Zemsta - Jacek Ostrowski - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Zemsta ebook i audiobook

Jacek Ostrowski

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Pod Płockiem dokonano morderstwa osoby bardzo znanej w mieście i mającej mnóstwo wrogów.  Praktycznie każdy może być zabójcą, każdy może mieć motyw.  I jak tu z tak wielkiego grona podejrzanych wyłuskać tego jedynego?

Zuza nie dość, że zmaga się z wyjątkowo zawiłym śledztwem, to jeszcze musi  zmierzyć się z problemami życia codziennego, które tym razem okazują się być dla niej wcale nie mniejszym wyzwaniem. 

Zuza ostatecznie konfrontuje się z Leszkiem Jarzębowskim. Jak rozwiąże się ta sytuacja? Czy mecenas Lewandowska znów przechytrzy przestępców? Czy znów uda jej się ośmieszyć kapitana Mariańskiego? Czy prezesowi „Kaczego pióra” uda się namówić Zuzę do spisania swoich wspomnień z pobytu na Kubie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 33 min

Lektor: Ewa Abart
Oceny
4,5 (305 ocen)
203
65
21
13
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AleksMroz

Nie oderwiesz się od lektury

Autor jak zwykle mnie nie zawiódł. Niesamowite historie, wciągająca Fabuła. Dużo śmiechu ale i poruszenia. Dziękuję za tę chwilę z Zuzą. Bardzo polecam.
10
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

proszę o dalszy ciąg
10
WiolaN

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
10
przemo63

Nie oderwiesz się od lektury

brawo dla lektorki 😊
10
Gosienka77

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakująca, smutna. Cudownie było wysłuchać kolejnej części, czekam na następne
10

Popularność




Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund Ja­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładki, skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Zdję­cia na okładce©Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ja­cek Ostrow­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-78-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wszyst­kie po­sta­cie wy­mie­nionew tej książce są wy­my­ślone przez au­tora,a ich ewen­tu­alne po­do­bień­stwo do ko­go­kol­wiekjest zu­peł­nie przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone.

.

Zuza otwo­rzyła oczy. Na­tych­miast za­uwa­żyła sto­jak z kro­plówką, usły­szała też wciąż po­wta­rza­jący się dźwięk – pik, pik, pik.

Po­woli prze­krę­ciła głowę. Już wie­działa, gdzie jest. To był szpi­tal. Za cho­lerę nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć, jak się tu zna­la­zła. Co ona tu ro­biła? Je­dyne, co pa­mię­tała, to to, że le­ciała sa­mo­lo­tem, cała reszta sta­no­wiła jedną wielką białą plamę. Na­gle ktoś w bia­łym far­tu­chu na­chy­lił się nad nią. To był męż­czy­zna ze ste­to­sko­pem na szyi, uśmie­chał się do niej przy­ja­ciel­sko. Nie znała go.

– Frau Ban­dur­ski?

Frau Ban­dur­ski? Kurwa mać, co on gada? Chciała za­pro­te­sto­wać, po­wie­dzieć, że na­zywa się Le­wan­dow­ska, ale unie­moż­li­wiła jej to rurka umiesz­czona w ustach. Je­dy­nie prze­cząco po­krę­ciła głową.

– Spo­koj­nie, Frau Ban­dur­ski, pro­szę te­raz wy­po­czy­wać.

Ten ktoś mó­wił po pol­sku, ale z dziw­nym ak­cen­tem. Gdzieś z tyłu, za głową, sły­szała inne głosy, ale to był ję­zyk nie­miecki. Nie­wiele z tego zro­zu­miała. Chyba mó­wili o niej, że miała wiel­kie szczę­ście, ale o co im cho­dziło? Nie miała zie­lo­nego po­ję­cia.

Na­gle po­czuła sen­ność, po­wieki jej opa­dły i za­snęła.

Obu­dziło ją de­li­katne szar­pa­nie za ra­mię. To ten sam męż­czy­zna, co wcze­śniej.

– Frau Ban­dur­ski, mu­simy prze­wieźć pa­nią na ba­da­nia. Pro­szę się obu­dzić.

Nie miała już rurki w ustach, wresz­cie mo­gła mó­wić swo­bod­nie.

– Za­szła po­myłka. Nie je­stem żadna Frau Ban­dur­ski, na­zy­wam się Zu­zanna Le­wan­dow­ska – wy­szep­tała z tru­dem.

– Nie­moż­liwe – zdzi­wił się męż­czy­zna. – Ja tu mam w pa­pie­rach wła­śnie to na­zwi­sko.

– A w ogóle, to gdzie je­stem? Pana też nie znam.

– Na­zy­wam się Ar­nold Stock, je­stem le­ka­rzem pro­wa­dzą­cym, opie­kuję się pa­nią. Je­stem pani ro­da­kiem, miesz­ka­łem w Pol­sce do sześć­dzie­sią­tego ósmego roku, ale ko­mu­ni­ści wy­rzu­cili całą na­szą ro­dzinę.

– Z ra­cji na­zwi­ska po­win­nam pana po­lu­bić.

– Zna pani jesz­cze ko­goś o ta­kim na­zwi­sku? – za­in­te­re­so­wał się.

– Nie­zu­peł­nie. Czemu je­stem w szpi­talu? Co się stało? Mam w gło­wie pustkę. Pro­szę mi po­wie­dzieć.

– Była ka­ta­strofa lot­ni­cza. Miała pani sporo szczę­ścia, bo jako jedna z nie­licz­nych prze­żyła. Wielu pa­sa­że­rów zgi­nęło, kil­koro jest ran­nych, w tym dwie osoby ciężko. Wszyst­kim oca­la­łym ro­bimy kom­plek­sowe ba­da­nia, ta­kie mamy od­górne za­le­ce­nia, i dla­tego te­raz prze­wie­ziemy pa­nią na gi­ne­ko­lo­gię, a póź­niej na kar­dio­lo­gię.

– A po co? Czuję się do­brze.

Spró­bo­wała się po­ru­szyć. Chciała spraw­dzić, czy wszystko w po­rządku, czy nie jest po­ła­mana, czy nie ma za­ło­żo­nego gipsu. Unio­sła de­li­kat­nie lewą nogę, póź­niej prawą, na­stęp­nie ręce. Nic nie wy­czuła, a więc nic jej nie trzy­mało w łóżku. Chciała się pod­nieść, usiąść, ale le­karz chwy­cił ją za ra­mię i tym sa­mym za­sto­po­wał.

– Pro­szę spo­koj­nie le­żeć. Mam dla pani do­brą wia­do­mość, pani mąż też prze­żył.

O czym ten fa­cet gada? To chyba ja­kiś kiep­ski żart, a może kosz­marny sen. Pew­nie za­raz się obu­dzi i wszystko wróci do normy.

– Herr Ban­dur­ski czuje się do­brze. Ma tylko stłu­cze­nie ręki i wstrząs mó­zgu. Szczę­ściarz. Wyj­dzie z tego.

– Kurwa mać! – wrza­snęła. – Nie je­stem żadna Ban­dur­ska! Ile razy mam to po­wta­rzać? Na­zy­wam się Le­wan­dow­ska, nie mam męża i ni­gdy go nie mia­łam! Pro­szę na­tych­miast spro­sto­wać tę po­myłkę.

– Pro­szę się uspo­koić! To tylko szok po wy­padku, chwi­lowa po­ura­zowa amne­zja. Za kilka dni wróci pani pa­mięć. Pew­nie Le­wan­dow­ska to pani pa­nień­skie na­zwi­sko. Zresztą, za­raz tu przy­wiozą pani mał­żonka na kon­fron­ta­cję i wszystko bę­dzie ja­sne.

