Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Pod Płockiem dokonano morderstwa osoby bardzo znanej w mieście i mającej mnóstwo wrogów. Praktycznie każdy może być zabójcą, każdy może mieć motyw. I jak tu z tak wielkiego grona podejrzanych wyłuskać tego jedynego?
Zuza nie dość, że zmaga się z wyjątkowo zawiłym śledztwem, to jeszcze musi zmierzyć się z problemami życia codziennego, które tym razem okazują się być dla niej wcale nie mniejszym wyzwaniem.
Zuza ostatecznie konfrontuje się z Leszkiem Jarzębowskim. Jak rozwiąże się ta sytuacja? Czy mecenas Lewandowska znów przechytrzy przestępców? Czy znów uda jej się ośmieszyć kapitana Mariańskiego? Czy prezesowi „Kaczego pióra” uda się namówić Zuzę do spisania swoich wspomnień z pobytu na Kubie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie postacie wymienionew tej książce są wymyślone przez autora,a ich ewentualne podobieństwo do kogokolwiekjest zupełnie przypadkowe i niezamierzone.
Zuza otworzyła oczy. Natychmiast zauważyła stojak z kroplówką, usłyszała też wciąż powtarzający się dźwięk – pik, pik, pik.
Powoli przekręciła głowę. Już wiedziała, gdzie jest. To był szpital. Za cholerę nie mogła sobie przypomnieć, jak się tu znalazła. Co ona tu robiła? Jedyne, co pamiętała, to to, że leciała samolotem, cała reszta stanowiła jedną wielką białą plamę. Nagle ktoś w białym fartuchu nachylił się nad nią. To był mężczyzna ze stetoskopem na szyi, uśmiechał się do niej przyjacielsko. Nie znała go.
– Frau Bandurski?
Frau Bandurski? Kurwa mać, co on gada? Chciała zaprotestować, powiedzieć, że nazywa się Lewandowska, ale uniemożliwiła jej to rurka umieszczona w ustach. Jedynie przecząco pokręciła głową.
– Spokojnie, Frau Bandurski, proszę teraz wypoczywać.
Ten ktoś mówił po polsku, ale z dziwnym akcentem. Gdzieś z tyłu, za głową, słyszała inne głosy, ale to był język niemiecki. Niewiele z tego zrozumiała. Chyba mówili o niej, że miała wielkie szczęście, ale o co im chodziło? Nie miała zielonego pojęcia.
Nagle poczuła senność, powieki jej opadły i zasnęła.
Obudziło ją delikatne szarpanie za ramię. To ten sam mężczyzna, co wcześniej.
– Frau Bandurski, musimy przewieźć panią na badania. Proszę się obudzić.
Nie miała już rurki w ustach, wreszcie mogła mówić swobodnie.
– Zaszła pomyłka. Nie jestem żadna Frau Bandurski, nazywam się Zuzanna Lewandowska – wyszeptała z trudem.
– Niemożliwe – zdziwił się mężczyzna. – Ja tu mam w papierach właśnie to nazwisko.
– A w ogóle, to gdzie jestem? Pana też nie znam.
– Nazywam się Arnold Stock, jestem lekarzem prowadzącym, opiekuję się panią. Jestem pani rodakiem, mieszkałem w Polsce do sześćdziesiątego ósmego roku, ale komuniści wyrzucili całą naszą rodzinę.
– Z racji nazwiska powinnam pana polubić.
– Zna pani jeszcze kogoś o takim nazwisku? – zainteresował się.
– Niezupełnie. Czemu jestem w szpitalu? Co się stało? Mam w głowie pustkę. Proszę mi powiedzieć.
– Była katastrofa lotnicza. Miała pani sporo szczęścia, bo jako jedna z nielicznych przeżyła. Wielu pasażerów zginęło, kilkoro jest rannych, w tym dwie osoby ciężko. Wszystkim ocalałym robimy kompleksowe badania, takie mamy odgórne zalecenia, i dlatego teraz przewieziemy panią na ginekologię, a później na kardiologię.
– A po co? Czuję się dobrze.
Spróbowała się poruszyć. Chciała sprawdzić, czy wszystko w porządku, czy nie jest połamana, czy nie ma założonego gipsu. Uniosła delikatnie lewą nogę, później prawą, następnie ręce. Nic nie wyczuła, a więc nic jej nie trzymało w łóżku. Chciała się podnieść, usiąść, ale lekarz chwycił ją za ramię i tym samym zastopował.
– Proszę spokojnie leżeć. Mam dla pani dobrą wiadomość, pani mąż też przeżył.
O czym ten facet gada? To chyba jakiś kiepski żart, a może koszmarny sen. Pewnie zaraz się obudzi i wszystko wróci do normy.
– Herr Bandurski czuje się dobrze. Ma tylko stłuczenie ręki i wstrząs mózgu. Szczęściarz. Wyjdzie z tego.
– Kurwa mać! – wrzasnęła. – Nie jestem żadna Bandurska! Ile razy mam to powtarzać? Nazywam się Lewandowska, nie mam męża i nigdy go nie miałam! Proszę natychmiast sprostować tę pomyłkę.
– Proszę się uspokoić! To tylko szok po wypadku, chwilowa pourazowa amnezja. Za kilka dni wróci pani pamięć. Pewnie Lewandowska to pani panieńskie nazwisko. Zresztą, zaraz tu przywiozą pani małżonka na konfrontację i wszystko będzie jasne.
– Kurwa mać, co to za gierki? Już jest wszystko jasne! – ryknęła. – Owszem, sporo nie pamiętam, ale, do cholery, wiem, kim jestem. Nie jestem mężatką, bo nigdy na tyle nie zwariowałam, żeby wyjść za mąż, i nie mam pojęcia, co tu robię. A w ogóle to jaka katastrofa lotnicza? Cholera, nie wiem, o czym pan mówi. Co wy mi tu za kit wciskacie? Nie słyszałam, żeby kiedykolwiek ktoś przeżył katastrofę lotniczą!
– Ma pani rację, to cud, że pani żyje.
– Gdzie ja jestem? Wciąż na Kubie?
– Nie, skądże, jest pani w Berlinie.
– Co pan opowiada? Co ja tu, do cholery, robię? Przecież lecieliśmy do Warszawy. Berlin to chyba nie po drodze?
– Owszem, ale doszło do porwania i tu wylądował pani samolot, a później na jego pokładzie doszło do wielkiej eksplozji.
– Czyli faktycznie się rozbiliśmy?
– Niezupełnie. W mediach mówią, że to była bomba. Ktoś ją odpalił w środku samolotu.
– Co? Zamach terrorystyczny? – wydukała Zuza. – To niemożliwe. Kto mógłby być tak popierdolony, żeby coś takiego zrobić?
– Nic więcej nie wiem. Za drzwiami stoi policjant i ma do pani kilka pytań. On też zna język polski. Zaraz tu wejdzie. Może od niego się pani coś więcej dowie?
– A po co on? Ja nic nie pamiętam, więc nic wam nie pomogę.
– Niestety, musi pani z nim porozmawiać, bo według władz to właśnie pani mąż porwał samolot. Podejrzewają, że on jest sprawcą tego zamachu.
– Kurwa mać! Jaki mąż!? Ile razy mam powtarzać, że jestem panną? W co wy mnie wkręcacie? Mam tego dość! – Zuza cała w nerwach poderwała się z łóżka. – Czy pan jest idiotą? Nie nazywam się Bandurska i nie mam żadnego męża. Jestem Zuzanna Lewandowska i jestem adwokatem z Płocka. Po tylu tłumaczeniach to nawet mój pies by to zrozumiał, tylko nie wy. Gdzie moja torebka? Tam jest mój paszport. Możecie to sprawdzić.
Na salę wszedł wysoki rudowłosy mężczyzna w policyjnym mundurze. Chyba usłyszał jej ostatnie słowa.
– Guten Tag! My alles sprawdzimy, ale to potrwa, bo Ihre dokumenty spłonęły, tak jak zresztą alles pasażerów. Jestem porucznik Miller. Meine Mutter być z Polski. Uparcie mówią Sie, że nazywać się Lewandowski? Ja?
– Ile razy mam to powtarzać? Tak, nazywam się Zuzanna Lewandowska – warknęła, zdenerwowana, z naciskiem na końcowe a.
– Keine Sorge, nie potrzeba denerwować. Jeśli nie współdziałać Sie z mąż, to nie mieć się czego bać.
– Kurwa mać! Już nie mam siły tego wam wciąż tłumaczyć. Gadam jak ze ścianą.
– To nie lecieć Sie z mąż? To w takim razie z kim?
– Leciałam z papugą, wielką czerwoną arą. Wiecie, jak wygląda taka papuga? To taki wielki kolorowy ptak, który bardzo brzydko się wysławia. Dużo gorzej niż ja.
– To ta papuga gehört Ihnen? – Policjant powoli pokręcił głową. – Oj, niedobrze być, ganz schlecht.
– Co znów niedobrze? Gdzie jest moja papuga? Co się z nią stało? Gadaj pan, i to już. Co się stało ze Zgagą?
– Keine Angst, żyje, ale zdążyła hier już popełnić viele przestępstwa, i to bardzo poważne.
Słysząc to, Zuza parsknęła śmiechem.
– Aresztowaliście ją? Zakuliście ją w kajdany? Widzę, że nieduża jest różnica między policją a milicją, tacy sami durnie.
– Bitte nie śmiać. Papuga nam uciec. Jednak to, co wykrzykiwać na mieście, jest w Berlinie Zachodnim, tak jak i w Republice Federalnej Niemiec, surowo verboten.
– Wiem, że jest nieobliczalna. A co ona znów wymyśliła? – spytała Zuza, z trudem hamując wesołość.
– Fliegt po mieście i krzyczeć: Heil Hitler! Heil Hitler!
– Skąd ona to zna? – wydukała, zaskoczona. – Zdolna jest jak mało która, ale ja jej czegoś takiego nie uczyłam. Musiała to złapać gdzieś na mieście. Nigdy nie popierałam nazizmu. W to mnie nie wkręcicie, nie ma mowy.
– Może mąż nauczyć? On zufällig nie Neonazi?
– Kurwa mać! Dość tego! Nie mam męża i nie miałam. U nas nazywa się taką osobę starą panną, a u was Jungfer. Rozumiesz? Ja jestem Jungfer! Fersztejesz? Ich bin Jungfer! Fersztejesz?
– No tak, w każdym razie tak Sie twierdzić. Już to zanotować. Za moment wszystko być jasne, już hierher wieźć Ihren m... – Policjant przerwał w pół słowa i zaraz się poprawił: – Herr Bandurski.
Drzwi zostały otwarte z hukiem i w progu pojawił się mężczyzna wieziony na wózku inwalidzkim popychanym z mozołem przez innego policjanta w mundurze. Zuza, mimo częściowo zabandażowanej głowy pacjenta, od razu poznała Mariańskiego. Wyglądał źle, ręka na temblaku, druga w plastrach. Jedną dłonią był przykuty do poręczy wózka.
– Poznają go Sie?
– Oczywiście – poczuła wielką ulgę – ale to nie jest żaden Bandurski, tylko Mariański, milicjant. Myśleliście, że to mój mąż? Czy was zupełnie pojebało? Czy wyglądam na żonę takiego indywiduum? Za kogo wy mnie macie? Nie powiedział wam, kim jest?
– Nein – odparł policjant z wyraźnym zakłopotaniem. – Ma ranę w ustach i przez to nie może sprechen. Ręka kaputt, to nie może tego napisać.
– Nawet gdyby miał sprawną, to i tak byście tego nie zrozumieli. Z niego jest prawdziwy mistrz ortografii – zadrwiła Zuza.
Kapitan poruszył się nerwowo na wózku i coś zabełkotał. Policjant zwrócił się w jego stronę.
– Czy ta Dame to Frau Bandurski?
Mariański pokręcił przecząco głową.
– Czy znają Sie Herr Bandurski? – Tym razem policjant zwrócił się do Zuzy.
