Krwawy Mikołaj - Jacek Ostrowski - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Krwawy Mikołaj ebook i audiobook

Jacek Ostrowski

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

126 osób interesuje się tą książką

Opis

Jeśli spojrzeć na statystykę, to Płock jest prawdziwą wylęgarnią psychopatów. Wedle teorii doktora Kalickiego wszystkiemu jest winny kombinat petrochemiczny, który dzień w dzień, noc w noc swoimi wyziewami zatruwa umysły mieszkańców. Zuza Lewandowska - twarda pani mecenas z Płocka otrzymuje niespodziewany spadek. Stanie się właścicielką wielkiej fortuny, ale pod jednym warunkiem – musi dożyć do nowego roku, a to jak się okazuje nie jest takie proste, bowiem na jej życie dybie seryjny zabójca podpisujący się „Krwawy Mikołaj”. Czemu akurat taki przydomek? Otóż morderca swoim ofiarom wycina różne organy, które następnie wiesza na choince… Rozpoczyna się śmiertelna rozgrywka między Krwawym Mikołajem, a Zuzą Lewandowską. Równolegle do tej sprawy Zuza poszukuje ważnych dokumentów z czasów drugiej wojny światowej dotyczących Zbrodni Katyńskiej. Wisienką na torcie okazuje się być świeżo wydana autobiografia Zuzy, która wywołuje w Płocku prawdziwe trzęsienie ziemi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 50 min

Lektor: Ewa Abart
Oceny
4,7 (226 ocen)
175
34
11
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marzenadominika

Całkiem niezła

Nie słyszałam nigdy głosu milicjanta brzmiącego jak chłopak z mutacją lub postać z kreskówki 🤣 Lepiej by było gdyby lektotka nie zmieniała głosu i czytała normalnie.
10
jolka65

Całkiem niezła

Żeby nie te wulgaryzmy to by była całkiem dobra. Nie da się słuchać tych przekleństw .
10
Sirgune1

Z braku laku…

Prostacki humor nie opuszcza autora. Piosik chla, Zuza chla, papuga przeklina. Szczyt dowcipu to poszukiwanie grobu osobnika o personaliach zupełnie przypadkowo identycznych jak konstytucyjnie najwyższy urzędnik państwowy... Ostowski chyba wenę czerpie z oparów jakiegoś soecyfiku rodem z kiosku ruchuj, bo z tomu na tom poziom leci. Aktualnie gzieś na poziomie głębi bałtyckiej. A finał niestety zapowiada, że może jeszcze coś będzie
10
MakowaPanienka26

Dobrze spędzony czas

Bardzo lubię książki z tej serii, ale mam problem z lektorką. No nie mogę tego słuchać. Ale czyta się bardzo dobrze. Widzę, że ma być ekranizacja i to też może być całkiem niezłe.
11
lukaszmarkowski

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza z serii zdecydowanie.
00

Popularność




Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund Ja­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAgnieszka Kie­lak
Zdję­cia na okładce©Ado­be­Stock
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ro­bert Fo­ryś, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83296-95-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Wszyst­kie po­sta­cie wy­mie­nionew tej książce są wy­my­ślone przez au­tora,a ich ewen­tu­alne po­do­bień­stwo do ko­go­kol­wiekjest zu­peł­nie przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone.

To był cie­pły, wręcz go­rący dzień. Przy­roda ki­piała, nad­ra­biała czas stra­cony przez wy­jąt­kowo zimny po­czą­tek wio­sny. Po­lem Mo­ko­tow­skim szła szyb­kim kro­kiem ubrana w dżin­sowy kom­plet młoda ko­bieta. Na­gle przy­sta­nęła, spoj­rzała na ze­ga­rek, po czym ro­zej­rzała się tak, jakby na ko­goś cze­kała, jakby była z kimś umó­wiona. Wkrótce na ścieżce po­ja­wił się męż­czy­zna w ka­pe­lu­szu i dłu­gim płasz­czu. Niósł wa­lizkę i zmie­rzał w kie­runku ko­biety. Do­szedł do niej, w ge­ście po­wi­ta­nia uchy­lił na­kry­cia głowy. Za­częli ze sobą roz­ma­wiać. To nie była przy­ja­ciel­ska roz­mowa. Ko­bieta ener­gicz­nie wy­ma­chi­wała rę­koma, on też nie po­zo­sta­wał jej dłużny. W pew­nym mo­men­cie ona się od­wró­ciła i ru­szyła ścieżką. On po­biegł za nią. Od tyłu za­rzu­cił jej coś na szyję i za­czął ją du­sić. Ko­bieta za­żar­cie się bro­niła i wtedy w jego dłoni po­ja­wił się długi nóż, który w chwilę po­tem męż­czy­zna wbił w plecy swo­jej ofie­rze. Wy­jął go, po czym znowu wbił. W końcu ko­bieta osu­nęła się bez­wład­nie na zie­mię. Męż­czy­zna ro­zej­rzał się ner­wowo, a po­nie­waż nie wi­dział ni­kogo w oko­licy, chwy­cił swoją ofiarę pod pa­chy i wcią­gnął ją w po­bli­skie krzaki. Długo trwało, nim je na po­wrót opu­ścił. Ob­cią­gnął płaszcz, wło­żył dło­nie do kie­szeni i po­spiesz­nie się od­da­lił.

Coś ude­rzyło w szybę.

Zuza Le­wan­dow­ska otwo­rzyła jedno oko, po chwili dru­gie. Zer­k­nęła w okno, za nim szaro, po­nuro. Kro­ple desz­czu spły­wały po szy­bach. I jak tu w tak wredną po­godę wstać, a cóż do­piero funk­cjo­no­wać? Za­mknęła oczy, jesz­cze pięć mi­nut, po­my­ślała.

