem, do czego ono służy — dodał zarozumiale.

— No? — Szymek nie potrzebował udawać zainteresowania.

— Ono pokazuje długość drogi słońca.

— Długość pozornej drogi słońca — sprostowała Tuśka. — Ładnie ty objaśniasz.

— Powiedziałem tak tylko z pośpiechu — obraził się Grześ — a ty zaraz krytykujesz. Myślisz, że jak człowiek jest w trzeciej klasie, to już nic nie rozumie...

— Z ludźmi z trzeciej klasy nie warto zaczynać — odpowiedziała z komiczną powagą Tuśka — każdego w kaszy zjedzą, ani się obejrzysz. Ale jak już chcesz coś objaśniać, to od razu mów wszystko dokładnie.

Babcia Ula wstała od stołu, podziękowała i powiedziała, że idzie karmić swoje kury. Grześ zaofiarował się z pomocą.

— Pisał mi kiedyś Klemens, że jest u was ta Niemka. Sympatyczna staruszka i nieźle już po polsku mówi — powiedziała Leśniakowa, kiedy się za babcią drzwi zamknęły.

— To nie Niemka — żywo zaprzeczyła Cisoniowa — to autochtonka. Ślązaczka. Mieszkamy w domu jej syna. Był hitlerowcem, sturmführerem. Zginął pod Leningradem. Jego rodzina ewakuowała się na Zachód w 1945 roku. Babcia nie chciała z nimi jechać.

— To żywa kronika wszystkich baśni i legend śląskich — wtrąciła Tuśka. — Słynni byli kiedyś w całej Europie zielarze śląscy, tak zwani laboranci. Leczyli oni różnymi ziołami wiele chorób. Babcia Ula jest córką ostatniego laboranta z Karpacza. Zna się jak nikt na cudownych właściwościach ziół górskich. Weźmiesz jakiś listek czy trawkę w rękę — no cóż, wydaje się zwykły chwast, a babcia świat nowy przed tobą otworzy: świat legend i opowieści o leczeniu chorób tym właśnie chwastem. Sprawdzałam nieraz w książkach opisy właściwości leczniczych ziół i przekonałam się, że babcia się nie myliła. Bardzośmy przywykli do siebie i pokochali się. Niechętnie wspomina swoją rodzinę, bo to byli zaciekli hitlerowcy, zmuszali ją, aby wyrzekła się swego śląskiego pochodzenia... dochodziło do awantur i kłótni... Nienawiść jej do hitlerowców wzrosła, odkąd aresztowano w Opolu jej kuzyna, tak jak ona nie chcącego wyrzec się Śląska.

— Małgośka, czas wam odpocząć — przerwała Cisoniowa — widzę, żeście zmęczeni...

— To prawda — przyznała się Leśniakowa — ale po co przeznaczyliście dla nas pokój Tuśki, przecie my możemy spać i tutaj... Naprawdę będzie nam przykro, że przez nas utraciła wygody...

— Ale drobiazg, ciociu — żywo zaprotestowała Tuśka — teraz zaczną się ferie, więc będę mniej pracowała, przeniosłam się zresztą do pokoiku na górce.

— To my możemy nocować na tej górce.

— Pokoik byłby za ciasny na dwie osoby, a na jedną w sam raz...

— Idź, Szymek, połóż się, ja jeszcze obejrzę gospodarstwo. Nie chce mi się spać...

Poszedł do pokoju Tuśki. Stanął przed mapą Sudetów i długo dumał. Oto przerywaną, wąską niteczką przez góry biegnie linia graniczna. Tak nieznaczna, że traci się ją chwilami z oczu. Ale i w rzeczywistości tak nieznaczna, że nie zobaczyli jej ci czterej, których zatrzymał sierżant WOP-u. Dziesięć kroków od granicy! I dali się złapać. Któraż z tych wąskich ścieżek powiedzie go tam, na Zachód? Zielone ścieżki pachnące latem cudownymi ziołami śmiesznej babci Uli, teraz zawiane przez głębokie śniegi... Ścieżki nadziei...

Chwilę jeszcze przyglądał się przejściom prowadzącym przez góry. I widział, jak idą jedną z nich — on, Felek i Romek, silni i pyszni, do nowego, ciekawego życia. Pełnego przygód i wrażeń. Elegancko ubrani, w rzęsiście oświetlonych salach restauracyjnych, na dansingach, otoczeni przez rozbawionych, eleganckich ludzi. A potem kawalerska jazda samochodem, aż do utraty tchu... ech! Kotłowały się urywki filmów, czytanych książek, opowiadań Felka.

