Żebrak i mściciel - Wojciech Tut Chechliński - ebook + audiobook

Żebrak i mściciel ebook i audiobook

Wojciech Tut Chechliński

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

"Żebrak i mściciel" to powieść psychologiczna, której akcja rozgrywa się w czasie dwudziestu pięciu lat: od lat trzydziestych ubiegłego wieku przez okupację hitlerowską po okres stalinizmu w Polsce. Autor ukazuje człowieka poddanego ciężkim warunkom życia, cierpieniom, poniewierce, który po latach staje się bezduszną maszyną pozbawioną empatii. Człowiek ten dba wyłącznie o własne interesy i nie cofa się przed niczym, aby osiągnąć wymarzone cele. Na dodatek usiłuje zniszczyć swoich dobroczyńców, którzy w trudnej sytuacji podali mu pomocną dłoń. Pragnie żyć ze świadomością, że wszystko, co osiągnął, zawdzięcza wyłącznie sobie. Oprócz wydarzeń dziejowych, najważniejszym wątkiem w powieści jest przemiana głównego bohatera z włóczęgi w idącego po trupach do celu przedstawiciela nowej władzy. Brak skrupułów przynosi jemu i rodzinie ogromne profity. I nigdy nie bierze pod uwagę konsekwencji etycznych swojego postępowania. Pojawia się również pytanie, do jakiego stopnia mamy prawo postępować wbrew ogólnie przyjętym zasadom moralnym i regułom współżycia społecznego, gdy bronimy siebie i swoich bliskich. Czy troska o rodzinę usprawiedliwia narażanie innych ludzi na niebezpieczeństwo, a także podejmowanie współpracy z powszechnie nieszanowanymi instytucjami i organizacjami? Ile jest w stanie znieść człowiek i do jakiego okrucieństwa może się posunąć, by zaspokoić pragnienie zemsty i zagłuszyć strach. Analizowany jest też problem miejsca naszego kraju w świecie i w historii. Czy skazani jesteśmy jedynie na romantyczne porywy, nieustanne wymachiwanie szabelką i stawianie pomników bohaterom przegranych wojen? A może bliższa nam być powinna postawa pozytywistyczna, która koncentruje się na mozolnej pracy i na konsekwentnym budowaniu silnego państwa oraz szczęścia i dobrobytu obywateli?

Szczerze polecam i zachęcam do lektury. Natasza Bednarek

 

O Autorze:

Wojciech Tut Chechliński (ur. 1952 r. w Warszawie). Ukończył socjologię na Wydziale Nauk Społecznych UW oraz studia doktoranckie w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Współpracował z Instytutem Gospodarstwa Społecznego SGPiS, z Ośrodkiem Rozwoju Rodziny oraz z Uniwersytetem w Siegen, gdzie prowadził wykłady z zakresu socjologii polskiej. Malarz od 1987 r. związany z Zakopanem. Swoje prace wystawiał w Polsce i za granicą. Napisał dwa utwory dramatyczne: "Muszka" (1999) i "Urodziny" (2008), które wydał pod wspólnym tytułem "Interakcje" (2020).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1268

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 34 godz. 45 min

Oceny
4,6 (36 ocen)
23
11
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mayyyxy

Nie oderwiesz się od lektury

Opisany człowiek, który z cierpienia staje się maszyną dążącą tylko do własnych korzyści, idealnie wpasowuje się w dzisiejszy świat, mimo, że akcja książki rozgrywa się w dalekiej przeszłości. Serdecznie polecam
10
Paula_d24

Dobrze spędzony czas

Książka warta polecenia, fascynująca i skłaniająca do refleksji. Idealna na chłodne zimowe wieczory.
10
Piotr999999

Dobrze spędzony czas

dobry scenariusz do filmu.
00
Pawel_Burdynewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Refleksja nad ludzka naturą to poruszające doświadczenie. Pomimo różnych warunków życia, teraz a kiedyś, widać jak bardzo tacy sami potrafimy być.
00
Madlensos

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, książka skłania do refleksji i daje człowiekowi do myślenia. Warto przeczytać.
00

Popularność




Rozdział 1Wposzukiwaniu szczęścia

Bartosz Bator, bezrolny chłop, przez długie lata nie potrafił utrzymać siebie ani swojej rodziny. Żył z tego, co rzucili mu ludzie litujący się nad nim, a zwłaszcza nad jego dziećmi i żoną. W Michałowie, swojej rodzinnej wsi, mieszkał w zniszczonej chacie, która dawniej służyła wyłącznie zwierzętom. Wprowadził się tam, gdy zmarł jego dotychczasowy chlebodawca Marian Litwin, a jego żona nie potrzebowała już parobka.

Przez parę tygodni chodził po wsi i oferując różne usługi, prosił, by ktoś go przygarnął. Nikt jednak nie wyrażał ochoty, gdyż powszechnie Bartosz był uważany za lenia, który unikał wykonywania prac, jakie mu powierzano. Po prostu ludzie nie wierzyli, że opowieść o rzetelnej pracy jest prawdą. Wieś jest bardzo małą społecznością. Tam wszyscy się znają, więc jeśli raz do kogoś przylgnie jakaś opinia, to pozostaje na wieki. Bardzo trudno ludzi przekonać, że człowiek jest inny, że się zmienił.

W tym dziurawym szałasie deszcz lał się na głowę, panowała przeraźliwa wilgoć, widać było klepisko na dole i prześwitujące niebo na górze. Wszyscy spali na jednej wielkiej pryczy. W chacie właściwie nie było okien, jedynie niewielki otwór w jednej ze ścian po zmurszałej desce, która wypadła na zewnątrz. Było prawie całkiem ciemno, dlatego przebywanie tam sprawiało trudności. Właściwie przez cały czas trzeba było palić pod kuchnią, co z kolei powodowało, że w środku panowało duże zadymienie. Gdy przychodziła zima, Bartosz zatykał wszystkie dziury, ale mimo palenia drewnem z lasu i tak było bardzo zimno. Czasem nawet woda, którą nosiło się ze studni oddalonej o ponad dwieście metrów, zamarzała w wiadrach.

Na palenisku Maryśka usiłowała coś gotować, a że zazwyczaj nie miała czego, jedli na ogół tylko to, co nazbierali w lesie lub co Bartoszowi udało się upolować. Miał strzelbę, którą dostał od dawnego chlebodawcy, gdy razem chodzili na polowania. Bartosz strzelał wtedy do saren i królików. Lubił to zresztą najbardziej, a jego chlebodawca był zadowolony, że ma towarzysza w czasie leśnych eskapad. Siedzieli sobie czasami całymi dniami w lesie, popijając gorzałkę. Bartosz przyzwyczaił się do tego i czuł, że Marian Litwin też jest zadowolony z jego towarzystwa. Ten okres w życiu wspominał nie najgorzej. Wszyscy mieli dach nad głową i jedzenie, a chlebodawca dbał o niego i jego rodzinę, głównie dlatego, że odpowiadało mu jego towarzystwo w trakcie polowań, które często przekształcały się w wieczorne popijanie wódki zakąszanej upolowanym królikiem upieczonym nad ogniskiem. Bartosz czuł się jak jego kompan. Gdy Marian Litwin zmarł, jego żona usunęła Batora i jego rodzinę, wiedziała bowiem, że nie będzie miała z niego pożytku w swoim gospodarstwie.

Gdy Bartosz mieszkał w szałasie na skraju wsi, czasami usiłował polować. Udawało mu się to jednak raczej rzadko, ponieważ robił to niewprawnie, nie potrafił właściwie podejść zwierzyny, która na ogół mu uciekała, więc wracał z niczym. Kiedy chodził na polowania z Marianem Litwinem, nawet nie zauważał, że wszystko przygotowywał gospodarz. Bartosz był jedynie po to, by oddać strzał do wystawionej przez niego zwierzyny, a potem nalać wódki do szklanki, gdy zaczynali biesiadę przy ognisku.

Bartosz tułał się po różnych wsiach, liczył na to, że gdzieś mu się poszczęści i ktoś da mu stałe zajęcie, dach nad głową, suchy i ciepły kąt i wyżywienie. Bał się głodu i tego, że go znowu ktoś przepędzi i poszczuje psami, gdy będzie prosił o pracę czy kawałek chleba. Robił to nie tylko dla siebie, ale także dla całej rodziny. Miał żonę i sześcioro dzieci: trzech chłopców w wieku siedemnastu, piętnastu i trzynastu lat oraz trzy dziewczynki, znacznie młodsze, które miały dziewięć, sześć i pięć lat. Gdy nie było go tygodniami, najmowali się do prostych prac na parę godzin dziennie, a czasami na krócej. Maryśka i dzieci wykonywały wszystko za jakąś strawę. Pieniędzy właściwie nie dostawały. Najmłodsze dzieci pasały gęsi, karmiły inwentarz różnych gospodarzy, w związku z czym wstawały bardzo wcześnie, jeszcze przed świtem. Chłopcy, którzy byli starsi, pomagali niekiedy przy drobnych naprawach czy wykopkach. Maryśka cerowała skarpety albo naprawiała odzież, za co mogła liczyć na miskę ziemniaków.

Gdy Bartosz Bator zdecydował się szukać szczęścia poza swoją wsią, wiedział, że nie będzie to łatwa droga, zdawał sobie sprawę, że będzie przepędzany i traktowany jak obcy, natręt, który nie wiadomo skąd przychodzi i nie wiadomo dlaczego próbuje coś uzyskać od osób, których nigdy na oczy nie widział. Ludzie musieli go źle traktować, co wynikało z połączenia strachu, niepewności i tendencji w małych społecznościach do zamykania się przed obcymi. Nasi są tutaj, mieszkają obok. A obcy to zagrożenie, ich się nie zna, więc nie wiadomo czego można się po nich spodziewać, najpewniej wszystkiego najgorszego. Obcy zaburzają błogi spokój i poczucie, że ludziom na wsi dobrze się nie powodzi, a tu przychodzi ktoś, kto od nich, biednych, jeszcze czegoś chce. Byli oczywiście tacy, którzy zauważali w tej sytuacji psychologiczną korzyść dla siebie. Nagle mogli się poczuć lepsi, szczęśliwsi i silniejsi mimo wielu trudnych problemów, które ich trapiły, bo był ktoś w jeszcze gorszej sytuacji. Większość jednak wolała chwycić za kij i w ten sposób poczuć się lepiej.