– Zu­uuuza wsta­aać! Ku­uurwa ma­aać! Wsta­aaać! – wy­darła się Zgaga, swoim wrza­skiem bu­dząc resztę to­wa­rzy­stwa. Bo­rys pod­szedł do łóżka, ci­cho po­pi­sku­jąc. Chciał po­li­zać Wrzoda le­żą­cego na po­duszce i zwi­nię­tego w kłę­bek. Ko­ci­sko za­sy­czało jak wąż, zje­żyło się ni­czym je­żo­zwierz i pac­nęło psa łapą. Ide­alne tra­fie­nie, bo pro­sto w nos. Te­raz do­piero się za­częło. Bo­rys, pa­ła­jący żą­dzą ze­msty, rzu­cił się na łóżko, chcąc zła­pać Wrzoda zę­bami za kark. Ten wy­sko­czył z łóżka jak z procy i wsko­czył na szafę. Psi­sko pod­ska­ki­wało, gło­śno szcze­ka­jąc, ale próżne były jego dzia­ła­nia, bo ko­ci­sko znaj­do­wało się poza jego za­się­giem.

Zuza wie­działa już jedno: skoń­czyło się spa­nie, czas wsta­wać. Pod­nio­sła się z łóżka, nie­dbale za­rzu­ciła na sie­bie szla­frok i udała się do ła­zienki. Kiedy z niej wró­ciła, było już po awan­tu­rze, Bo­rys sie­dział w sa­lo­nie na ka­na­pie i wy­li­zy­wał so­bie ge­ni­ta­lia, Wrzód usa­do­wił się na oknie i też po­świę­cił się po­ran­nej to­a­le­cie, zaś Zgaga z upo­rem ma­niaka mal­tre­to­wała dzio­bem kolbę ku­ku­ry­dzy, a za­tem wszystko wró­ciło do normy. Zuza ubrała się i ze­szła na po­dwó­rze z Bo­ry­sem na smy­czy, od razu po­cią­gnął ją pod stary orzech, na któ­rego pień od lat co­dzien­nie rano od­da­wał mocz.

– Pani me­ce­nas!

To są­siad z ofi­cyny, z pierw­szego pię­tra, krzy­czał z otwar­tego okna. Długo nie mo­gła za­pa­mię­tać jego na­zwi­ska, utrwa­liło jej się do­piero, kiedy wy­cią­gnęła go z aresztu. Po chwili wy­biegł z ka­mie­nicy w sa­mej pi­ża­mie, a na do­da­tek na bo­saka.

– Pani me­ce­nas, dziś w nocy znów prze­go­ni­łem wła­my­wa­czy. Chcieli się wła­mać do pani sta­jenki i za­je­bać wę­giel. Nie­stety, zdą­żyli uszko­dzić kłódkę, nim zbie­głem na dół.

– A to su­kin­syny! Dzię­kuję, pa­nie An­to­sik, za in­ter­wen­cję. Wie pan może, kto to był? Chyba mu­szę z nimi po swo­jemu po­ga­dać.

Są­siad z za­kło­po­ta­niem po­dra­pał się po gło­wie. Naj­wy­raź­niej nie chciał być w to wplą­tany.

– Było ciemno, twa­rzy nie wi­dzia­łem – bąk­nął, spusz­cza­jąc wzrok. Kła­mał, tego była pewna.

– Szkoda, bo­bym im jaja po­ury­wała. Na­stęp­nym ra­zem do­brze by się za­sta­no­wili, za­nimby do­tknęli kłódki od mo­jej sta­jenki, mało tego, za­nimby we­szli na na­sze po­dwórko.

Bo­rys za­koń­czył pod­le­wa­nie drzewa, więc po­cią­gnęła smycz i po­szła w stronę ka­mie­nicy.

Na klatce scho­do­wej spo­tkała pana Ta­dzia. Jak co rano wra­cał ze sklepu spo­żyw­czego ze świe­żymi buł­kami. Był cały za­sa­pany. Nic dziw­nego, za­kupy cięż­kie, bo i dwie bu­telki mleka w siatce, a chłop miał już swoje lata. Na jej wi­dok sze­roko się uśmiech­nął.

– Co tam sły­chać w wiel­kim świe­cie, są­siadko?

– Pa­nie są­sie­dzie, w ja­kim wiel­kim świe­cie? Mój wy­jazd to już od­le­gła hi­sto­ria, a tu­taj to pro­win­cja, tu psy du­pami szcze­kają. Sam pan o tym do­brze wie. Chyba się w końcu stąd wy­pro­wa­dzę, bo za­czy­nam mieć dość tego mia­sta. Wszystko, co złe, to wła­śnie tu mnie spo­tkało.

– A gdzie bę­dzie pani le­piej? Może na Ku­bie?

– A już sama nie wiem. Wszystko mnie wkur­wia. U pana przy­naj­mniej jest ina­czej. Żona mi się chwa­liła, że zo­sta­li­ście dziad­kami.

– Ow­szem, mamy wnuka. Wa­żył całe pięć kilo – rzekł z dumą w gło­sie.

– Gra­tu­luję! Jak córka was od­wie­dzi, to niech wpad­nie do mnie, bo mam mnó­stwo tych wszyst­kich śpio­chów, ka­fta­ni­ków i in­nych róż­nych pier­doł.

– Na­prawdę? Pani Zuzo, z nieba nam pani spa­dła, bo w skle­pach wszyst­kiego bra­kuje. Żeby ku­pić te­trowe pie­lu­chy, to całe dwie noce dy­żu­ro­wa­li­śmy z żoną przed Ja­siem i Mał­go­sią w ko­lejce. Pani ob­li­czy, ile się na­leży, to za ca­łość za­płacę.

– Niech pan nie prze­sa­dza! Nie chcę pie­nię­dzy. Je­śli pan nie weź­mie tych rze­czy za darmo, to któ­re­goś dnia spa­kuję je do kar­tonu i wy­niosę na śmiet­nik. Nie chcę na to pa­trzeć, bo od razu tamto wraca. – Ostat­nie słowa wy­mó­wiła z wy­raź­nym tru­dem.

