Żeglowanie na wielkim wietrze. Czyli kilka uwag o tym, jak naszą cywilizację wyprowadzić z dryfu i skierować na spokojniejszy tor - Andrzej Krawiec - ebook

Żeglowanie na wielkim wietrze. Czyli kilka uwag o tym, jak naszą cywilizację wyprowadzić z dryfu i skierować na spokojniejszy tor ebook

Andrzej Krawiec

3,0

Opis

Dlaczego powstały narody? A właściwie - dlaczego powstały tak późno i czy to dobrze, że ciągle istnieją? Dlaczego to właśnie zachodnia cywilizacja narzuciła światu swoją dominację i jaki udział w tym mieli europejscy „lewacy”? W jaki sposób europejskie imperia kolonialne stały się rusztowaniem przyszłej globalnej gospodarki? I jakimi sposobami twórcy tych imperiów, gdy zaczęli się jednoczyć w ramach Wspólnot Europejskich, próbowali utrzymać kontrolę nad sytuacją w dawnych koloniach? Czy wzory europejskiej integracji da się skutecznie zastosować w regionach tak odległych od Europy jak Ameryka Łacińska albo Południowo-Wschodnia Azja? Co z Indiami i krajami arabskimi? Przez wieki przeważały w cywilizacyjnym wyścigu – dlaczego dały się w końcu wyprzedzić zachodniej cywilizacji i czy mają szansę odrobić utracony dystans? W jaki sposób w odrobieniu (przynajmniej częściowym) tego dystansu pomogły Korei Płd. „czebole”, a Wietnamowi program „Doi Moi”? Swoją próbę odpowiedzi m.in. na powyższe pytania zawarł w tekstach składających się na niniejszą książkę Andrzej Krawiec. Rocznik 1976, z urodzenia gorzowianin (i kibic Stali Gorzów), z wykształcenia i zawodu prawnik, z zamiłowania pasjonat historii (zwłaszcza gospodarczej) i autor publikacji dotyczących głownie gospodarczych dziejów krajów Azji. Każdy z artykułów zamieszczonych w niniejszym zbiorze dotyczy jakiegoś konkretnego i ważnego dla współczesnego świata zjawiska. Wszystkie razem składają się na próbę odpowiedzi na postawione w tytule pytanie ogólne, które nurtuje pewnie każdego, kto interesuje się światem i jego przyszłością w perspektywie dalszej niż najbliższy sezon urlopowy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej Krawiec
Żeglowanie na wielkim wietrze. Czyli kilka uwag o tym czy naszą cywilizację można wyprowadzić z dryfu i skierować na spokojniejszy tor
© Copyright by Andrzej Krawiec 2019Projekt okładki: Radosław Krawczyk
ISBN 978-83-7564-587-3
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Wprowadzenie

Epoka, w której obecnie żyjemy, wśród wielu zalet ma też i tę, że nie sposób jest się w niej nudzić. Dwa wieki temu, w czasach przed wynalezieniem telegrafu czy kolei żelaznej, nasi przodkowie żyli w odseparowanych przestrzenią miejscach na globie, z rzadka tylko nawiedzani przez wieści z odleglejszych krajów, często jedynie w postaci wzmianek o egzotycznych ciekawostkach. Życie w takim świecie też miało swoje dobre strony, ale nieraz mogło się pewnie wydawać aż nadto stabilne i przewidywalne. Dziś już nie mamy takiego problemu. Rewolucja w dziedzinie komunikacji i telekomunikacji złączyła nas w jedną wielką globalną wspólnotę i jako członkowie tej wspólnoty jesteśmy co dzień zalewani przez potężny strumień informacji o nowych faktach, które choć często zachodzą gdzieś na drugim końcu świata, mogą mieć rychły, bezpośredni i nieraz niewesoły wpływ na nasz los. Bezlik tych zdarzeń; skomplikowane, a często ukryte relacje między nimi; tempo, w jakim zachodzą – wszystko to sprawia, że otaczająca nas rzeczywistość sprawia wrażenie jakiegoś niezrozumiałego i niebezpiecznego chaosu, w którym nie sposób przewidzieć, co się za chwilę wydarzy. To wrażenie chaosu zniechęca do tego, by próbować zrozumieć zachodzące wypadki, przewidywać ich dalszy przebieg, a już na pewno odbiera nadzieję, że wypadkami tymi uda się pokierować w taki sposób, by stworzyć dla nas jakąś sensowną przyszłość.

W sytuacji, gdy ciężko jest się rozeznać w teraźniejszości, a przyszłość wydaje się totalnie nieodgadniona, oglądanie się wstecz, przyglądanie się zdarzeniom z przeszłości i wyciąganie z nich wniosków na przyszłość wydaje się być już kompletną stratą czasu. W niniejszej książce zawartych jest kilkanaście tekstów, które próbują wykazać, że wcale tak nie jest – że wiedza o przeszłości jest podstawą do tego, by zrozumieć teraźniejszość, a dzięki temu zrozumieniu, przez świadome, sensowne działanie na różnych poziomach, pozytywnie wpłynąć na kształt naszej przyszłości. Wiedza o historii daje nam wiele przykładów sukcesu takiej aktywnej postawy – daje też wiele przykładów smętnego losu społeczności, które postanowiły po prostu biernie czekać na los, który przyszłość przyniesie.

Niniejsza książka stanowi zestawienie kilkunastu artykułów mojego autorstwa, w większości już opublikowanych (głównie na łamach miesięcznika „Dziś”), ale także takich, które światła dziennego jeszcze nie miały okazji ujrzeć. Artykuły powstawały w dłuższych odstępach czasu i dotyczą różnych z pozoru tematów, ale wszystkie one w jakimś stopniu odnoszą się do jednego podstawowego pytania: „w jaki sposób możemy sprawić, by rozwój naszej cywilizacji przestał być bezwolnym dryfem, a stał się świadomą podróżą w obranym zawczasu kierunku?”. Moja własna odpowiedź na to pytanie, która – jak mi się zdaje – wynika łącznie z treści poszczególnych tekstów, wydała mi się znacznie łatwiejsza do zrozumienia w sytuacji, gdy wszystkie te teksty da się przeczytać razem. Nietrudno było też wpaść na pomysł, że sens mojej próby odpowiedzi byłoby czytelnikowi jeszcze łatwiej poznać i ocenić, gdyby na samym wstępie takiego zestawienia znalazł się tekst uwypuklający jej najważniejsze elementy. Tym sposobem zaczął powstawać pierwszy z artykułów zawartych w niniejszej książce: Trzy uwagi na temat przydatnościwiedzy o historii, który jednak z krótkiego wstępu rozrósł się do sporawego eseju zajmującego się wartością, jaka tkwi w wiedzy o historii, czy też inaczej rzecz ujmując, w znajomości, prócz naszej osobistej biografii, także biografii gatunku, do którego należymy.

Kolejne trzy artykuły: Historia pewnej eksplozji, czyli krótkahistoria nacjonalizmu (opublikowany wcześniej w periodyku „Sprawy narodowościowe” Zeszyt 39 z 2011 r.), Wolność, równość, braterstwo,czyli jak europejskie lewactwo stworzyło współczesny świat orazSzkodliwe mity Eurabii dotyczą próby szerszego spojrzenia, właśnie przez pryzmat historii, na trzy ważne zjawiska dzisiejszej epoki: budzący się na nowo nacjonalizm, słabnącą lewicę i zagrożenie wojującym islamem. Nie jest żadnym odkryciem, że są to zjawiska ściśle powiązane – ze sobą nawzajem, ale przede wszystkim z powszechnym w skali globu poczuciem postępującego kryzysu, chaosu i szykującego się przesilenia. I tak jak narastanie skrajnego nacjonalizmu oraz wzrost znaczenia wojującego islamu stanowią, w dwóch różnych częściach świata, drastyczny wyraz protestu zwykłych ludzi wobec niedogodności wiążących się z zachodzącą wielką zmianą, tak też osłabienie lewicy jest objawem osłabienia dotychczasowego establishmentu, obarczanego winą za bezradność wobec postępujących przemian.

Wymienione cztery wstępne artykuły powstały stosunkowo niedawno, a przy tym dotyczą tematów ogólniejszych, więc autorowi ciężko się w nich dopatrzyć jakiejś dezaktualizacji. Kolejnych osiem tekstów pochodzi już z lat wcześniejszych i dotyczy tematów bardziej szczegółowych, przez co pozostały aktualne nie zawsze w jednakowym stopniu. Wszystkie one odnoszą się jednak do wskazanej wcześniej podstawowej kwestii, a konkretnie do trzech różnych poziomów działania, w ramach których ludzie już dziś (z mniejszym lub większym sukcesem) starają się – przede wszystkim poprzez oddziaływanie na sferę gospodarczą – sterować kierunkiem, w którym rozwija się cywilizacja.

Pierwsze cztery z tej drugiej grupy tekstów dotyczą działań na poziomie polityki poszczególnych państw. Na przykładzie czterech krajów – Turcji, Indii, Wietnamu i Korei – możemy się przekonać, jak potężny może być wpływ kierunku polityki gospodarczej rządu na losy państwa i jego obywateli, przekonać się, że owszem, polityka gospodarcza nieudolna czy też ślepo podporządkowana jakiejś ideologicznej wizji może prowadzić do katastrofy (jak w przypadku Korei Płn.), ale też że umiejętne ingerowanie w gospodarczą rzeczywistość, modyfikowanie form tej ingerencji w reakcji na zachodzące zjawiska może doprowadzić do rezultatów bardzo pozytywnych. Spośród tematów poruszonych w tych czterech artykułach dezaktualizacja dotknęła chyba najbardziej tekst o Turcji (opublikowany w „Dziś” w nr 11 z 2004 r.), kończący się optymistycznym opisem reformatorskiego dorobku partii AKP (Partii Sprawiedliwości i Rozwoju), rządzącej w Turcji od 2002 roku. Tekst był pisany w okresie, kiedy AKP, ku zaskoczeniu większości obserwatorów, zaczęła wprowadzać radykalne reformy gospodarcze i polityczne, demokratyzując ustrój polityczny, liberalizując zasady panujące w gospodarce i tym sposobem zbliżając Turcję do standardów europejskich – bardziej niż rządzące wcześniej partie świeckie. Przynajmniej od roku 2013 (kiedy siłą stłumiono społeczne protesty wywołane sprawą parku Taksim Gezi) stało się jednak jasne, że dla lidera AKP Reccepa Erdogana od mglistej perspektywy członkostwa w UE ważniejsza jest, o wiele bardziej realna, perspektywa utrwalenia swej władzy nad Turcją – choćby kosztem zniweczenia znacznej części efektów wcześniejszych reform. Erdogan, wybrany na prezydenta w 2014 r., po stłumieniu wojskowego puczu z 15 lipca 2016 roku, wykorzystał okazję, by rozprawić się ze wszystkimi środowiskami mogącymi zagrozić jego władzy. To z kolei zamroziło proces starań o dołączenie do Unii – w listopadzie 2016 roku Parlament Europejski wydał rezolucję wzywającą do zawieszenia negocjacji członkostwa Turcji w UE. W kwietniu 2017 roku, korzystając z utrzymującej się koniunktury gospodarczej i ze związanych z tym pozytywnych nastrojów, prezydent przeprowadził referendum konstytucyjne, które zatwierdziło znaczne poszerzenie zakresu jego władzy. To, czy optymizm wyrażony w artykule z 2004 roku okazał się całkiem błędny, nie jest jednak przesądzone – rezultatem reform, który pozostał nienaruszony, jest na pewno potężne wzmocnienie tureckiej gospodarki i wzrost znaczenia miejscowej klasy średniej. Trudno przypuszczać, że klasa ta z wdzięczności dla Erdogana wyrzeknie się na stałe aspiracji wpływania na politykę i zezwoli na trwałe dyktatorskie rządy AKP. Nie sposób więc wykluczyć, że za kilka lat gwiazda Erdogana w końcu zblednie, a w polityce Turcji dojdzie do kolejnego ostrego zwrotu, na powrót w stronę Europy.

Ostry zwrot miał już miejsce w polityce Indii, kraju, którego dotyczy artykuł Indie – gospodarcze supermocarstwo przyszłości? (opublikowany w „Dziś” nr 2 z 2006 r.). W wyborach parlamentarnych 2014 roku rządząca od 2004 roku Partia Kongresu (Indyjski Kongres Narodowy) poniosła sromotną porażkę, a do władzy doszło nacjonalistyczne ugrupowanie BJP i rząd, na którego czele stanął lider BJP Narendra Modi. Silnie nacjonalistyczna retoryka nowego rządu, podkreślanie znaczenia „hinduskości” nie pogorszyła na szczęście znacząco standardów funkcjonowania demokratycznego ustroju (choć w przypadku Indii nie są to jak dotąd standardy szczególnie wyśrubowane). Gdy idzie natomiast o wolnorynkowe reformy, wprowadzane wcześniej przez Partię Kongresu, to rząd Narendry Modi uczynił na tym polu kilka naprawdę odważnych kroków naprzód (otwarcie kolejnych rynków na zagraniczne inwestycje, liberalizacja prawa pracy, od 1 lipca 2017 roku wprowadzenie jednolitego podatku od towarów i usług w miejsce kilkunastu różnych istniejących dotąd danin). Niektóre elementy polityki gospodarczej i społecznej BJP są znacznie bardziej dyskusyjne (redukcja wydatków na programy socjalne i edukację, obniżka podatków dla najlepiej zarabiających), trudno jednak zaprzeczyć, że właśnie za rządów BJP i Modiego Indie po raz pierwszy w najnowszej historii wyprzedziły Chiny, gdy idzie o tempo wzrostu gospodarczego (wedle oficjalnych szacunków w 2015 roku PKB w Indiach wzrosło o 7,5% wobec 6,9% wzrostu chińskiego PKB). Luka, gdy idzie o potencjał ekonomiczny pomiędzy oboma krajami, wciąż pozostaje ogromna, jednak szansa, że Indie realnie zbliżą się do Chin nie tylko gdy idzie o liczbę ludności (co już się dokonało), ale także gdy idzie o poziom rozwoju gospodarczego, wydaje się dziś znacznie większa niż w 2006 roku, kiedy takie przypuszczenie nieśmiało wyrażałem.