– Kurwa mać, co to za gierki? Już jest wszystko ja­sne! – ryk­nęła. – Ow­szem, sporo nie pa­mię­tam, ale, do cho­lery, wiem, kim je­stem. Nie je­stem mę­żatką, bo ni­gdy na tyle nie zwa­rio­wa­łam, żeby wyjść za mąż, i nie mam po­ję­cia, co tu ro­bię. A w ogóle to jaka ka­ta­strofa lot­ni­cza? Cho­lera, nie wiem, o czym pan mówi. Co wy mi tu za kit wci­ska­cie? Nie sły­sza­łam, żeby kie­dy­kol­wiek ktoś prze­żył ka­ta­strofę lot­ni­czą!

– Ma pani ra­cję, to cud, że pani żyje.

– Gdzie ja je­stem? Wciąż na Ku­bie?

– Nie, skądże, jest pani w Ber­li­nie.

– Co pan opo­wiada? Co ja tu, do cho­lery, ro­bię? Prze­cież le­cie­li­śmy do War­szawy. Ber­lin to chyba nie po dro­dze?

– Ow­szem, ale do­szło do po­rwa­nia i tu wy­lą­do­wał pani sa­mo­lot, a póź­niej na jego po­kła­dzie do­szło do wiel­kiej eks­plo­zji.

– Czyli fak­tycz­nie się roz­bi­li­śmy?

– Nie­zu­peł­nie. W me­diach mó­wią, że to była bomba. Ktoś ją od­pa­lił w środku sa­mo­lotu.

– Co? Za­mach ter­ro­ry­styczny? – wy­du­kała Zuza. – To nie­moż­liwe. Kto mógłby być tak po­pier­do­lony, żeby coś ta­kiego zro­bić?

– Nic wię­cej nie wiem. Za drzwiami stoi po­li­cjant i ma do pani kilka py­tań. On też zna ję­zyk pol­ski. Za­raz tu wej­dzie. Może od niego się pani coś wię­cej do­wie?

– A po co on? Ja nic nie pa­mię­tam, więc nic wam nie po­mogę.

– Nie­stety, musi pani z nim po­roz­ma­wiać, bo we­dług władz to wła­śnie pani mąż po­rwał sa­mo­lot. Po­dej­rze­wają, że on jest sprawcą tego za­ma­chu.

– Kurwa mać! Jaki mąż!? Ile razy mam po­wta­rzać, że je­stem panną? W co wy mnie wkrę­ca­cie? Mam tego dość! – Zuza cała w ner­wach po­de­rwała się z łóżka. – Czy pan jest idiotą? Nie na­zy­wam się Ban­dur­ska i nie mam żad­nego męża. Je­stem Zu­zanna Le­wan­dow­ska i je­stem ad­wo­ka­tem z Płocka. Po tylu tłu­ma­cze­niach to na­wet mój pies by to zro­zu­miał, tylko nie wy. Gdzie moja to­rebka? Tam jest mój pasz­port. Mo­że­cie to spraw­dzić.

Na salę wszedł wy­soki ru­do­włosy męż­czy­zna w po­li­cyj­nym mun­du­rze. Chyba usły­szał jej ostat­nie słowa.

– Gu­ten Tag! My al­les spraw­dzimy, ale to po­trwa, bo Ihre do­ku­menty spło­nęły, tak jak zresztą al­les pa­sa­że­rów. Je­stem po­rucz­nik Mil­ler. Me­ine Mut­ter być z Pol­ski. Upar­cie mó­wią Sie, że na­zy­wać się Le­wan­dow­ski? Ja?

– Ile razy mam to po­wta­rzać? Tak, na­zy­wam się Zu­zanna Le­wan­dow­ska – wark­nęła, zde­ner­wo­wana, z na­ci­skiem na koń­cowe a.

– Ke­ine Sorge, nie po­trzeba de­ner­wo­wać. Je­śli nie współ­dzia­łać Sie z mąż, to nie mieć się czego bać.

– Kurwa mać! Już nie mam siły tego wam wciąż tłu­ma­czyć. Ga­dam jak ze ścianą.

– To nie le­cieć Sie z mąż? To w ta­kim ra­zie z kim?

– Le­cia­łam z pa­pugą, wielką czer­woną arą. Wie­cie, jak wy­gląda taka pa­puga? To taki wielki ko­lo­rowy ptak, który bar­dzo brzydko się wy­sła­wia. Dużo go­rzej niż ja.

– To ta pa­puga ge­hört Ih­nen? – Po­li­cjant po­woli po­krę­cił głową. – Oj, nie­do­brze być, ganz schlecht.

– Co znów nie­do­brze? Gdzie jest moja pa­puga? Co się z nią stało? Ga­daj pan, i to już. Co się stało ze Zgagą?

– Ke­ine Angst, żyje, ale zdą­żyła hier już po­peł­nić viele prze­stęp­stwa, i to bar­dzo po­ważne.

Sły­sząc to, Zuza par­sk­nęła śmie­chem.

– Aresz­to­wa­li­ście ją? Za­ku­li­ście ją w kaj­dany? Wi­dzę, że nie­duża jest róż­nica mię­dzy po­li­cją a mi­li­cją, tacy sami dur­nie.

– Bitte nie śmiać. Pa­puga nam uciec. Jed­nak to, co wy­krzy­ki­wać na mie­ście, jest w Ber­li­nie Za­chod­nim, tak jak i w Re­pu­blice Fe­de­ral­nej Nie­miec, su­rowo ver­bo­ten.

– Wiem, że jest nie­obli­czalna. A co ona znów wy­my­śliła? – spy­tała Zuza, z tru­dem ha­mu­jąc we­so­łość.

– Fliegt po mie­ście i krzy­czeć: Heil Hi­tler! Heil Hi­tler!

– Skąd ona to zna? – wy­du­kała, za­sko­czona. – Zdolna jest jak mało która, ale ja jej cze­goś ta­kiego nie uczy­łam. Mu­siała to zła­pać gdzieś na mie­ście. Ni­gdy nie po­pie­ra­łam na­zi­zmu. W to mnie nie wkrę­ci­cie, nie ma mowy.

– Może mąż na­uczyć? On zu­fäl­lig nie Neo­nazi?

– Kurwa mać! Dość tego! Nie mam męża i nie mia­łam. U nas na­zywa się taką osobę starą panną, a u was Jung­fer. Ro­zu­miesz? Ja je­stem Jung­fer! Fersz­te­jesz? Ich bin Jung­fer! Fersz­te­jesz?

– No tak, w każ­dym ra­zie tak Sie twier­dzić. Już to za­no­to­wać. Za mo­ment wszystko być ja­sne, już hier­her wieźć Ih­ren m... – Po­li­cjant prze­rwał w pół słowa i za­raz się po­pra­wił: – Herr Ban­dur­ski.

Drzwi zo­stały otwarte z hu­kiem i w progu po­ja­wił się męż­czy­zna wie­ziony na wózku in­wa­lidz­kim po­py­cha­nym z mo­zo­łem przez in­nego po­li­cjanta w mun­du­rze. Zuza, mimo czę­ściowo za­ban­da­żo­wa­nej głowy pa­cjenta, od razu po­znała Ma­riań­skiego. Wy­glą­dał źle, ręka na tem­blaku, druga w pla­strach. Jedną dło­nią był przy­kuty do po­rę­czy wózka.

– Po­znają go Sie?

– Oczy­wi­ście – po­czuła wielką ulgę – ale to nie jest ża­den Ban­dur­ski, tylko Ma­riań­ski, mi­li­cjant. My­śle­li­ście, że to mój mąż? Czy was zu­peł­nie po­je­bało? Czy wy­glą­dam na żonę ta­kiego in­dy­wi­duum? Za kogo wy mnie ma­cie? Nie po­wie­dział wam, kim jest?

– Nein – od­parł po­li­cjant z wy­raź­nym za­kło­po­ta­niem. – Ma ranę w ustach i przez to nie może spre­chen. Ręka ka­putt, to nie może tego na­pi­sać.

– Na­wet gdyby miał sprawną, to i tak by­ście tego nie zro­zu­mieli. Z niego jest praw­dziwy mistrz or­to­gra­fii – za­drwiła Zuza.

Ka­pi­tan po­ru­szył się ner­wowo na wózku i coś za­beł­ko­tał. Po­li­cjant zwró­cił się w jego stronę.

– Czy ta Dame to Frau Ban­dur­ski?

Ma­riań­ski po­krę­cił prze­cząco głową.

– Czy znają Sie Herr Ban­dur­ski? – Tym ra­zem po­li­cjant zwró­cił się do Zuzy.

– O tyle o ile. By­li­śmy na tej sa­mej wy­cieczce, a póź­niej le­cie­li­śmy tym sa­mym sa­mo­lo­tem. Był z żoną i córką. Mam na­dzieję, że one żyją.

– Spraw­dzamy al­les, ale kil­ka­na­ście osób prze­żyć, więc jest Hof­f­nung, po wa­szemu na­dzieja.

Wła­śnie usta­lamy wszyst­kich per­so­na­lia. Prze­pra­szamy za po­myłka.

Wy­pchnięto z sali wó­zek z Ma­riań­skim i za­raz po tym wy­szedł po­li­cjant. Zuza zo­stała sama.

My­śli sza­lały jej w gło­wie. To wszystko było straszne, tyle ofiar, a jej znów się udało, bo żyła. Wi­docz­nie jesz­cze nie przy­szedł na nią czas. Sta­rała się za wszelką cenę przy­po­mnieć so­bie szcze­góły lotu, ale wciąż zde­rzała się ze ścianą. Jedna wielka biała plama i nic poza tym.

Znów drzwi się otwo­rzyły, ale tym ra­zem po­ja­wił się dok­tor Stock.

– Te­raz prze­wo­zimy pa­nią na gi­ne­ko­lo­gię.

– Wciąż nie ro­zu­miem czemu. Czuję się do­brze. To chyba prze­sada?

– Spo­koj­nie, to tylko pod­sta­wowe ba­da­nia. Bądź co bądź jest pani ofiarą ataku ter­ro­ry­stycz­nego, bo nic, na­wet chęć ucieczki z ko­mu­ni­zmu, w ża­den spo­sób nie tłu­ma­czy sprawcy.

PŁOCK

Wia­do­mość o ka­ta­stro­fie sa­mo­lotu roz­nio­sła się po Pol­sce lo­tem bły­ska­wicy, tak jak po Płocku in­for­ma­cja, że na jego po­kła­dzie byli Zuza Le­wan­dow­ska i ka­pi­tan Ma­riań­ski. Wszy­scy z nie­cier­pli­wo­ścią i w na­pię­ciu ocze­ki­wali ko­mu­ni­katu z li­stą ofiar. Pro­boszcz z fary jesz­cze tego sa­mego dnia wie­czo­rem od­pra­wił spe­cjalną mszę w in­ten­cji po­wrotu Zuzy, a po jej za­koń­cze­niu w dro­dze na ple­ba­nię zaj­rzał do ga­rażu i przez chwilę gła­skał piesz­czo­tli­wie ka­ro­se­rię mer­ce­desa. Być może jesz­cze nie wszystko stra­cone, po­my­ślał i za­raz po­tem zro­bił znak krzyża, w ten spo­sób od­ga­nia­jąc od sie­bie grzeszne my­śli. Wró­ciw­szy na ple­ba­nię, wy­jął z szafy bu­telkę wódki żyt­niej i kie­li­szek, po­sa­dził Wrzoda na stole, po czym sam przy nim usiadł. Na­lał so­bie i wy­pił. Na­wet się nie skrzy­wił. No cóż, lata prak­tyki. I znów na­lał, i znów wy­pił. Zer­k­nął na kota, który sie­dział, wpa­trzony w niego, ze zje­żo­nym grzbie­tem i sy­czał ni­czym wąż.

– Te­raz wy­piję za twoją pa­nią. Za jej szczę­śliwy po­wrót. Je­steś ta­kim su­kin­sy­nem, że waż­niej­sze jest dla mnie po­zby­cie się cie­bie na amen ani­żeli chęć po­sia­da­nia tego mer­ce­desa.

Wrzód na to miauk­nął i po­spiesz­nie ewa­ku­ował się na pod­łogę. I słusz­nie, bo po wy­pi­ciu kilku kie­lisz­ków w pro­bosz­czu bu­dziły się zbrod­ni­cze de­mony, a to mo­gło się dla kota skoń­czyć źle.

W kan­ce­la­rii przez cały dzień i do późna w nocy czu­wali No­wak z Ko­wal­skim i Jolką, w na­pię­ciu wsłu­chu­jąc się w ra­diowe wia­do­mo­ści. Jed­nak nie usły­szeli tego, co chcieli, bo na­zwi­ska ofiar wciąż były usta­lane. Za szczę­śliwy po­wrót Zuzy do domu wy­pili bu­telkę brandy, ale czy to po­może? Tego wciąż nie wie­dzieli. W końcu po wielu go­dzi­nach bez­owoc­nego na­słu­chi­wa­nia Ra­dia Wolna Eu­ropa i BBC ro­ze­szli się do do­mów.

Rano już skoro świt przed kio­skami Ru­chu usta­wiły się za­krę­cone ko­lejki płoc­czan, cze­ka­jąc na do­stawę prasy. W Ko­men­dzie Wo­je­wódz­kiej też pa­no­wała ner­wowa at­mos­fera. Puł­kow­nik Ko­zioł we­zwał do sie­bie cho­rą­żego Sa­sina.

– Słu­chaj­cie, znów jest pro­blem z tym Ma­riań­skim. Chyba o tym sły­sze­li­ście?

Pod­ko­mendny spoj­rzał py­ta­jąco na zwierzch­nika.

– O czym mie­li­śmy sły­szeć, to­wa­rzy­szu puł­kow­niku?

– Kurwa mać, jak to o czym? Ga­zet nie czy­tu­je­cie? Dzien­nika te­le­wi­zyj­nego nie oglą­da­cie? I wy chce­cie awan­so­wać? Wy­bij­cie to so­bie z głowy, i to raz na za­wsze. Dru­giego Ma­riań­skiego mi­li­cja oby­wa­tel­ska nie wy­ho­duje i ba­sta. Wy­star­czy nam je­den idiota w stop­niu ofi­cer­skim.

– Oglą­damy, to­wa­rzy­szu puł­kow­niku, ale tam nic nie było o ka­pi­ta­nie – od­parł Sa­sin, mocno wy­stra­szony obiet­ni­cami szefa.

– Bo nie ma jesz­cze li­sty pa­sa­że­rów, ale my wiemy, że Ma­riań­ski le­ciał tym sa­mo­lo­tem tak jak ta Le­wan­dow­ska. Ro­zu­mie­cie?

– Tak jest, to­wa­rzy­szu puł­kow­niku. Wszystko ro­zu­miemy.

Ko­zioł spoj­rzał na niego uważ­nie.

– Co ro­zu­mie­cie? Mów­cie!

– No, że... – za­czął du­kać cho­rąży – ka­pi­tan Ma­riań­ski le­ciał sa­mo­lo­tem ra­zem z tą Le­wan­dow­ską.

– I to wszystko?

– A co jesz­cze? – wy­szep­tał Sa­sin, pa­trząc ze stra­chem na puł­kow­nika.

– To jesz­cze, de­bilu, że ten sa­mo­lot zo­stał po­rwany i póź­niej się roz­pier­do­lił na lot­ni­sku w Ber­li­nie Za­chod­nim. Gówno z niego zo­stało, ale po­dobno kilka osób prze­żyło.

– A, to ten sa­mo­lot. Nie wie­dzie­li­śmy.

Tego już było za wiele. Ko­zioł po­de­rwał się z fo­tela i wy­cią­gnął rękę przed sie­bie, wska­zu­jąc pal­cem drzwi.

– Idź­cie do dia­bła. Precz mi z oczu! Wy­no­cha!

– Tak jest, to­wa­rzy­szu puł­kow­niku!

Sa­sin po­spiesz­nie wy­szedł, a Ko­zioł chwy­cił za słu­chawkę.

– Sie­raw­ski do mnie, i to mi­giem!

W chwilę po­tem sier­żant prę­żył przed puł­kow­ni­kiem pierś.

– Mel­duję się na roz­kaz.

– Po­wiedz­cie mi, co się stało z tą ta­blicą pa­miąt­kową?

– Z jaką ta­blicą, to­wa­rzy­szu puł­kow­niku?

– No, z tą z tym pa­ja­cem, Ma­riań­skim. Wy­rzu­ci­li­ście ją na śmiet­nik czy po­nie­wiera się gdzieś w ko­men­dzie?

– Nie wiemy, ale za­raz spraw­dzimy.

– Zrób­cie to, bo je­śli tego sta­rego chuja wy­sa­dzono w po­wie­trze, to trzeba ją znów wmu­ro­wać i wy­pra­wić te wszyst­kie szopki co po­przed­nio, ra­zem z po­grze­bem.

– A je­śli znów cu­dow­nie ożyje?

– Kurwa mać, co wy, Sie­raw­ski, wy­ga­du­je­cie? Po­noć je­ste­ście nie­wie­rzący?

– Tak jest, to­wa­rzy­szu puł­kow­niku mel­du­jemy, że nie wie­rzymy.

– To czemu pier­do­li­cie o ja­kichś cu­dach? Nie ma cze­goś ta­kiego, zro­zu­miano?

– Tak jest, to­wa­rzy­szu puł­kow­niku, cu­dów nie ma.

– I tak ma­cie mó­wić, a te­raz od­ma­sze­ro­wać!

Sier­żant opu­ścił ga­bi­net. Za­dzwo­nił te­le­fon.

– Słu­cham.

– Tu ge­ne­rał Mio­du­ski z Ko­mendy Głów­nej. Do­szły do nas słu­chy, że wasz ofi­cer wy­pier­do­lił na Za­chód. Czy to prawda?

Ko­zioł rap­tow­nie wstał z fo­tela i wy­prę­żył się jak struna.

– My nic o tym nie wiemy, to­wa­rzy­szu ge­ne­rale.

– Kurwa mać! Czego nie wie­cie? Nie wie­cie, że ten Ma­riań­ski u was słu­żył? Ma­cie aż taki bur­del na ko­men­dzie? Już dawno mi mó­wili, że wy nie pa­nu­je­cie nad tym wszyst­kim. Chyba już ma­cie taki wiek, żeby wy­pier­da­lać na eme­ry­turę? Mamy ra­cję?

Ręka puł­kow­nika trzy­ma­jąca słu­chawkę za­częła de­li­kat­nie drżeć, twarz po­kryła się bla­do­ścią, a czoło kro­pel­kami potu.

– Tak jest, ale da­lej chcemy słu­żyć Par­tii, to­wa­rzy­szu ge­ne­rale. Mel­duję, że ka­pi­tan Ma­riań­ski wy­peł­niał tajną mi­sję i nie wie­rzymy w to, że uciekł na Za­chód. Po­dej­rze­wamy, że jest jedną z ofiar.

– Oby tak było, bo ina­czej nie chcie­li­by­śmy być w wa­szej skó­rze.

Ko­zioł chciał coś jesz­cze po­wie­dzieć, ale usły­szał trzask od­kła­da­nej słu­chawki.

Opadł na fo­tel i wsparł głowę na rę­kach.

– Ma­riań­ski, ty nie ży­jesz, su­kin­synu, nie za­wiedź mnie – szep­nął.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki