Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
82 osoby interesują się tą książką
Po wybuchu bomby w kamienicy Zuza Lewandowska jest zmuszona wraz ze swoimi zwierzakami chwilowo zamieszkać w swojej kancelarii.
Tymczasem w Płocku zaczynają znikać kobiety, a po jakimś czasie odnajdują się ich niekompletne ciała. Patolog Ludwicki twierdzi, że zabójca zjada swoje ofiary, a ich kości gotuje.
Zuza rozpoczyna swoje prywatne śledztwo, a przy okazji próbuje ustalić, kto podłożył bombę w jej kamienicy i dlaczego. Mnóstwo podejrzanych, tylko który z nich jest ludożercą? Jak zwykle podczas lektury powieści z Zuzą Lewandowską trudno się nudzić.
Zawrotna akcja, mnóstwo zabawnych gagów, tym bardziej, że do akcji wkracza niezastąpiony kapitan Mariański i jego podwładny, kapral Pietrucha.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie postacie wymienionew tej książce są wymyślone przez autora,a ich ewentualne podobieństwo do kogokolwiekjest zupełnie przypadkowe i niezamierzone.
Płock, pierwszy stycznia
Ulica, przy której mieszkała Lewandowska, zaroiła się od strażaków i milicjantów. Z okolicznych domów wysypali się mieszkańcy niczym ziarna grochu z rozprutego worka. Wszystkie oczy były teraz skierowane na kamienicę Zuzy, a właściwie na to, co z niej zostało. Najwyższe piętro praktycznie nie istniało, tak silna była eksplozja. W pierwszej kolejności strażacy ewakuowali Zuzę i jej gości sylwestrowych. Oczywiście wraz z nimi mieszkanie opuściły jej zwierzęta: Borys, Wrzód i Zgaga. Ta ostatnia najpierw zaniemówiła ze strachu, ale w mig się ogarnęła i wydarła na pół ulicy:
– Baaandyci! Kuuuurwa maaać! Moooordują! Miiiilicja! Preeeecz z koooomuną! Soooolidarnooość! – czym, mimo grozy całej sytuacji, wywołała wśród gapiów ogólną wesołość.
Zuza stała na chodniku i z przerażeniem patrzyła na rumowisko. Nie myślała o swoim dobytku, bo to w tym momencie nie było najważniejsze, jej myśli były przy panu Tadziu i jego rodzinie. Jeśli w momencie eksplozji byli u siebie w mieszkaniu, to nie mieli żadnej szansy na przeżycie.
Nie wiadomo skąd, jakby spod ziemi, zjawił się przy niej Piosik.
– Pani mecenas, przyprowadziłem kilku chłopaków – zaczął szeptać jej do ucha. – Przypilnujemy pani dobytku, żeby hieny wszystkiego nie rozkradły, a pani niech idzie z tymi swoimi zwierzakami gdzieś na chatę się rozgrzać, bo może pani tego nie czuje, ale mróz na dworze okropny.
Faktycznie, dopiero teraz to poczuła, widocznie adrenalina przestawała działać. A dokąd mam iść? – zaczęła się zastanawiać. Chyba najlepiej byłoby się udać do kancelarii. Tam się zatrzyma na kilka pierwszych dni, a później zobaczy, co dalej.
– Masz rację. Jakby co, to będę w moim biurze. Zajrzę tu za jakiś czas – odparła i pociągnęła Irenę za rękaw płaszcza, bo tamta też nie miała gdzie się podziać. – Chodź ze mną. Teraz nic tu po nas. A ty? – zwróciła się do Kowalskiego, który w jednej chwili zupełnie wytrzeźwiał.
– Ja jeszcze tu zostanę. Przypilnuję – zadeklarował.
Zuza posłała mu wdzięczne spojrzenie i z Wrzodem za pazuchą, z klatką w ręku i Borysem na smyczy razem z Ireną ruszyły w stronę kancelarii.
Pierwszą rzeczą, którą zrobiły, kiedy dotarły na miejsce, było napalenie w piecach, a później napiły się gorącej herbaty. Jednak siedzenie na tyłku i nicnierobienie, kiedy tyle się dzieje, nie było w Zuzy stylu, więc zjawiła się ponownie przed kamienicą już po niecałej godzinie. Musiała koniecznie wiedzieć, co się stało z sąsiadami. Czy żyją? To przede wszystkim nie dawało jej spokoju. Z tłumu gapiów wyłuskała Kowalskiego. Stał blisko domu i rozmawiał z jakimś strażakiem. Kiedy ją zobaczył, od razu do niej podszedł.
– Kto zginął? Ile jest ofiar? Co z panem Tadziem i jego żoną? Mów! – zarzuciła go pytaniami, nie kryjąc zdenerwowania.
– Spokojnie, chyba ich nie było, bo jak dotąd nikogo nie znaleźli – oznajmił. – Przeszukują drugie gruzowisko w podwórzu. Może tam kogoś znajdą? Ale raczej to wykluczają.
– Jest jeden ranny! – zawołał ktoś.
Faktycznie, Zuza zobaczyła, że kogoś niosą na noszach. Przepchnęła się bliżej, żeby zobaczyć, kto to. Nie znała go. Na pewno nie był mieszkańcem jej kamienicy. W takim razie co on tu robił? Może ten wybuch to jego sprawka? Wciąż gdzieś w pamięci tkwiła jej wypowiedź Kowalskiego, który twierdził, że to była bomba. Pamiętała też ostatnią rozmowę z sąsiadem, wyraźnie się czegoś obawiał. Wszystko teraz układało się w logiczną całość.
– Kto to? Co to za jeden? – Pytanie krążyło wśród gapiów.
– Rozejść się! – krzyczeli strażacy, bo wciąż deptano im węże z wodą, ale ich nawoływania przyniosły marny skutek, bo tłum był spragniony mocnych wrażeń. W końcu milicjanci przejęli inicjatywę i chwycili pałki w dłonie. To był tak mocny argument, że gapie w jednej chwili rozpierzchli się w popłochu. Na chodniku prócz służb zostali jedynie Zuza z Kowalskim. Piosik i jego kumple czaili się na klatce schodowej sąsiedniej kamienicy i czekali na sygnał od niej. Zjawił się też kapitan Mariański. Ciężko sapiąc, wygramolił się z radiowozu. Ujrzawszy znienawidzoną przez niego adwokatkę i jej wspólnika, podszedł do nich, marszcząc groźnie brwi.
– A wy, obywatelko i obywatelu, czemu tu jeszcze stoicie? Co? Celowo utrudniacie pracę służbom? Na to jest paragraf! – wrzasnął.
– Wy mi tu nie będziecie wciąż paragrafami grozić! A dokąd mamy się udać, obywatelu milicjancie? – warknęła na niego. Zuza
– No jak to: dokąd? Do domu, i to już, bo was aresztujemy. Chcecie spędzić noc na dołku?
– Debilu jeden! Czy ty kiedyś myślisz?! – wybuchła Zuza, zupełnie nie panując nad słowami. – Ta ruina to właśnie mój dom! Myśl czasem!
Spojrzał na kamienicę, później na Lewandowską. Mocno zakłopotany, podrapał się w głowę.
– A, no faktycznie, to wasz dom! Idźcie gdzieś do hotelu! Jutro lub pojutrze władza ludowa coś wam da w zastępstwie. Musicie cierpliwie czekać!
– Kąt w baraku na Cholerce? – zakpiła. – Nie ma mowy. Przeczekam w kancelarii, aż mi odbudujecie kamienicę, ale teraz muszę wejść do swojego mieszkania i zabrać trochę rzeczy.
– Wykluczone! Najpierw przeprowadzimy śledztwo i dopiero wtedy tam wejdziecie.
– Kiedy skończycie śledztwo, to tam już nic nie będzie do zabrania, bo złodzieje wszystko wyniosą. Nie ma mowy. Wchodzę! Chcesz mnie aresztować? Proszę, ale nie wiem, jak się później wytłumaczysz z tego Koziołowi?
Odepchnęła od siebie Mariańskiego, pociągnęła Kowalskiego za rękaw płaszcza i poszli w stronę wejścia do kamienicy. Kapitan chciał ruszyć za nią i ją powstrzymać, ale kapral Pietrucha zagrodził mu drogę.
– Pułkownik Kozioł wzywa was pilnie do radiowozu.
– Kurwa mać! Wszędzie go pełno!
Podszedł do groszkowego poloneza z wielką anteną od krótkofalówki umieszczoną na dachu.
– No co wy, Mariański? Pojebało was? Nie macie za grosz współczucia dla obywatelki Lewandowskiej? – Pułkownik ostro natarł na podkomendnego.
– Towarzyszu pułkowniku, ale ona będzie nam tylko utrudniać śledztwo – zaczął się nieporadnie tłumaczyć kapitan.
– Jakie śledztwo? Co wy mi tu pierdolicie? Toć to butla z gazem pierdolnęła.
– Towarzyszu pułkowniku, melduję, że butlę znaleziono i jest cała. To był jakiś zamach!
Kozioł groźnie zmarszczył brwi.
– Czy wy, kapitanie, sugerujecie, że w naszej socjalistycznej ojczyźnie komuś udało się podłożyć bombę? Czy wy sugerujecie, że Milicja Obywatelska nie wie, co się dzieje w Płocku? Czy wy chcecie, żeby obywatele zwątpili w naszą skuteczność? Wy wiecie, że jak zaczniecie koło tego węszyć, to inni się tylko ośmielą? Pojebało was?
– Do czego się ośmielą, towarzyszu pułkowniku? – wydukał Mariański, zupełnie zdezorientowany.
– Do następnych zamachów. Czy wy jesteście kompletnym idiotą? Nie rozumiecie tak prostych spraw? Czy wam to trzeba wszystko przekazać łopatologicznie?
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku, rozumiemy wszystko. Meldujemy, że przyczyną wybuchu było rozpierdolenie się butli z gazem.
Twarz Kozioła się rozpromieniła.
– Brawo, kapitanie. Krótko i zwięźle. Świetnie przeprowadzone śledztwo. Zamykacie sprawę, a my zadzwonimy do komitetu, żeby pilnie zadziałali i kazali szybko przeprowadzić remont kamienicy.
– Ale po co, towarzyszu pułkowniku? Toć to kamienica, w której mieszka ta suka Lewandowska.
– Właśnie dlatego. Wiecie, jakie nam zrobi piekło, jak będziemy to przeciągać? Trzeba jej zamknąć gębę, i to jak najprędzej. Oj, Mariański, wy jesteście tak głupi, że się nie nadajecie nawet na polityka. A teraz idźcie i przypilnujcie, żeby wasi ludzie pomogli Lewandowskiej spakować swoje rzeczy. Pamiętajcie, nic nie może jej zginąć, zdaję się tu na was, bo jak ktoś coś zwędzi, to wy za to odpowiecie, będę z was pasy darł, i to na żywca, a na koniec was zdegraduję. A teraz wypierdalajcie z radiowozu. I jeszcze jedno: myjcie się czasem, bo śmierdzicie jak stary knur i tylko przynosicie wstyd mundurowi.
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku! – krzyknął Mariański, po czym opuścił radiowóz, na pożegnanie z wściekłością trzaskając drzwiami. – Sukinsynu, doigrasz się – mruknął pod nosem i machnął ręką w kierunku Pietruchy. – Kapralu, macie iść do kamienicy i pilnować, żeby nic nie rozkradziono. Wam też niech się nic do pazurów nie przyklei. Jak coś zginie, to będziemy pasy z was drzeć, a na koniec was zdegradujemy. Zrozumiano?
– Tak jest. – Pietrucha zasalutował i pobiegł wykonać rozkaz.
Ulica Królewiecka, przychodnia lekarska. To tu zachodziła blisko połowa mieszkańców Płocka, żeby wykonać coroczne małoobrazkowe zdjęcie płuc. Było południe, budynek opuszczała młoda kobieta, kiedy zaczepił ją wysoki mężczyzna w siwej jesionce.
– Pani Jankowska?
Kobieta spojrzała na niego uważnie.
– A, to pan? Dziękuję, ale mam już lekarza.
– Proponuję atrakcyjne warunki, otwieram nowy gabinet. Mogę panią przyjąć, i to zaraz. To jest w kamienicy obok. Dosłownie dwa kroki stąd.
Kobieta się zakłopotała, bo nie planowała wizyty prywatnej, za którą musiałaby zapłacić. Mężczyzna, widząc jej minę, w mig zrozumiał, w czym rzecz.
– Proszę się nie martwić, to będzie darmowa wizyta, tak na dobry początek. Zapraszam.
Oferta była kusząca i trudno się dziwić, że kobieta chętnie na nią przystała. Weszli do kamienicy, a potem na klatkę schodową.
– To jest na drugim piętrze – rzekł mężczyzna i ruszył przodem. W chwilę potem stanęli przed jakimiś drzwiami. Jankowska ze zdziwieniem zauważyła, że nigdzie nie ma szyldu.
– Dopiero od jutra rozpoczynam tu przyjmowanie pacjentów, dlatego jeszcze nie ma żadnej tabliczki – wyjaśnił i otworzył drzwi z klucza. – Zapraszam!
Wpuścił ją przodem. W środku panował półmrok. W chwilę potem wnętrze rozjaśniło światło z lamp jarzeniowych umieszczonych na suficie. Mężczyzna poprowadził kobietę długim korytarzem i wskazał drzwi po jego lewej stronie.
– Proszę tam wejść, ja zaraz przyjdę.
Jankowska weszła do niedużego gabinetu lekarskiego. Pod ścianami stały szafki ze szklanymi drzwiczkami, a w nich na półkach rzędy równo ustawionych przeróżnych kolorowych buteleczek. Kobieta usiadła na krześle i czekała. Mężczyzna długo się nie pojawiał, więc zaczęła co chwila spoglądać nerwowo na zegarek, bo miała odebrać córkę z przedszkola, obiecała jej zabrać ją tuż przed leżakowaniem. W końcu lekarz się zjawił i Jankowska odetchnęła z ulgą, bo zdąży odebrać Justynkę.
– Proszę się rozebrać i zająć miejsce. – Wskazał jej „samolot”, specjalistyczny fotel do badań ginekologicznych.
Żeby nie tracić niepotrzebnie czasu, pospiesznie wykonała jego polecenie. On tymczasem włożył biały fartuch, na dłonie naciągnął rękawice i podszedł do szafki. Coś z niej wyjął. Kobieta nie widziała dokładnie co, ale chyba ligninę. Czymś ją nasączył, zbliżył się do Jankowskiej, po czym niespodziewanie przyłożył jej wilgotną ligninę do nosa, a następnie mocno ją przycisnął. Zupełnie zaskoczona kobieta chwilę się opierała, aż w końcu jej głowa bezwładnie opadła na bok. Mężczyzna odłożył ligninę, nachylił się nad Jankowską, chwycił ją i podniósł z fotela. Przeniósł ją na metalowy stół na środku pomieszczenia, tuż pod wielką lampą, taką, jakie spotyka się na salach operacyjnych, po czym przywiązał jej ręce i nogi pasami do specjalnych uchwytów. Tuż przy swojej ofierze postawił stojak na kroplówki i powiesił na nim dwie butle, jedną z czerwoną substancją, a drugą z bezbarwnym płynem. Z szuflady wyjął narzędzia chirurgiczne.
Z dużą wprawą wbił kobiecie igłę w żyłę i podał kroplówkę. Chwilę patrzył na nią w milczeniu, jego wzrok był szalony. Nagle chwycił skalpel w dłoń i nachylił się nad jej lewą nogą. Wbił w nią narzędzie na wysokości kilkunastu centymetrów poniżej uda, krew trysnęła z rany, ale on nie przerywał, nawet mu dłoń nie zadrżała. Zręcznie podwiązywał naczynia krwionośne, tamując kolejne krwotoki, i coraz bardziej zagłębiał się w ciało kobiety. Kiedy dotarł do kości, chwycił piłę i zaczął ją odcinać. Nagle ofiara się ruszyła. Mężczyzna odłożył piłę, sięgnął po strzykawkę i wbił igłę w butlę z kroplówką. Chwilę odczekał, obserwując kobietę, by zaraz powrócić do odcinania nogi. Gdy skończył, odłożył odciętą kończynę na drugi stolik i zabrał się do zszywania rany. Kilka razy przerywał, żeby zmienić butlę z krwią. Kiedy wreszcie się z tym uporał, przeniósł kobietę na łóżko i przykrył ją grubym kocem. Przykuł jej lewą rękę do pałąka przytwierdzonego do stelaża łóżka i dopiero wtedy wziął się do czyszczenia narzędzi. Robił to dokładnie, wręcz pedantycznie, blisko godzinę mu przy tym zeszło, a później wyszedł, zamykając drzwi na klucz.