– Do­brze, do­brze. Oczy­wi­ście, że we­zmę, ale w za­mian przyj­mie pani wspa­niały pasz­tet z dzika mo­jej ro­boty. Palce li­zać, pro­szę mi wie­rzyć.

– Niech bę­dzie – zgo­dziła się. – Zna pan może ja­kie­goś do­brego ślu­sa­rza? Mój zro­bił mi ka­wał i umarł, po­noć za­pił się na śmierć.

– No pew­nie, że znam, Zgo­rzel­ski z Biel­skiej. Złota rączka. Wszystko po­trafi. Mó­wią, że da­leko zaj­dzie. A ten pani zna­jomy, Pio­sik? On ma ta­lent w dło­niach.

– Aż za duży i przez to co i raz ma kło­poty z pra­wem. Le­piej niech się od kłó­dek trzyma z da­leka.

– A co się stało?

– Znów chcieli mi się wła­mać do sta­jenki. Znisz­czyli kłódkę i na­ru­szyli sko­bel.

– To pew­nie Ja­siń­ski z po­dwó­rza obok. Kilka dni temu wy­pu­ścili go z kry­mi­nału i od razu od nowa się za­częło. Wczo­raj ob­ro­bili mo­no­po­lowy przy Kwiatka, a dziś w nocy wła­mali się do ma­gla.

– A po cho­lerę do ma­gla? Kto się tam wła­muje? – Po­krę­ciła głową z nie­do­wie­rze­niem.

– Nie mam po­ję­cia. Może byli na­wa­leni i po­my­lili ma­giel ze skle­pem spo­żyw­czym, wszak są­sia­dują ze sobą. Za­raz jak wrócę do domu, to od­szu­kam pani ad­res ślu­sa­rza. On chyba ma na­wet te­le­fon, to może pani do niego za­dzwo­nić i spy­tać, czy się tego po­dej­mie. Jest do­bry, to ma ro­boty od cho­lery. Gdyby coś przy­smra­dzał, to pro­szę się po­wo­łać na mnie.

– Tak zro­bię, dzię­kuję.

Dziś bar mleczny był za­mknięty, z kartki na drzwiach można było się do­wie­dzieć, że jest awa­ria wody, a tak na­prawdę to prze­pro­wa­dzano od­szczu­rza­nie, ale o tym wie­dzieli tylko wta­jem­ni­czeni, bo nie chciano zra­żać klien­tów. Zuza mu­siała so­bie ina­czej po­ra­dzić. Wcho­dząc do kan­ce­la­rii, ka­zała Jolce po­biec do pie­karni po bułki, a do de­li­ka­te­sów po ma­sło i szynkę w puszce. Dziew­czyna wró­ciła po go­dzi­nie z po­łówką czer­stwego chleba, z ma­słem ro­ślin­nym i puszką pasz­tetu. Nic in­nego nie udało się jej ku­pić, bo kie­row­niczka była na urlo­pie, a za­stępca nie cier­piała Le­wan­dow­skiej.

Zuza sie­działa te­raz przy biurku, wpa­trzona w le­żące przed nią za­kupy. Wciąż się wa­hała, czy po nie się­gnąć. Pasz­tet wy­glą­dał mało za­chę­ca­jąco, bo za­nie­po­koił ją jego ko­lor, a na do­da­tek puszka od­stra­szała ko­ro­zją na ran­tach. Zuza do­brze pa­mię­tała za­tru­cie pasz­te­tem na ko­lo­niach w So­czewce. To miało miej­sce rok wcze­śniej, dwóch wy­cho­waw­ców i troje dzieci wy­lą­do­wało w szpi­talu. Ma­sło też było nie­świeże. Kiedy tak du­mała nad je­dze­niem, za­dzwo­nił te­le­fon.

– Me­ce­nas Zu­zanna Le­wan­dow­ska, słu­cham.

– Ty stara kurwo, czas na cie­bie. Przyjdę i roz­pruję ci beł­cun. Wy­cią­gnę ci wszyst­kie flaki! Zdech­niesz w mę­czar­niach! – usły­szała w słu­chawce.

– To wszystko? – spy­tała bez­na­mięt­nym gło­sem.

Po dru­giej stro­nie za­le­gła ci­sza.

– A za­tem wszystko.

Trza­snęła słu­chawką i po­now­nie sku­piła wzrok na je­dze­niu.

– Z gło­dem nie wy­grasz. Raz ko­zie śmierć – mruk­nęła pod no­sem, chwy­ciła nóż i wbiła go w chleb.

Po śnia­da­niu za­wo­łała do sie­bie Jolkę.

– Sia­daj! – Wska­zała jej krze­sło. – Słu­chaj, kie­dyś mi mó­wi­łaś, że masz ko­legę w te­le­ko­mu­ni­ka­cji? Mam ra­cję?

– Tak, pani Zuzo, a czego po­trzeba?

– Mu­simy tu w kan­ce­la­rii za­in­sta­lo­wać sys­tem te­le­fo­nów z prze­łą­cza­niem. Wi­dzia­łam coś ta­kiego u dy­rek­tora ja­kie­goś za­kładu, chyba Mo­sto­stalu, a może Ośrodka Ba­daw­czo-Roz­wo­jo­wego. Zresztą to nie­istotne gdzie. Ma być tak u nas.

– Ale po co? Pani za­wsze wo­lała sama od­bie­rać te­le­fony.

– Ow­szem, ale od ja­kie­goś czasu bar­dzo zwięk­szyła się liczba dzwo­nią­cych świ­rów. Dziś je­den taki obie­cy­wał mi roz­pruć brzuch. Nie chce mi się wciąż wy­słu­chi­wać tych fru­stra­tów. Nie je­stem ich psy­chia­trą i nie mam na to czasu.

Apli­kantka zbla­dła. Naj­wy­raź­niej po­mysł sze­fo­wej jej nie za­chwy­cił.

– Ale to zna­czy, że ja mam tego słu­chać? – wy­du­kała.