Obcy zaburzali pewien powtarzalny rytm. Tam nie było spokoju, w tych chałupach też panowała bieda, trwała walka o przetrwanie. Były jednak dach nad głową, poczucie choćby niewielkiej stabilizacji i szansa, że uda się zaspokoić głód dzięki dostępowi do bardzo skromnego, ale własnego jedzenia. Zmieniało się to naturalnie w różnych okresach roku. Najgorszy był przednówek – wtedy bieda była największa i Bartosz najdotkliwiej ją odczuwał.

Chodził od chałupy do chałupy, szukając zajęcia. Robił to od rana do wieczora. Psy na niego szczekały, czasami nawet go atakowały, ale najczęściej to ludzie wyganiali go ze swoich posesji, nierzadko uderzali kijem. Na początku tej wędrówki buntował się, chciał oddawać, bić, krzyczeć, ale później spokorniał, zauważył, że tylko niepotrzebnie traci energię. Zaczął takie reakcje przyjmować jako coś zwykłego, normalnego. Założył, że gdy wchodzi na czyjąś posesję, może go spotkać coś złego: albo ktoś go uderzy i przepędzi, albo przynajmniej zbeszta i upokorzy. Gdy zbliżał się wieczór, zwłaszcza w okresie jesiennym i wczesną wiosną, szukał miejsca, gdzie mógłby przenocować. Najczęściej gdy zapadał zmrok, wkradał się niezauważalnie do stodół, gdzie zasypywał się sianem i zasypiał bez jedzenia. Gdy głód go mocno przyciskał, wtedy nie zważając na ewentualne konsekwencje, pukał do chałup i prosił o kawałek chleba, wodę czy kubek mleka. Czasami dostawał, ale najczęściej zasypiał głodny tam, gdzie się wkradł po kryjomu. Nigdy nie miał pewności, czy nie obudzi się w nocy z przeraźliwym ssaniem w żołądku, które nie pozwoli mu już dalej spać. Mimo głodu i pragnienia był szczęśliwy, gdy znalazł miejsce w jakiejś stodole.

„Na chwilę mam swój kąt, z którego nikt mnie nie usunie” – myślał wtedy.

Kładł się na sianie, później zakopywał się w nim, by nie było go widać, czuł się wtedy bezpieczny, odcięty kopcem od świata. Gdy już tak poleżał dłuższy czas z głową w środku sterty, nagle wynurzał się z niej i leżąc na plecach, gapił się przez dziurę w dachu na czarne sklepienie, gdzie migoczące iskierki dawały znać, że życie trwa i że trzeba będzie następnego dnia, od samego rana, próbować od nowa.

Migoczące gwiazdy zniknęły, ale za to pojawił się dom, a właściwie chałupa. W izbie stał gorący piec, wspaniale rozgrzany, na stole leżał wielki bochen chleba, świeżego, chrupiącego, a on kroił potężny kawał, prawie połowę bochna. Następnie zanurzał nóż głęboko w kamiennym garnku i tak gmerał nim na boki, aby wyciągnąć jak najwięcej skwarek, które jak rodzynki w serniku oblepiały bryłę smalcu. Bartosz zadowolony z udanej akcji jednym ruchem chlasnął nożem po wielkim kawale chleba. Trzymał go w lewej ręce, a prawą rozsmarowywał swoją zdobycz, zatykając bardzo dokładnie wszystkie dziurki w chlebie, aby płaszczyzna pajdy była w pełni pokryta jasną masą gdzieniegdzie przystrojoną skwarkami, na które spoglądał z namiętnym pożądaniem. Ten posmarowany bochen jeszcze bardziej przycisnął do siebie i szybkim, wprawnym ruchem odciął nożem potężną skibę już przygotowaną do jedzenia. Ślina spływała mu po brodzie. Dwa dni nic nie jadł i dużo nachodził się po wsiach, więc żołądek domagał się swojego. Mężczyzna wziął do prawej ręki tak przygotowaną kromkę i już ją prawie gryzł, czuł smak i zapach tego świeżego chleba, grubo okraszonego smalcem ze skwarkami, czuł, jak gryzie, rozkoszuje się, połyka. Kęsy chleba z pachnącym smalcem przechodzą przez usta, gardło i docierają do przełyku, a następnie, po przekazaniu najwspanialszych doznań, wpadają do żołądka. Poczuł spełnienie marzeń, wielką radość i błogą rozkosz. Głód odchodził, znikał, a pojawiało się uczucie szczęścia.

Nad nim dalej migotały gwiazdy i znowu poczuł dojmujący ścisk żołądka, ale głównie zawód, że te doznania, których przed chwilą doświadczył, okazały się tylko złudą. Wstał, otrzepał się z siana. Było zupełnie ciemno. Bartosz Bator wiedział jedno: musi natychmiast coś zjeść. W tym momencie to było ważniejsze od wszystkiego. Tyle razy już myślał, że znajdzie gdzieś miejsce, w jakimś gospodarstwie, będzie ciężko pracował, pomagał, ale się wreszcie naje do syta i zaśnie pod dachem. Udawało się czasem na jedną, dwie noce. Czasami miał nawet jakąś pracę na dzień lub dwa, ale ciągle nic stałego, a tym bardziej nic, co by mogło zmienić jego życie i losy rodziny.

Wyszedł ze stodoły, podszedł do chałupy stojącej obok. Zawahał się, rozejrzał. Zacisnął pięść, jakby chciał kogoś pobić. Zrobił duży zamach, a potem już uderzał serią jak z karabinu. Nie zastanawiał się, jakie to będzie miało konsekwencje. Był obdarty, brudny, śmierdzący, widać było, że chodzi po wsiach i żyje z tego, co ludzie mu z łaski rzucą, nie wzbudzał zaufania. Cisza, nikt się nie ruszał, nie było słychać żadnego dźwięku, który mógłby świadczyć, że przynajmniej ktoś jest w środku.

„Musieli to słyszeć” – pomyślał Bartosz.

Walenie w drzwi całą pięścią było tak silne, że zbudziłoby umarłego, zwłaszcza że odbywało się w środku nocy, gdy każdy szelest słyszy się podwójnie. Na pewno słyszał je sam Pan Bóg lub diabeł. Bartosz uderzył następną serią, jeszcze mocniej. Cisza była tak samo głęboka jak przed chwilą. Odsunął się od chałupy i zszedł dwa schodki niżej. Obszedł ją dookoła, chociaż bezksiężycowa ciemność utrudniała poruszanie się. Jedynie migoczące gwiazdy dawały trochę światła. Próbował zajrzeć przez okno, ale nic nie widział. Nagle, gdy był już z drugiej strony chałupy, poczuł silne uderzenie w plecy. Osunął się na trawę. Pamiętał, że był głodny. Stracił przytomność.

Gdy po jakimś czasie otworzył oczy, usłyszał czyjeś słowa:

– Walnij go w pysk, to się ocknie.

Bartosz poczuł, jak ktoś uderza go otwartą dłonią w twarz.

– Co jest? Przestań! – krzyknął.

– Teraz to „przestań”!? – odezwał się głos dobiegający z ciemnej strony pomieszczenia.

– Kto ty jesteś? Gdzie jesteś? – zawołał Bartosz.

– Kto ja jestem? Kim ty jesteś? – zabrzmiał głos z głębi pomieszczenia. – To ty waliłeś do drzwi. Chciałeś nas obrabować? Sprawdzałeś, czy nikogo nie ma w domu?

Bartosz poczuł, że nie może ruszyć ani ręką, ani nogą. Nie wiedział, co się dzieje, było ciemno i nic nie widział.

– Co to? Dlaczego nie mogę się ruszyć?

– Bo bandytów się wiąże i oddaje policji.

– Ja nie jestem bandytą.

– A kim?

– Jestem głodny. Nazywam się Bartosz Bator, muszę coś zjeść, tylko tyle.

– Dlaczego waliłeś w drzwi? W nocy się śpi, nie łazi się po domach, a tym bardziej się nie żre. W nocy łażą tylko bandyci i złodzieje.

– Nie jestem ani bandytą, ani złodziejem – odparł Bartosz. – Zawsze szukam zajęcia, teraz żadnego nie mam, ale jeść muszę. Już nie wytrzymuję, dlatego pukałem.

– Ty nie pukałeś, tylko waliłeś.

– Tak, może, ale musiałem. Odwiążcie mnie!

– Skąd mamy wiedzieć, że nie jesteś złodziejem albo kimś jeszcze gorszym?

– Odwiążcie mnie, jestem uczciwy! – zawołał Bartosz. – Ja tylko szukam pracy i jedzenia. Dajcie mi jeść. Ja to odpracuję.

– Odwiąż go – polecił stary głos z głębi pomieszczenia.

– Ale ojciec, nie wiadomo, co on nam może zrobić!

– Nic wam nie zrobię i nic nie chciałem zrobić, chcę tylko coś zjeść.

– Odwiąż go – zadźwięczał głos starszego pana.

– Ale ojciec…

– Powiedziałem, już!

Młodszy odpiął paski z rąk i nóg Bartosza, którymi ten był przymocowany do ławy.

Bator uniósł głowę i zaczął rozmasowywać sobie nadgarstki. Szybkim ruchem usiadł i chwycił się dłońmi za kostki u nóg.

– Nie tak gwałtownie, powoli – powiedział młodszy mężczyzna. – Musimy cię kontrolować.

– Idź do chałupy i przynieś chleba – polecił starszy.

– Jak to? – zapytał młodszy.

– Rób, co mówię, i nie zadawaj pytań. Przynieś chleb, tę dużą pajdę, co ją wieczorem odkroiłem. Leży na stole.

– Ale ona jest ze smalcem.

– O nią mi chodzi. Przynieś ją tutaj.

Młody, ociągając się, poszedł, by wykonać polecenie ojca. Przyniósł wielką pajdę świeżego chleba, na której lśniła warstwa jasnego smalcu ze skwarkami.

– Przyniosłem, jak ojciec kazał.

– To dobrze, teraz mu ją daj.

– Masz, weź – zwrócił się młody do Bartosza.

Bartosz wyciągnął rękę, ale było tak ciemno, że nic nie widział, poczuł jedynie zapach świeżego chleba i smalcu, który uderzał mu przez całą noc do mózgu.

– O Boże! Dziękuję.

– Zapal świecę, tę dużą, co stoi w rogu – zarządził starszy.

Młodszy zapalił świecę, a po chwili knot zabłysnął jasnym płomieniem i rozświetlił całe pomieszczenie.

Bator ujrzał dwie postacie. Jedna, młodsza, stała obok niego z wielką pajdą chleba ze smalcem. Źrenice Bartosza się rozszerzyły, mężczyzna przełknął ślinę i dostrzegł skwarki poukładane równo, stojące na chlebie jak żołnierze w szeregu. Jeszcze bardziej powiększyły mu się oczy, głośniej westchnął i ponownie przełknął ślinę.

– Daj mu to, nie drażnij się z nim – powiedział starszy i podszedł bliżej do ławy, na której siedział Bartosz.

Ukazała mu się poorana twarz, na której bruzdy układały się w regularny, harmonijny wzór. Na głowie zobaczył burzę siwych włosów, które zakrywały uszy, a z przodu – sumiaste wąsy zakręcone do góry.

– Daj mu to, jak mówię – powtórzył lekko poirytowanym tonem.

Młody wyciągnął rękę z pajdą chleba ze smalcem. Bartosz wyciągnął swoją delikatnie, jakby brał do ręki drogocenny porcelanowy wazon. Zaczął unosić chleb do ust z wielkim namaszczeniem, żeby nie uszkodzić tego, co właśnie zostało mu podarowane. Wpatrywał się w pajdę chleba ze smalcem jak zahipnotyzowany. Mijały długie sekundy.

– Jedz – zachęcił starszy. – Zacznij w końcu jeść – ponaglił go trochę ostrzejszym tonem. – Wiem przecież, że jesteś bardzo głodny.

Bartosz bardzo powoli uniósł kromkę do ust. Zbliżała się milimetr po milimetrze, tak że czuł ją już wszystkimi zmysłami, chociaż jeszcze nie ugryzł ani kęsa. Coraz mocniej i wyraźniej wyobrażał sobie, co się stanie, gdy ją napocznie. Czy smak, jakiego się spodziewał, będzie równy jego wyobrażeniom? Ugryzł i powoli, z namaszczeniem, jakby dokonywał jakiegoś świętego rytuału, rozgryzał kolejne kawałki chleba, rozmasowując smalec i skwarki dokładnie po całym podniebieniu, żeby w pełni i do końca doświadczyć smaku i tej radości, gdy uczucie głodu zaczyna powoli się zmniejszać, aż w końcu znika, aż pozostają zadowolenie i satysfakcja, które są objawem poczucia panowania nad ciałem i siły wynikającej z kolejnej obrony przed zbliżającym się końcem.

– Masz gdzie spać? – zapytał starszy.

To pytanie, na które Bartosz zawsze czekał w nadziei, że ktoś zainteresuje się jego złym losem, nagle jakby go nie dotyczyło. Teraz to, co robił, czyli dojadanie kromki chleba ze smalcem, było dla niego najważniejszą czynnością i na tym był w pełni skupiony.

– Masz gdzie spać? – powtórzył pytanie mężczyzna.

Bartosz Bator przełykał chleb ze smalcem powoli, koncentrując się na każdej chwili i na każdym doznaniu, jakiego doświadczał, gdy miał chleb, smalec i skwarki w ustach. Gdy przełknął i pożywienie poszło dalej, miał chwilę, by przed kolejnym kęsem zająć się odpowiedzią na pytanie, jakie zadał mu starszy.

– O tam, tam już byłem. – Pokazał na stodołę ośmielony dobrocią starszego mężczyzny.

– Prześpisz się w stodole – zarządził starszy mężczyzna, jakby nie zważając na to, co odpowiedział Bartosz.

„Boże, jakie życie bywa piękne, jakie bywa wspaniałe. Mam w ręku wielką, pachnącą pajdę chleba ze smalcem, na której jeszcze sterczą skwarki, mogę legalnie spać w ciepłym sianku. Jakie życie jest piękne!” – pomyślał.

– Jutro rano zdecydujemy, co dalej – powiedział starszy mężczyzna, odchodząc, po czym zwrócił się do syna: – Idziemy. – Na koniec spojrzał jeszcze raz na Bartosza i rzekł: – Po drabinie wejdź na górę do stodoły i tam możesz spać.

– Wiem – odparł Bartosz.

– Tylko niczego nie spal – dodał starszy mężczyzna.

Bartosz został sam z pajdą chleba w ręku. Patrzył na nią i na wielką świecę palącą się w rogu pomieszczenia, do którego został wciągnięty. Znowu zastygł w bezruchu. Po chwili wstał, zgasił świecę i powoli wszedł na górę do stodoły, tam skąd przed godziną wyszedł. Położył się. Ukojony i z nadzieją zasnął głębokim snem, takim, jakim śpią ludzie spokojni o swoją przyszłość, nieznający strachu, zasypiający bez tego charakterystycznego skurczu żołądka, który dławi i powoduje bezsenność. Takim snem zasypiają też dzieci nieświadome tego, co je niedługo czeka, ani tego, ile trudu będą musiały znieść, by życie je zaakceptowało. Twarz Bartosza była spokojna, malował się na niej delikatny uśmiech. Wtedy właśnie mężczyzna po raz kolejny przełykał pachnący chleb ze smalcem i skwarkami. Długo delektował się tymi smakołykami, bo uśmiech na jego twarzy utrzymywał się jeszcze przez chwilę po zaśnięciu.

Gdy otworzył oczy, świtało. Wstał, kromki ze smalcem nie znalazł. Zdenerwował się, ale potem przypomniał sobie, że ją zjadł poprzedniego wieczora. Pamiętał każdy szczegół, każdą chwilę, jej zapach i tę wspaniałą nadzieję, która dominowała nad wszystkim, co się wydarzyło. Pamiętał dobrze, że pragnął tej pajdy chleba ze smalcem jak niczego przedtem. Gdy ugryzł pierwszy kęs, opanowało go uczucie całkowitego spełnienia. A gdy przełknął ostatni – wielkiego smutku, że to już koniec i że na powtórzenie tej sytuacji będzie musiał czekać zapewne bardzo długo.

Po przebudzeniu czuł jeszcze w ustach smak i zapach chleba i skwarek. Martwił się tylko, że sam się najadł, a jego żona i dzieci zapewne głodują. Poczuł wyrzuty sumienia, poczuł się źle, jakby swoim odebrał jedzenie.

„Powinienem im to zanieść, jakoś dostarczyć. Tylko jak?” – zastanawiał się.

Wiedział, że teraz nie jest w stanie pomóc swojej rodzinie, ale próbuje coś załatwić, aby raz na zawsze poprawił się ich los.

„Z drugiej strony gdybym był z nimi w chałupie, to i tak zjadłbym większość, bo taka jest kolej rzeczy. Nie mogłoby być inaczej. To ja najciężej pracuję, więc też jem najwięcej. Jestem w końcu najważniejszy w tej rodzinie. Jestem głową tej rodziny, pozostali muszą mnie słuchać i podporządkować się mojej woli. Maryśka by nie dopuściła do tego, bym nie wziął największego kawałka chleba. Pewne zasady są nienaruszalne. Przecież gdy siedzimy w domu i coś jemy, ja zaczynam, pierwszy sobie nakładam i decyduję, ile zostawię dla reszty”.

Bartosz pocieszał się, jak mógł, a na myśl o chlebie ze smalcem przełknął ślinę.

„Wczoraj to był piękny, niezapomniany wieczór” – pomyślał.

Marzył o chałupie, w której już na stałe mógłby mieszkać ze swoją babą i z dzieciakami, w której nie ma dziur, a w zimie jest ciepło, i woda w wiadrach nie zamarza. Widział siebie i rodzinę najedzonych i należycie ubranych, zadowolonych z pewnej przyszłości. Ciągle brakowało mu tego poczucia bezpieczeństwa. Ciepły piec i pełna kartofli piwnica. Tego chciał, o tym marzył, gdy chodził po wsiach i prosił o jakieś zajęcie. Te myśli go przytłaczały i nie potrafił myśleć o niczym innym. Wyobrażał sobie, jak to będzie, gdy tak w końcu się stanie. Wierzył głęboko, że pewnego dnia jego marzenia się spełnią, że stanie się cud, że ktoś poda mu pomocną dłoń, a on sam już się postara, że będą razem siedzieli w cieple, najedzeni i spokojni o przyszłość. Nie wiedział tylko, kiedy i w jaki sposób się to ziści. Modlił się o to każdego wieczora, a gdy wychodził z chałupy w poszukiwaniu szczęścia, przykazał wszystkim, i Maryśce, i dzieciom, by każdego dnia przed spaniem modlili się żarliwie w intencji takiej przyszłości. Z takimi myślami Bartosz zasypiał i z takimi też się budził. Ludzie dawali mu kawałek chleba od czasu do czasu, ale bywały takie dni, że nie natrafiał na ludzkie zmiłowanie. Wtedy głodował, a gdy już nie dawał rady, wkradał się do ziemianek, w których chłopi trzymali zapasy. Nie zawsze mu się to udawało. Wówczas uciekał w sen, chciał przespać to wzmagające się uczucie przeraźliwego ssania w żołądku, ale najczęściej głód nie pozwalał mu na zaśnięcie, więc leżał na sianie, tam gdzie się właśnie zakradł, i patrzył bezmyślnie na chmury przesuwające się ponad dziurami w sklepieniu szałasów czy stodół.

Rozdział 2Jezusik

Bartosz szedł obdarty i brudny, żywiąc nadzieję, że ktoś się nad nim zlituje. Nie wyglądał zachęcająco. Nogi grzęzły mu w błocie. Mijał kolejne chałupy. Zawsze mierzył, gdzie pukanie może przynieść ewentualny sukces, a gdzie te szanse są mniejsze. Sam nie wiedział, co o tym decydowało, ale chyba głównie wygląd domów. Te gorsze omijał, chyba słusznie, walił do tych lepszych, bardziej zamożnych. Była jesień. Chłód doskwierał już bardzo mocno. Padał lekki deszczyk, ale że działo się tak od trzech dni, Bator był prawie całkowicie przemoczony. Trzy dni nic nie jadł, udało mu się zebrać na skraju lasu jedynie garść jagód, które pochłonął błyskawicznie, i spróbował zaspokoić pragnienie, popijając wodą ze strumyka. Wiedział, że musi się ogrzać i coś zjeść, bo tak dłużej już nie da rady. Trząsł się z zimna. Cały czas przed oczami miał główny cel swojej wędrówki: stałe zajęcie i chatę, gdzie mógłby sprowadzić swoją rodzinę.