Politykę gospodarczą według wzoru, który zapewnił Chinom tak znaczny sukces ekonomiczny (a Chińskiej Partii Komunistycznej trwałość posiadanej władzy), nadal względnie udatnie usiłuje prowadzić Komunistyczna Partia Wietnamu, rządząca krajem, który jest bohaterem kolejnego tekstu, powstałego w 2010 roku. Wietnam nadal pozostaje krajem zachowującym wysokie tempo wzrostu PKB, a wietnamscy komuniści wciąż nader umiejętnie posługują się w relacjach wewnętrznych polityką kija i marchewki. W uchwalonej w 2013 roku nowej konstytucji w jednym ze wstępnych artykułów podkreślono więc, rzecz jasna, przewodnią rolę partii komunistycznej, jednak już nieco dalej umieszczono raczej mało komunistyczne zapisy m.in. o równości wszystkich podmiotów działających w gospodarce (niezależnie – państwowych czy prywatnych), a także o obowiązku państwa, aby stwarzać warunki sprzyjające dla funkcjonowania przedsiębiorców. Stosownie do ducha tych zapisów z jednej strony komunistyczny reżim nadal zdecydowanie rozprawia się z wszelką opozycją, z drugiej jednak stara się elastycznie reagować na sygnały płynące z gospodarki, modyfikując swoją politykę, tak aby usuwać hamujące wzrost przeszkody. Od 2012 roku, kiedy na jaw wyszły niepokojące dane dotyczące nieudolnego zarządzania i kiepskiego stanu finansów największych firm państwowych, wietnamski rząd przeprowadził kolejną fazę reform, wiążących się przede wszystkim z prywatyzacją największych tego typu przedsiębiorstw (pod bezpośrednim zarządem państwa pozostały tylko strategiczne sektory, takie jak usługi publiczne czy przemysł zbrojeniowy) oraz ze zniesieniem szeregu ograniczeń krępujących dotąd zagranicznych inwestorów. Od 2010 roku, kiedy tekst powstał, Wietnam nie odnotował ani spadku tempa rozwoju gospodarczego, ani wzrostu znaczenia opozycji demokratycznej. Wskazuje to chyba, że nadzieja, jaką zawarłem w zakończeniu artykułu, iż być może Wietnamczycy z czasem przekonają się, że demokratyzacja ustroju może mieć pozytywny wpływ także na sytuację gospodarczą ich kraju, raczej się prędko nie zmaterializuje.

Czwarty, ostatni tekst z tej serii: Dwie twarze Lewiatana.Koreański eksperyment i jego wyniki(opublikowany w „Dziś” nr 9 z 2007 r.) wydaje mi się najbardziej ciekawy, a przy okazji także najbardziej aktualny. Tematem trzech wcześniejszych artykułów jest opis konsekwencji różnych typów polityki gospodarczej w skali całych krajów – opis efektów, jakie przyniósł w Turcji etatyzm spadkobierców Ataturka i gospodarczy liberalizm AKP Erdogana, opis drogi, jaką na polu ekonomicznym przeszła w Indiach Partia Kongresu (od wczesnych prób budowy jakiejś socjalistycznej „trzeciej drogi” do ich ostatecznego porzucenia na rzecz reform wolnorynkowych) i wreszcie opis meandrów polityki wietnamskich komunistów, którzy w obliczu swoich militarnych zwycięstw i zarazem ekonomicznej klęski własnego kraju wcielili w życie gospodarczy model „made in China” (komunistyczna dyktatura + wolny rynek). W przypadku Korei mamy natomiast rzadką okazję przekonać się, co znaczy wybór właściwego podejścia do gospodarki na przykładzie dwóch części jednego kraju, sztucznie podzielonego, w których to częściach równocześnie wdrożono dwa radykalnie odmienne (choć w obu przypadkach nader oryginalne) modele przebudowy życia ekonomicznego. Te modele to oczywiście z jednej strony, w Korei Płn., skrajnie dogmatyczna próba zbudowania całkowicie upaństwowionej i autarkicznej gospodarki, a z drugiej, w Korei Płd., skrajnie pragmatyczna polityka ekonomiczna rządzących krajem wojskowych dyktatorów. Pragmatycznie (i zwykle we własnym prywatnym interesie) usiłując stworzyć najlepsze warunki do działania dla lokalnych koncernów, „czeboli” (kierowanych przez oligarchów, ściśle powiązanych z wojskowymi klikami), kolejni dyktatorzy przyczynili się do przemienienia tychże koncernów w czołowe globalne korporacje, a Korei Płd. w jedną ze światowych potęg ekonomicznych. Od 2007 roku, gdy artykuł powstał, w obu częściach Korei sporo się zmieniło, a przebieg tych zmian sprawił, zwłaszcza gdy idzie o Koreę Płn., że problemy Półwyspu Koreańskiego na powrót wróciły na czołówki światowej prasy. Gdy idzie o Koreę Płd., te przemiany to z jednej strony dalsze kroki na drodze demokratyzacji ustroju i zrywania z dziedzictwem dyktatur (w 2017 roku masowe demonstracje doprowadziły do odwołania z urzędu oskarżonej o korupcję prezydent Park Geun-hye, córki wcześniejszego dyktatora Park Chung -hee), a z drugiej dalszy szybki rozwój gospodarczy (zasadniczo nadal w ramach modelu „czeboli”, którego główne zarysy stworzył właśnie Park Chung-hee), pomimo światowych i lokalnych kryzysów – także tych generowanych przez północnego sąsiada. Gdy idzie bowiem o Koreę Płn., to pozytywne zmiany w zakresie polityki ekonomicznej (zezwolenie na prywatny handel, a później także na prywatną działalność w innych dziedzinach gospodarki, większa samodzielność dla państwowych przedsiębiorstw, dopuszczenie zagranicznych inwestycji w obrębie szeregu specjalnych stref ekonomicznych) wprowadzone w ostatnich latach rządów Kim Dzong Ila i jego następcy (od 2011 roku) Kim Dzong Una, znalazły się w głębokim cieniu kryzysu nuklearnego, związanego z programem rozwoju północnokoreańskiej broni jądrowej. Program ten, również zapoczątkowany przez Kim Dzong Ila, przyspieszył ogromnie po objęciu rządów przez trzeciego władcę z dynastii Kimów, który najwyraźniej uznał, że podporą jego władzy, jeszcze solidniejszą niż reforma gospodarki na wzór chiński, będzie posiadanie, także na wzór chiński, arsenału broni nuklearnej. Od 2013 roku Korea Płn. przeprowadzała więc testy coraz potężniejszych rodzajów tej broni, a światowa opinia publiczna po ćwierć wieku przerwy miała na nowo uzasadniony powód, by interesować się, jak może przebiegać wojna nuklearna i czym różnią się od siebie różne rodzaje bomb jądrowych. Miejmy nadzieję, że obecna, kolejna odwilż w relacjach koreańsko-koreańskich, ogłoszona w kwietniu 2018 roku, spowoduje, że i tym razem będziemy mogli zaspokajać tę ciekawość tylko poprzez studia teoretyczne, a rozwój naszej cywilizacji nie zakończy się świadomą podróżą w jedną stronę, w kierunku atomowej pustyni.