– Na to wy­gląda. Uod­par­niaj się. Za­wód ad­wo­kata to trudny fach, ale o tym to już chyba wiesz?

– No ale ja się będę bała. Co mam im od­po­wia­dać? – Jolka pró­bo­wała się bro­nić.

– Mów, co chcesz. Naj­le­piej żeby po­szli do dia­bła. – Zuza za­re­cho­tała.

– A jak bę­dzie chcia... – za­częła dziew­czyna, ale wi­dząc Zuzy minę, od­pu­ściła.

– Do­brze, przy­pro­wa­dzę Franka i niech to wy­ceni, ale pew­nie bę­dzie drogo.

– To jest warte każ­dej ceny! By­łaś już dziś na po­czcie po ko­re­spon­den­cję? Cze­kam na pe­wien list.

– Tak, by­łam, ale jesz­cze nie roz­pa­ko­wa­łam siatki. Za­raz to zro­bię.

Jolka wy­szła, a Zuza się­gnęła po eks­tra mocne. Za­pa­liła pa­pie­rosa i spoj­rzała na por­tret Am­bro­żego Le­wan­dow­skiego.

– I co mam zro­bić? Zo­stać w Płocku czy się wy­pro­wa­dzić? Może po­win­nam ku­pić so­bie ja­kąś chatę w Biesz­cza­dach i tam osiąść wśród wil­ków i niedź­wie­dzi? Po­radź mi coś.

Tym ra­zem mina Am­bro­żego się nie zmie­niła, nie drgnął mu ani je­den mię­sień twa­rzy.

– No tak, ni­gdy nie można na cie­bie li­czyć. Tak było za two­jego ży­cia i tak jest po two­jej śmierci. – Po­ki­wała smęt­nie głową.

Jolka zaj­rzała do po­koju.

– W po­czcie same ra­chunki i je­den list. To pew­nie ten, o któ­rym pani wspo­mniała.

– Da­waj go!

W chwilę po­tem Zuza trzy­mała w ręku nie­bie­ską ko­pertę. Od razu zdała so­bie sprawę, że to nie ta prze­syłka, na którą cze­kała. List za­adre­so­wano dru­ko­wa­nymi li­te­rami. Trzeba przy­znać, że to było sta­ran­nie na­pi­sane, ktoś się bar­dzo po­sta­rał. Roz­cięła ko­pertę i wy­jęła z niej zdję­cie cho­inki. Sztuczna, od razu po­znała. Drzewko nie miało żad­nych ozdób. Stało na tle bia­łej ściany. Czemu ktoś robi zdję­cie go­łej sztucz­nej cho­ince i przy­syła jej to w czerwcu? Prze­cież to czy­sty bez­sens. Od­wró­ciła fo­to­gra­fię i zo­ba­czyła na niej na­pis.

„Ta cho­inka to mój świą­teczny pre­zent dla cie­bie, suko. Ta cho­inka jest po­zba­wiona ozdób, ale od dziś będę ją przy­stra­jać bom­becz­kami. Tak bę­dzie do świąt, a ostat­nia ozdoba umiesz­czona zo­sta­nie na jej czubku, a bę­dzie nią twoja głowa. Nie­stety ty tego już nie zo­ba­czysz. Tak, pani me­ce­nas, przy­cho­dzi pora na za­płatę”.

Ma­riań­ski kro­czył ulicą Kró­le­wiecką i bacz­nie się przy­pa­try­wał prze­kup­kom han­dlu­ją­cym przy po­bli­skim rynku. Na­gle za­trzy­mał się przy jed­nej z nich. Zmarsz­czył groź­nie czoło, po czym pal­cem wska­zu­ją­cym po­ka­zał na sto­jący przy niej ko­szyk.

– Oby­wa­telko han­dlaro, co wy tam ma­cie? Może mięso z nie­le­gal­nego uboju?

– Ależ, pa­nie mi­li­cjan­cie, to tylko jaja od mo­ich ku­rek – wy­du­kała prze­stra­szona ko­bieta.

– No prze­cież nie od wa­szego chłopa i nie ty­tu­łuj­cie mnie pan, bo pa­nów już nie ma. Te­raz rzą­dzi klasa ro­bot­ni­cza. Od­kryj­cie te niby jaja, zo­ba­czymy.

Han­dlarka zsu­nęła z ko­szyka szmatkę do­tąd skry­wa­jącą jego za­war­tość. Ma­riań­ski na­chy­lił się, żeby le­piej zo­ba­czyć, i wtedy ktoś idący chod­ni­kiem nie­chcący go po­trą­cił. Ka­pi­tan za­chwiał się, po czym, stra­ciw­szy rów­no­wagę, prze­wró­cił, lą­du­jąc twa­rzą w ko­szyku i gnio­tąc le­żące tam jajka. Kiedy się pod­niósł, jego twarz po­kry­wała ja­jeczna masa, która za­częła po­woli z niej spły­wać. Wi­dok był tak ko­miczny, że wszy­scy do­koła wy­bu­chli grom­kim śmie­chem, oczy­wi­ście prócz owej ko­biety, bo jej wcale do śmie­chu nie było. Ona stra­ciła wszyst­kie jajka, a na do­da­tek na­ra­ziła się wła­dzy. Ma­riań­ski wy­jął z kie­szeni spodni wielką kra­cia­stą chustkę. Prze­tarł twarz i na po­wrót ją scho­wał. Był wście­kły, bo on, ofi­cer mi­li­cji, zo­stał ośmie­szony przez ja­kąś prze­kupkę.

– Ja was za­ła­twię! – ryk­nął na han­dlarkę. – To jest za­mach na funk­cjo­na­riu­sza, na to są pa­ra­grafy, zgni­je­cie w wię­zie­niu!

– Pa­nie wła­dzo, ta pani nie jest ni­czemu winna. – Ja­kiś prze­cho­dzień wziął ko­bietę w obronę.