– O tyle o ile. Byliśmy na tej samej wycieczce, a później lecieliśmy tym samym samolotem. Był z żoną i córką. Mam nadzieję, że one żyją.
– Sprawdzamy alles, ale kilkanaście osób przeżyć, więc jest Hoffnung, po waszemu nadzieja.
Właśnie ustalamy wszystkich personalia. Przepraszamy za pomyłka.
Wypchnięto z sali wózek z Mariańskim i zaraz po tym wyszedł policjant. Zuza została sama.
Myśli szalały jej w głowie. To wszystko było straszne, tyle ofiar, a jej znów się udało, bo żyła. Widocznie jeszcze nie przyszedł na nią czas. Starała się za wszelką cenę przypomnieć sobie szczegóły lotu, ale wciąż zderzała się ze ścianą. Jedna wielka biała plama i nic poza tym.
Znów drzwi się otworzyły, ale tym razem pojawił się doktor Stock.
– Teraz przewozimy panią na ginekologię.
– Wciąż nie rozumiem czemu. Czuję się dobrze. To chyba przesada?
– Spokojnie, to tylko podstawowe badania. Bądź co bądź jest pani ofiarą ataku terrorystycznego, bo nic, nawet chęć ucieczki z komunizmu, w żaden sposób nie tłumaczy sprawcy.
PŁOCK
Wiadomość o katastrofie samolotu rozniosła się po Polsce lotem błyskawicy, tak jak po Płocku informacja, że na jego pokładzie byli Zuza Lewandowska i kapitan Mariański. Wszyscy z niecierpliwością i w napięciu oczekiwali komunikatu z listą ofiar. Proboszcz z fary jeszcze tego samego dnia wieczorem odprawił specjalną mszę w intencji powrotu Zuzy, a po jej zakończeniu w drodze na plebanię zajrzał do garażu i przez chwilę głaskał pieszczotliwie karoserię mercedesa. Być może jeszcze nie wszystko stracone, pomyślał i zaraz potem zrobił znak krzyża, w ten sposób odganiając od siebie grzeszne myśli. Wróciwszy na plebanię, wyjął z szafy butelkę wódki żytniej i kieliszek, posadził Wrzoda na stole, po czym sam przy nim usiadł. Nalał sobie i wypił. Nawet się nie skrzywił. No cóż, lata praktyki. I znów nalał, i znów wypił. Zerknął na kota, który siedział, wpatrzony w niego, ze zjeżonym grzbietem i syczał niczym wąż.
– Teraz wypiję za twoją panią. Za jej szczęśliwy powrót. Jesteś takim sukinsynem, że ważniejsze jest dla mnie pozbycie się ciebie na amen aniżeli chęć posiadania tego mercedesa.
Wrzód na to miauknął i pospiesznie ewakuował się na podłogę. I słusznie, bo po wypiciu kilku kieliszków w proboszczu budziły się zbrodnicze demony, a to mogło się dla kota skończyć źle.
W kancelarii przez cały dzień i do późna w nocy czuwali Nowak z Kowalskim i Jolką, w napięciu wsłuchując się w radiowe wiadomości. Jednak nie usłyszeli tego, co chcieli, bo nazwiska ofiar wciąż były ustalane. Za szczęśliwy powrót Zuzy do domu wypili butelkę brandy, ale czy to pomoże? Tego wciąż nie wiedzieli. W końcu po wielu godzinach bezowocnego nasłuchiwania Radia Wolna Europa i BBC rozeszli się do domów.
Rano już skoro świt przed kioskami Ruchu ustawiły się zakręcone kolejki płocczan, czekając na dostawę prasy. W Komendzie Wojewódzkiej też panowała nerwowa atmosfera. Pułkownik Kozioł wezwał do siebie chorążego Sasina.
– Słuchajcie, znów jest problem z tym Mariańskim. Chyba o tym słyszeliście?
Podkomendny spojrzał pytająco na zwierzchnika.
– O czym mieliśmy słyszeć, towarzyszu pułkowniku?
– Kurwa mać, jak to o czym? Gazet nie czytujecie? Dziennika telewizyjnego nie oglądacie? I wy chcecie awansować? Wybijcie to sobie z głowy, i to raz na zawsze. Drugiego Mariańskiego milicja obywatelska nie wyhoduje i basta. Wystarczy nam jeden idiota w stopniu oficerskim.
– Oglądamy, towarzyszu pułkowniku, ale tam nic nie było o kapitanie – odparł Sasin, mocno wystraszony obietnicami szefa.
– Bo nie ma jeszcze listy pasażerów, ale my wiemy, że Mariański leciał tym samolotem tak jak ta Lewandowska. Rozumiecie?
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku. Wszystko rozumiemy.
Kozioł spojrzał na niego uważnie.
– Co rozumiecie? Mówcie!
– No, że... – zaczął dukać chorąży – kapitan Mariański leciał samolotem razem z tą Lewandowską.
– I to wszystko?
– A co jeszcze? – wyszeptał Sasin, patrząc ze strachem na pułkownika.
– To jeszcze, debilu, że ten samolot został porwany i później się rozpierdolił na lotnisku w Berlinie Zachodnim. Gówno z niego zostało, ale podobno kilka osób przeżyło.
– A, to ten samolot. Nie wiedzieliśmy.
Tego już było za wiele. Kozioł poderwał się z fotela i wyciągnął rękę przed siebie, wskazując palcem drzwi.
– Idźcie do diabła. Precz mi z oczu! Wynocha!
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku!
Sasin pospiesznie wyszedł, a Kozioł chwycił za słuchawkę.
– Sierawski do mnie, i to migiem!
W chwilę potem sierżant prężył przed pułkownikiem pierś.
– Melduję się na rozkaz.
– Powiedzcie mi, co się stało z tą tablicą pamiątkową?
– Z jaką tablicą, towarzyszu pułkowniku?
– No, z tą z tym pajacem, Mariańskim. Wyrzuciliście ją na śmietnik czy poniewiera się gdzieś w komendzie?
– Nie wiemy, ale zaraz sprawdzimy.
– Zróbcie to, bo jeśli tego starego chuja wysadzono w powietrze, to trzeba ją znów wmurować i wyprawić te wszystkie szopki co poprzednio, razem z pogrzebem.
– A jeśli znów cudownie ożyje?
– Kurwa mać, co wy, Sierawski, wygadujecie? Ponoć jesteście niewierzący?
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku meldujemy, że nie wierzymy.
– To czemu pierdolicie o jakichś cudach? Nie ma czegoś takiego, zrozumiano?
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku, cudów nie ma.
– I tak macie mówić, a teraz odmaszerować!
Sierżant opuścił gabinet. Zadzwonił telefon.
– Słucham.
– Tu generał Mioduski z Komendy Głównej. Doszły do nas słuchy, że wasz oficer wypierdolił na Zachód. Czy to prawda?
Kozioł raptownie wstał z fotela i wyprężył się jak struna.
– My nic o tym nie wiemy, towarzyszu generale.
– Kurwa mać! Czego nie wiecie? Nie wiecie, że ten Mariański u was służył? Macie aż taki burdel na komendzie? Już dawno mi mówili, że wy nie panujecie nad tym wszystkim. Chyba już macie taki wiek, żeby wypierdalać na emeryturę? Mamy rację?
Ręka pułkownika trzymająca słuchawkę zaczęła delikatnie drżeć, twarz pokryła się bladością, a czoło kropelkami potu.
– Tak jest, ale dalej chcemy służyć Partii, towarzyszu generale. Melduję, że kapitan Mariański wypełniał tajną misję i nie wierzymy w to, że uciekł na Zachód. Podejrzewamy, że jest jedną z ofiar.
– Oby tak było, bo inaczej nie chcielibyśmy być w waszej skórze.
Kozioł chciał coś jeszcze powiedzieć, ale usłyszał trzask odkładanej słuchawki.
Opadł na fotel i wsparł głowę na rękach.
– Mariański, ty nie żyjesz, sukinsynu, nie zawiedź mnie – szepnął.