Zawarte w niniejszym zestawieniu trzy kolejne teksty – WspólnotyEuropejskie a dziedzictwo kolonializmu(opublikowany w „Dziś” nr 11 z 2003 r.), Procesy integracyjne w Ameryce Łacińskiej („Dziś” nr 7 z 2005 r.) i 45 lat ASEAN. Początek ery Pacyfiku? służą opisaniu formułowanych w trzech różnych regionach świata prób odpowiedzi na wyzwania globalizacji poprzez zacieśnianie ekonomicznych relacji między państwami i współdziałanie na poziomie organizacji międzynarodowych. Wzorem dla tego rodzaju kooperacji stała się w drugiej połowie XX wieku integracja zachodniej Europy, dzięki której państwa tej części świata zamiast, jak dotąd, koncentrować swe wysiłki na rywalizacji, zaczęły tworzyć wspólnie jeden potężny organizm gospodarczy. Powodzenie europejskiego eksperymentu zrodziło wiele prób jego naśladowania, podejmowanych niezależnie od Europy (jak np. MERCOSUR w Ameryce Płd. czy ASEAN w Azji Południowo-Wschodniej), ale również takich, które były aktywnie wspierane przez integrujące się kraje europejskie.

Należąca do tej drugiej grupy Organizacja Państw Afryki, Karaibów i Pacyfiku (AKP), opisana w pierwszym z trzech wymienionych tekstów, nie jest na pewno przykładem ekonomicznej współpracy zakończonej jakimś spektakularnym sukcesem. Opisane w artykule starania dawnych europejskich imperiów kolonialnych, aby w ramach tej organizacji jakimś niedużym kosztem utrzymać stabilność (oraz własne wpływy) w niepodległych państwach, wyrastających po II wojnie światowej z dotychczasowych zamorskich kolonii Europy (przede wszystkim w Afryce, bo tam znajduje się przeważająca większość krajów AKP), na obu tych polach przyniosły raczej umiarkowane efekty. Skromne wsparcie płynące w ramach mechanizmów AKP z dawnych metropolii niewiele pomogło ex- koloniom w okresie gwałtownych perturbacji, wiążących się z pierwszym okresem niepodległości. Rezultatem tego był z kolei proces wypierania wpływów państw europejskich z Afryki przez USA i ZSRR, mocarstwa nieobciążone bagażem kolonialnych zaszłości, a przy tym świadczące pomoc znacznie hojniej. Jeszcze ważniejsze od hojności było chyba jednak posiadanie jakiegoś ogólnego pomysłu na to, co ze współpracy z Afryką ma wyniknąć – dla Afryki i dla jej zamorskiego partnera. Pomysł taki pojawił się być może wreszcie w traktacie z Kotonu z 2000 roku, ostatnim z układów regulujących współpracę między UE a państwami AKP, który oprócz regulacji gospodarczych zawierał także wizję celów, którym ta kooperacja miała służyć – wsparcia dla budowy praworządnych ustrojów, demokratycznych społeczeństw i warunków sprzyjających rozwojowi gospodarki rynkowej.

Kilkanaście lat, jakie minęło od opublikowania artykułu o AKP, jasno wykazało, że nie był to pomysł wystarczający. Do wyścigu o wpływy w dawnych europejskich koloniach w Afryce dołączył jeszcze jeden gracz – bardzo skuteczny, hojny, a przy tym realizujący nie jakąś ogólną wizję, ale bardzo precyzyjny plan geopolityczny. Chodzi oczywiście o Chiny, które w tym okresie, od 2009 roku począwszy, prześcignęły USA i wyszły na pierwsze miejsce, gdy idzie o wielkość wymiany handlowej z Afryką. Według planów Pekinu państwa afrykańskie mają stanowić ważny element nowego światowego porządku, którego wcielenie w życie pozwoli nie tylko utrzymać szybkie tempo rozwoju chińskiej gospodarki, ale także pozwoli wznieść potęgę Chin (ekonomiczną i nie tylko) na całkiem nowy poziom. W tym nowym porządku Afryka ma być nie tylko źródłem niezbędnych i trudno dostępnych surowców (w szczególności ropy), ale stanowić też miejsce, gdzie będzie można przenieść z Chin najbardziej pracochłonne gałęzie produkcji, korzystając z lokalnej, tańszej z reguły niż azjatycka, siły roboczej. Chiny realizują swój plan konsekwentnie, wpływy w kolejnych państwach Afryki zdobywając poprzez udzielanie im tanich pożyczek, ogromne inwestycje w afrykańską infrastrukturę, ale też przez wspieranie zamachów stanu – usuwających niewygodne dla Pekinu reżimy (Zimbabwe w 2017 roku) albo choćby skłaniających je do przyjęcia bardziej uległej postawy (Czad w 2006 roku). Ostatnim mocnym akordem, gdy idzie o realizację chińskiego projektu, jest otwarcie pierwszej bazy wojskowej ChRL w Afryce (w Dżibuti w sierpniu 2017 roku). W tym samym czasie, kiedy Chińczycy realizują tak ambitny program, Europa znacznie bardziej niż konstruowaniem nowych planów współpracy z krajami AKP zajęta jest Brexitem i szukaniem planu na siebie samą. Traktat z Kotonu wygasa w roku 2020, a jedyne, co UE proponuje w jego miejsce, to układ, którego głównym elementem są traktaty o wolnym handlu, negocjowane obecnie z poszczególnymi grupami państw AKP. Takie traktaty same w sobie nie są niczym złym, ale z punktu widzenia Europejczyka trudno obserwować z entuzjazmem fakt, że kiedy w początkach XXI wieku, po czterdziestu latach istnienia Organizacji AKP, niektóre z krajów Afryki osiągnęły wreszcie choćby umiarkowany sukces ekonomiczny, to korzyści z kooperacji z nimi trafiają w pierwszej kolejności do Chin. Dla Europy pozostaje natomiast głównie borykanie się z konsekwencjami negatywnych zjawisk, jakich na kontynencie afrykańskim wciąż nie brakuje (niekorzystne zmiany klimatyczne, przeludnienie i wywołane tym ruchy migracyjne).

Przykłady integracji ekonomicznej opisane w dwóch kolejnych artykułach (dotyczących MERCOSUR i ASEAN) to przykłady znacznie bardziej optymistyczne, choć wciąż daleko im do powtórzenia europejskiego sukcesu. Jeśli idzie o MERCOSUR (czyli skupiający kraje Ameryki Południowej „Wspólny Rynek Południa”) to okres, jaki upłynął od 2005 roku, kiedy to mój tekst został opublikowany, również na kontynencie południowoamerykańskim obfitował w ważne i nie zawsze pomyślne wydarzenia. Sprawiły one, że realizacja ambitnych planów MERCOSUR opisanych w zakończeniu artykułu zwolniła, a na niektórych polach całkiem ugrzęzła. W ciągu tych trzynastu lat MERCOSUR zdążył powiększyć liczbę członków z czterech do sześciu (dołączyły Wenezuela i Boliwia), zdążył też bezterminowo zawiesić Wenezuelę w prawach członka za rażące naruszanie zasad praworządności przez miejscowy rząd. W okresie tych trzynastu lat Brazylia zdążyła również przebyć drogę od pozycji świeżo upieczonego mocarstwa ekonomicznego do stanu państwa pogrążonego w głębokim kryzysie – nie tylko ekonomicznym, ale i politycznym (w 2015 roku spadek PKB o 3,8%, w 2016 roku o 3,6%, w sierpniu 2016 roku odwołanie ze stanowiska prezydent Dilmy Rousseff). Recesja lub spowolnienie gospodarcze dotknęło także pozostałych członków MERCOSUR. Wzmiankowany w zakończeniu artykułu projekt Południowoamerykańskiej Wspólnoty Narodów, mający w zamyśle twórców być organizacyjnym wehikułem w stronę integracji całego kontynentu wedle wzorów UE, po okresie szybkich i radykalnych kroków w tym kierunku (przekształcenie Wspólnoty w Unię Narodów Ameryki Południowej w 2007 roku, wejście w życie Traktatu Konstytucyjnego Unii w 2011 roku, plany stworzenia wspólnej dla całego kontynentu waluty, emitowanej przez tzw. „Banco del Sur”) w ostatnich latach zaczął się nagle rozchodzić w szwach. Ukoronowaniem tego procesu było zawieszenie w 2018 roku członkostwa w Unii przez sześciu członków (m.in. Brazylię, Argentynę i Paragwaj) w efekcie sporu z przewodzącą aktualnie Unii Boliwią (dotyczącego m.in. polityki wobec Wenezueli). Co do powołania południowoamerykańskiego odpowiednika Unii Europejskiej istnieje więc spore ryzyko, że projekt zakończy się potężną klapą, natomiast gdy idzie o sam MERCOSUR to biorąc pod uwagę wdrażane wciąż w jego obrębie nowe formy integracji państw członkowskich (minimalizacja formalności w zakresie przepływu osób przez granice, wspólny system rejestracji pojazdów itd.) i pamiętając o zaawansowanych już negocjacjach na temat zacieśnienia kooperacji z innymi blokami gospodarczymi (przede wszystkim z UE), można mimo wszystko żywić nadzieję, że współpraca w ramach Wspólnego Rynku Południa nie zatrzyma się na obecnym etapie. Oczywistością jest, że głównymi motorami tej współpracy są oba regionalne mocarstwa, Brazylia i Argentyna, istnieje więc szansa, że kiedy one odzyskają lepszą kondycję, to i wcześniejsze śmiałe projekty przebudowy MERCOSUR i całego regionu również zostaną na nowo podjęte.

W historii ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej), organizacji będącej tematem ostatniego z trzech wymienionych artykułów, w ciągu kilku lat, jakie upłynęły od powstania tekstu, również sporo się zdarzyło, aczkolwiek tutaj były to głównie zdarzenia pozytywne. Z dniem 31 grudnia 2015 roku władze Stowarzyszenia ogłosiły początek funkcjonowania Wspólnoty Gospodarczej ASEAN, wspólnego rynku obejmującego kraje członkowskie Stowarzyszenia i opartego na zasadach swobody przepływu towarów, usług, pracowników i kapitału. Pomimo głosów krytyki, że zacieśnianie ekonomicznej współpracy przebiega z reguły z opóźnieniami, a i tam, gdzie jakiś etap jest osiągany, rzeczywistość często odbiega od oficjalnych oświadczeń, trudno zaprzeczyć, że ASEAN to obecnie drugi po UE pod względem zaawansowania integracji blok gospodarczy na świecie. Oprócz opisanego już wspólnego rynku Stowarzyszenie wdraża również integrację usług finansowych, coraz ściślejsze współdziałanie w zakresie prowadzonej polityki pieniężnej, a także realizuje elementy polityki spójności (poprzez świadczenia bogatszych państw – założycieli ASEAN, na rzecz biedniejszych, nowych członków – Wietnamu, Laosu, Kambodży i Myanmaru). Co równie ważne, ASEAN okazał się również ośrodkiem zacieśniania współpracy ekonomicznej na prawdziwie globalną skalę, stając się stroną porozumień o wolnym handlu wykraczających daleko poza obszar Azji. Ostatnim tego przejawem jest podpisanie (w marcu 2018 roku w Santiago de Chile) przez cztery państwa członkowskie ASEAN i przez siedem innych krajów z regionu Pacyfiku porozumienia o utworzeniu Partnerstwa Transpacyficznego – wielostronnej umowy handlowej łączącej oba brzegi Pacyfiku, mającej wejść w życie pomimo wycofania się USA, w efekcie decyzji Donalda Trumpa, z wcześniejszej wersji układu. Wyrażona w ostatnim akapicie artykułu o MERCOSUR konstatacja, że globalna integracja ekonomiczna może się realizować po prostu poprzez nakładanie się na siebie regionalnych porozumień, znalazła więc, gdy idzie o ASEAN, w ciągu paru lat kilka dodatkowych potwierdzeń. Mimo wielkiego kryzysu ekonomicznego, jaki się w międzyczasie, w latach 2007–2008, wydarzył, pomimo, delikatnie rzecz ujmując, braku entuzjazmu ze strony niektórych partnerów (przede wszystkim obecnej administracji USA) proces ten postępuje i jeśli nie zajdą jakieś kolejne dramatyczne wypadki o zasięgu globalnym, to ciężko wyobrazić sobie, że udałoby się go zahamować, a tym bardziej odwrócić.

Ostatni tekst zawarty w całym zbiorze: Keynes i Keynesizm.Wzloty i upadki teorii interwencjonizmu państwa w procesy rynkowe (opublikowany w „Dziś” nr 6 z 2006 r.) daje przykład na to, że nie tylko rząd jednego państwa i nie tylko organizacja skupiająca wiele państw, ale także twórcza jednostka może skutecznie – i pozytywnie – wpłynąć na kierunek rozwoju naszej cywilizacji. Artykuł ten, dotyczący Johna Maynarda Keynesa, jednego z głównych twórców teorii promującej aktywną rolę rządu w gospodarce rynkowej, w ciągu lat, jakie minęły od publikacji, nie tylko się nie zdezaktualizował, ale jeszcze, jak się zdaje, ogromnie tej aktualności nabrał. Wielki kryzys z lat 2007–2008 sprawił bowiem m.in., że znacznie osłabła wiara w dogmaty teorii monetarystycznej, dominującej od lat osiemdziesiątych XX wieku, a stworzonej przez ekonomistów niechętnie nastawionych do wizji ingerowania przez państwo w przebieg procesów rynkowych. Aby skutecznie walczyć z nowym kryzysem, rządy nie czekając na „niewidzialną rękę rynku”, same zaczęły aktywnie działać w sferze gospodarczej i dotyczyło to również krajów takich jak USA, będących dotąd bastionami doktryny monetarystycznej. Z kolei ekonomiści – teoretycy, w poszukiwaniu teorii opisującej i przyczyny kryzysu i recepty zapobiegające jego nawrotowi, zaczęli chętniej sięgać nawet do dzieł Karola Marksa. John Maynard Keynes natomiast z lewicowych peryferii myśli ekonomicznej wrócił na nowo do głównego nurtu, który dziś w znacznej mierze tworzą jego wybitni zwolennicy i kontynuatorzy. W odróżnieniu od epoki po Wielkim Kryzysie z lat 1929–1935, kiedy to właśnie Keynes sformułował najbardziej znaną i powszechnie uznaną receptę mającą zapobiec powtórce kryzysu, dziś trudno jest wskazać taką jedną, generalnie akceptowaną formułę. Ekonomiści nawiązujący obecnie do myśli Keynesa, w swoich próbach stworzenia takiej formuły zgadzają się jednak na pewno co do kilku elementów. George Akerlof i Joseph A. Stiglitz (laureaci nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii z 2001 roku) w swoich pracach napisanych jeszcze przed wybuchem kryzysu dowodzili więc, że istnienie „niewidzialnej ręki rynku” – najlepszego rzekomo regulatora procesów gospodarczych – jest mitem, a mechanizmy rynkowe generują społecznie optymalne rezultaty ekonomiczne tylko w ściśle określonych, wyjątkowych okolicznościach. W swoich kolejnych pracach – m.in. The Price ofInequality, Creating a Learning Society, The Great Divide – Stieglitz opisywał swoje późniejsze konstatacje o kosztach funkcjonowania całkowicie wolnego rynku w epoce globalizacji. Te koszty to przede wszystkim radykalnie pogłębiające się nierówności społeczne oraz związane z tym, szkodliwe dla całego społeczeństwa, napięcia i konflikty – tak w skali poszczególnych krajów, jak i całego globu. Stiglitz wskazywał też, że na obu tych poziomach istnieją, również w realiach gospodarki rynkowej, skuteczne narzędzia, aby te zjawiska odwrócić, w postaci choćby wzmocnienia instytucji demokratycznego państwa, zwiększenia nakładów na edukację, poprzez ściślejszy nadzór nad działaniem sektora finansowego czy w formie zmiany zasad handlu z krajami Trzeciego Świata – na korzyść tych ostatnich. Paul Krugman, kolejny ze znanych, współczesnych kontynuatorów myśli Keynesa (a przy okazji także ekonomiczny noblista z 2008 roku) w swoich książkach The Conscience of Liberal i End this depression now! przedstawiał z kolei uaktualnioną wersję keynesowskiego modelu walki z recesją. Ten model to m.in. polityka reagowania przez rząd na spadki PKB poprzez zwiększanie wydatków budżetowych, w pierwszej kolejności rzecz jasna na cele społecznie użyteczne (w rodzaju zwiększenia nakładów na służbę zdrowia), aczkolwiek Krugman jako przekonany keynesista nawet wzrost wydatków na cele wojskowe ocenia bardziej pozytywnie niż ograniczanie zakupów z budżetu w okresie kryzysu. Stosownie do wyzwań nowej epoki Krugman dowodzi oczywiście, że taki program aktywnego reagowania na gospodarcze zapaści będzie w pełni skuteczny dopiero wtedy, gdy będzie realizowany nie w skali pojedynczego państwa, ale w skali całej światowej gospodarki. Kolejny keynesista – laureat ekonomicznego Nobla (z 2013 roku), Robert J. Shiller w książce Irrational Exuberance z 2000 roku zajął się innym jeszcze aspektem teorii Keynesa, mianowicie wpływem psychologii człowieka na procesy rynkowe, który to wpływ często psuje w praktyce, nader zgrabne w teorii, koncepcyjne konstrukcje entuzjastów „niewidzialnej ręki rynku”. Na przykładzie trwającej ówcześnie tzw. „bańki internetowej” („dot-com bubble”, boomu na zakup akcji spółek z branży informatycznej) Shiller opisał psychologiczne podłoże powstawania giełdowych baniek spekulacyjnych i kończących je krachów (gdy idzie o „bańkę internetową”, krach wydarzył się tuż po opublikowaniu książki Shillera). W najgłośniejszej swojej pracy Animal Spirits: How HumanPsychology Drives the Economy, and Why It Matters for GlobalCapitalism(napisanej razem z G. Akerlofem w 2009 roku) Shiller rozszerzył opisywany obraz, ukazując, jak tytułowe irracjonalne „zwierzęce instynkty” kierują postępowaniem ludzi także w sferze ekonomii i jak irracjonalne są w związku z tym oczekiwania zwolenników istnienia „niewidzialnej ręki rynku”, iż suma decyzji uczestników gry rynkowej, podejmowanych często w oparciu o proste emocje, doprowadzić może – bez nadzoru i interwencji instytucji publicznych – krajową gospodarkę do optymalnych rezultatów.

Biorąc pod uwagę trwające już procesy koordynowania wysiłków całej ludzkiej społeczności, aby wspólnie przekształcać otaczającą nas rzeczywistość, biorąc pod uwagę trwające w skali globu dyskusje o kolejnych, jeszcze bardziej zaawansowanych formach podobnych działań (choćby w kierunkach wskazanych przez kilku wymienionych powyżej ekonomistów – ale też dotyczących sfer całkiem odmiennych niż ekonomia), sformułowanie sensownej odpowiedzi na postawione na początku niniejszego wprowadzenia pytanie wydaje się być jak najbardziej w zasięgu naszych możliwości. To, czy taką odpowiedź uda się nam uzgodnić, sprecyzować i wcielić w życie w skali całej naszej cywilizacji, to już oczywiście całkiem inna historia.

lipiec2018,Warszawa

Trzy uwagi na temat przydatności wiedzy o historii

Szalony statek, czyli coś o dziwacznym kształcie współczesnego świata

Wyobraźmy sobie sytuację, w której na wzburzonym morzu, przy dmącym silnie wietrze, natykamy się na dryfujący żaglowiec z kilkunastoosobową załogą. Stan statku jest kiepski: deski z pokładu i burt są powyrywane, żagle podarte itp. Załoga ze sztormem radzi sobie słabo, próby współdziałania są niemrawe, każdy z załogantów pilnie strzeże swojego kawałka żaglowca, a poczynaniom sąsiadów przypatruje się z wielką podejrzliwością. Gdy zaniepokojeni podpływamy do burty statku i wypytujemy załogę o to, skąd płyną i jaki jest cel rejsu, zamiast słyszeć odpowiedź, widzimy tylko zakłopotane miny. Nie dlatego, żeby załoganci wstydzili się odpowiedzi – najwyraźniej po prostu jej nie znają. Grzebiąc w pamięci udaje im się wreszcie wydobyć wspomnienia z ostatnich kilku godzin, potem – z wielkim trudem – dotyczące kilku ostatnich dni. Są to jednak wspomnienia bardzo mgliste; każdy z opowiadających pamięta jakieś pojedyncze fakty, które wydarzyły się kiedyś na zajmowanym przez niego fragmencie statku, ale fakty te nie tworzą żadnej spójnej całości – z jednym tylko wyjątkiem. Każdy z opowiadających pamięta świetnie krzywdy doznane od najbliższych sąsiadów i czerpie z tego podstawową naukę: aby w żadnym razie nie ufać kolegom z załogi.

Ta ostrożność w znacznej mierze wydaje się uzasadniona – z bliska dostrzegamy, że wokół niektórych spośród żeglarzy piętrzą się różnego rodzaju fanty pozyskane z fragmentów statku zajmowanych przez innych załogantów. Z desek, płócien i lin, zagarniętych albo otrzymanych od mniej zaradnych kolegów, ci bardziej zaradni skonstruowali sobie całkiem wygodne legowiska. Wykorzystując zdobyte materiały, starają się nawet dbać o zajmowane przez siebie strefy na żaglowcu – łatając burty czy cerując żagle. Oczywiście ich starania nie mają większego znaczenia, bo w tym samym czasie, kiedy je podejmują, w innych okolicach wiatr hula w porwanych żaglach, a przez wybite w burtach dziury wlewa się woda. Żeglarze, którzy te zdewastowane okolice zasiedlają, są – ze zrozumiałych względów – wielce sfrustrowani i łakomie spoglądają na luksusy, w których żyją ich szczęśliwsi koledzy. Najchętniej swoją część pokładu zostawiliby na pastwę losu i co rychlej przesiedli się w te lepsze miejsca. Żeglarze lepiej sytuowani zapędy mniej fortunnych kolegów świetnie rozumieją, ich poczynania obserwują więc ze szczególnym niepokojem.

Wszyscy nasi bohaterowie ten dziwaczny stan uważają za jak najbardziej naturalny. Nie pamiętają, w jaki sposób stan ten powstał, skąd wziął się ich statek, w jaki sposób jeden z nich znalazł się na rufie, a inny przy maszcie – i jak się zdaje, tymi lukami w pamięci wcale się nie przejmują. Nikt nie ma czasu, by przypominać sobie dawne dzieje – każdy z żeglarzy ma na głowie masę aktualnych problemów. Chociaż wiatr dmie coraz mocniej, a pokład groźnie się chybocze, to na pokładzie i tak co i raz wybuchają bójki albo kłótnie. Nawet gdy załoganci czasami, z musu, działają wspólnie, to na tych, którym praca wychodzi nazbyt sprawnie, ich koledzy i tak patrzą się z niechęcią i zazdrością.

Gdybyśmy istotnie na jakimś akwenie spotkali statek z podobnie szaloną załogą, to zgodzimy się wszyscy, że naszym obywatelskim obowiązkiem byłoby nie pozwolić płynąć mu dalej. Nasi rozmówcy najwyraźniej cierpią na jakieś poważne zaburzenia umysłowe typu amnezja albo też są osobami skrajnie nieodpowiedzialnymi, a pozwolić im nadal kontynuować podróż oznaczałoby skazać ich na pewną katastrofę. Należałoby więc czym prędzej wezwać okręt ratowniczy albo przynajmniej spróbować przemówić szaleńcom do rozumu, nim wszyscy pospołu pójdą na dno.

Opisana powyżej dziwaczna sytuacja to oczywiście niezdarna metafora mająca przedstawiać naszą współczesną cywilizację. Metafora jest kulawa, ale od rzeczywistości najbardziej różni się w tym szczególe, że w realnym świecie na pomoc z zewnątrz raczej nie ma co liczyć. Jeśli żeglarze nie pomogą sobie sami i nie stworzą zespołu, wszyscy pójdą na dno. Szanse na taki finał są szczególnie duże, jeżeli rychło nie uświadomimy sobie – naprawdę dobitnie – łączącej nas wspólnoty przeszłych i przyszłych losów.

O ile w świecie rzeczywistym często spotyka się statki obsadzone przez skłóconą ze sobą załogę, o tyle trudno jest znaleźć statek, którego załoga nie byłaby świadoma tej podstawowej współzależności, iż błąd czy zaniedbanie jednego z żeglarzy ma zawsze bezpośrednie przełożenie na los pozostałych załogantów i że w razie katastrofy na dno pójdą wszyscy – razem ze swoją historią konfliktów, listą krzywd i rachunków do wyrównania. Jeszcze trudniej jest wyobrazić sobie statek z załogą dotkniętą zbiorową amnezją, pamiętającą ze swojej przeszłości jedynie ową listę wzajemnych krzywd i rachunków. Dla każdego z nas nasza biografia jest czymś, co nas określa i nikt z nas nie potrafiłby rozwiązać swoich aktualnych problemów bez wiedzy o tym, skąd się one wzięły i jak z podobnymi problemami radziliśmy sobie w przeszłości. To, co rozumiemy doskonale jako ludzkie jednostki, jest niestety czymś kompletnie odrzucanym na poziomie społeczeństw i cywilizacji jako całości.

Historyjki dla dziwaków albo ideologiczny pocisk

Historia jako przedmiot uczony w szkołach nie ma ostatnio dobrej prasy. Wielu uczestników publicznych debat wypowiadając się w tym temacie, wskazuje na ograniczoną przydatność wiedzy z tej dziedziny, jeśliby ją porównać z przedmiotami typu chemia, biologia, fizyka czy informatyka, które pozwalając młodym ludziom nabyć praktyczne umiejętności, zwiększają ich szanse na rynku pracy, a w efekcie końcowym wspomagają rozwój całego kraju. Podobna postawa jak na razie w Polsce nie zdobyła jeszcze przewagi. Inaczej jest w krajach zachodnich, w których powszechna stała się przewaga nauczania wiedzy praktycznej, a elementy historii połączone z elementami wychowania obywatelskiego pełnią funkcję uzupełniającą, mając w najlepszym razie wyposażyć przyszłego obywatela w jakiś podstawowy zestaw informacji o tym, jak powstało państwo, w którym żyje, w najgorszym zaś zaznajomić z zestawem oderwanych od siebie ciekawostek, mogących przydać się hobbystom, którzy chcieliby np. przebierać się w przyszłości za rzymskich legionistów.

Niestety osoby, które bronią roli historii w szkołach (w Polsce, jak dotąd, bardzo skutecznie), często wskazują jako właściwy wzór nauczania tego przedmiotu model, jaki wykształcił się w epoce rodzących się nacjonalizmów w XVIII i XIX wieku. Wskazują przede wszystkim na zalety historii jako instrumentu ideologicznej indoktrynacji, instrumentu, którego wartość polega na budowaniu wspólnoty narodowej, przypominaniu, skąd wziął się nasz naród, w jak trudnych opałach się znajdował oraz – co najważniejsze – kto był przyczyną i sprawcą tych opałów. Historia w tym ujęciu staje się więc jakby ideologicznym pociskiem, który ma być załadowany w głowę młodego człowieka, aby uczynić z niego świadomego bojownika sprawy narodowej, osobę, która z zapałem zajmie miejsce w szeregu i będzie wytrwale wspierać swoją wspólnotę w odwiecznej walce narodów o podporządkowanie i dominację

Nie jest żadnym sekretem, że epizody „narodowych dziejów” są niezmiernie mikre względem ogromu wspólnej historii. Promowany w narodowej wizji opis historii wydobywa jednak te krótkie epizody na plan pierwszy (jeśli nie jedyny), sztucznie tworzy z jednego elementu wielkiej dziejowej opowieści odrębną rzekomo całość, a początek takiego epizodu drapuje na początek historii w ogóle. Po kilku obowiązkowych wstawkach typu egipskie piramidy, ustrój Aten i organizacja rzymskich legionów prawdziwa historia dla Polaków zaczyna się więc od chrztu Mieszka I, dla Francuzów od podboju Galów przez Rzym, dla Amerykanów od lądowania osadników ze statku „Mayflower” itd., itp. To, co dzieje się równolegle obok naszych „narodowych dziejów”, stanowi już opowieść całkiem odrębną, która wkracza w zakres naszych zainteresowań z reguły przy okazji jakiś złowrogich wypadków typu zbrojny najazd sąsiadów. Tego rodzaju wykład nauczanej historii można by porównać – odwołując się do początkowej metafory – do próby pisania dziejów pokładu rufowego albo dziejów okrętowej kotłowni w oderwaniu od historii całego statku. Z wykładu takiego nie dowiemy się o tym, w jaki sposób nasz statek powstał, nie będziemy nawet wiedzieć o istnieniu takiej większej całości, której częścią jesteśmy, ze szczegółami przeczytamy za to o dawnych przewagach mieszkańców pokładu rufowego nad ich śmiertelnymi wrogami z działu kotłów.

Kalekie pojmowanie historii – czy to jako ciągu cudacznych historyjek, które mogą interesować tylko dziwaków, czy to jako niebezpiecznego ideologicznego narzędzia – sprawia, że historia jest współcześnie spychana z miejsca, które powinna zajmować, na margines albo do arsenału narzędzi aktualnej walki politycznej. Miejsce, z którego historia jest spychana i które powinna zajmować – to oczywiście miejsce naczelne i podstawowe. Poniższy tekst ma za zadanie ukazać korzyści, które pojawiłyby się, gdyby historia takie właśnie miejsce zajęła i gdyby wiedza choć o trzech ważnych okresach w „biografii” naszego gatunku stała się znana bardziej powszechnie.

Ostatnie pięć minut

Gatunki zaliczane do rodzaju Homo pojawiły się gdzieś na terenie wyżyn i kotlin wschodniej Afryki prawdopodobnie około 2 mln lat temu. Około 200 tysięcy lat temu, czyli po setkach tysięcy lat, w czasie których kolejne gatunki z tego rodzaju pojawiały się, rozchodziły po świecie, mieszały ze sobą, po czym schodziły z areny dziejów (w czym z reguły aktywnie pomagali wstępujący na scenę nowi aktorzy) na tych samych terenach zaczął się kształtować gatunek Homo sapiens. Przez dziesiątki tysięcy lat nasz gatunek prawdopodobnie nie wyściubiał nosa poza swoją afrykańską kolebkę, aż wreszcie około 60 tysięcy lat temu (być może zdopingowany przez wielką naturalną katastrofę – wybuch wulkanu Toba na Sumatrze, który zachwiał globalnym klimatem i zapoczątkował nową epokę lodowcową) maszerując wzdłuż wybrzeży. zaczął kolonizować najpierw Azję, potem Australię i Europę, a na koniec obie Ameryki. Liczebność naszego gatunku na początku tej wędrówki (a więc zapewne i wcześniej, czyli przez znaczną większość naszych dziejów) miała wynosić jedynie około 10 000 osobników. Wszyscy jesteśmy potomkami tej niezbyt licznej społeczności, która obecnie mogłaby w całości zasiedlić miasto Hrubieszów i pozostawić tam jeszcze sporo pustostanów.

Dzięki zasiedlaniu nowych terenów i odkrywanym – znów w odstępie wielu wieków – nowym technologiom zdobywania pożywienia w ciągu kolejnych dziesiątków tysięcy lat liczba przedstawicieli naszego gatunku zaczęła rosnąć, choć tempo wciąż nie było oszałamiające. Ogromna większość naszej historii, już po rozpoczęciu zasiedlania świata, to dzieje nielicznych grup łowców i zbieraczy, wędrujących niestrudzenie przez całe życie w ciągłej pogoni za czymś, co da się zjeść, i w nieustannej ucieczce przed czymś, co może zjeść nas. Jak świadczą liczne archeologiczne znaleziska, zarówno ściganymi, jak i goniącymi często byli po prostu inni przedstawiciele Homo sapiens. Przedstawiciele pokrewnych nam gatunków z rodzaju Homo (które przed okresem ekspansji Homosapiens żyły prawdopodobnie w kilku różnych zakątkach świata) występowali z reguły jedynie w tej pierwszej roli, w związku z czym po pewnym czasie (około 24 tysięcy lat temu) przestali występować w ogóle i raz na zawsze.