Rozebrał się i położył w zimną, świeżą pościel na „amerykance”. Zza ściany dochodziły go stłumione głosy rozmów, przesuwanie krzeseł, szczękanie sprzątanych ze stołu talerzy i naczyń. Te wszystkie odgłosy zlały się w jeden głuchy, jednostajny szum, usypiający jak daleki warkot motoru.

Obudziła go głośna rozmowa. Męski, czysty głos rozbrzmiewał za ścianą swobodnie przy wtórze spokojnych, miarowych kroków. Ktoś chodził po pokoju rozmawiając głośno. Odpowiadał mu głos ciepły, trochę lękliwy i jakby zgnębiony.

„Wuj Klemens i mama. Widocznie wrócił z fabryki. Zdaje się, że mówią o mnie”.

Zaczął wsłuchiwać się uważnie. Kroki zatrzymały się chyba tuż za drzwiami.

— A ja ci mówię, Małgosiu, że tak nie można. To był błąd, nie do darowania błąd. Jeśli tak dalej pójdzie, zmarnujesz chłopaka... A szkoda. Zapowiadał się dobrze. Uderz się w piersi, zawiniłaś. Dlaczego nie pisałaś do mnie od razu? Jak tylko zaczął opuszczać się w szkole.

„O mnie mówią? Jak śmią? Jak matka mogła zdradzić?!” Gniew i złość napłynęły do gardła gorącą falą, aż się zakrztusił. Krew zalała twarz, poczuł szybkie pulsowanie w skroniach. W pierwszym odruchu chciał się zerwać i biec tam do nich i krzyczeć, że nie pozwala, że nie chce. Nie pozwala? A wuj z pogardliwym spojrzeniem wyrzuci go z pokoju... i koniec. „Niech mówią. Niech mówią,., niech na mnie wieszają psy — rozżalał się nad sobą — oni tylko potępiać umieją. I to matka... matka... Co ona nagadać musiała...”.

— Wiem, że trudne dzieciństwo... gangrena hitleryzmu... — dalsze słowa zatarły się, zgasły, widocznie wuj Klemens odszedł w głąb pokoju — ale to nie tłumaczy... sama powiedz.

Zaszemrały ciche słowa odpowiedzi. Głośniejsze westchnienie, jakby stłumiony szloch. Kroki wuja stały się bliższe, głośniejsze. Zatrzymał się.

— Miłość, mówisz? To niedobra, nierozumna taka miłość matki. Teraz widzisz, do czego to doprowadziło. Niesłusznie odrzuciłaś starania uczciwego człowieka... Wyrzeczenie dla dobra dziecka? A czy to dziecko oceni twoje wyrzeczenie? Jesteś jeszcze młoda, ładna, masz prawo do radości, do szczęścia, a nie do wyrzekania się życia. Jak ty posiwiałaś... Czy on tego nie widzi? Czy ten chłopak nie ma serca?

Znów zaszemrały słowa matki. Stłumił dech w piersi, natężył słuch... Łagodny głos, jak plusk fali wieczornej na brzegu jeziora. W głosie matki drżą nuty usprawiedliwienia, potem słowa stają się gorętsze, namiętne.

„A jednak mama mnie broni — pomyślał z bolesnym skurczem serca — gdyby tak wszystko wiedziała!...”

— No, Małgośka, nie martw się — głos wuja stał się miękki, serdeczny — pomyślimy nad wszystkim, rozważymy, co i jak. Jestem dobrej myśli. Nie wierzę, aby syn twój i Janka mógł wyrosnąć na hultaja. Przez pamięć dla Janka...

Szymek nie dosłyszał już następnych słów. Wtulił głowę w poduszkę, tłumiąc szloch, który się poderwał niespodziewanie w piersiach, ścisnął szponami gardło i wybuchł łzami piekącymi jak Ogień.

2. Nowy znajomy

Przy śniadaniu, które jedli we dwóch, bo Cisoń i Tuśka poszli do pracy, a Cisoniowa po zakupy, Grześ już trochę ośmielony do Szymka zaproponował:

— Może po śniadaniu brat pójdzie zobaczyć moje króliki?