Ka­pi­tan na­tych­miast zwró­cił się do niego.

– A wy to kto? Ad­wo­kat? Po­każ­cie do­wód oso­bi­sty – za­ata­ko­wał męż­czy­znę.

– Nie mam przy so­bie.

– Gdzie pra­cu­je­cie?

– Ni­g­dzie.

– Nie pra­cu­je­cie? Je­ste­ście nie­bie­ski ptak? To ja wam za­raz za­ła­twię na­kaz pracy

– Ja stu­diuję.

– Stu­dent? No pro­szę. My ta­kim jak wy, wrzo­dom na zdro­wym so­cja­li­stycz­nym or­ga­ni­zmie, w sześć­dzie­sią­tym ósmym w War­sza­wie pałką plecy ma­so­wa­li­śmy. Na­wet za to Or­der Bu­dow­ni­czych Pol­ski Lu­do­wej do­sta­li­śmy. Wam też wy­ma­su­jemy. Naj­pierw spi­szemy was i zo­ba­czymy, co da­lej. – Wy­jął z we­wnętrz­nej kie­szeni mun­duru no­tes i dłu­go­pis. – Na­zwi­sko?

– Szczy­gli­rzew­ski.

– Jak? Co wy so­bie, kurwa, żarty ro­bi­cie?

– Jak­bym śmiał? To moje na­zwi­sko.

– Po­wtórz­cie.

– Szczy­gli­rzew­ski.

Ma­riań­ski mruk­nął coś pod no­sem, po czym za­mknął ka­pow­nik.

– Dziś wam da­ru­jemy, ale na­stęp­nym ra­zem skoń­czy­cie w aresz­cie. A te­raz spier­da­laj­cie stąd, pó­kim do­bry.

Młody męż­czy­zna od­da­lił się po­spiesz­nie. Ka­pi­tan na po­wrót zwró­cił się w stronę han­dlarki.

– A wy jak się na­zy­wa­cie?

– Ko­wal­ska, pa­nie wła­dzo.

Jego twarz się roz­pro­mie­niła, na po­wrót wy­jął no­tes.

– To was spi­szę, to były wa­sze jajka.

– Jesz­cze raz po­daj­cie na­zwi­sko.

– Ko­wal­ska Ja­nina.

– Jak spy­tamy o imię, to je po­wie­cie, ale nie wcze­śniej.

– Na­zwi­sko?

– Ko­wal­ska.

– Imię?

– Ja­nina.

Zuza sie­działa przy swoim ulu­bio­nym sto­liku w ba­rze mlecz­nym. Dziś do­ni­kąd się nie spie­szyła. Wcze­śniej zja­dła śnia­da­nie i te­raz czy­tała „Prze­krój”. W po­bli­skim kio­sku miała od lat za­ło­żoną teczkę na prasę, ina­czej nie było szansy na za­kup tego cza­so­pi­sma. Ono, jak więk­szość mie­sięcz­ni­ków czy ty­go­dni­ków, było tylko spod lady. Lek­turę roz­po­częła od ostat­niej strony, od przy­gód pro­fe­sora Fi­lutka i ru­bryki Hu­mor ze­szy­tów.

– Pani me­ce­nas, dzień do­bry. Świet­nie, że pa­nią wi­dzę.

Zuza unio­sła wzrok. Była zła, że jej prze­rwano czy­ta­nie. Przed sobą zo­ba­czyła ro­ze­śmianą twarz ja­kie­goś nie­zna­jo­mego męż­czy­zny.

– Dzień do­bry – mruk­nęła pod no­sem.

– Nie po­znaje mnie pani? Nie­moż­liwe.

– Wi­docz­nie moż­liwe. Nie po­znaję – od­parła su­cho.

– Na­zy­wam się Gron­kie­wicz, war­szaw­ski ad­wo­kat. Sprawa Bul­zac­kiego, wiele lat temu. Pa­mięta pani?

No tak, te­raz go so­bie przy­po­mniała. Bul­zacki, płocki oprych, był jej klien­tem. Za­bił córkę klienta Gron­kie­wi­cza i tylko dzięki Zu­zie wy­znał w do­cho­dze­niu, gdzie ukrył zwłoki, a przez to oj­ciec mógł je po­cho­wać. War­szaw­ska pa­puga zmie­niła się przez te lata. Wtedy był mło­dym, szczu­płym, wręcz chu­dym męż­czy­zną, a te­raz wi­dać było, że kan­ce­la­ria do­brze przę­dzie, bo pan me­ce­nas wy­glą­dał ni­czym pą­czek w ma­śle. Mocno przy­tył, gar­ni­tur świet­nie skro­jony, na pewno nie był tani.

– Fak­tycz­nie, te­raz tak. Co u pana sły­chać, ko­lego? – spy­tała grzecz­no­ściowo, bo tak na­prawdę to nic jej to nie ob­cho­dziło.

– Dzię­kuję, wszystko do­brze.

– To co pan tu robi? To podły lo­kal. Ja tu przy­cho­dzę je­dy­nie z sen­ty­mentu. W każ­dym in­nym ba­rze je­dze­nie jest dużo smacz­niej­sze.

– Wsze­dłem tu tylko dla­tego, że spo­dzie­wa­łem się pa­nią tu za­stać. Tu­taj skie­ro­wała mnie pani apli­kantka. Mu­simy po­roz­ma­wiać, i to pil­nie.

Rzu­ciła mu cie­kawe spoj­rze­nie. Czego może chcieć od niej? Nie pro­wa­dziła ostat­nio żad­nych spraw z wąt­kiem war­szaw­skim. Zło­żyła „Prze­krój” i wci­snęła go do to­rebki. Skoń­czy lek­turę in­nym ra­zem.

– Za­tem za­pra­szam do kan­ce­la­rii.

– Może le­piej po­roz­ma­wiajmy tu­taj? Nie chcę żad­nych pod­słu­chów. Wie pani, jak to jest, wła­dza te­raz chce wie­dzieć wszystko o wszyst­kich.