Było popołudnie, panowała prawie całkowita ciemność, na wsi nie było żadnego oświetlenia, tylko od czasu do czasu w jakimś oknie migotała maleńka świeczka. Typowa jesienna szarówka. Nie było widać ani księżyca, ani gwiazd. Szedł przemoknięty i ledwo powłóczył nogami. Był bardzo zmęczony. Brnięcie w błocie jeszcze go osłabiało. Znajdował się na granicy całkowitego wyczerpania, tylko ta myśl, po co to robi, dodawała mu sił, więc stawiał kolejny ciężki krok. Nie miał nawet gdzie siąść, żeby choć trochę odpocząć, bo wilgoć i błoto na to nie pozwalały. Szmaty, które miał na sobie – bo nie można było nazwać ich ubraniem – były tak przemoczone, że z każdym krokiem woda lała się z nogawek i rękawów. Zalewała mu oczy, co jeszcze dodatkowo utrudniało poruszanie się w terenie. Tylko wiara, że spełni swoje marzenia, pozwalała mu iść dalej. Głęboko wierzył, że w końcu coś znajdzie, że spotka kogoś, kto mu pomoże, nie odmówi strawy, pozwoli się ogrzać i wysuszyć rzeczy, da zajęcie i pozwoli pozostać na stałe. Będzie mógł sprowadzić wszystkich, całą rodzinę. Bartosz był pewien, że tak się w końcu stanie.

– Nieszczęścia nie mogą trwać wiecznie – powtarzał.

Gdy tak szedł wycieńczony, z poobcieranymi stopami, zapominał o swoich.

„Teraz muszę usiąść, ogrzać się, zjeść, stopy opatrzyć i się przespać w cieple”.

To był moment, w którym jego cierpienie było na tyle duże, że przysłaniało wszystkie inne cele, które chciał osiągnąć tą tułaczką.

„Muszę za wszelką cenę wejść do jakiejś stodoły” – zdecydował w myślach.

Nogi miał już tak poranione i zmęczone, że ledwo nimi powłóczył. Zauważył, że prawie się nie przemieszcza. Jego kroki stały się bardzo małe, przesuwał się po parę centymetrów. Był we wsi, mijał kolejne chałupy, w każdej panowała ciemność. Szukał takiej, w której paliłaby się chociaż najmniejsza świeczka, bo to by oznaczyła, że jeszcze tam nie śpią.

„Lepiej zastukać, gdzie nie śpią. Jeśli pobudzę ludzi, to będą bardziej niechętni, może jeszcze mnie psami poszczują albo pobiją. Na pewno lepiej tam, gdzie się świeci”.

Gdy szedł, obmyślał, co powie, kiedy otworzą mu drzwi, jak się zachowa. Nie zdawał sobie do końca sprawy z tego, jak wygląda. Jego wygląd był tragiczny, napawał wstrętem i niechęcią. Zastanawiał się, co powinien powiedzieć, żeby się go nie przestraszyli, żeby dali mu coś do jedzenia i jakiś kąt do spania.

„Nie, spania nikt mi nie da” – pomyślał. „Co najwyżej kawałek chleba, jak dobrze pójdzie. Ale przecież muszę mieć stałe zajęcie”.

Jakby nagle przypomniał sobie, po co chodzi po wsiach.

„Tylko wtedy będę miał nadzieję, będę mógł sprowadzić moich bliskich. Co oni teraz robią? Jak sobie radzą?”

Szedł i rozmyślał.

„Chłopaki może pasają krowy, a dziewczyny gęsi. Dziewczyny może jeszcze pomagają komuś w chałupie, a chłopaki robią jakieś naprawy gdzieś u obcych. Maryśce może udało się złapać robotę w polu, przecież trwają prace jesienne. Ciężka robota, ale lepiej wynagradzana niż pasanie krów czy gęsi”.

Nagle Bartosz pomyślał, czy dobrze robi, że tak wędruje w poszukiwaniu pracy, szczęścia i lepszego życia.

„Przecież mógłbym tam na miejscu być parobkiem u kogoś. W końcu ktoś by mnie przyjął”.

Zaraz jednak się zreflektował, że tam, gdzie jest cała jego rodzina, miałby jeszcze większe kłopoty ze znalezieniem stałego zajęcia. Poza tym nie dałby rady zarobić tyle, by jakąś lepszą chałupę spłacać, taką, w której byłoby ciepło. Właśnie dlatego ruszył na te poszukiwania, bo u siebie tego wszystkiego nie mógł dostać.

Pomyślał, że musi znaleźć stałe zajęcie i jakiś dach nad głową. Utwierdził się w przekonaniu, że jednak jest na właściwej drodze, choć bardzo uciążliwej, ale musi to wytrzymać. Nie miał już siły. W żadnej chałupie nie dostrzegał najmniejszego światełka, nigdzie nie migotała żadna świeca. Bartosz był tak wycieńczony, że w końcu siadł na poboczu drogi, gdzie było trochę zielonej trawy, wprawdzie mokrej, ale zawsze to nie błoto. Nie zwracał już uwagi na drobiazgi, zobojętniał w obliczu totalnego zmęczenia, głodu i ran na nogach.

Wziął do ręki polano, które akurat leżało obok. Prawdopodobnie ktoś je upuścił, niosąc naręcze do swego domu. W kieszeni marynarki miał kozik. Wyjął go i otworzył. Kozik chwycił w prawą rękę, a polano w lewą. Zaczął strugać, jakby od niechcenia, długimi, zamaszystymi ruchami. Ścinał poszczególne warstwy drewna bezmyślnie, jakby bez celu, kawałek po kawałku, warstwa po warstwie. Pracował powoli, wykonywał takie same powtarzalne ruchy, sprawiał wrażenie, jakby był w transie. Patrzył na polano i na jego powierzchnię, która stawała się coraz cieńsza. Nagle zmienił sposób trzymania kozika i zaczął gwałtownie uderzać nim w drewno, trzymając rękojeść całą dłonią. Z polana zaczęły odpadać szczapki drewna, małe płaskie kawałki, a dotąd bezkształtny kawał zaczął przybierać kształty, które można już było rozpoznać. Powstawały wgłębienia, które Bartosz powiększał i cyzelował. Ponad wgłębieniami pojawiły się, nie wiadomo kiedy, wypukłości i krągłości. Mężczyzna pracował coraz dokładniej. Jeden wzgórek pionowo czyścił i gładził kozikiem, drugi, poprzeczny, dokładnie wyrabiał i pieścił. Po bokach gładził dwa wystające wierzchołki.

„Jeszcze tylko parę ruchów i gotowe” – pomyślał.

Jezus – jego twarz, nos, usta, głowa. Pociągły podbródek.

Bartosz ukończył swoje dzieło.

„Wyrzeźbiłem twarz Jezusa. Gdy zapukam do jakiejś chałupy, wtedy go ofiaruję. Przecież nikt w Polsce nie odwróci się od Chrystusa”.

Ta myśl wyraźnie napełniła go radością i przekonaniem, że znalazł sposób, by przynajmniej dostać coś do zjedzenia. Wstał powoli, ostatkiem sił, był bardzo zmęczony. Nogi miał ciężkie jak drewniane kłody, jakby ktoś przyczepił mu do nich wielkie ciężary.

„Nie mogę więcej siadać, bo potem wstanie staje się wielkim problemem”.

Nie czuł już, że jest całkowicie przemoczony. Przyzwyczaił się do tej sytuacji. Zrobił ostrożnie pierwszy krok, potem drugi i już poszło, było coraz lepiej. Udało się, powoli ruszył do przodu. Teraz szedł od chałupy do chałupy, brodząc w błocie i wodzie, ale to nie miało żadnego znaczenia. Nie zwracał uwagi na warunki, jakie go otaczały. Wypatrywał tylko małego światełka, które by świadczyło, że ktoś nie śpi, że można tam zapukać bez większych obaw. Tam gdzie się nie świeciło, nie chciał pukać. Obawiał się, że ludzie wyrwani ze snu będą jeszcze bardziej przestraszeni, a zatem agresywni i nieskorzy do pomocy. Gdy zobaczą obcego, obdartego, zarośniętego, zareagują strachem i odmową lub nawet atakiem z użyciem kija, wideł lub gryzącego psa. A tego za wszelką cenę chciał uniknąć.

Było ciemno, ale późnym popołudniem pod koniec października zawsze jest ciemno. O tej porze dnia na wsi już była noc, wszyscy spali, oszczędzając świece, a co najmniej leżeli. Wstawali wcześnie rano, mimo że prac polowych nie było. Nawet ci, którzy nie hodowali zwierząt, nigdzie się nie wybierali i nie mieli żadnych specjalnie pilnych zajęć. Przyzwyczajenie było silniejsze od konieczności. Rano lekko przemywali twarz, wkładali wierzchnią odzież, wypijali kubek gorącego mleka i siedzieli w izbie bezczynnie aż do południa, jedli trochę kartofli, czasami okraszonych skwarkami, i znowu siedzieli bezczynnie aż do wieczora, a potem szybko uciekali w sen, by ten dzień wreszcie się skończył. Jeśli był inwentarz, to mieli zajęcia, które już trochę inaczej odmierzały czas. Poza tym gdy się śpi, nie chce się jeść, więc można zaoszczędzić na ziemniakach i świecach.

Nagle Bartosz zobaczył w oddali migoczący punkt. Wyraźnie przyspieszył kroku, jakby dostał dodatkową porcję energii. Szedł szybciej, przestał odczuwać zmęczenie, nogi stały się lekkie i niosły go same coraz dłuższymi krokami. Teraz maszerował jak żołnierz na paradzie wojskowej. Krok miał długi i sprężysty, nic nie zostało z tego dziadowskiego człapania, z tego powłóczenia nogami. Sił mu przybyło nie tylko w nogach, ale także w całym ciele. Sunął do przodu niesiony euforią, jakby dobry Bóg natchnął go mocą. Światełko było coraz bliżej. Nadzieja go uskrzydliła. Na twarzy pojawił się lekki uśmiech. Dotarł do płotu, za którym stała chałupa, ale było tak ciemno i powietrze było tak zamglone, że jej właściwie nie widział, jedynie to światełko dawało znać, że jest tam jakiś dom i że są tam jacyś ludzie. Bartosz stanął przed bramą zamkniętą na skobel i wtedy ogarnęły go wątpliwości i lęki.

„Czy aby ci ludzie, którzy są za ścianą, na wyciągnięcie ręki, i grzeją się przy piecu, okażą mu zrozumienie? A jeśli go przegonią?”

Wiedział jednak, że musi zapukać, w końcu po to wędrował z dala od swoich, by wreszcie osiągnąć cel swojej tułaczki. Zrobiło mu się niedobrze, ale siłą woli nie zwymiotował, chociaż właściwie nie miałby czym, bo nie jadł od trzech dni. Wiedział na pewno, że musi coś zjeść, że dalej bez jedzenia i picia nie da rady. Głód wygrał ze strachem. Bator wyjął skobel w bramie i ostrożnie zrobił pierwszy krok, potem drugi. Wszedł na posesję. Była to duża chałupa otoczona płotem, właściwie wyglądająca jak dwór, ale Bartosz nie był w stanie dokładnie się przyjrzeć, gdyż było tak ciemno, że dostrzegał jedynie jej zarysy. Obok domu stały stodoła i jeszcze dwa inne zabudowania.

„Bogate gospodarstwo” – pomyślał. „To dobrze”.

Wszedł na dwa murowane schodki przed drzwiami wejściowymi. Spojrzał na nie, otworzył szeroko oczy i wydusił z siebie coś w rodzaju lekkiego uśmiechu. W lewej ręce trzymał wyrzeźbionego przez siebie Jezusika, a prawą dłoń zwinął w pięść i z całą mocą kilka razy uderzył w drzwi. Stał i czekał na reakcję, nadsłuchiwał, czy ktoś podchodzi. Nie dotarł do niego żaden szmer, który mógłby wskazywać, że w środku ktoś jest i może zaraz otworzyć drzwi. Bartosz przytknął do nich ucho, ale mimo to nic nie usłyszał. Ponownie mocno uderzył w drewniane skrzydło drzwi. Cofnął się o krok. Nadal nic. Zrobił parę kroków do tyłu i spojrzał w małe okienko, w którym przed chwilą paliło się światełko. Światła już nie było. Ze środka biła jedynie nieprzenikniona ciemność i nawet sokół nie byłby w stanie dostrzec, czy jest tam ktoś, czy nie. Bartosz się zawahał, nie wiedział, czy podjąć jeszcze jedną próbę. Wizja jakiejkolwiek strawy okazała się jednak silniejsza niż rosnąca obawa. Uderzył pięścią po raz kolejny i odskoczył od drzwi, a po chwili cofnął się aż do bramy. Stał i przypatrywał się wejściu.

Nagle zauważył cień błyskawicznie przesuwający się obok niego. Zwalistą postać z długimi, opadającymi po obu stronach brody wąsami i wielkie wybałuszone oczy ograniczone od góry krzaczastymi brwiami niczym drugą parą wąsów, które zamykały czoło i oddzielały je od oczu. Bartosz wysunął bezwiednie ręce do przodu, pokazując Jezusika, którego na nich trzymał.

– To dla was, gospodarzu.

Deszcz padał bez przerwy, a przeszywające zimno przenikało ciało Bartosza na wylot. Przebijało kręgosłup, tnąc go na pół, jakby ktoś tysiące szpilek wbijał do środka. Szpilki wdzierały się przez łydki i uda do kości, a nos i uszy traciły czucie. Bartosz otworzył oczy, nie wiedział, gdzie jest. Chciał się rozejrzeć, ale nic nie widział. Ręką przeciągnął po włosach, które mu spadły z czoła na oczy. Poczuł lepką maź na twarzy, pełną szorstkości i wilgoci. Po odgarnięciu włosów nadal nic nie widział. Mocno wytężał wzrok, żeby zorientować się, gdzie jest. Panowała czarna noc. Deszcz dalej padał. Nagle zorientował się, że leży na ziemi w błocie i w wodzie. Jest oblepiony nie tylko błotem, lecz także czymś lepkim. Przybliżył palce do oczu, chciał zobaczyć, co ma na rękach. Nic nie widział. Wysunął język i delikatnie dotknął go palcem. Poczuł dziwną lepkość i jakby słodycz. W pierwszej chwili nie wiedział, co to jest, ale zaraz skojarzył ten smak i zapach: w ustach miał krew.

Ręką dotknął głowy, poczuł duży ból. Palcami wyczuł, że głowę ma rozbitą, włosy posklejane, lepkie, a czoło rozcięte na całej szerokości.

„Dawałem im Jezusika” – przypomniał sobie.

– Halo, człowieku, ocknij się! Halo!

Bartosz zobaczył nad sobą okrągłą twarz.

– Człowieku, ocknij się.

Obca dłoń dotykała jego twarzy. Bartosz miał otwarte oczy. Chciał się zorientować, gdzie jest i co się wokół niego dzieje.

„Leżę w łóżku” – pomyślał. „Boże, w prawdziwym łóżku nie leżałem od dzieciństwa. Gdzie jestem i skąd się tu wziąłem? Ale to chyba dobrzy ludzie? A może to wszystko mi się tylko śni?”

Bartosz ruszył głową, zaczął się rozglądać. Leżał w białej pościeli. W rogu izby na stoliku paliły się dwie świece. Twarz nieznajomego była wyraźnie widoczna.

– Gdzie ja jestem? Co ja tu robię?

Dotknął bezwiednie głowy i poczuł na niej czapkę. Ściśle przylegała do głowy, zakrywając czoło, wszystkie włosy i kawałek szyi.

– Po co mi czapka? – zapytał zdziwiony.

– Zrobiłem ci opatrunek – wyjaśnił nieznajomy – owinąłem głowę, zrobiłem okład. Masz rany na głowie. Krew ci płynęła jak z kranu, ale teraz jest już dobrze, zatamowałem krwawienie, więc będzie coraz lepiej. Teraz musisz wypoczywać, a za parę dni wydobrzejesz. Przebrałem cię też w suche ubrania, tamte były podarte, brudne i przemoczone, nadawały się tylko do wyrzucenia. Gdy będziesz już silny, zabierzesz sobie te nowe.

Bartosz poczuł się jak w niebie. Uświadomił sobie, że ten człowiek o zwalistej posturze, z wielkimi wąsami i krzaczastymi brwiami, któremu chciał ofiarować wyrzeźbionego przez siebie Jezusa, musiał go znienacka walnąć czymś mocno w głowę.

– A gdzie jest mój Jezusik? – odezwał się nagle do nieznajomego.

– Jaki Jezusik?

– Mój, miałem go ze sobą, wyrzeźbiłem go.

– Nie wiem, nie widziałem, nie miałeś go ze sobą, gdy cię znalazłem.

– Jak to? Gdy pukałem do tego domu, gdzie paliła się świeca, chciałem go ofiarować za pomoc.

– Przykro mi, ale gdy cię znalazłem, niczego nie miałeś.

– Ktoś musiał mi go zabrać – stwierdził Bartosz. – Mówisz, że miałem zakrwawioną głowę?

– Tak, bardzo krwawiłeś. Leżałeś na drodze, usłyszałem hałas, wyszedłem. Nikogo nie zauważyłem, tylko ciebie po chwili. Byłeś nieprzytomny, poraniony, przemoczony i oblepiony błotem. Zaniosłem cię do mojej chałupy. Umyłem cię i położyłem do łóżka, opatrzyłem ci rany. W tym wszystkim pomagała mi moja żona Anna. Leżałeś parę godzin, majaczyłeś, musiałeś mieć gorączkę. Anna robiła ci okłady. Potem spałeś dwanaście godzin. Dopiero teraz się obudziłeś, a właściwie ocknąłeś.

– Dziękuję – rzekł Bartosz. – Jak mam się do ciebie zwracać?

– Antoni, jestem Antoni.

– A dalej?

– Antoni Małecki.

– Ja nazywam się Bartosz Bator. Gdy szedłem przez tę waszą wieś, zauważyłem światełko w oknie, jedynie tam się paliło, i w dodatku było to światło chyba nie od świec, tylko elektryka, prawdziwa elektryka. Dom ogrodzony płotem.

– Znam ten dom. Tu u nas tylko jeden dom jest ogrodzony i tam rzeczywiście jest elektryczność. Nigdzie we wsi nie ma, tylko tam. Tam mieszka Franciszek Niezgoda.

– To on mnie pobił? To on na mnie napadł, jak mu chciałem dać mojego Jezuska?

– Nie wiem, raczej to niemożliwe, to musiał być ktoś inny.

– Ale dom z płotem, bardzo elegancki dwór.

– To jest dom Franciszka Niezgody.

– Dlaczego mnie uderzył? Ja tylko chciałem mu dać Jezuska i prosić o kawałek chleba. Szukam jakiegoś zajęcia na stałe, ale nie zdążyłem nic powiedzieć.

– To dziwny człowiek – powiedział Antoni – żyje samotnie, mieszka z nim jedynie jego służący. Prawie w ogóle nie opuszcza swojej posesji, do nikogo się nie odzywa. Jest najbogatszy we wsi, ma ponad dwieście hektarów ziemi. U niego pracuje dużo ludzi, bo sam by tej ziemi nie obrobił.

– To przecież mógł mi pomóc.

– Wprawdzie nie mam z nim bliższych kontaktów i przypuszczam, że może się boi obcych, ale on nie atakuje ludzi. Ani on, ani jego służący. Oni żyją spokojnie i nie są agresywni.

– Dlaczego więc mnie pobił? Właśnie szukam pracy i mógłbym mu się przydać. Jesteśmy z Michałowa, ja, moja baba i sześcioro dzieci. Nie mamy nic, nie mamy własnego gospodarstwa. Robimy tylko u ludzi, nie mamy stałej roboty, dlatego chodzę i szukam. Dlaczego nie zapytał mnie, czego chcę?

– Nie wiem – odparł Antoni. – Może w nocy się bał?

– Pewnie czuje się ważny, wynosi się ponad innych, co?

– Raczej nie. Siedzi u siebie spokojnie i nie przejawia takich cech. Ja przynajmniej nie zauważyłem niczego takiego.

– A jaka to wieś?