Po męczącej nocy, w czasie której na próżno szukał rozwiązania „nowej sytuacji”, jak nazywał rozmowę matki z wujem. Szymek był zupełnie otumaniony i rozbity. Nie wiedział, co robić z sobą. Propozycja Grzesia przyszła w porę — przerywała ten stan apatii i dawała możność odpędzenia ponurych myśli na czas jakiś.

— Chętnie, Grzesiu, ale pamiętaj, że mam na imię Szymek. Zwyczajny Szymek — dymek, Szymonek — ancymonek. Tak mnie w szkole przezywali. Masz rasowe króliki?

— Aha. Cztery czarne podpalane i sześć niebieskich, wiedeńskich. Kupione w państwowej stacji hodowlanej. Tatuś specjalnie po nie jeździł aż pod Wrocław. Mamy jeszcze osiemnaście białych. To polskiej rasy. Z nimi to nie ma kłopotu. Każdy dzieciak potrafiłby je hodować.

Szymek słuchał rozbawiony powagą Grzesia, a jednocześnie zainteresowany „króliczą kwestią”.

— Po co wam aż tyle królików?

— Na mięso. Ale tylko te białe. Futerka odstawia się do gminnej spółdzielni.

— To wyjecie mięso królicze?

— A ten pasztet to myślisz, że z czego? Albo ta pieczeń, co wczoraj była na obiad? Mięso ze sklepu drogo kosztuje, a króliki mamy darmo.

— Pyszne. My sialem, że to kury.

— No, widzisz — zatriumfował Grześ — a królik waży więcej niż kura. Mieliśmy i takie po pięć kilo, a niektóre jeszcze większe. Damy jeść królikom, dobrze?

— Chodźmy.

W kuchence babcia Ula przygotowywała ziemniaki z osypką dla swoich kur.

— Babciu, czy i dla królików są kartofle?

— Nie. Ojciec kazał dać rano owsa i siana. Utnij też dla nich gałązek akacjowych.

— Już pewnie nie zdążę — zmartwił się Grześ.

— To daj im kapusty.

— Natnę akacji, tylko pokażesz mi gdzie i jakie gałązki — zaofiarował się Szymek.

— Dobra — ucieszył się Grześ — skoczę tylko po kapustę.

Wyniósł z piwnicy zielone, szerokie liście osadzone na grubej łodydze. Wyglądały świeżo, jakby dopiero zerwane z ogrodu.

— Cóż to za dziwna kapusta — zdziwił się Szymek. — Jeszcze takiej nie widziałem.

— To kapusta pastewna. Bardzo dobra dla królików, lepsza niż marchew czy buraki i tańsza, i łatwiejsza w uprawie. Klemens mnie posłuchał i uprawia ją — wyjaśniła babcia — a twoją matka jeszcze śpi?

— Śpi — potwierdził Szymek — jak wychodziłem z pokoju, to nawet nie otworzyła oczu. Widać mamie gorąco, bo twarz ma bardzo rozpaloną. I szybko oddycha, jakby się gdzieś spieszyła.

— Aha — mruknęła babcia — no, idźcie do królików, a ja hnet do niej zajrzę.

— Widzisz, jaka nasza babcia mądra, na wszystkim się zna — chwalił się Grześ.

— Ale tak śmiesznie mówi — przedrzeźniał Szymek — abo, cera, hnet, kaj, kafej.

— Wcale nie śmiesznie — oburzył się Grześ — właśnie, że ładnie. Po Śląsku.

— Wiem, że po Śląsku, ale mnie śmieszy.

Grześ spojrzał na Szymka. W jego jasnych oczach malowało się zdziwienie.

— A mnie się podoba — powtórzył uparcie — bo to ładnie. Babcia, jak była mała, mówiła po Śląsku. Potem zapomniała... Teraz znów sobie przypomniała i dużo nauczyła się od nas. Dlatego więcej mówi po naszemu niż po Śląsku. Po Śląsku to mówi, jak się wzruszy albo jak bajki opowiada. A takich bajek w żadnej książce nie czytałem. Jak babcia opowiada bajki, a pan Stach przygrywa śląskie piosenki na harmonii, to mówię ci, jest tak cudnie, tak cudnie, że nigdzie na świecie nie może być cudniej...