– No tak, tu na­wet je­śli ta­kowe kie­dyś były, to do tej pory szczury zja­dły ka­ble. A za­tem słu­cham pana.

Ręką wska­zała krze­sło obok swo­jego. Męż­czy­zna roz­siadł się i ne­se­ser, z któ­rym przy­szedł, po­ło­żył na bla­cie stołu. Otwo­rzył go i wy­jął z niego dużą szarą ko­pertę, po czym po­dał ją Zu­zie. Spoj­rzała na nią zdzi­wiona.

– Co to jest?

– W środku jest spi­sana ostat­nia wola pew­nego męż­czy­zny, no­ta­bene bar­dzo bo­ga­tego.

– Drogi ko­lego, a co mnie ob­cho­dzi czyjś te­sta­ment? – Zuza par­sk­nęła śmie­chem. – Nie zaj­muję się ta­kimi spra­wami. Tu pew­nie trzeba no­ta­riu­sza.

– A po­wi­nien pa­nią ob­cho­dzić – rzekł męż­czy­zna, uśmie­cha­jąc się ta­jem­ni­czo. Wy­jął z ko­perty kilka kar­tek spię­tych spi­na­czem. – Pro­szę się z tym za­po­znać. To nie zaj­mie pani dużo czasu.

– Skoro pan na­lega. – Nie upie­rała się. Po­ło­żyła do­ku­ment przed sobą i się nad nim na­chy­liła. Prze­czy­tała raz, po­now­nie i jesz­cze raz. Spoj­rzała py­ta­jąco na Gron­kie­wi­cza. – To ja­kiś żart? – wy­du­kała.

– Nie, czemu miał­bym się fa­ty­go­wać z War­szawy dla sa­mego żartu? To nie mia­łoby sensu.

Wzru­szyła ra­mio­nami.

– Nie wiem, są różne zbo­cze­nia.

Męż­czy­zna się ro­ze­śmiał.

– Nie, sza­nowna ko­le­żanko, za­pew­niam pa­nią, że to nie jest żart i nie je­stem zbo­czony.

– Kurwa mać, je­śli to prawda, to co ja z tym wszyst­kim zro­bię? Na co mi to?

– Może pani to sprze­dać, to jest warte mnó­stwo pie­nię­dzy.

– Tak, a póź­niej bać się, że mi ktoś w ja­kimś za­ułku łeb ukręci. Pro­szę mi po­wie­dzieć, kim był ten cały Ta­de­usz Kieł­piń­ski? Na­zwi­sko nic mi nie mówi, jest mi kom­plet­nie obce. Czemu pa­dło aku­rat na mnie? Nie miał żad­nej ro­dziny?

– Był sa­motny, jego ro­dzina zgi­nęła pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej.

– Ale nie od­po­wie­dział mi pan na py­ta­nie, czemu aku­rat na mnie pa­dło. Ja tego czło­wieka nie zna­łam, tego je­stem pewna.

– Ale on pa­nią znał i chyba do­brze, skoro tak pa­nią ob­da­ro­wał. Mam tu jesz­cze list za­adre­so­wany do pani. Był w pa­pie­rach zmar­łego. Może jego treść za­wiera od­po­wie­dzi na pani py­ta­nia?

Męż­czy­zna po­dał Zu­zie białą ko­pertę. Była za­kle­jona. Na wierz­chu wid­niały, sta­ran­nie wy­ka­li­gra­fo­wane, jej imię i na­zwi­sko.

– Pro­szę te­raz jej nie otwie­rać. Pro­szę to zro­bić naj­le­piej w za­ci­szu do­mo­wym. Tak na spo­koj­nie, bez emo­cji.

– Zna pan treść tego li­stu. Mam ra­cję?

– Nie i wolę jej nie znać – za­prze­czył sta­now­czo Gron­kie­wicz.

– Ja­koś w to nie wie­rzę, ale to nie­ważne. Pro­szę mi po­wie­dzieć... Czym trud­nił się pan Kieł­piń­ski? Ja­kim cu­dem tak się do­ro­bił? To chyba pan wie, skoro był jego ad­wo­ka­tem?

– Ta­de­usz Kieł­piń­ski pro­wa­dził roz­le­głe in­te­resy, mię­dzy in­nymi zaj­mo­wał się han­dlem, ale i bu­dow­nic­twem.

– A czym trzeba han­dlo­wać w tym po­sra­nym Pe­erelu, żeby zo­stać kre­zu­sem? Ko­mu­ni­ści nie po­zwa­lają na ta­kie biz­nesy, oni bio­lo­gicz­nie nie cier­pią ka­pi­ta­li­stów. Wszystko nisz­czą już w za­rodku.

– Mój klient miał sze­ro­kie zna­jo­mo­ści, być może to mu uła­twiało dzia­ła­nie.

– Zna­jo­mo­ści? To już brzmi źle. Mu­szę się do­brze za­sta­no­wić, za­nim po­dejmę ja­ką­kol­wiek de­cy­zję.

– Ale nad czym się tu za­sta­na­wiać? Pie­nią­dze pchają się do pani drzwiami i oknami, wielu by chciało być na pani miej­scu.

– Tak jak pan po­wie­dział, wielu, ale to nie zna­czy, że ja. Pro­szę mi dać tro­chę czasu. Czuję pod­świa­do­mie, że w tym wszyst­kim jest ja­kiś ha­czyk. Coś mi tu śmier­dzi, i to na od­le­głość. Je­stem już za stara na to, żeby wie­rzyć każ­demu słowu.

– Za­pew­niam pa­nią, że nie ma tu żad­nego ha­czyka. Pan Kieł­piń­ski chciał, żeby jego ma­ją­tek tra­fił w pani ręce. Nie ma tu żad­nych ob­wa­ro­wań.

Zuza zer­k­nęła na ze­ga­rek.