– Nowy Świat.

– Co?

– Nowy Świat – powtórzył Antoni.

Bartosz odchylił kołdrę i zobaczył, że ma na sobie czyste rzeczy.

– Ty mi to wszystko dałeś?

– Byłeś cały mokry, okropnie brudny, w błocie i we krwi. Umyłem cię i przebrałem. Byłeś nieprzytomny, ale to nie ma znaczenia. Nie jesteśmy bogaci, ale ci pomożemy.

Bartosz zasnął.

Antoni zgasił świecę i wyszedł z izby.

Bartosz zwiesił nogi z łóżka, wyprostował mocno kręgosłup. Wstał i próbował sprawdzić, w jakiej jest kondycji. Przenosił ciężar ciała z nogi na nogę. Był ciekaw, czy już jest na tyle silny, by wstać i czymś się zająć. Miał świadomość, że leżał wiele dni. Czuł się wypoczęty jak nigdy przedtem. Był najedzony i zadowolony. Czuł, że wreszcie trafił tam, gdzie chciał, w miejsce, jakiego szukał tyle czasu.

„Jednak się opłaciło” – pomyślał. „Antoni mi pomoże. Czuję, że jest dobrym duchem, którego szukałem”.

Zrobił kilka kroków w kierunku drzwi. Za nimi była druga izba, w której na środku stały stół i cztery krzesła. Ostrożnie postąpił dalej, i usiadł za stołem zmęczony, a jednocześnie zadowolony, że dochodzi do siebie i że niedługo na pewno powróci do swojej dawnej kondycji.

Gdy leżał w łóżku, Antoni przynosił mu kaszę i wodę. Karmił go, a on jadł i pił zupełnie bezwiednie. Teraz tego w ogóle nie pamiętał.

– Jesteś głodny, Bartoszu? – spytał Antoni.

Bartosz się zastanowił.

– Właśnie, przecież ja nic nie jadłem od czasu, gdy tu dotarłem, gdy mnie znalazłeś.

– Bartoszu, już byś z głodu umarł. Jesteś u nas dziesięć dni. Ja cię karmiłem każdego dnia, a Anna, moja żona, przygotowywała jedzenie dla ciebie. Nie pamiętasz, ale tak było.

– A ja sądziłem, że u ciebie jeszcze nic nie jadłem. Ale teraz coś bym zjadł, wreszcie świadomie, skoro mi o jedzeniu przypomniałeś.

– Zaraz ci przyniosę ziemniaków ze skwarkami i chleba ze smalcem.

– O tak, ze smalcem! – wykrzyknął Bartosz.

„Znalazłem wreszcie dobrego człowieka, który rozumie innego. Zostanę tu, a potem sprowadzę wszystkich. Tutaj będę szczęśliwy. Wiele wycierpiałem, ale w końcu dobry Bóg się nade mną zlitował. Teraz zjem, a potem może znajdę tu jakąś robotę”.

– Anna zaraz przyjdzie i przyniesie ci coś do jedzenia.

Weszła wysoka kobieta o regularnych rysach, wydatnym nosie i wypukłych policzkach. Była szczupła, uwidaczniały się wyraźnie jej biust i pośladki, które przy każdym kroku jakby puszczały oko do Bartosza i próbowały wzniecić w nim mężczyznę. Zwrócił na nią uwagę, chociaż był osłabiony i jeszcze do końca nie doszedł do siebie. Wyglądem zupełnie odbiegała od kobiet, jakie można było spotkać na wsi. Cała jej postać, sposób poruszania się, poszczególne słowa, jakie czasami rzucała, zupełnie nie pasowały do tego, do czego Bartosz był przyzwyczajony, chodząc po wsiach. Suknię miała do kostek, a białą bluzkę jak dama z miasta, z długimi rękawami, zamykającą szyję koronkowym ornamentem. Niosła dużą tacę, a na niej gorące ziemniaki okraszone skwarkami i pół bochna okrągłego świeżego chleba z przydymioną skórką. Trzy pajdy już były odkrojone. W kamiennym garnku znajdował się smalec, a w wielkim kubku kwaśne mleko, zimne, prosto ze spiżarki, gdzie zawsze panowała niska temperatura. W lecie chłodno, a zimą nigdy poniżej zera. Tam też Anna przechowywała zapasy i produkty, które łatwo się psuły.

Na widok pełnej tacy Bartosz oniemiał z wrażenia.

– Boże, to przecież uczta! – zawołał.

– Nie, Bartoszu – odparł Antoni. – Jedz spokojnie, to po prostu kolacja. Myśmy już jedli.

– Jesteście wspaniali! Nigdy jeszcze nie spotkałem takich ludzi.

– Mylisz się, to nie jest nic nadzwyczajnego.

– Nie wiem, raczej nie. Jak żyję nie widziałem takiej hojności. Chyba jesteście bardzo zamożni.

– Mylisz się znowu. U nas się nie przelewa.

Bartosz spojrzał na Antoniego zdziwiony, nie bardzo rozumiał, co chciał mu przekazać tym ostatnim zdaniem. Popatrzył na te wspaniałe dary i już miał się rzucić, jednym haustem wypić kwaśne mleko, pożreć jeszcze dymiące ziemniaki ze skwarkami i gwałtownie ugryźć chrupiący chleb, na którym dostrzegł połyskujący smalec. Przyhamował jednak swoje instynktowne zapędy. Wziął łyżkę i powoli nabrał kawałek ziemniaka ze skwarkami i jeszcze wolniej włożył do ust. Z namaszczeniem zaczął przeżuwać. Smak i rozkosz rozchodziły się po jego podniebieniu. Ruszał łyżką powoli, ale jednostajnie, nie przerywając nawet na chwilę, w tempie wskazującym, że zaspokajanie głodu jest ciągle najważniejsze. Kiedy te wszystkie wspaniałości stały przed nim i zobaczył, że są dla niego, gdy tylko ma na nie ochotę, szybko poczuł, jakby ten stan był codziennością. Wyobraził to sobie. Czuł, że zawsze miał i ma to wszystko do dyspozycji. W miarę jedzenia, zaspokajania głodu i delektowania się smakiem zrozumiał, że trafił we właściwe miejsce i teraz musi zrealizować to, po co tu przyszedł, wszystkie swoje oczekiwania i marzenia. Bardziej syty zaczął odczuwać większą pewność siebie. Natychmiast zapragnął załatwić następną sprawę, dla której chodził po wsiach. Za długo nie delektował się posiłkiem. Szybko poczuł się najedzony. Po paru łyżkach ziemniaków ze skwarkami, wypiciu kwaśnego mleka i zjedzeniu pajdy świeżego chleba ze smalcem nie mógł więcej, mimo że chciałby się najeść na zapas.

– Może potrzebujesz kogoś do pomocy? – zapytał Antoniego ośmielony gościnnością gospodarzy, choć jego głos brzmiał trochę niepewnie. – Jestem silny, wszystko mogę robić, oczywiście jak do końca wydobrzeję.

Antoni spojrzał na żonę i lekko zmieszany odparł:

– Bardzo chętnie wziąłbym cię do pracy, ale gdzie byś mieszkał?

– Wszystko jedno.

– Dla ciebie jednego może byśmy coś znaleźli, ale przecież masz rodzinę.

Po krótkim milczeniu Bartosz odezwał się cicho, a w jego głosie można było wyczuć pewną rezygnację:

– Tak, mam.

– A gdzie ona jest? Ile to osób? Gdzie mieszkają?

– Już mówiłem. Mieszkają w Michałowie, jakieś trzydzieści kilometrów stąd. Moja baba czasami coś szyje, dzieciaki pomagają w gospodarstwie, pasają krowy i gęsi, starsi coś naprawiają, a gdy zaczynają się prace polowe, są zatrudniani przy żniwach, zbiórce i sadzeniu ziemniaków.

– No dobrze, a gdzie teraz mieszkają? – zapytał Antoni.

– We wsi stoi taka stara dziurawa chałupa, bez ogrzewania – odparł Bartosz. – Jest tylko jedna izba z paleniskiem, wszyscy tam się gromadzą.

– A ile masz tych dzieci?

– Sześcioro. Trzech chłopaków starszych i trzy dziewczyny młodsze.

– To dużo – rzekł Antoni. – Ja tu nie mam tyle miejsca, przykro mi, nie dam rady.

Bartosz siedział na krześle, łokcie oparł o stół, a dłońmi zakrył twarz. Panowała cisza, nikt się nie odzywał. Nagle spojrzał przed siebie przez okno na podwórze i zauważył dwa drewniane budynki.

– A tam co masz? – zwrócił się do Antoniego.

– W tym bliższym trzymam zwierzęta. Konie, trzy krowy, kozy i króliki.

– A w tym drugim?

– W tym drugim nie ma zwierząt, ale on jest bardzo zniszczony i nie nadaje się do zamieszkania. To jest bardzo duża stodoła. W jednej części jest gromadzone siano dla zwierząt, a w drugiej stoją jakieś nasze narzędzia: pług, brony, motyki i wiele innych, których się w polu używa.

Bartosz słuchał uważnie słów Antoniego i nic się nie odzywał.

– A dlaczego pytasz o tę stodołę?

Bartosz milczał, jakby nie dosłyszał pytania.

– Bartoszu, odpowiedz mi. Nie słyszysz, o co pytam?

– Słyszę – odparł Bartosz. – Pomyślałem sobie… – Urwał w połowie zdania.

– Co pomyślałeś?

Bartosz już nie czuł się onieśmielony, gościnność i otwartość gospodarzy dodała mu odwagi. W pewnym momencie zrozumiał, że zaczął stosować pewną taktykę. Świadomie przedłużał swoją odpowiedź, aby ta propozycja wyszła od Antoniego.

– Właściwie nic.

– Co sobie pomyślałeś? – powtórzył Antoni.

– Zastanawiałem się… Ale to już nieważne.

– Powiedz!

– I tak nadużyłem twojej gościnności. Przebiorę się i będę szedł.

– To nie chcesz już tej roboty u mnie?

– Chcę, ale…

– Mogę ci ją dać.

Anna spojrzała na Antoniego z pretensją, ale nie odezwała się słowem. Wiedziała, że Antoni nie jest odporny na ludzkie nieszczęścia i jeśli tylko może komuś pomóc, to zrobi wszystko, by tak się stało. Oczywiście zaakceptowała konieczność opieki nad rannym i głodnym Bartoszem, ale wolałaby, aby na tym się skończyło. Nie znała go, nie przekonywała się do ludzi tak szybko jak Antoni, więc na wszelki wypadek nie chciała składać od razu takich deklaracji i zobowiązań.

– Będziesz mi pomagał przy maszynach, w polu, w warsztacie. Za chałupą mam maszyny stolarskie. Robię meble, które sprzedaję w miasteczku niedaleko. Dostaniesz izbę, gdzie będziesz spał, wikt i trzydzieści pięć złotych na miesiąc. W zimie dwadzieścia pięć. Nie są to może luksusy, ale na początek chyba coś. Co ty na to?

– Antoni! – zawołała Anna. – Jaką ty mu izbę proponujesz? Nie mamy miejsca w chałupie. Pamiętaj, że nasz syn, który nam został, potrzebuje swobody. Jest chory, a i tak nam bardzo pomaga.

– Wiem o tym. Nie ograniczam jego swobody i dbam o niego. Mnie też zależy, by mu było jak najlepiej – stwierdził Antoni, a potem zwrócił się do Bartosza, powtarzając pytanie: – Co ty na to?

– Nie chcę wam robić kłopotu.

– To nie kłopot, oceniam, że jak wydobrzejesz, będziesz w stanie ciężko pracować.

Antoni zamilkł na chwilę. Zapadła cisza.

Bartoszowi zaświeciły się oczy z radości, ale nie pokazał tego po sobie.

„Propozycja Antoniego jest wspaniała” – pomyślał. „Zaczepię się u nich, najpierw sam, a potem jakoś sprowadzę Maryśkę i dzieci. Może wyremontuję jakąś chałupę? Ten Antoni spadł mi jak z nieba, chyba sam Bóg mi go zesłał jak jakiegoś anioła”.

– No więc? – dopytywał się Antoni.

– Ale moja rodzina? Przecież nie mogę jej zostawić na pastwę losu, a sam żyć dobrze. Jestem odpowiedzialny za żonę i dzieci, a oni głodują i nie mają odpowiedniego miejsca do spania. Ona tyle potrafi. Szyje, wszystko sama obrabia, ze zwierzętami i w polu, umie gotować. Dzieciaki też pracują w obejściu, pasą krowy i gęsi, a starsi chłopcy potrafią już nawet z maszynami dobrze się obejść, tacy są zdolni.

– Problem w tym, że może bym znalazł robotę dla twojej, ale nie dla dzieci.

– Dzieciaki mogą tu we wsi pasać krowy i gęsi, a i w waszym gospodarstwie mogą od rana pomagać.

– To jest możliwe – zauważył Antoni.

– No właśnie, Antoni. To byłoby dobre.

– To jest możliwe, ale nie mamy gdzie was wszystkich położyć, nie mamy takiego pomieszczenia.

– Choćby izba, my się pomieścimy. Nie mamy wymagań.

– Ale nie mam takiego pomieszczenia – powtórzył gospodarz. – Chyba że… – Zawahał się przez chwilę.

– Chyba że co? – spytał Bartosz.

Anna znowu spojrzała na męża groźnym i niezadowolonym wzrokiem.

– Mogę cię na chwilę prosić na bok na dwa słowa? – zwrócił się Antoni do żony.

Wstał i razem z Anną poszli do drugiego pomieszczenia, gdzie przebywał Alojzy, ich jedyny syn.

– Czy ty oszalałeś?! – odezwała się z pretensjami kobieta. – Nie znasz go, nie wiesz, kto to jest, a wszystko mu ofiarowujesz. Żeby ta twoja uczynność nie skrupiła się kiedyś na nas. On nas obrabuje albo zabije!

– Nie widzisz, że to biedak? Wszystko zrobi, żeby poprawić byt rodziny. Będzie nam potrzebny, a my jemu. Będzie nam wdzięczny. Pracowalibyśmy razem, ona pomagałaby tobie, dzieci albo coś by robiły pomocnego u nas, albo pracowały gdzieś na zewnątrz. Jakoś to wszystko poukładamy i będziemy zadowoleni, a i oni zaczną nowe życie, za co nam odpłacą przywiązaniem i pomocą. Nam został tylko Alojzy, a on jest kaleką. Jeśli się zakolegują, to może w przyszłości będzie miał też w nich oparcie. Pomyśl. Czuję, że mógłbym się z nim zaprzyjaźnić.

– Przecież w ogóle go nie znasz. Może to cwaniak, nierób, naciągacz?

– Ależ, Anno, dlaczego zawsze widzisz wszystko w czarnych barwach?

– Po prostu jestem realistką. Wiem, do czego ludzie są zdolni, wiem, że gdy ktoś jest w takiej potrzebie jak on, stara się być miły, przedstawia się jako inny, niż jest w rzeczywistości. Boję się o nas, Antoni. Bądź ostrożniejszy.

– Postaram się.

Oboje wrócili do izby, gdzie siedział Bartosz.

– Na czym skończyliśmy? – zapytał Antoni.

– Zastanawiałeś się nad czymś, ale nic więcej nie powiedziałeś.

– Pomyślałem, że przerobimy stodołę, a właściwie jej połowę, w której jest siano, i przystosujemy tę część dla was, dla waszej rodziny. To oczywiście potrwa. Ogacimy ściany, postawimy piec, zbudujemy w warsztacie łóżka, stół, jakąś szafę na rzeczy. Wszystko jesteśmy w stanie sami zrobić.

Bartosz słuchał z uwagą tego, co mówił Antoni.

Anna zaś patrzyła na męża i tylko kiwała głową z dezaprobatą, ale Antoni na to nie zważał. Zawsze sądził, że warto pomagać, bo dobro powraca. Anna była innego zdania. Dobrze wiedziała, że ludzie obdarowani, którzy nagle dostaną coś, czego się nie spodziewali, ale o czym latami marzyli, sądząc, że im się to też należy, są gotowi zapomnieć o wdzięczności. Nagle chcą być postrzegani przez otoczenie jak ci, co do wszystkiego doszli sami, a wdzięczność, czyli przyznanie się, że inni wydatnie pomogli, implikuje w ludziach przekonanie, że wcale nie są tacy zdolni, pracowici ani przedsiębiorczy. To, co mają lub co osiągnęli, jest skutkiem pomocy innych, a nie ich własną zasługą. Obdarowani często zapominają o swoich dobroczyńcach, aby poczuć się mocni, samodzielni, sprytni. Oczekują podziwu i uznania ze strony środowiska i wyobrażają sobie, że gdyby ludzie wiedzieli, iż ktoś inny przyczynił się do ich sukcesu, zmieniliby o nich zdanie i nie wyrażaliby już takiego podziwu i uznania. Ludzie chcą być podziwiani, czekają na oznaki uznania, chcą być dla innych autorytetem. To jest oczywiście czysta próżność, ale niestety wszyscy są na nią bardzo podatni.

Bartosz marzył, by coś takiego mu się przytrafiło. Antoni przedstawił mu ofertę, która pozwoliłaby zrealizować wszystko to, co Bator zamierzał osiągnąć.

„Ja o nic nie prosiłem, nie żebrałem, zachowałem twarz” – pomyślał w duchu.

Poczuł się mocny, nagle ujrzał siebie jako wyrastającego ponad tę wiejską przeciętność. Automatycznie uniósł brodę wyżej. Wewnętrznie czuł się niemal na równi z Antonim.

„Ktoś mnie potrzebuje. Stałem się kimś innym, doznałem przemiany. Jestem tam, gdzie zawsze chciałem być”.

Bartosz chciał, aby Antoni sam zaproponował mu pracę i miejsce do spania, dlatego naprowadził go na to rozwiązanie, licząc na jego miękkie serce. Bator był inteligentny, chociaż nie kończył szkół, i zdawał sobie sprawę, że Antoniemu przyda się taki pomocnik, a także cała rodzina.

– Jak to widzisz, Bartoszu? – zapytał Antoni. – Polubiłem cię i jestem pewien, że będzie nam razem dobrze. Ty pomożesz mnie, a ja tobie. Godzisz się na to?

Bartosz dopiął swego. Gospodarz, którego znał od niedawna, a właściwie od momentu odzyskania świadomości, zaproponował mu to, o co zabiegał po wsiach od miesięcy. Bator wiedział, że tu osiądzie i sprowadzi całą rodzinę. Jego męczarnia się skończyła. Uśmiechnął się sam do siebie.

– Widzę, że jesteś zadowolony, Bartoszu – odezwał się Antoni. – Cieszę się.

– Nie.

– Nie?

– No tak, jestem – przyznał po chwili Bartosz, ale czuł złość na siebie, że Antoni zobaczył na jego twarzy uśmiech, który pojawił się bezwiednie, zupełnie automatycznie. – Nie chcę być dla ciebie ciężarem.

– Pomożemy sobie nawzajem – zauważył Antoni.

Nagle Bartosz zmienił temat.

– A ty ile masz dzieci?

Antoni wyraźnie posmutniał. Twarz mu się zmieniła. Czoło pokryły zmarszczki, a policzki i oczy zasnuł grymas. Mówił on o cierpieniu i bólu, które nie przeminęły.

– Miałem troje, a mam jedno, ale kalekie, nie może swobodnie się poruszać. Jest nie w pełni sprawne – odrzekł Antoni po chwili ciszy.

– Co się stało? – zainteresował się Bartosz.

– Szli we troje drogą we wsi. Dwóch moich chłopaków i córka. – Antoni zamilkł i widać było, jak łzy napływają mu do oczu. Opuścił głowę. Stał pochylony i rękami zakrył twarz. Po chwili ręce opuścił i ukazały się czerwone oczy, które mówiły o tragedii przeżywanej do dzisiaj. Wziął głęboki oddech. – Ciężarówka w nich wjechała.

– Jak to? Tutaj? – zdziwił się Bartosz. – Przecież tu prawie nic nie jeździ, a poza tym jest dużo miejsca. Dziwne.

– Nam też to wydawało się dziwne, ale policja stwierdziła, że to był wypadek. Problem jeszcze w tym, że ten kierowca się nie zatrzymał, a dzieci szły po drugiej stronie ulicy, więc tego samochodu w ogóle nie powinno tam być. Albo kierowca był pijany, albo…

– Co albo? – zapytał Bartosz.

– Policja stwierdziła, że to na pewno wypadek, chociaż nie było śladów hamowania, jedynie były widoczne wielkie ślady opon ciężarówki, która zjechała z prawej strony na lewą.

– Dlaczego?

– Nie wiem, twierdzą, że wypadek, ale kierowcy nie złapano. Myśmy z okna naszej chałupy widzieli tę ciężarówkę i słyszeli krzyki. Pobiegłem tam zaraz, dzieci leżały dwadzieścia metrów od drogi. Alojzy się ruszał, był ciężko rany, a pozostała dwójka leżała nabita na płocie. Byli martwi.

– Kiedy to się stało?

– Trzy lata temu.

– Będziecie jeszcze mieć dzieci?

– Nie wiem, chyba nie. Anna bardzo się zmieniła po tym wypadku. – Antoni ściszył głos, żeby żona nie usłyszała, co on mówi. – Ona już mnie nie chce.

– Co to znaczy „nie chce”?

– Nie chce ze mną iść do łóżka.

– Wiesz dlaczego?

– Nie wiem, pytałem ją, ale na ogół wtedy milczy. Raz powiedziała mi, że gdy się do niej zbliżam, widzi nasze martwe dzieci. Śpimy razem, ale się nie kochamy jak mąż z żoną.

– I ty się na to godzisz?

– A co mam zrobić? – zdziwił się Antoni.

– Weź ją siłą, w końcu to twoje prawo.

– Nie, tak nie mogę.

Bartosz postanowił zmienić temat.

– Dostaliście jakieś odszkodowanie?

– Nie, przecież nikogo nie znaleziono. Kiedyś przyjechał tu do nas jakiś oficer, bo to była ciężarówka wojskowa. Naciskał na nas, że coś nam da, żeby nie robić z tego afery. Nam nie zależało na pieniądzach za nasze dzieci.

– No ale to wam się należało – stwierdził Bartosz.

– Może i tak, dlatego w trakcie jego trzeciej wizyty się zdecydowaliśmy. Przyniósł pieniądze, ale my ich nie ruszamy. One będą dla Alojza, gdy nas zabraknie. On ich na pewno będzie potrzebował. Ma bezwładne nogi. Teraz chcemy z części tych pieniędzy kupić mu wózek, żeby mógł się poruszać bez naszej pomocy. Na razie przenosi się z łóżka na krzesło, utrzymując się na rękach, a w myciu muszę mu pomagać. Gdy dostanie wózek, będzie bardziej samodzielny, sam sobie poradzi, chociaż od wiosny do późnej jesieni, zanim nie chwycą ostre mrozy, bo po tym błocie wokół nie dałby rady jeździć, jedynie w chałupie, po izbie, ale to już by było coś, mógłby się chociaż sam umyć. Umówiliśmy się z tym oficerem, że gdy Alojzy się zdecyduje, on wózek przywiezie.

– Widzę, że ten wojskowy ma pełną świadomość winy tego kierowcy. Przypuszczam, że to on siedział za kierownicą ciężarówki.

Antoni zamarł. Nie odzywał się przez dłuższą chwilę.

– Masz rację, to jest możliwe, w ogóle nie wziąłem tego pod uwagę – odezwał się w końcu gospodarz. – Ale nie mogę mu nic udowodnić.

– Udowodnić mu nie możesz, ale możesz z nim tak rozmawiać, jakbyś to wiedział na pewno, a wtedy on się przestraszy i zgodzi się na jeszcze lepsze warunki ugody. Oczywiście zaprzeczy, ale będzie skłonny iść na znaczne ustępstwa, więc będziesz miał pewność, że to on kierował tą ciężarówką i jest odpowiedzialny za śmierć waszych dzieci.

– Trudno odmówić ci sprytu, Bartoszu.

– Wiesz, życie mnie nauczyło, że trzeba pilnować swoich interesów, ale jak widzisz, nie zawsze mi się to udawało. A co robi Alojzy całymi dniami sam w tej izbie?

– Wyplata kosze, które potem sprzedajemy. Bardzo nam pomaga. Wprawdzie ma bezwładne nogi, ale sprawne ręce.

„Takie ich spotkało nieszczęście, a oni mimo to są otwarci i pomocni. Nie zamknęli się w sobie i tak ciepło mnie przyjęli, chociaż ładnie nie wyglądałem, a śmierdziałem całkiem nieładnie. Wyjątkowi ludzie” – pomyślał Bartosz.

– Polubiłem cię, Antoni.

– Ja ciebie też. Myślę, że ułożymy sobie tu wspólnie dobre życie – odparł Antoni.

– Też tak uważam.

„Ale mi się udało, ale mi się poszczęściło, sprowadzę tu swoich. Zaczniemy nowe życie. Będziemy mieli wreszcie gdzie mieszkać i z czego żyć. Boże, jakie to szczęście! Osiągnąłem to, czego chciałem. Wytrwałość popłaca”.

Bartosz poczuł się dumny z siebie, zorientował się, że jest już kimś innym, silnym, ważnym, kto odniósł niebywały sukces, z kim teraz będą się musieli liczyć inni. Nie tylko on dostawał coś od Antoniego, ale także Antoni potrzebował jego pomocy. Jego życie miało znaczenie, już nie był żebrakiem. Został nim przez przypadek, ale od teraz już zawsze będzie należał gdzie indziej.

„Każę moim, by milczeli o wszystkim, czego ja i oni doświadczyliśmy przez ostatnie lata. Nikt nie może o tym wiedzieć” – postanowił w duchu. „Teraz będziemy już zupełnie nowymi ludźmi, którzy nie mają nic wspólnego z tamtymi”.

Rozdział 3Pierwszy dom Bartosza

Obaj mężczyźni wspólnie przygotowali stodołę do zamieszkania. Bartosz pracował z wielkim zapałem: ocieplał ściany, wycinał otwory na okna, przybijał deski, a Antoni zadbał o materiał, obrabiał go w warsztacie, robił ramy okienne, ciął deski, dostarczał ocieplenie, które Bartosz wtykał pomiędzy zewnętrzne i wewnętrzne ściany. Piła stolarska za chałupą Antoniego pracowała nieustannie przez dwa miesiące. Robili sobie tylko krótkie przerwy na sen i posiłki. W tym czasie prace na roli i w obejściu wykonywała jedynie Anna. Zbliżała się zima 1936 roku. Wiatry były gwałtowne, a i śnieg na początku grudnia padał obficie. Wszyscy spieszyli się, żeby zdążyć przed prawdziwą zimą i żeby przed Bożym Narodzeniem Bartosz i jego rodzina mogli się wprowadzić do swojego pierwszego własnego domu, w którym mogliby razem żyć spokojnie i bezpiecznie. Stara stodoła zmieniła się nie do poznania. Wszędzie były nowe suche deski, o co zadbał Antoni. Okienka zgrabne, nie za duże, ale na tyle funkcjonalne, że do środka wpadała dostateczna ilość światła. Całość została ocieplona różnymi materiałami, które Antoni uzbierał przez lata. Po dwóch miesiącach wszystko było gotowe zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz.

– Wejdźmy do środka – zwrócił się do Bartosza Antoni. – Ty też chodź, Anno, zobaczymy wspólnie, jak wygląda to nasze dzieło.

Przemiana była niesłychana: zniszczona stodoła z dziurami w dachu nagle stała się całkiem porządnym domem, solidnie zbudowanym, z poprawionym dachem, nowymi ścianami, z dobrym ociepleniem, piecem i meblami. Gdy się na ten budynek spojrzało, od razu było widać, że jest to miejsce, gdzie mieszkają ludzie. Bartosz był zachwycony. Efekt przerósł jego najśmielsze oczekiwania.

Na środku obszernej izby, która miała ze trzydzieści metrów, stał duży stół z krzesłami, co było w pełni dziełem Antoniego. Pod ścianą postawiono duże łóżko, a pod drugą dwa kolejne. W rogu izby pod oknem były duża miska do mycia, wielkie wiadra i dzban służący do nalewania czystej wody. Z boku przy wejściu Antoni zbudował dużą kuchnię na drewno i węgiel, gdzie można było gotować i ogrzewać całe pomieszczenie. Z węglem zawsze był problem, ale za to drewna było na ogół pod dostatkiem.

Była też druga izba, w której umieszczono cztery łóżka dla pozostałych dzieci. Bartosz kroczył po podłodze pełen dumy i satysfakcji, że to wszystko należy do niego. Czuł, że stał się kimś. Miał prawdziwy dom, był już innym człowiekiem, który prawie nie pamiętał, co czuł, żebrząc o kawałek chleba. Jego rodzina jeszcze nic nie wiedziała i w dalszym ciągu borykała się z codziennymi problemami. On już się nie tułał, doznał nagłej przemiany, z poczwarki stał się motylem. Po dwóch miesiącach pobytu w Nowym Świecie u Antoniego i budowania domu oswoił się z myślą, że jest jego właścicielem, że ma zapewniony byt i że jego rodzina ma pewną przyszłość. Poczuł się jak pan, ktoś ważny w swojej społeczności i nieznający problemów. Kroczył wokół stołu, trzymając ręce splecione z tyłu, a głowę trzymał wysoko. Stukał głośno wysokimi butami w podłogę, przemierzając przestrzeń między miską do mycia a kuchnią, na której Antoni zapalił ogień, podrzucając parę polan do paleniska. Bartosz paradował wokół stołu, a duma rozpierała go coraz bardziej.

– No, Bartoszu, skończyliśmy – podsumował Antoni. – Teraz już możesz sprowadzić swoją rodzinę.

– Jutro o świcie wyruszę. Do wieczora powinienem dojść.

Z Bartosza emanowała niesłychana siła i energia. Czuł się tak, że mógłby pokonać każdą życiową przeszkodę.

– Ale to bardzo daleko, zwłaszcza droga powrotna będzie trudna z małymi dziećmi. Mamy już grudzień. Jest zimno – zauważył Antoni.

– Wiem, ale damy sobie radę.

– Jak przejdą drogę te najmłodsze? Przecież nie będziesz ich niósł na plecach przez trzydzieści kilometrów.

Bartosz czuł, że jest kimś, więc ta droga nie przedstawiała dla niego żadnego problemu, niczym się nie przejmował.

– Zapewne masz rację, ale jak inaczej mogę się dostać do Michałowa i z powrotem do Nowego Świata?