W rogu podwórza stała niewielka szopa przedzielona na trzy części, w których mieścił się kurnik, skład opału i komórka dla królików. Weszli do małego przedsionka zbitego z desek. Stary, rozwieszony zamiast drzwi koc osłaniał wejście do komórki, w której pod ścianami stały klatki królicze.

— Po co ta portiera — roześmiał się Szymek.— urządzacie salon dla króli?

— Widzisz, one nie lubią przeciągów. A te rasowe tatuś przywiózł bardzo maleńkie, więc trzeba je było chronić, aby się nie poprzeziębiały.

W klatkach zapanowało ożywienie. Spiczaste uszki i ruchliwe pyszczki wysuwały się zza drucianej siatki.

— Najpierw damy im wodę — komenderował Grześ i ponalewał do starych kafli wody z konewki — potem owies i siano z kapustą. Ty dawaj podpalanym i niebieskim, a ja białym... O, taką miarkę...

Grześ nie powiedział, że Szymkowi wspaniałomyślnie odstępuje swoich ulubieńców, bo chciał się pochwalić ich urodą. Zwyczajne króliki można zobaczyć wszędzie, ale takie!...

— Ależ one śliczne — wykrzyknął z zachwytem Szymek — a błyszczą! I — dodał, lekko dotykając jednego „niebieskiego” — gładsze niż aksamit.

— Prawda? — podchwycił z dumą Grześ. — Ja też lubię je głaskać. Wszystkim się podobają. A już paru kolegów tatusia zamówiło młode, na wiosnę na pewno będą.

Kiedy króliki napiły się wody, Grześ wyciągnął kafle i nasypał owsa. Za drabinki w klatkach nakładli siana i po parę listków kapusty. Każdą drabinkę przycisnęli z wierzchu deszczułką. Wykonując te obrządki pod komendą Grzesia Szymek z rozbawieniem, ale też z zainteresowaniem słuchał wyjaśnień chłopca o upodobaniach i potrzebach królików.

— Grzesiu, z ciebie spec prawdziwy — powiedział żartobliwie — wyrośnie z ciebie taki Miczurin od królików.

Grześ połknął haczyk, nie spostrzegł szyderstwa w słowach Szymka.

— Wiesz, przydałoby się. Te rasowe króliki są delikatne i żeby je tak zahartować... Chodźmy już, bo spóźnię się do szkoły...

— Pokaż, skąd naciąć tych gałązek.

— Będzie ci się chciało włazić na drzewo? O, to tutaj — wskazał na starą rozłożystą akację przed domem.

— Bez włażenia natnę, nie tak wysoko.

Babcia zawołała ich przez okno w kuchni, dając jakieś znaki. Zrozumieli, że coś się stało.

— Matka twoja chora, ma gorączkę — powiedziała, kiedy weszli. — Pójdziesz do apteki. Weź kartkę i pisz, co masz kupić.

— Może doktora? — zatrwożył się Szymek.

— Ech, terozki kichnie kto, hnet doktór. Nie trza. Do jutra przeleci.

Grześ podał kartkę i ołówek. Babcia Ula potarła dłonią podbródek, przymknęła z namysłem oczy.

— Cortex salicis... albo flores chamomillae... flores tiliae... mam... też mam... kupisz sześć proszków chininy i oleum eucdlipti...

Szymek patrzył na babcię z niepokojem pomieszanym z podziwem. Miał widocznie przy tym bardzo głupią minę, bo Grześ pociągnął go za rękaw.

— Ty, nie martw się... babcia tylko wszystko tak mądrze nazywa, a to przecie zwyczajny rumianek albo kwiat lipowy i inne ziółka... Sam pomagałem babci zbierać. Rumianek i kwiat bzu czarnego najlepiej we wilię świętego Jana — dodał, aby się popisać swoją wiedzą.

Wyszli razem z domu. Grześ niósł na plecach solidnie wypchany tornister. Niemało przyczyniło się do tego kilka książek ściągniętych z pokoju siostry, no, ale czego to człowiek w Grzesiowym wieku nie zrobi dla dodania sobie powagi.

— Grzesiu, skąd babcia po łacinie umie? — zapytał Szymek, kiedy ochłonął z mimowolnego podziwu.

— Ona tylko wie, jak się ziółka nazywają po łacinie. Bo uczyła się przy swoim ojcu leczyć ludzi, ale potem, jak jej ojciec umarł, to już nie było wolno... karali takich, co chcieli leczyć ziołami.

— I słusznie — podchwycił Szymek — znachorzy to nie lekarze, tylko oszuści.

— Kiedy oni nazywali się laboranci... — rozpoczął Grześ i nagle pędem wpadł do jakiegoś korytarza. Szymek stanął zdumiony. Gdzież się podział ten chłopak, nawet mu apteki nie pokazał.

Rozejrzał się zakłopotany. Na szczęście duży napis „Apteka” czernieje z daleka na ścianie. Odszedł zaledwie kilka kroków, kiedy usłyszał tupot drobnych kroków i wołanie:

— Szymek, czekaj!

Odwrócił się i zobaczył, że za biegnącym Grzesiem idzie młody człowiek, którego spotkali wczoraj.

— Pobiegłem do Waldka do biura, bo mi się przypomniało o nartach! Waldek powiedział, że chce cię poznać! — wołał zdyszany Grześ podbiegając.— Co ty wyprawiasz — oburzył się Szymek —jak można.— Bardzo słusznie — odezwał się podchodząc Waldek. — Wszyscy powinni być tak bezpośredni i szczerzy jak dzieci... Dobrze, Grzesiu, zrobiłeś... a teraz poznaj mnie ze swoim bratem... Nigdy mi, co prawda, o nim nie mówiłeś.

— Bo do nas nie przyjeżdżał. To nie jest mój brat rodzony, tylko syn mojej cioci. Szymek Leśniak się nazywa.

— Cioteczny brat? — uśmiechnął się Waldek.

— Właśnie. Ale ja już muszę do szkoły, bo oberwę notę za spóźnienie. Cześć.

— Cześć — odpowiedzieli zgodnie i spojrzeli na siebie z uśmiechem. Szymek od razu spuścił, powieki. Ciemne, głęboko osadzone oczy Waldka patrzyły dziwnie uporczywie i przenikliwie, jakby chciały wyczytać wszystkie najskrytsze myśli Szymka. Ale słowa były bardzo dalekie od tego badawczego wzroku. Waldek wyciągnął z kieszeni papierośnicę i zapytał uprzejmie:

— Zapalicie, kolego?

— Nie, dziękuję — zmieszał się Szymek.

— Nie palicie? Pewno niedawno wyszliście z harcerstwa? — w uprzejmych słowach zadźwięczała drwina.

— Do harcerstwa nie należałem — odpowiedział Szymek bardziej ostro, niż zamierzał — a palenie nie sprawia mi przyjemności. Nie lubię robić nic dla fasonu.

— Słusznie — potwierdził Linke. — Ja natomiast próbowałem rzucić palenie i nie udało się. Tak to bywa. A jak po podróży?

— Czuję się dobrze, tylko matka zachorowała.

— Co się stało?

— Nic poważnego. Przeziębienie. Babcia Ula twierdzi, że to prędko minie.

— Zanadto przemądrzała ta babcia Ula — mruknął niechętnie Waldek. — Nie lubię Judzi, którzy zmieniają skórę.

— Wydawało mi się, że ona do takich nie należy.

— Może wstąpicie do mnie do biura! To tuż zaraz, ZSCh.

— Nie chcę przegapić otwarcia apteki. Muszę prędko wracać do domu.

— No, to pospacerujemy tutaj. Wiecie, kolego, nie lubię tej formy na „wy”. Może będziemy mówić sobie po imieniu?

— Bardzo chętnie — powiedział ucieszony, ale i zaskoczony trochę Szymek —ja też nie lubię ceregieli.

— Tośmy się dobrali w korcu maku. Z Warszawy przyjechałeś?

Tak.

— Lubię Warszawę. Mam tam przyjaciół i znajomych.

— A może znasz Romka Kosteckiego lub Felka Przybysia?

— Romek Kostecki? — zmarszczył czoło Linke. — Chyba znam. — Blondyn, średniego wzrostu?

— Raczej mały, krępy, szrama na prawym policzku. Trochę sepleni.

— Ten sam — ucieszył się Waldek — posnąłem go na zlocie młodych przodowników. Jak mu świat leci?

Szymek zastanowił się przez chwilę, co Romek miał wspólnego ze zlotem, ale przemilczał tę sprawę.

— Trudno odpowiedzieć, jak mu się powodzi — odpowiedział z wahaniem — ale on chciałby sobie zmienić życie na jakieś pełniejsze, ciekawsze...

— Przecie w Warszawie ma te możliwości.

— Kiedy Romek w Warszawie źle się czuje...

— To może wyjechać gdzie indziej. Choćby do nas, na Śląsk.

— On powiedział, że... no, jeśli go pamiętasz, to wiesz, jakie ma zamiary...

— Tak, ale myślałem, że mu to przeszło — powiedział ostrożnie Waldek zastanawiając się, jak wyciągnąć Szymka na zwierzenia. — Przyjdź do mnie o trzeciej, wybierzemy się na narty.

Szymek prędko kupił lekarstwa i wracając do domu rozmyślał o nowym koledze. „Starszy ode mnie o kilka lat, a traktuje mnie jak równego sobie. Widocznie jednak wyglądam na więcej lat, niż mam. Zdaje się, że zdobyłem dobrego kompana do spacerów i wycieczek. Dzięki niemu dobrze poznam teren. Może uda się przyspieszyć przejście zielonej ścieżki... Skończą się ciągłe obawy, udręki szkolne. Wuj mnie potępia, matka czuje żal, nikomu nie jestem potrzebny”.

Matka już nie spała. Miała błyszczące oczy i mówiła z trudem, ochryple. Babcia napoiła ją herbatką ziołową, natarła plecy terpentyną, dała coś do płukania gardła.

— Do wieczora wypędzimy chorobę. Nie trap się. Pojutrze matka zabaczy, że słabowała.

Posiedział trochę przy łóżku matki, potem wyszedł na podwórze i naciął gałązek akacjowych, zaniósł królikom. Babcia Ula kręciła się przy swoich karmazynach i zielononóżkach. Falowały u jej nóg jak żywa, barwna grządka kwiatów. Pomógł babci zmienić ściółkę w kurniku, przyniósł z poddasza suszonej pokrzywy, którą babcia domieszała do karmy dla drobiu. Chciał okazać wdzięczność za leczenie matki, a jednocześnie skrócić czas dłużący się do spotkania z Waldkiem.

Zaraz po o biedzie zaczął się ubierać.

— Idziesz gdzieś — zapytała matka.

— Tak, umówiłem się z nowym kolegą na narty. Przed kolacją wrócę.

— Z Waldkiem? — zainteresował się Grześ.

— Tak.

— Znasz go? — niechętnie zapytał Cisoń odkładając na bok gazetę.

— Dziś poznałem. Obiecał pożyczyć nart.

— Szkoda. Mówiłem w fabryce jednemu chłopcu o tobie. Miał postarać się o narty i zaofiarował się być twoim przewodnikiem w górach. Chciałem cię umówić z nim na jutro.

Szymek nie podtrzymał rozmowy, spieszył się na spotkanie.

Owionęło go ostre, rzeźwe powietrze. „Chyba w nocy spadnie poniżej piętnastu” — pomyślał i odetchnął głęboko.

Waldek już na niego czekał z dwiema parami nart. Pomógł mu umocować wiązania. Ruszyli w stronę gór. Waldek był rozgadany i wesoły. Wspominał mistrzostwa narciarskie z zeszłej zimy w Zakopanem, których był świadkiem, potem mówił o Wyścigu Pokoju, o mistrzostwach świata w boksie. Na sporcie znał się znakomicie, miał swój sąd o zawodnikach, o sytuacji sportowej w różnych krajach. Szymkowi imponowało, że tak doskonale pamięta wyniki rozmaitych mistrzów, rekordy, nawet różne rozgrywki międzypaństwowe. Posuwali się długim narciarskim krokiem obok siebie po równej, gładko ubitej nartami drodze. Teren podnosił się znacznie.

W pewnej chwili Waldek rzucił mimochodem pytanie:

— To ostatecznie na co decyduje się Romek?

— Chce iść na Zachód — odparł Szymek bez zastanowienia.

— Sam?

— Nie, z kolegą... z Felkiem... może nawet... — chciał powiedzieć: „i ja się wybiorę”, ale w porę ugryzł się w język. Spodziewał się, że Waldek wybuchnie oburzeniem, zacznie odradzać, kpić, ale spotkała go miła niespodzianka.

— Zuch Romek! — krzyknął Waldek z zachwytem. — Sam kiedyś marzyłem o tym, ale nie starczyło energii... Teraz tak się człowiek zaplątał w pracę, że o niczym nie ma czasu pomyśleć... I ani się obejrzę, jak mi siwa broda urośnie do pasa, a młodzieńcze marzenia o wielkiej przygodzie pleśnią porosną.

Szymek roześmiał się:

— Daleko ci jeszcze do tego.

— Stary chłop już jestem — westchnął Waldek — dwadzieścia trzy lata jak obszył.

— Wcale nie tak dużo — zaprotestował Szymek, choć wydawało mu się, że jednak sporo — cieszę się, że nie potępiasz Romka, bo widzisz, że ja może bym też...

— Epidemia na was padła czy co u licha — śmiał się Linke aprobująco. — Jeszcze mnie, starego konia, zarazicie... Licz na mnie — dodał poważniejąc—może ci się na co przydam...

— Czy trudno się przedostać?

— To niełatwa sprawa — potwierdził Waldek i od razu zmienił temat rozmowy. — Patrz, jaki tu doskonały zjazd. Hopla!

Porwał ich radosny pęd. Ostry wiatr smagał twarz, nogi suną lekko, jakby się oderwały od ziemi, przestrzeń ucieka, świst pomieszany z szumem gra melodię przedziwną. Połyskliwie bieleje zaśnieżony stok. Nie wrócili już do poprzedniej rozmowy. Zawzięcie ćwiczyli telemarki, kristianie, znaleźli nawet mały prożek do skoków. Opamiętali się, kiedy śnieg już zupełnie zszarzał i bura płachta ciemności otuliła góry.

Wracali w milczeniu, zmęczeni, ale pełni zadowolenia. Niedaleko kościoła Waldek zatrzymał się, wyciągnął rękę. — Serwus, Szymek. Więc jutro o tej samej porze?

— Tak. Wuj mi proponował do towarzystwa jakiegoś chłopca z fabryki. Nawet nart miał mi pożyczyć.

— Niech cię ręka boska broni od protegowanych wuja! — z komiczną powagą zawołał Waldek. — Nudy cię uduszą. Politykowanie, ciągłe morały, osiągnięcia... I tak w kółko... A o każdym twoim słówku zaraz kochanemu wujciowi... umilą ci życie... nie daj Boże...

— Pewnie, pewnie — westchnął Szymek.

— Więc lepiej wykręć się jakoś.

— Postaram się. Dziękuję ci. A gdzie odstawić deski? — Weź z sobą do domu. Jutro się przecie spotykamy. Jeszcze raz uścisnęli sobie ręce. Szymek patrzył z zachwytem na nowego kolegę. Udał się.

Otrzepał się ze śniegu przed domem, narty zostawił w przedpokój u. W jadalni zastał całą rodzinę. W jasnym kręgu lampy złociła się zgrabna główka Tuśki pochylona nad zeszytami, naprzeciw niej rozłożył swoje przybory szkolne Grześ, dalej siedział Cisoń nad kolumną cyfr, które sumował mrucząc coś do siebie, pod piecem Cisoniowa tkała na drutach szarozielony szalik.

Drzwi od pokoju Tuśki, w którym leżała matka, były szeroko otwarte. Obok łóżka matki na plecionym krzesełku siedziała babcia Ula.

„Sielanka rodzinna” — przemknęła Szymkowi zjadliwa myśl.

— Widzisz, Szymku, już nie mam gorączki! — z radością zawołała Leśniakowa na jego widok. — Do jutra będę zupełnie zdrowa! Ale babcia straszy mnie łóżkiem... Szumi mi w głowie co prawda, jakby się kocioł wody gotował...

— Trza wydobrzeć, ceruś, wygrzać się — stanowczo powiedziała babcia Ula.

— Już się nie buntuję, babciu — uśmiechnęła się Leśniakowa — ale czuję się naprawdę dobrze.

Grześ złożył książki do tornistra i przybiegł do babci.

— Gotowe, babciu. A teraz proszę o bajkę. Obiecałaś.

— Po kolacji, jak wszyscy skończą pracę.

— A prawda, już czas pomyśleć o kolacji — zakrzątnęła się Cisoniowa odkładając robotę. —No, chłopcy, pomóżcie, będzie prędzej.

— Ja się tylko do pomagania w jedzeniu nadaję — oznajmił Grześ i zerknął porozumiewawczo w stronę Szymka — wyrobię sto pięćdziesiąt procent normy jak nic.

— Po tym spacerze wyrobię chyba dwieście — poparł Grzesia wielkodusznie Szymek, z którego wyparowała wrogość.