– Do­bra, żeby nie prze­dłu­żać, bo za go­dzinę mam roz­prawę w są­dzie, a nie mogę się na nią spóź­nić. Już i tak kilka razy pod­pa­dłam temu sę­dziemu. Umówmy się, że ode­zwę się do pana... po­wiedzmy za ty­dzień. Mu­szę naj­pierw za­się­gnąć ję­zyka na te­mat mo­jego do­bro­czyńcy. Nie chcę wdep­nąć w ja­kieś gówno, bo póź­niej trudno to wy­dłu­bać z po­de­szwy. Zgoda?

– Oczy­wi­ście, mamy czas. Na pi­śmie jest nu­mer te­le­fonu do mnie. Pro­szę mnie uprze­dzić o swoim przy­jeź­dzie.

Gdy Zuza wresz­cie do­tarła do kan­ce­la­rii, rzu­ciła torbę na biurko i roz­sia­dła się w fo­telu. Trzy­mała w dłoni list i długo na niego pa­trzyła. Od za­wsze lu­biła ta­jem­nice, na­krę­cały ją, a to była na­stępna. W pew­nym mo­men­cie ro­ze­rwała ko­pertę i wy­jęła z niej kartkę zło­żoną na pół. Au­tor miał bar­dzo ładny cha­rak­ter pi­sma, li­tery sta­wiał nie­zwy­kle sta­ran­nie.

Sza­nowna Pani Me­ce­nas! Do­my­ślam się Pani stanu du­cha, kiedy czyta Pani mój list. Jest Pani za­sko­czona i szuka w tym wszyst­kim ja­kiejś pu­łapki. Nic z tego. A więc dla­czego prze­ka­zuję Pani mój ma­ją­tek? Kilka lat temu ura­to­wała Pani ży­cie mo­jej przy­ja­ciółce. Uchro­niła ją Pani przed ata­kiem psy­chola. Gdyby nie Pani, to jak nic on by ją za­mor­do­wał. Na­zy­wała się Gra­żyna Cie­lecka. Te­raz pew­nie Pani so­bie ją przy­po­mniała.

Fak­tycz­nie opi­sana sy­tu­acja miała miej­sce. Cie­lecka miała być na­stępną ofiarą se­ryj­nego za­bójcy. Zuza nie czuła się bo­ha­terką, mimo że ła­piąc każ­dego na­stęp­nego świ­rusa, za­wsze ra­to­wała ży­cie ja­kimś jego nie­do­szłym ofia­rom, prze­ry­wała jego łań­cu­szek zbrodni.

Pew­nie za­sta­na­wia się Pani, dla­czego nie prze­pi­sa­łem ma­jątku owej przy­ja­ciółce? Nie­stety zmarła na raka rok temu. Pro­szę spo­żyt­ko­wać to wszystko we­dług wła­snego uzna­nia. Jest jesz­cze jedna sprawa. Moja przy­ja­ciółka miała syna. Nie­stety wiele lat temu za­gi­nął. Do dziś nie usta­lono, co się z nim stało. Jed­nak ist­nieje praw­do­po­do­bień­stwo, choć bar­dzo małe, że kie­dyś się od­naj­dzie. Je­śli tak, to pro­szę prze­ka­zać mu ode mnie jedną trze­cią tego ma­jątku. Na­zy­wał się Ma­riusz Cie­lecki. Ufam Pani, bo wiem, że jest Pani bar­dzo pra­wym czło­wie­kiem. Po­zdra­wiam

Ta­de­usz Kieł­piń­ski

Zuza prze­czy­tała list dwu­krot­nie. Wciąż nie do­cie­rało do niej, że oto z dnia na dzień stała się wła­ści­cielką dwóch willi na Mo­ko­to­wie i spo­rej sumy na kon­cie w PKO.

– Jolka, do mnie! – krzyk­nęła w stronę drzwi.

Apli­kantka zja­wiła się bły­ska­wicz­nie. Rzu­ciła swo­jej chle­bo­daw­czyni py­ta­jące spoj­rze­nie.

– Po­szu­kaj mi teczki ze sprawą Hry­niec­kiego. To stara sprawa, bo­dajże sprzed pię­ciu lat. A tak z in­nej beczki, coś ostat­nio przy­ty­łaś. Chyba nie je­steś w ciąży?

Dziew­czyna spie­kła raka.

– Nie, chyba nie – wy­du­kała.

– Kurwa mać, to ty tego nie wiesz? A co na to twoja matka? Ona taka wie­rząca, a córka, tak jak jej pryn­cy­pałka, z bę­kar­tem w brzu­chu. Oby tylko nie skoń­czyło się tak jak u mnie, tego ci nie ży­czę. – Zuza wes­tchnęła głę­boko i się­gnęła po pa­pie­rosy. – Swoją drogą mo­gła­byś mi za­pa­rzyć her­batę. Nie martw się, jak cię stara wy­wali z domu, to ja cię przyjmę. Za­miesz­ka­cie ra­zem z Ireną. Aha, od ju­tra przyj­dzie tu do pracy, po­ka­żesz jej wszystko. Jest nie­głu­pia, to so­bie po­ra­dzi, kiedy ty pój­dziesz na urlop ma­cie­rzyń­ski.

– Dzię­kuję.

– Nie masz za co. Idź w końcu i za­parz tę her­batę. No i pa­mię­taj o teczce Hry­niec­kiego. To jest dla mnie ważne, cho­ler­nie ważne.

Apli­kantka wy­szła, Zuza za­pa­liła pa­pie­rosa i za­cią­gnęła się głę­boko dy­mem. Wciąż my­ślała o tym nie­spo­dzie­wa­nym spadku. Czuła, że będą przez niego kło­poty, że w tej spra­wie jest ja­kieś dru­gie dno.

– Cześć!

Ko­wal­ski zaj­rzał do jej po­koju. – Co u cie­bie?

– Sporo! Wejdź i za­mknij drzwi.

Zdzi­wił się, bo w kan­ce­la­rii ra­czej nie mieli przed sobą ta­jem­nic.

– Co się stało? Mam się bać?

– Nie! Masz się przy­mknąć i słu­chać. Do­sta­łam spa­dek, a kon­kret­nie dwie wille na Mo­ko­to­wie i jesz­cze tro­chę drob­nych.

– Ja pier­dolę! – wy­krzyk­nął i z otwar­tymi ustami aż usiadł z wra­że­nia. – Na se­rio czy mnie znów w coś wkrę­casz? – wy­du­kał, jak już ochło­nął.

Dawno nie wi­działa u niego tak zmar­twio­nej miny.

– Kurwa mać, to nie żart! W jed­nym mo­men­cie sta­łam się kre­zu­sem. Po­wiem ci, że to dziwne, a jed­no­cze­śnie wspa­niałe uczu­cie – rze­kła try­um­fal­nie, pusz­cza­jąc kó­łeczka z dymu.

– Ni­gdy nie mó­wi­łaś, że masz ja­kąś ro­dzinę w War­sza­wie.

– Bo nie mam, od­kąd stryj i stry­jenka umarli. Ob­da­ro­wał mnie zu­peł­nie obcy czło­wiek.

– To za­pła­cisz spory po­da­tek – za­uwa­żył Ko­wal­ski, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc uśmiech za­do­wo­le­nia.

– Nie szko­dzi, i tak jesz­cze mnó­stwo zo­sta­nie – od­parła, pusz­cza­jąc do niego oko. Był cho­ler­nie za­zdro­sny i wie­działa, że te­raz cierpi. Uwiel­biała ta­kie mo­menty.

– To ci gra­tu­luję – wy­krztu­sił i ru­szył do drzwi.

– Pa­mię­tasz sprawę Hry­niec­kiego? – krzyk­nęła za nim.

Za­trzy­mał się i od­wró­cił w jej stronę.

– Oczy­wi­ście, do­brze pa­mię­tam tego psy­chola. Moja dawna dziew­czyna była na jego li­ście. Na szczę­ście nie zdą­żył zre­ali­zo­wać swo­ich za­mia­rów.

– Nie tylko ona. Znasz w Płocku wiele ko­biet, a czy zna­łeś nie­jaką Cie­lecką?

– Masz na my­śli Gra­żynę? To była sza­łowa babka. Nie­stety na­gle za­cho­ro­wała i zmarła. Wszy­scy byli w szoku, bo jesz­cze mie­siąc przed śmier­cią wy­glą­dała bo­sko.

– Nie było sek­cji?

– Nie wiem, ale jak cię to cie­kawi, to spy­taj swo­jego wiel­bi­ciela. Wi­dzia­łem się z Lu­dwic­kim ty­dzień temu, py­tał o cie­bie. Mó­wił, że źle wy­glą­dasz, że się tym mar­twi.

– Niech się ode mnie od­pier­doli – wark­nęła.

Wró­ciła Jolka z szarą tek­tu­rową teczką, którą bez słowa po­dała Zu­zie. Jej mina mó­wiła wszystko. Sły­szała ich roz­mowę i miała do pryn­cy­pałki żal, że ukryła przed nią sprawę spadku.

Zuza wcale się tym nie prze­jęła. Jesz­cze się tak nie nu­dziła, żeby się przej­mo­wać hu­mo­rami swo­jego pra­cow­nika. Zaj­rzała do pa­pie­rów.

– To już cztery lata mi­nęły.

– Tak, o ile pa­mię­tam, miało to miej­sce w czerwcu. Mi­li­cjanci osa­czyli go w ka­mie­nicy przy Pa­dlew­skiego. Na mie­ście po­wia­dają, że za­bito go z zimną krwią. Sły­sza­łem, że chciał się pod­dać, ale nikt nie za­mie­rzał z nim per­trak­to­wać.

Zuza zdzi­wiona spoj­rzała na Ko­wal­skiego.

– Czy ja do­brze sły­szę? Czy ty go ża­łu­jesz? Su­kin­syn do­stał to, na co za­słu­żył.

– Niby tak, ale były też głosy, że to nie on, że stał się ko­złem ofiar­nym.

– Kurwa mać! – Zde­ner­wo­wała się. – Tego się nie da słu­chać. Pier­do­lisz głu­poty. Po jego śmierci za­bój­stwa się skoń­czyły. Mało tego, su­kin­syn miał w miesz­ka­niu li­stę ofiar, a na do­da­tek cały ku­fer fan­tów bę­dą­cych wła­sno­ścią tych nie­szczę­śni­czek. Mało ci do­wo­dów?

– Mógł mu to ktoś pod­rzu­cić.

– Bie­da­czek – za­kpiła. – Się­gnęła do szu­flady. – Zo­stawmy to, le­piej wy­pijmy za ten spa­dek. To chyba do­bra oka­zja.

Po­sta­wiła kie­liszki na bla­cie biurka i roz­lała stocka.

– Co opi­ja­cie?

No­wak stał w drzwiach.

– Sia­daj, to się do­wiesz – od­parła.

– Zuza otrzy­mała spa­dek i od dziś jest bo­gaczką – spiesz­nie wy­ja­śnił mu Ko­wal­ski.

– Świet­nie! – Sier­żant, w od­róż­nie­niu od niego, wy­raź­nie się ucie­szył. – Ty to masz szczę­ście. Ja ni­gdy nic od ni­kogo nie do­sta­łem. Naj­wy­żej kop­niaka w dupę.

Zuza rap­tow­nie spo­waż­niała.

– Na­prawdę my­ślisz, że mam szczę­ście? – spy­tała su­cho, na­peł­nia­jąc mu kie­li­szek.

No­wak się zmie­szał. Wie­dział, że to było głu­pie z jego strony. Prze­cież nie mi­nęło dużo czasu, od­kąd stra­ciła córkę.

– Mia­łem na my­śli kwe­stie fi­nan­sowe – bąk­nął i się­gnął po brandy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki